piątek, 30 listopada 2012

O tym jak Magdalena do Wielkopolski zawitała

W Ryczywole było cudnie:)
Ha i tak się cieszyłam na te wyjazdy, przygotowywałam a tu jak zwykle gdy jest miło i sympatycznie czas przyspieszył i dwa dni minęły nie wiadomo kiedy i jak. Z pewnym wstydem przyznaję, że była to moja pierwsza wizyta w Wielkopolsce. Taka pierwsza - pierwsza. Jakoś tak nigdy nie było mi po drodze do tego zakątku kraju. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że gdy wyjeżdżamy na dłuższy wyjazd to wybieramy oczywiście Dolny Śląsk, na wiosnę zwykle  lądujemy gdzieś w okolicach Mikoszewa żeby grzebać w patykach i wydobywać bursztynki (mąż nawet zakupił wodery żeby ofiarnie badyle z morza wyławiać:)), a na inne dłuższe wyjazdy zwykle brak czasu i co tu ukrywać środków. Tym bardziej cieszę się, że to właśnie dzięki Wam, Czytelnikom mogłam w końcu choć na moment przybyć w tamte strony. I tak Wielkopolska powitała mnie deszczem. Nie do końca to prawda, bo deszcz zaczął padać dopiero po pierwszym spotkaniu, ale brzmi to tak ładnie, że nie mogłam się oprzeć żeby właśnie tak to zacząć:) Dotarliśmy do Ryczywołu tuż przed 17. Spotkanie jak zwykle było ciekawe i inspirujące. No i oczywiście dało mi okazję wygadania się, a kto mnie zna ten wie, że mówić to ja lubię:) Na całe szczęście wydaje mi się,  że to moje gadulstwo nikomu zbytnio nie przeszkadza:) Poza tym w Ryczywole nie tylko ja mówiłam. Czytelnicy zadawali mnóstwo pytań, co poskutkowało tym, że mile sobie wszyscy ze sobą gawędziliśmy. Jednym słowem fajnie było:) Na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i pomknęliśmy z Kubusiem dalej w kierunku Krotoszyna. Choć w sumie określenie "pomknęliśmy" jest sporym nadużyciem, bo po kilku przejechanych kilometrach wpadliśmy w opary mgły. Było tak biało, że miałam wrażenie, że jeśli wystawię rękę za szybę natrafię na miękką watę. Droga była kompletnie niewidoczna, czasami na poboczu majaczyły tylko kontury potężnych drzew. Było wręcz mistycznie i trochę strasznie. Ale dotarliśmy cali i zdrowi i w końcu po ponadrocznej internetowej znajomości spotkałam się z Sabinką. Jeżeli zastanawiacie się czy spotkanie się udało to powiem Wam tylko, że poszliśmy spać przed trzecią i to tylko dlatego, że głos rozsądku (w postaci mojego męża) przypomniał, że jutro trzeba rano wstać:) Następny dzień też okazał się o wiele za krótki i już wiemy, że musimy spotkać się jak najrychlej:) Co więcej gdyby była wśród nas Ania z Zielonego Wzgórza stwierdziłaby, że oto spotkały się pokrewne dusze, albo ludzie znający Józefa:) Dzięki Sabince udało się nam zobaczyć Krotoszyn, pospacerować po parku, obejrzeć kościoły i pozachwycać się nowym do tej pory nieznanym miejscem. a potem pojechaliśmy wszyscy na spotkanie w Gorzycach Wielkich.  I do tej pory jestem pod wrażeniem tamtejszej biblioteki. W ogóle im więcej jeżdżę tym bardziej uświadamiam sobie jak ogromne znaczenie ma prowadzenie takich placówek przez ludzi z pasją. Pasja jest zaraźliwa  sprawia, że miejsca zaczynają żyć i przyciągać ludzi. Niewątpliwie Biblioteka w Gorzycach Wielkich jest prowadzona przez własnie takiego człowieka. Wystarczy wejść na jej stronę (tutaj) i popatrzeć jak wiele się tam dzieje. Atmosfera w czasie spotkania świetna, prowadzący Pan Dyrektor zadawał bardzo ciekawe i niestandardowe pytania. Spotkanie organizowane było w szybkim tempie i tym bardziej chciałabym tutaj podziękować za trud i za świetną organizację. Dziękuję wszystkim którzy zechcieli zajrzeć do obu bibliotek i mam nadzieję, że ta pierwsza wizyta w wielkopolskich stronach nie będzie ostatnią.  A na koniec oczywiście kilka zdjęć:
Sabinka, Pan Dyrektor i ja po spotkaniu.
Przepiękny  kościółek 
Listopadowy Krotoszyn jest bardzo urokliwy




środa, 28 listopada 2012

Kilka spraw bieżących

Kochani ja dzisiaj tylko tak kontrolnie i skrótowo, bo czas mnie goni. Po pierwsze jeżeli ktoś długo nie zaglądał do Świątecznego Zakątka to niech koniecznie zajrzy. Wczoraj przybyło nam bardzo dużo świąteczności:) Po drugie postaram się za moment dodać do smakowitej zakładki sałatki od Basi tak więc będzie można zerknąć co tam w święta się jada w Basinym domu:) No i po trzecie a właściwie powinno być po pierwsze chciałam  serdecznie podziękować Paniom, które w poniedziałek organizowały spotkania autorskie ze mną.  Byłam za Łodzią w Wierzchlasie i w Białej. Spotkania były cudne, czytelnicy dopisali, że tak mikołajowo powiem, że ho, ho, ho. Co więcej atmosfera w obu miejscach godna pozazdroszczenia. Ciepło, miło i swojsko. Biblioteki pełne nowości (oczywiście nie oparłam się i zerknęłam i w niektórych wypadkach te z większych miejscowości mogą się schować), prowadzone przez kobietki z pasją, ciasta, które panie upiekły nie były ciastami ale czystą poezją, a na koniec zostałam dokumentnie rozczulona, bo... Przygotowano dla nas (z małżonkiem byłam:)) kolację na ciepło. Gołąbki, których miałam okazję skosztować wspominam do dziś:) No i jeszcze spotkałam wśród przybyłych panią, która pochodzi z okolic Kamiennej Góry, z Przedwojowa, czyli miejsca gdzie my zaglądamy co roku, bo tam są nasi ukochani gospodarze z Karkonoskiej Drewnianej chaty i Krzeszów i Długosz na którego chodzi się na grzyby i... No w ogóle jest mnóstwo rzeczy, które opiszę innym razem, bo teraz naprawdę muszę już kończyć, bo czeka mnie długaśna droga. Dzisiaj jadę moi kochani do miejscowości Ryczywół w  Wielkopolsce i tam mam spotkanie o 17, a potem śmigam do Krotoszyna do Sabinki, która przygarnęła mnie na noc a jutro z kolei o 18 mam spotkanie w Gminnej Bibliotece w Gorzycach Wielkich. Kto z okolicy tego serdecznie zapraszam. Oto plakat:

Trzymajcie kciuki za mnie i za spotkania a teraz znikam dodając fotki z Wierzchlasu:) Z Białej oczywiście też dodam jak tylko dotrą do mnie na maila:)
Tam z przodu to my - czyli ja i mąż mój który spotkanie prowadził, a ten cały tłum to moi kochani czytelnicy:)
A to ja i przemiłe panie z biblioteki, które serdecznie pozdrawiam:)

niedziela, 25 listopada 2012

Hej mamo dorszowo dorszęta zawołaj! Czyli zupa rybna palce lizać!

W świątecznym zakątku jak na takowy zakątek przystało święta panoszą się już na całego. Opowiadań przyszło sporo i cały czas mam nadzieję, że jeszcze jakieś dołączą. Ale poza opowieściami, w komentarzach ostatnio dyskusja zeszła na tematy potraw wigilijnych i Asymaka poprosiła mnie o przepis na zupę rybną, która u mnie na wigilijnym stole gości już kilka lat. Zupa pojawiła się niespodziewanie, zresztą potraktowana przeze mnie z ogromną dozą nieufności. Do tamtego momentu trwałam w przekonaniu, że zupy rybnej nie lubię i jeść takowej nie będę za żadne skarby świata. Jednak na tamtej Wigilii spodziewałam się gościć przy swoim stole wielkich amatorów tego dania więc sami rozumiecie... Czego nie robi się dla gości. A raczej w tym wypadku co dla gości się robi:) Przepis znalazłam w małej niepozornej książeczce  dodawanej do jakiejś gazety. Nie pamiętam już jakiej. Zaciekawił mnie, bo trochę różnił się od innych przepisów, a ja już jestem taki typ co to lubi wypróbowywać nowinki. I tak po raz pierwszy ugotowałam zupę rybną, w której rozkochała się cała moja rodzina, ze mną włącznie. To nauczyło mnie nie zarzekać się, że absolutnie nigdy czegoś tam nie polubię. Ba wręcz teraz twierdzę, że zapewne jestem w stanie polubić wszystko, byleby było odpowiednio zrobione. Jeżeli chcecie żeby wasz facet spędził z wami czas w kuchni podczas przygotowań wigilijnych sugeruję przygotować tę zupę wcześniej i podsunąć ukradkiem ukochanemu:) Gwarantuję, że z własnej woli nie opuści kuchni tylko podejrzanie będzie kręcił się cały czas wokół garnka. Przynajmniej na  mojego męża tak działa owe rybne cudo:) A oto przepis podstawowy (ja wprowadziłam do niego zmiany, ale to zaznaczę na końcu)

60 dag ziemniaków
2 średnie pory
8 szklanek bulionu warzywnego
szklanka mleka
1/2 szklanki śmietany kremówki
filet z dorsza (20 dag)
10 dag plastrów wędzonego łososia
2 łyżki masła
gałka muszkatołowa
koperek
sól, pieprz

Ziemniaki obrać, opłukać, pokroić w małą kostkę. Pory oczyścić, odciąć zieloną części, a białe przekroić wzdłuż i pokroić w krążki.  Łososia pokroić na paski. Pory zeszklić na rozgrzanym maśle. Dodać ziemniaki, podsmażyć. Wlać gorący bulion i gotować 20, 30 minut. 10 minut przed końcem gotowania dodać dorsza. Wlać mleko, przyprawić gałką, solą i pieprzem. Zupę zmiksować na krem. Podawać gorącą z kleksem śmietany , paseczkami łososia i piórkami koperku.

To oficjalna wersja przepisu. Ja gotuję trochę inaczej, moim zdaniem zupa jest smaczniejsza, ale ponoć o smakach i gustach się nie dyskutuje więc wybór należy do was:) Oto co ja robię:

Przede wszystkim zwiększam ilość składników, tylko pora podsmażam, ziemniaki z miejsca lądują w garze z rosołem, łososia nie kupuję w plastrach tylko sałatkowego i wrzucam pod koniec gotowania do zupy i daję mu się chwile pogotować, zupy nie miksuję tylko podaję taką ze wszystkim pływającym, no i doprawiam ją dodatkowo sokiem z cytryny.  Śmietanę jak mam to daję, jak nie to nie, zupie to nie szkodzi i tak jest pyszna:) Polecam serdecznie i zachęcam do własnych rybno - kulinarnych eksperymentów. I niczym Julia Child kończę życzeniami: Bon appetit!

A tak nawiasem mówiąc naszła mnie właśnie ochota na zrobienie zakładki z przepisami świątecznymi. Zapraszam do dodawania w niej swoich przepisów na dania świąteczne i wigilijne. Może uda nam się wspólnie stworzyć nasze blogowe wigilijne menu? Zakładkę zaraz dodam:)


  

sobota, 24 listopada 2012

W czyim typie jestem i co może się stać podczas wizyty w Warszawie

Ależ wczoraj miałam dzień! Cokolwiek o nim można powiedzieć nie był to dzień jak co dzień! Wczoraj bowiem wybrałam się na przeszpiegi do stolicy. Przeszpiegi dotyczyć miały sklepowego asortymentu, który postanowiłam zgłębić pod kontem nadchodzącej gwiazdki.  Wsiadłam więc do autobusu,  usadowiłam się na miejscu pod oknem, wyciągnęłam książkę i zanim na dobre zaczęłam czytać zauważyłam, że siedzący bliżej kierowcy, starszy pan nie spuszcza ze mnie wzroku. Przyjrzałam mu się ukradkiem, ale pan był mi zupełnie obcy. Usiłowałam więc zignorować jego uporczywe spojrzenie i skupić się na książce, ale spróbujcie kiedyś czytać czując na sobie czujny wzrok nieznajomego! No po prostu się nie da! Pan tak samo jak ja wysiadał na ostatnim przystanku. I tu właśnie miało miejsce pierwsze zdarzenie, którego absolutnie się nie spodziewałam  Otóż pan zszedł z autobusowych schodków odwrócił się i z galanterią podał mi dłoń cobym się na niej wsparła schodząc. Skonsternowana przyjęłam jego rękę, a pan spojrzał mi głęboko w oczy i wyznał:
- Ja panią bardzo przepraszam, ale nie mogłem od pani oczu oderwać... Pani jest po prostu w typie takich starszych panów... Może da się pani zaprosić na kawę?
- Bardzo mi miło - wybąkałam - Ale troszkę się spieszę. Może następnym razem - dodałam i umknęłam w otchłań przejścia podziemnego zachodząc w głowę co to w ogóle znaczy, że jestem w typie starszych panów???? I zastanawiam się nad tym do dziś. Ale to był tylko wstęp do tego co miało się zdarzyć. Po obchodzeniu mnóstwa wielkich sklepów z ubraniami, pierdółkami do domu i zabawkami przyszła kolej na deser czyli wizytę w empiku:) Ledwo weszłam poczułam się odprężona. Na dole pachniało drukiem, szeleściły gazety przeglądane przez czytających. Jadąc ruchomymi schodami na piętro z książkami składałam sama sobie obietnice typu: Magdaleno pamiętaj nie kupujesz żadnych książek dla siebie! Tylko oglądasz! Ewentualnie możesz zakupić coś w prezencie. Dla innych! Nie dla siebie... I tak dalej i tak dalej. I właśnie w takim stanie skupiona na hartowaniu charakteru dotarłam na właściwe piętro. Ledwo zdążyłam zrobić kilka kroków gdy nagle drogę zastąpiło mi dziewczę i zagapiło się na mnie jakbym była jakimś przedziwnym okazem. Przez moment stałyśmy naprzeciwko siebie w milczeniu, po czym zaczęłyśmy przedziwny taniec. To znaczy co ja zrobiłam krok w bok w celu wyminięcia dziewczęcia, dziewczę robiło to samo zagradzając mi drogę. W końcu z lekka zirytowana i rozbawiona zapytałam:
- Przepraszam ale o co chodzi?
Dziewczę przez moment milczało jakby zastanawiając się nad odpowiedzią, po czym wyznało:
- Bo ja panią skądś znam...
- Może rzeczywiście się spotkałyśmy, może na jakimś spotkaniu au.... - zaczęłąm, ale nie dane mi było skończyć, bo dziewczę z rozmachem klepnęło się dłonią w czoło po czym zakrzyknęło: Wiem! Złapało mnie za rękę i zaczęło za sobą ciągnąć. Przez moment zaskoczenie wzięło górę i dałam się bezwolnie wlec, ale po chwili stawiłam opór.
- Przepraszam, ale gdzie pani idzie? - zapytałam zapierając się z całych sił - I proszę... - tu zamierzałam stanowczo zażądać żeby mnie puściła, ale ona tylko ze zniecierpliwieniem machnęła wolną ręką i powiedziała:
- No niech pani za mną idzie... - i pociągnęła mnie wgłąb półek z książkami. Po chwili stanęła przed regałem i wydobyła z niego Wino z Malwiną, obejrzała tylną okładkę, obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i z zadowoleniem i ogromnym entuzjazmem stwierdziła:
- To pani!
Cóż dla mnie nie była to żadna nowość od lat podejrzewałam, że ja to ja, ale na wszelki wypadek przytaknęłam, że rzeczywiście to ja.
- Ale się cieszę - wykrzyknęło dziewczę - Czytałam już wszystko, to ja pani zrobię zdjęcie, dobrze? - zapytało wyciągając komórkę i pstrykając mi fotki - A może pani mi też zrobi zdjęcie? Będzie miała pani pamiątkę...
- Eeee, ale ja nie mogę - stwierdziłam oszołomiona zauważając, że zaczynamy wzbudzać zainteresowanie wśród krążących wśród regałów - Bo ja, no po prostu nie mam aparatu w telefonie. Stary model - wyjaśniłam wreszcie, na dowód wyciągając swój przedpotopowy telefon. I tu stała się rzecz, która już kompletnie wytraciła mnie z równowagi. Dziewczę spojrzało na mnie, na telefon i z kwintesencji entuzjazmu i radości zamieniło się w pełną smutku istotę.
- To pisarze aż tak źle zarabiają? - zapytało z ogromnym współczuciem.
- Ogólnie lekko nie jest - odpowiedziałam z trudem opanowując rozbawienie - Ale telefon to mój wybór, więc spokojnie, po prostu go lubię...
- To ja może w takim razie zaproszę panią na kawę - dziewczęciu z miejsca powrócił dobry humor.
- Może innym razem, bo za chwilkę muszę wracać, a jeszcze chciałabym się rozejrzeć... - stwierdziłam i machając na pożegnanie ruszyłam przed siebie...
I tak moi drodzy zaliczyłam wczoraj dwie propozycje wypicia kawy (i to i od mężczyzny i kobiety;), poczułam się jak prawdziwa celebrytka (nawet mnie obfotografowano) i bardzo szybko wróciłam do domu:) Co więcej udało mi się nawet nie zakupić nic nadprogramowego, bo dziewczę skutecznie przypomniało mi o stanie portfela osób piszących:)
Ale na koniec muszę zapytać: co do choroby według was znaczy, że się jest w typie starszych panów????

czwartek, 22 listopada 2012

O nocnych zjawach i Zdzichu.

Słuchajcie ale miałam noc! Aaa, nie, nie, nie:) Nie będzie żadnych niecenzuralnych tematów:) Choć można i tak pierwsze zdanie zinterpretować:) Ale tym razem chodzi mi o sny. Macie tak, że czasami przez całą noc coś wam się tam po śpiących głowach snuje? Ja właśnie dzisiejszej nocy doświadczyłam maratonu sennych mar. Mary były kudłate  czteronożne i kolczaste. Otóż uwaga będę opisywać: miałam (we śnie rzecz jasna) torebkę w której nosiłam dzika. Dobrze widzicie. Dzika. Taką dziką świnkę. Dzik ze snu był malutki, w sam raz do torebki. Ale na raz znalazłam się w lesie i moje dziecko (nie wiem które, dobrze że chociaż wiem, że moje) wypuściło dzika, a że była ciemna noc torebkowy dzik się zgubił, ale zamiast niego w torebce znalazł się jeż. Nie wiedzieć czemu, we śnie zupełnie mnie to nie zdziwiło, co więcej porzuciłam poszukiwanie dzika i poszłam tym razem z jeżem w nieznanym kierunku, gubiąc dzieci (tak przypuszczam, bo już później się nie pojawiły). Za to torebka zmieniła się w torbę, w której siedział puchaty kot. Pogłaskałam tego kota  i poczułam pod palcami miękką sierść. Potem kot uciekła z torby i jakiś czas szedł za mną. W końcu nie wiem czy doszedł do domu, ale ja gdy tam dotarłam otworzyłam drzwi i ryknęłam na całe gardło: Zdzichu!!! I w tym momencie zadzwonił budzik. Poderwałam się oszołomiona. I przyznam się, że nadal jestem z lekka zdziwiona. Szczególnie tym Zdzichem! Jak mi Bóg miły żadnego Zdzicha nie znam. A przynajmniej sobie nie przypominam. Na żadnego nie ryczałam, a już na pewno nie od progu, bo nie zwykłam wchodzić do domu i zachowywać się niczym ranny łoś. W każdym razie poszukałam w sennikach internetowych znaczenia poszczególnych słów i oto co znalazłam:

Kot mówi nam o nieujarzmionych i dzikich siłach, jakie tkwią w nas i nie dają się łatwo opanować. Zazwyczaj jest to złowróżebny znak.
Głaskanie kota - oswoiliśmy instynkty - są one teraz naszym sprzymierzeńcem, pozwalają się ugłaskać.
Widzieć kota - otaczają Cię fałszywy przyjaciele.
Dzik jest symbolem męskości, czasami przyjmuje również postać o uosobieniu negatywnym. Wówczas obraz, jaki nosimy w sobie, ujawnia się pod postacią kogoś strasznego, kogoś, kogo należy się bać. Dzik może również być postacią z Krainy Cienia, jest bowiem mieszkańcem lasu, a las w marzeniu sennym jest wielką płaszczyzną nieświadomości.
Widzieć dzika - Twoja misternie wznoszona budowla, rozsypie się w wyniku działania kogoś z zewnątrz.
Jeż to znak ostrzegający. Jesteś człowiekiem naiwnym, co może wpędzić Cię w poważne tarapaty.
Jeż w domu - w naszym otoczeniu, w naszych relacjach z ludźmi jest coś, na co powinniśmy zwrócić uwagę, zastanowić się nad tym, zmienić nasz stosunek.
Spotkanie jeża w lesie - spotkanie z czymś, co się chowa przed naszym wzrokiem, z nieoswojoną częścią naszej osobowości, należy ją zatem poznać i oswoić.
Widzieć jeża - w Twoim otoczeniu jest osoba, która bardzo Ci zazdrości.
Znaczenia snu o Zdzich niestety nie wytłumaczono:) No to teraz moi kochani kto się pokusi o interpretację? 
W związku ze snami przypomniał mi się wiersz własnej produkcji. Oto i on:
***
Zasnę dzisiaj
Mocno zasnę
Będę długo, długo śniła
Przeplatała to co będzie
Z tym co dawno się zdarzyło
Misz masz ostro słodko gorzki
Układanka przypadkowa
Czyny myśli myśli słowa
Będę śliczna, będę mądra
Brzydka smutna i pogodna
Będę wiecznie uśmiechnięta
Z łzami w oczach też się zrosnę
Każdy we mnie znajdzie kogoś
Kto do niego już przyrośnie.
Dla każdego
Coś miłego
Melancholik melancholię będzie czytał w moich oczach 
Psychopata psychopatię
Idiotyczność pan idiota
Śmiechem prawie się zachłyśnie
Na mój widok stary śmieszek
Brodacz znajdzie na mej wardze
Delikatny pierwszy meszek
Misz masz ostro słodko gorzki
Układanka przypadkowa
Czyny myśli myśli słowa
Tylko jeden mały szkopuł 
Widzę na tym ziemskim niebie
Wszyscy we mnie znajdą kogoś
Tylko ja nie znajdę siebie.
Może jednak dziś nie zasnę
Noc niech będzie granatowa
Bez przeplatań, bez przeszłości
Czyny myśli myśli słowa
Znaczenie snów pochodzi ze strony:  http://sennik.wieszjak.pl/

środa, 21 listopada 2012

Duch w retro stylu

Lata dwudzieste, lata trzydzieste...                                                 

Za ileś lat, przez Nowy Świat
Już inni ludzie wieczorami będą szli.
A jednak wiem na pewno, że melodyjką zwiewną
Powrócą nasze dni.

Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Wrócą piosenką, sukni szelestem
Błękitnym cieniem nad talią kart
I śmiechem który kwitował żart

Lata dwudzieste, lata trzydzieste,
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem
Zapachem dawno już zwiędłych bzów
Poezją skrytą wśród zwykłych słów

Wzrok pełen łez, w łazienkach bez
I blask neonów co na jezdni mokrej drży
Po latach zatęsknicie, za naszym pięknym życiem
Realnym tak jak my.



Właśnie: "Po latach zatęsknicie, za naszym pięknym życiem, realnym tak jak my." Co mają w sobie te magiczne lata, że tak nieodparcie przyciągają i kuszą? Co w nich jest takiego, że niejedna dziewczyna (a i pewnie chłopak, choć panowie to raczej z innych pobudek niż panie:) Te rewie kabarety i tancerki, ehh;)) bez namysłu wskoczyłaby w tamten czas? Czyżbyśmy w zabieganiu, otoczeni nowoczesnością i co tu kryć luksusem i wygodą odczuwali jednak tęsknotę za..? No właśnie za czym? Co Was w tamtych latach pociąga? Co byście zrobili (bo zakładam, że może panowie też dadzą pociągnąć się za język) gdybyście pewnego ranka obudzili się w dwudziestoleciu międzywojennym? Od czego zaczęlibyście dzień? I gdzie chcielibyście go skończyć? Kogo byście poprosili o autograf, z kim chcielibyście się napić wódki, albo wina? No to macie pracę domową do odrobienia:) Wywołuję do tablicy i nie chce słyszeć żadnej odmowy:) 
A teraz z innej mańki. Wiecie już, że lata międzywojenne towarzyszą mi od jakiegoś czasu. Zaopatrzyłam się w różnoraką lekturę z tamtego okresu i czytam. Ale tej książki nie planowałam. To ona sama mnie zaatakowała wypadając na mnie z półki i dając mi po głowie. Podniosłam, popatrzyłam na okładkę, uśmiechnęłam się i pomyślałam: moja ci ona! Bo przecież nie mogłam zignorować tego, że zostałam trafiona "Miłością w stylu retro":)  Przytargałam papierowego zamachowca do domu i zaczęłam czytać. I tu muszę wam wyznać zaskoczyłam sama siebie solidnie. Już na początku bowiem popłakałam się ze śmiechu. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że sceny, które mnie tak ubawiły odbywały się w czasie pogrzebu! Już w czasie lektury "Klaudyny" Colette nawiedziło mnie straszne przypuszczenie, że jestem zepsutą kobietą i teraz wyszło na to, że nie dość żem zepsuta to jeszcze dodatkowo kompletnie zdegenerowana! Bo jak można śmiać się z pogrzebu staruszki, na którym zjawia się rodzina, ale tylko i wyłącznie z poczucia obowiązku? Jak może bawić taka ceremonia na którą nikt nawet nie przyniósł kwiatów, a bogaty krewny wykorzystuje śmierć starszej pani by polepszyć swój wizerunek w mediach? Właśnie może, szczególnie gdy okazuje się, że na pogrzeb przybywa nikt inny tylko duch chowanej, który absolutnie nie zamierza do pogrzebu dopuścić.  A duch to nie byle jaki, bo pochodzący z lat dwudziestych:) Sadie (ów duch) powraca jako młoda dziewczyna. Widzi ją tylko Lara, która poznajemy przed ceremonią pogrzebu. Wiadomo już  że w jej życiu się namieszało, porzucił ją facet, firma, która miała dać jej stabilizację i satysfakcję kuleje, wspólniczka zamiast pomagać i wspierać wyjechała i zostawiła Larę na pastwę losu. Nic dziwnego, że gdy dziewczyna widzi pokrzykującego na nią ducha jest przekonana, że właśnie przepełniła się czara i dopadło ją szaleństwo. I tak to wszystko się zaczyna. Sadie domaga się nie tylko przerwania ceremonii pogrzebowej, ale też odnalezienia tajemniczego naszyjnika. A jej metody działania wcale, a wcale nie będą standardowe. Co więcej Sadie nie zamierza tracić czasu, który pozostał jej na ziemi i chce się bawić i to nie byle jak, tylko tak jak to czyniono w czasie jej młodości! Chce uwodzić mężczyzn, pić drinki, tańczyć charlestona, ubierać modne stroje. I oczywiście robić to wszystko w towarzystwie Lary, bo tylko ona ją widzi. Książka pełna jest zabawnych sytuacji, jak się okazuje dziewczyny z lat dwudziestych też umiały nieźle się bawić i to wcale nie w tak sentymentalnym stylu jak nam się zdaje:) 
 Do czego może doprowadzić przedziwna mieszanka współczesności i lat dwudziestych ubiegłego wieku? Co może z czyimś życiem zrobić pomysłowy duch? I kim naprawdę była Sadie i czemu tak zależy jej na odzyskaniu naszyjnika? Pewnie się domyślacie do czego zmierzam:) Musicie przeczytać:) Lektura jest bardzo miłą rozrywką, dużo w niej szczegółów na temat lat dwudziestych, opisów sukien (Sadie codziennie jest ubrana w co innego), wizyt w sklepach, gdzie sprzedają rzeczy retro. No i przy okazji jest trochę miłości, tajemnica rodzinna do rozwiązania i sporo ciepłych uczuć, które zostają po skończeniu lektury. Takich uczuć i tęsknotek w stylu retro właśnie:)  
Książka napisana została przez Sophie Kinsella, a wydał ją Świat Ksiażki.
A jeżeli chodzi o Sadie to jak o niej myślę to przed oczami staje mi Audrey Hepburn i nijak nie mogę wyobrazić jej sobie inaczej. Dla mnie wyglądała własnie tak: 



wtorek, 20 listopada 2012

Utrudniacze życia czyli rzecz o tytułach

Wczoraj w jednym opowiadań, które do mnie dotarło autorka wspomniała o książce Fanny Flagg "Boże Narodzenie w Lost River". I natychmiast przypomniałam sobie moją chyba zeszłoroczną wpadkę i złość, która mnie potem ogarnęła. Jako ogromny wprost gigantyczny mol książkowy kupuję dużo książek. Moje przechowalnie w sklepach internetowych wyładowane są po brzegi tytułami, które bardzo bym chciała mieć, ale cierpliwie muszą czekać na swoją kolej, bo gdybym tak chciała kupić je wszystkie natychmiast to najpewniej nie tylko bym się spłukała ale jeszcze musiała zapożyczyć. Ale są autorzy, których kupuję bez zastanowienia. I do tych właśnie należy między innymi Fanny Flagg. Jej pierwszą książką którą przeczytałam były "Smażone Zielone pomidory".  Wystarczyły żebym pokochała i miasteczko o którym pisze i ludzi, którzy je zamieszkują. Nic więc dziwnego, że gdy zobaczyłam nowy tytuł jej autorstwa z miejsca go zamówiłam. Jakież było moje zdumienie gdy okazało się, że ja już tę książkę mam! Tyle tylko, że jedna ma tytuł "Boże Narodzenie w Lost River" a druga "Święta z kardynałem". Jednym słowem trafił mnie szlag. I właśnie przyszło mi do głowy, że zapewne nie jestem jedyna, która dała się tak naciąć i pomyślałam  że przypomnę o tej pozycji i zapytam czy nie znacie więcej takich tytułowych oszustów? Jeżeli kojarzycie wpisujcie w komentarzach, może dzięki temu ktoś oszczędzi parę złotych za które kupi sobie coś czego jeszcze na półce nie ma.

poniedziałek, 19 listopada 2012

O Mikołaju którego podejrzewano że Rzeźnikiem został, czyli ku przestrodze wszystkich czytających.

Dzięki temu, że czytam Wasze opowiadania świąteczne trudno mi przestać o świętach myśleć  Jakoś tak zrobiło się już bożonarodzeniowo  a w świątecznym zakątku to już w ogóle unosi się zapach choinki i pierniczków. I w związku z tym wszystkim przypomniały mi się zeszłoroczne święta, a raczej okres przedświąteczny kiedy to stwierdziłam, że fajnie będzie wprowadzić w odpowiedni nastrój młodsze dziecię, wtedy liczące 4 lata. W ramach wprowadzania zakupiłam książkę 24 opowieści wigilijne. Przez Internet zakupiłam, bo to moja ulubiona forma książkowych zakupów. W duchu już widziałam  jak siedzimy sobie co wieczór (od 1 grudnia) na łóżku i czytamy po jednym opowiadaniu, jak coraz bardziej nie możemy doczekać się Świętego Mikołaja i ubierania choinki i w ogóle tych wszystkich rzeczy  które u maluchów wywołują rumieńce ekscytacji a u trochę starszych radość, że można komuś podarować trochę tej magii, którą się odczuwało będąc dzieckiem. No i jakby to krótko opowiedzieć... Hm.  Chyba najlepiej podsumuje to stwierdzenie: Miało być pięknie a wyszło jak zwykle:) A wszystkiemu winna była książka. Wydana pięknie, a jakże! Obrazki kolorowe, aż się chciało oglądać. Ale schody zaczęły się już na początku. Jedno z pierwszych opowiadań mówiło o biednej dziewczynce, która niestety nie liczyła na prezenty, bo były razem z mamą tak ubogie, że wiedziała, że nic nie dostanie. W drodze do domu znalazła rudzika, któremu uratowała życie (zabrała go do domu, ogrzała i nakarmiła)  narażając się na szyderstwa ze strony koleżanek, które twierdziły, że nie warto pomagać komuś kto się za pomoc nie może odwdzięczyć. Nasza mała bohaterka oczywiście nic sobie z tego nie robi, mówi, że ona uważa inaczej, wspomina, że ich bardzo bogaty sąsiad też na pewno by  pomógł i jej i jej mamie gdyby wiedział, że potrzebują pomocy i na pewno kupiłby im - tu zostają wymienione różne rzeczy. Skracając: wraca do domu, a nazajutrz pod drzwiami znajduje kosz z wszystkimi rzeczami o których mówiła. To jej sąsiad usłyszał jej rozmowę z koleżankami i otworzył swoje serce. Przepraszam za te wszystkie szczegóły, ale były konieczne. Opowieść w sumie bardzo ładna. I pouczająca. Z tym, że w trakcie czytania brewki mojego synka coraz bardziej się marszczyły aż w końcu złączyły się w jedną groźną linię. Widząc to wiedziałam, że nie jest dobrze.
- Mamo a dlaczego ta dobra dziewczynka nie dostałaby prezentów a te złe miały dostać? - zapytał Tysiek oskarżycielsko.
- Bo one z mamą były biedne i nie miały pieniędzy - usiłowałam tłumaczyć, ale i tak wiedziałam do czego zmierza mój syn.
- Ale Mikołaj przynosi prezenty wszystkim grzecznym dzieciom, a biednym grzecznym nie? - drążył nieustępliwie wpijając we mnie szczere niewinne spojrzenie.
- Przynosi, przynosi, wszystkim bez wyjątku, a grzecznym biednym w szczególności - zapewniłam czując, że stąpam po grząskim gruncie - Tylko może... No nie mógł tam dotrzeć więc.... - na biegu szukałam wiarygodnego wytłumaczenia dla Mikołaja - wysłał sąsiada! No wiesz żeby był jego pomocnikiem - wpadłam na genialny pomysł - Taki sąsiad elf... - dodałam na wszelki wypadek. Tymek nie wyglądał wprawdzie na przekonanego (cóż na jego miejscu też bym miała pewne wątpliwości), ale temat odpuścił. Za to od tamtego czasu zaczął z podejrzliwością patrzeć na wszystkich sąsiadów. Jednego nawet zapytał czy jest elfem. Sąsiad na całe szczęście stanął na wysokości zadania i bez mrugnięcia stwierdził, że w życiu imał się różnych zajęć ale o tym sza, bo to tajemnica. Odtąd Tymek patrzy na niego z nabożnym szacunkiem i nawet kazał mu dać list do Świętego Mikołaja, coby szanowny święty dostał listę życzeń bezpośrednio. W każdym razie to była pierwsza historia która nastręczyła mi pewnych trudności. Ogólnie w tej chwili podtrzymywanie wiary w świętego Mikołaja wymaga od dorosłych  niezłych kombinacji. Wystarczy włączyć telewizor i trafić na reklamy i już wiara zostaje zachwiana. Ja na pytanie dlaczego w telewizji to ludzie sobie kupują prezenty odpowiedziałam, że to na użytek Mikołaja jest zrobione, bo jak ktoś zapomni napisać listu to wystarczy, że Mikołaj włączy telewizor i już wie czego pragną ludzie na ziemi. Ale wracając do książki. Jak się miało okazać to historia dziewczynki to był mały pikuś w porównaniu z tym co dopiero miało nastąpić. Kolejny rozdział nosił tytuł Legenda o Świętym Mikołaju. Brzmiało niewinnie prawda? Opowieść zaczyna się od matki, która miała trzech synów, biedni byli, skończyła im się mąka, matka wysłała chłopców po pozostałe po żniwach kłosy. Swoją drogą nie bardzo rozumiem o co chodzi z tym wysyłaniem w bajkach nieletnich po żywność. W każdym razie chłopców zaskoczył zmierzch, zgubili drogę i  w oddali zobaczyli migoczące światło. Widać nie czytali bajki o Jasiu i Małgosi bo w te pędy pognali do oświetlonego domu stojącego na pustkowiu. I  teraz wam powiem, że nasza stara dobra Baba Jaga to wcielenie dobroci w porównaniu z tym kto mieszkał w owej chałupce. Otóż chłopcy dotarli do domku, zapukali a drzwi otworzył im... Kto zgadnie? Otóż nie kto inny tylko rzeźnik w krwistoczerwonym fartuchu. Chłopcy powiedzieli dzień dobry, ale nic więcej nie zdążyli, bo rzeźnik zabił ich, przyprawił i zakonserwował w solance. Tutaj mnie z lekka przytkało. Mój syn wielkimi oczami popatrywał to na mnie to na rysunek, na którym Mikołaj pochylał się nad skrzynią z chłopcami. Skojarzenie było oczywiste:
- Mamo to Mikołaj jest RZEŹNIKIEM?! - w głosie Tyśka było tyle samo przerażenia co fascynacji - I co to jest solanka?
Znękana wyjaśniłam najdokładniej jak umiałam co to znaczy konserwować, jak się robi solankę i stanowczo zapewniłam że Mikołaj z przetwórstwem mięsnym nie ma nic wspólnego. Potem zaproponowałam, że może jednak poczytamy coś innego. Ale o tym mowy nie było! W sumie to co się dziwić? Moje czteroletnie dziecko, które było do tej pory karmione bajeczkami o misiach, kotkach, względnie piratach, w życiu nie słyszało o kimś tak przerażającym jak RZEŹNIK. Chciał nie chciał dokończyłam "bajkę".
Otóż matka bardzo rozpaczała po zaginięciu dzieci aż w końcu tę rozpacz dostrzegli aniołowie w niebie i jako agenta 007 wysłali do rzeźnika Świętego Mikołaja. I teraz mamy powtórkę z rozrywki: Mikołaj idzie, puka do drzwi, otwiera mu rzeźnik w krwistoczerwonym fartuchu. Matko - myślę spanikowana - ani chybi za chwile zasolankuje i świętego! Ale na całe szczęście Rzeźnik przed Mikołajem odczuwał respekt i wpuścił go do środka proponując poczęstunek. Ale Mikołaj był twardy! Nie chciał ani szynki ni baleronów ni połaci schabów! On chciał tylko to co Rzeźnik trzyma w solance!  Rzeźnik przeraził się, uciekł, Mikołaj wskrzesił dziatki z solanki i odtąd uważany jest za patrona grzecznych dzieci. Końcówka brzmi:
"Od tego dnia Święty Mikołaj uznawany jest za patrona grzecznych dzieci, którym co roku 6 grudnia przynosi słodycze i podarki. A co z niegrzecznymi maluchami? Te, niestety dostają tylko rózgi!"
Na mój gust lepsze rózgi niż solanka:) W każdym razie po przygodach z zeszłego roku najpierw sama przeglądam to co zamierzam Tyśkowi przeczytać. Nawet coś z pozoru tak niewinnego jak opowieści wigilijne może zawierać w sobie straszne treści. Nawiasem mówiąc dzięki tej nabytej ostrożności ominęłam rozdział z książki o smokach, gdzie smok kąpał się w krwi pożartych królewien:) I tak moi drodzy nie pozostało mi nic innego jak życzyć wam miłej cenzury książeczek dziecięcych:) A gdybyście mieli ochotę poczytać coś o bajkach to podaję linka do mojego tekstu, który wstawiłam na samym początku prowadzenia bloga:) Wystarczy kliknąć TUTAJ


piątek, 16 listopada 2012

Nostalgia per il sole czyli co się dzieje gdy zaczynam tęsknić.

 Nie wiem czy dobrze napisałam po włosku... Nostalgia per il sole miało znaczyć, że tęsknię za słońcem. A tęsknię z dnia na dzień coraz bardziej! Więc dzisiejszy post, tak na przekór wszystkiemu będzie słoneczny. A co! I włoski. Przynajmniej częściowo. Bo moi drodzy do napisania go nakłoniła mnie nie tylko burość za oknem, ale sam rodowity Włoch, pan Ernesto. Od października bowiem uczęszczam na naukę języka włoskiego. Nie bójcie  się, nie zamierzam się tu bynajmniej chwalić postępami, bo zaiste jak na razie nie ma czym:) Obawiam się, że lata podczas których nic nie musiałam i robiłam to na co miałam ochotę poskutkowały niestety tym, że mój mózg się rozleniwił i zapamiętywanie słówek, zwrotów, reguł idzie mu nad wyraz opornie. Ale nie o tym miało być, a o chwili gdy pan Ernesto opowiedział nam jedno ze swoich wspomnień z dzieciństwa. Szczerze mówiąc te momenty na lekcjach podobają mi się najbardziej, gdy znienacka okazuje się, że pomiędzy słówkami i dialogami pojawia się jakaś włoska historia. Gdyby były zajęcia polegające na snuciu opowieści przez prowadzącego chyba bym się zapisała! Mam wrażenie, że chodzi tutaj o to, że jako osoba pisząca wykształciłam w sobie wrażliwość na wychwytywanie takich perełek. To dzięki nim rodzą się nowe historie, nowi bohaterowie, powstają pomysły. No tak jak zwykle zbaczam z tematu. Tak więc wracając do opowieści... Zaczęło się od tego, że słońce jest żółte:) No naprawdę! Jako osoba bardzo początkująca uczę się właśnie takowych zwrotów i gdy przeczytałam że: il sole è giallo, pan Ernesto na tablicy napisał, że polenta też jest żółta i zapytał czy wiemy czym owa polenta jest. Wiedziałam, że to potrawa włoska. I wtedy popłynęła opowieść. Brzmiała mniej więcej tak:

Gdy pan Ernesto wcale jeszcze nie był panem tylko małym chłopcem i mieszkał ze swoją rodziną we Włoszech w zimowe poranki jego mama wstawała o świcie i czarowała. Uprawiała magią kuchenną. Mama gotowała w wielkim garnku wodę i wsypywała tam przechowywane w torbie słońce w proszku. Gdy zaspane dzieci, a było ich sporo, wchodziły do kuchni na stole czekała już na nich parująca, rozłożona na desce, kontrastująca z szarością zimową, słoneczność. To była właśnie polenta, którą teraz dorosły pan Ernesto wciąż wspomina z dużą tkliwością. Kojarzy mu się nie tylko z Italią i rodzinnymi posiłkami  ale również z cudowną czarodziejką, która umiała w pochmurne poranki podać swoim dzieciom słońce na talerzu. Nic dziwnego, że myśląc o mamie zawsze czuje słoneczne ciepło. Ciepło które najmocniej grzeje w okolicach serca.

To oczywiście opowieść pana Ernesto ubrana w moje słowa, ale ja tak właśnie to zobaczyłam. Kuchnię, w której w zimowe poranki z miłością wyczarowuje się promienne dania.
Ale jeżeli myślicie, że to koniec polentowej historii jesteście w błędzie. Tyle tylko, że teraz będzie mniej wzruszająco:) Bo ja słuchając o polencie doznałam skojarzeń z moją ulubioną włoską książką kucharską i jakoś tak wydało mi się, że potrawa ta nie była wpisana w kategorie łatwą. Podzieliłam się tym skojarzeniem, ale pan Ernesto stwierdził, że ta polenta, która oni jadali była dość prosta w przygotowaniu. Przyjęłam to na klatę, bo przecież nie będę się spierać z rodowitym Włochem jak przyrządza się włoskie jedzenie, ale ten kto już mnie trochę poznał wie, że nie byłabym sobą gdybym tak to zostawiła:) Po powrocie do domu, kto zgadnie, co zrobiłam? Rzecz jasna pognałam do książki i sprawdziłam jak to z tą polentą jest. I okazało się, że ma wpisaną trudność średnią. Przeczytałam przepis. Brzmiał mniej więcej tak: Zagotuj osoloną wodę na gotującą wrzucaj mąkę kukurydzianą wciąż mieszając by nie utworzyły się grudki. Rzeczywiście nie brzmiało to skomplikowanie. Coby się upewnić poszukałam jeszcze w Internecie. Wszędzie wyglądało to mniej więcej tak samo. Doczytałam też, że można kupić polentę instant, ale z miejsca uznałam, że za instant to ja dziękuje i jak mam robić to od podstaw. Tak, tak, kochani, bo oczywiście było wiadomo do czego owa fascynacja polentowa doprowadzi: do sprawdzenia na własnej skórze tudzież talerzu jak to się robi i jak smakuje. I od razu mówię jeżeli ktoś mi powie, że polenta jest łatwa to nie ręczę za siebie i mogę pogryźć albo w inny sposób trwale okaleczyć! To jest jedyna potrawa przeze mnie przyrządzona, która doprowadziła do tego, że porobiły mi się odciski na rękach. No dobrze nie rękach tylko na ręce, prawej, lewa za to mało mi nie odpadła.  Bo polentę należy w trakcie gotowania cały czas mieszać. Cały czas czyli mniej więcej godzinę podczas której masa w garnku gęstnieje i z minuty na minutę wymaga więcej siły od biednego mieszającego. Drugą ręką trzyma się garnek coby nie jeździł po kuchence w trakcie mieszania. Już się nie dziwię, że Włosi wymyślili specjalne maszynki do gotowania polenty. Gdybym miała ją często przyrządzać też pewnie wynalazłabym coś takiego. Co więcej w czasie gotowania tak jak już pisałam masa gęstnieje i zaczyna bulgotać wypuszczając z polentowych odmętów bąble pękające i  wybuchające niczym miniaturowe złociste wulkaniki. Każdy taki wybuch groził, że gorąca masa w końcu znajdzie się na mojej ręce, ba czasami na groźbach się nie kończyło i nie będę lepiej mówić co wtedy mamrotałam pod nosem, domyślcie się sami. Ale w końcu dopięłam swego i polentę ugotowałam. i nawet udało mi się jej nie przypalić:) A oto rezultat:

Oczywiście to niewielka część zawartości garnka:) Jeżeli chodzi o walory smakowe, to jest to dość ciekawa alternatywa dla ziemniaków albo kasz. Polentę zjedliśmy z gulaszem i połączenie było bardzo udane. a przy okazji danie to ma dość ciekawą historię. Otóż podobnie jak kiedyś ziemniaki uratowały głodująca Rosję tak i polenta pomogła utrzymać się przy życiu mieszkańcom Friuli - Wenecji Julijskiej, która to od XV do XVIII wieku zdominowana była przez pobliską Wenecję  Wenecjan mieszkańcy Friuli interesowali głównie jako tania siła robocza, nie dbano o ludzi, skutkiem tego były coraz większa nędza, głód i śmiertelność. Nie wiadomo czy w końcu nie wymarliby wszyscy ciemiężeni mieszkańcy Friuli, ale uratowała ich... Kukurydza przywieziona z Ameryki. Było to łatwe w uprawie zboże i własnie wtedy zaczęto z niej przyrządzać polentę, którą mimo wszystko jada się w tych rejonach do dzisiaj. Mimo wszystko, bo kiedyś polenta nie cieszyła się zbyt dobra opinią. Właściwie do XX stulecia stanowiła jedyne pożywienie dla ludności północnych Włoch, a że pozbawiona była wartości odżywczych i witamin żywiący się nią ludzie chorowali na awitaminozę, która z kolei prowadziła do poważniejszych schorzeń (chorowano na pelagrę). Teraz polentę podaje się z serem, rybami, mięsem i innymi pełnowartościowymi składnikami więc zagrożenie awitaminozą nie występuje. Czytając o polencie (mówiłam wam, że jak już zacznę grzebać w temacie to trudno mi przestać:)) dowiedziałam się również, że specjalnością Wenecji Julijskiej jest danie zwane frico. Sporządza się go ze świeżego sera montasio (jadł ktoś? Jak tak to proszę napiszcie jak smakuje!) smażonego na maśle z ziemniakami i cebulą. W 1996 roku usmażono największe frico na świecie, które  ważyło bagatela 300 kg! Patelnia na której je smażono ważyła 600 kg! Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić nawet nie samo danie ale tę gigantyczną patelnię! Toż musiała wyglądać monstrualnie! Dobrze kończę już bo w związku z polentową obsesją sięgnęłam do Sekretów włoskiej kuchni autorstwa Eleny Kostioukovitch i mogłabym tak jeszcze długo pisać o Friuli... To właśnie z tej książki pochodzą wiadomości dotyczące polenty:) A jeżeli ktoś miałby  ochotę dorobić się odcisków tudzież zamiast na siłowni potrenować w kuchni podaję przepis:

Podstawowa polenta:

Porcja na 4 osoby. Czas przygotowania 5 min. Czas gotowania 50 - 60 minut. Poziom trudności średni.

2 i 1/2 litra wody
2 łyżki stołowe gruboziarnistej soli morskiej*
3 i 1/2 szklanki (450 g) gruboziarnistej mąki kukurydzianej

*sugeruję dodac mniej soli, moim zdaniem dwie łyżki to trochę za dużo:)

Zagotuj osoloną wodę w dużym garnku o grubym dnie. Stopniowo dodawaj mąkę kukurydzianą, cały czas szybko mieszając trzepaczką, żeby zapobiec tworzeniu się grudek. Gotuj polentę na dużym ogniu, cały czas mieszając ją długą drewnianą łyżką. W pewnym momencie polenta zacznie odstawać od brzegów garnka, na których utworzy się cienka warstwa chrupkiej skórki. Potrawę należy mieszać bez przerwy przez cały czas gotowania, czyli 50, 60 minut. Podawaj na zimno lub gorąco zgodnie ze wskazówkami w przepisach.
Smacznego!

środa, 14 listopada 2012

Nominowana nominuje - czyli moje odpowiedzi i pytania dla wybranych

Kochani moi wczoraj dowiedziałam się, że zostałam nominowana, a właściwie mój blog został nominowany do "Liebster Blog ♥" . Nominowała mnie Kradnoludek, której bardzo dziękuję za to wyróżnienie! Coby udowodnić, że jest tak jak piszę zachęcam do zajrzenia tutaj. Jest to moja pierwsza tego typu nominacja i odczuwam lekką tremę, bo boję się, że coś nie daj Boże pokręcę, a  mam do tego (mylenia, kręcenia) prawdziwy talent. W każdym razie nominacja poza wyróżnieniem nakłada pewne obowiązki. Oto podstawowe informacje:

"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę" Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."

To zaczynam od 11 krasnoludkowych pytań:


Pytania Krasnoludka:

Imię, którego książkowego bohatera najbardziej Ci się podoba?
Jędrek. To od Kmicica, który odkąd pierwszy raz przeczytałam Potop był dla mnie wyznacznikiem męskości:)
2  Gdybyś mógł/ mogła, którego zmarłego pisarza powołałbyś/powołałabyś do życia?
Hemingwaya, bo to mój niedościgły wzorzec. Tak wiele pytań chciałabym mu zadać i posłuchać jego wspomnień.  I chociażby tylko słuchając powędrować z nim uliczkami tamtejszego Paryża i na chwilę zajrzeć do Hiszpani.... O tak gdybym mogła kogoś wybrać byłby to pan Ernest.
3  Jedziesz autobusem/ tramwajem/pociągiem. Czytasz książkę. Ktoś zagląda Ci przez ramię i sobie podczytuje od Ciebie. Co robisz?
Podsuwam książkę bliżej tego kogoś:) Niech sobie ów ktoś podczytuje do woli, a na koniec zamykam książkę tak żeby zobaczył okładkę i tytuł coby mógł dokończyć czytanie na własną rękę.
4 Pod oknem Twojego domu grupa młodzieży słucha głośno muzyki klubowej. Co ty na to?
Jeżeli jestem w pokoju sama uchylam okno i słucham, jeżeli właśnie usypia u mnie mój synek zamykam szczelnie okno, drzwi modląc się, żeby hałas nie wybił mojej pociechy ze snu:)
5 Twoje najwcześniejsze wspomnienie?
Mój dziadek stojący na werandzie i podpatrujący jak zajadam porzeczki. Było to o tyle zaskakujące, że dziadek był z natury bardzo srogi a wtedy patrzył na mnie z ogromną czułością.
6  Cytryna czy jabłko?
Jabłko do pogryzania cytryna do herbaty.
Z jakich ( Twoich ulubionych) kwiatów składałby się Twój bukiet?
Ze słoneczników, kocham je za kolor, bezpretensjonalność i za to, że gdy mija się słonecznikowe pole od razu robi się jaśniej na duszy.
Ulubiona pora roku? Dlaczego?
Hmmm... Wiosna i Jesień. Wiosna bo wtedy wszystko przygotowuje się do życia, wybucha. Wiosna jest niczym wulkan energii. A jesień z kolei dlatego, że tak ładnie przygotowuje nas i całe otoczenie do odpoczynku. Jesień jest taka wyciszona, pełna melancholii i romantyczności, że nie sposób jej nie lubić.
9 Jeden z najważniejszych celów na przyszłość?
Dorobić się własnego kawałka podłogi, być szczęśliwą i zapewnić to co najlepsze rodzinie i najbliższym.
10 Wolisz wstawać wczesnym rankiem czy koło południa?
Koło południa, ale niestety raczej jest to ranek, nawet jeżeli nie ciut świt to jednak ranek.
11 Chodzisz spać z kurami, czy jesteś nocnym markiem?
Stanowczo nocnym markiem, co z kolei skutkuje tym, że chodzę wiecznie niedospana z podkrążonymi oczami:)
Bardzo Ci Krasnoludku serdecznie dziękuję za zabawę.

Teraz moje wybrane blogi:
1) Biblioteka Melani prowadzony przez Melania
2)Czar naszych przodków prowadziny przez Alan Jakman
4) Zapiski prowincjonalnej marzycielki prowadzony przez Halinka
5) Mój jest ten kawałek podłogi prowadzony przez marta
8) Wiejskoczarodziejsko prowadzony przez Kretowata
9) Stulecie literatury prowadzony przez Magda K- ska
10)Siedlisko pod lipami prowadzony przez Asia i Wojtek
11) Sabinkowe czytanie w obłokach bujanie... prowadzony przez Sabinkę

No i moje pytania:

1 Gdybyś mogła/mógł podróżować w czasie w jaki wiek byś się przeniosła?
2 Masz możliwość zwiedzenia Francji, wybierasz prowincję czy Paryż?
3 5 rzeczy które pragniesz zobaczyć.
4 gdybyś miała/miał być kwiatem wybrałabyś/wybrałbyś... (nazwa)
5 W domu antyki czy nowoczesność?
6 Masz w domu przede wszystkim pomidory co zrobisz na obiad?
7 Kuchnia Włoska, polska czy francuska? Dlaczego?
8 Z czym kojarzą ci się wakacje?
9 Herbata czarna zielona, czerwona czy może biała?
10 Ktoś ofiarowuje ci 1000 złotych, ale możesz wydać je tylko na rzeczy z jednej kategorii. Wydajesz na ciuchy czy książki?
11. Gdybyś mogła powołać do życia postacie z jednej z bajek, którą byś ożywiła?

Zapraszam wszystkich do zabawy, serdecznie pozdrawiam i przypominam o konkursie świątecznym o którym mowa tutaj i tutaj



poniedziałek, 12 listopada 2012

O tym jak mój mąż w ogóle przestał na mnie zwracać uwagę i co ma do tego historia smaku

Ha, gdy twój mąż, wraca do domu omija cię nieprzytomnym wzrokiem i podąża w stronę fotela - wiedz, że coś się dzieje! Gdy mówisz do niego, a on niczym głucha niemowa nie odpowiada, wiedz, że coś się dzieje! I tak dalej i tak dalej.
W myśl powyższych zasad gdy mój szanowny małżonek zaczął wykazywać podobne objawy zaniepokoiłam się nie na żarty. Mój niepokój wzrósł jeszcze gdy pewnego wieczoru, właściwie nocy, gdy już prawie zasypiałam  mój mąż wyrwał mnie z błogiego półsnu pytaniem o to kiedy będę robić pierniczki.
- Chyba w grudniu - odpowiedziałam półprzytomnie, bo w tej chwili już niczego nie byłam pewna - A co?
- A nic, nic, do polewki by się przydały - odparł Kubuś i zasnął gdy tymczasem mi do spania chęć całkowicie przeszła. W najbliższych dniach fundował mi co chwila tego rodzaju zaskakujące atrakcje. Zaproponował między innymi, że może jak już w końcu nabędziemy ten wymarzony dom, najlepiej dwór to na jego imieniny (Kuby - nie dworu) będziemy podawać pieczonego pawia, poza tym zapragnął hodować drób, łowić we własnym stawie ryby i chadzać w wigilijny poranek na polowanie. Zapewniam was, że nie zmyślam i że wbrew pozorom mój mąż nie oszalał. Po prostu... Gdy twój facet zacznie się w ten sposób zachowywać wiedz, że  dorwał się właśnie do książki Mai i Jana Łozińskich zatytułowanej "Historia polskiego smaku. Kuchnia, stół, obyczaje":)
Historia polskiego smaku. Kuchnia stół i obyczaje. Wydawnictwo Naukowe PWN
A książka jest niesamowita! Po pierwsze autorzy dokonali prawdziwego cudu: "Historię..." czyta się jak wciągającą powieść. Gdyby tak pisano podręczniki do historii myślę, że mielibyśmy ją w małym palcu! Państwo Łozińscy opowieści kuchenne zaczynają od panowania Piastów i Jagiellonów. Opowiadają o tym jak wyglądały uczty, jak nakrywano do stołu, co jedzone i pito. A łatwo w tamtych czasach nie było! Nie dość, że Kościół nakazywał ciągłe posty, nie dość, że za złamanie tego zakazu można było stracić zęby (tak moi drodzy Chrobry kazał swoim, łamiącym nakaz postu, rycerzom je wybijać), to jeszcze dodatkowo gdy już post zakończono, biedny wygłodniały człowiek mógł stracić życie z powodu niestrawności! Szczególnie gdy jak Bolesław III, książę brzeski po czterdziestodniowym poście zjadł na Wielkanoc bagatela trzynaście kurcząt popijając je obficie piwem! Zmarło się biedaczynie po tym obżarstwie. Może gdyby zamiast kurcząt zdecydował się na wiewiórki (tak je też jadano!) to miałby szanse na przeżycie. Oczywiście tak tylko mi się wydaje, bo na oko wiewiórka ma chyba mniej mięsa niż kurczak... Ale ręki sobie za to uciąć nie dam, bo jak zapewne się domyślacie wiewiórki nigdy nie jadłam. Tak samo zresztą jak bobrzych ogonów, skowronków albo słowików, którymi w owych czasach się raczono. Poza mięsem jadano grzyby i inne dary lasu. Zdobywanie tych dobrodziejstw należało do dzieci i młodych dziewcząt z tym że nie mogły do lasu chodzić w pojedynkę bo: "Jeśli czyjaś córka idzie na pole lub do lasu po jabłka lub inne rzeczy i zostanie zgwałcona, wówczas płaci się karę [zaledwie] trzysta, gdyż nie wolno, by ona tak się wybierała".  Sporo w tym rozdziale (jak i innych zresztą) poświęcono uwagi trunkom i napojom alkoholowym. Mój mąż stwierdził, że pod tym kontem jestem średniowieczna, bo też potrafiłam dosładzać i doprawiać wytrawne wino:) No i właśnie skoro jesteśmy przy trunkach, to czytając doszłam do kilku wniosków: po pierwsze jeżeli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że nasz naród ma skłonności do nadużywania alkoholu to go po prostu wyśmieje! Po niniejszej lekturze śmiem twierdzić, że  my z nadużywaniem nie mamy nic wspólnego! Nasi przodkowie byliby wręcz zniesmaczeni widząc jak kaleczymy pradawne obyczaje! W rozdziale Od Sasów do króla Stasia czytamy: ... z ust do ust krążyły legendy o ich niezrównanej wytrzymałości na alkohol. W połowie XVIII wieku słynął z podobnych wyczynów generał Konarzewski, który zachowując przy tym absolutną trzeźwość , w godzinę wypijał kosz szampana lub dwoma łykami opróżniał puchar, mieszczący pięć butelek wina!" Inny jegomość krajczy koronny Adam Małachowski witał po raz pierwszy przybyłych gości blisko dwulitrowym kielichem wina, który to nieszczęsny odwiedzający musiał wychylić duszkiem.  Jeżeli mu się to nie udawało dolewano mu do pełna i kazano operację powtarzać. Gdzie nam powiedzcie do prawdziwego pijaństwa??? Poza tym ze skruchą przyznam, że imprezy jakie osobiście urządzam nie tylko nie zdobyłyby uznania w oczach naszych przodków, ale obawiam się, że pogrążyłyby mnie bez reszty. Bo  dawniej "... nic tak nie uszczęśliwiało troskliwego gospodarza jak wiadomość, że żaden z gości domu jego trzeźwy nie opuścił. Kiedy słyszał relację służby: "jako jeden, potoczywszy się wszystkie schody, tocząc się, kłębem przemierzył; jako drugiego zaniesiono do stancji jak nieżywego; jak ów zbił sobie róg głowy o ścianę; jak tamci dwaj, skłóciwszy się, pyski sobie powycinali; jako nareszcie - ten jegomość, chybiwszy krokiem, upadł w błoto, a do tego ząb sobie o kamień wybił" - wiedział na pewno, że i tym razem biesiada była udana!" No więc czarno na białym widać, że marna ze mnie gospodyni! Nikt wychodząc ode mnie nie staczał się ze schodów (biorąc pod uwagę, że mieszkam na czwartym piętrze, to może i dobrze), nikt zębów sobie nie wybijał ani nie brał się za łby. W sumie to może i lepiej, bo nie wiem, czy sąsiedzi narażeni na takie atrakcje byliby w stanie pojąć, że to wszystko czyniłabym w trosce o przywrócenie dawnych tradycji... Kolejną rzeczą która mnie zachwyciła to opowieść o kawie.  Zawdzięczamy jej sporo więcej niż tylko walory smakowe, bo zanim to ona zaczęła królować w czasie porannych posiłków zazwyczaj przed śniadaniem pijano wódeczkę dla rozgrzewki i poprawienia apetytu. Dopiero zwyczaj pijania kawy wyparł raczenie się od samego rana gorzałką. Poza tym stwierdzenie, że: " picie kawy "jest zbawienne dla osób temperamentu flegmistego, które są otyłe, które prowadzą życie próżniacze. Literaci (...) wyborne czynią skutki z kawy"" -  ubawiło mnie do łez:) Już rozumiem dlaczego nie potrafię rozpocząć dnia bez mocnej filiżanki kawusi:)
Przepięknie państwo Łozińscy opisali zwyczaje bożonarodzeniowe i wielkanocne. Pieczenie bab na Wielkanoc było całym rytuałem. Nie można było głośno mówić, trzaskać drzwiami i ogólnie czynić hałasu gdy wyrastały. Gdy już wyciągnięto je z pieca stygły ułożone na poduchach i pierzynach.
Poza tematami stricte kuchennymi pełno w tej książce anegdot, opowieści, fragmentów pamiętników i ciekawych wiadomości zza kulis kuchni.  Czy wiecie na przykład o tym, że w Stawisku u Iwaszkiewiczów placki ziemniaczane sporządzano i jadano w tajemnicy przed kucharką? Zacna kobieta ta uważała bowiem, że pewne potrawy nie są dość godne pańskiego podniebienia i wszelkie dyskusje ucinała krótko: "nie bedom jedli" :)
Ostatni rozdział opisuje jedzenie w PRL-u, a raczej to jak je zdobywano, szmuglowano i ile zachodu kosztowało wyżywienie rodziny. Czytając go przed oczami stanął mi mój tata, który w tamtych latach tuż przed Bożym Narodzeniem przytargał do domu PEŁNĄ torbę mandarynek. Ależ to była zdobycz! Z miejsca też przypomniałam sobie oranżady w woreczkach i małe buteleczki coca - coli którą piło się na raty, nie bacząc na to, że się wygazowuje. Ważne było żeby starczyła na jak najdłużej:)
Cała książka to przepiękna historia o tym jak kiedyś wyglądał świat smaku, jak ten smak się zmieniał jak zmieniały się obyczaje, sposoby przyrządzania i podawania jedzenia i o tym jak zmieniały się nasze gusta. Historia przepięknie ilustrowana, posiadająca szeroki przegląd sprzętów kuchennych i wiktuałów. To podróż w czasie której możemy zasiąść do stołu z Piastami i Jagiellonami, możemy odwiedzić ubogie chaty i z ich mieszkańcami również zjeść posiłek, możemy ukradkiem przemierzyć jadalnie pałaców,  zajrzeć do dworskich kuchni, wziąć udział w wystawnych przyjęciach, powrócić do przedwojennych cukierni i przypomnieć sobie tanie jadłodajnie, które jeszcze duża część z nas pamięta z PRL - u. Po przeczytaniu "Historii..."  już nie dziwię się Kubie, że tak kompletnie się w niej zatracił, bo od momentu otworzenia książki zatraciłam się w niej i ja. I też zatęskniłam za tymi dobrymi starymi obyczajami, niespiesznymi wystawnymi posiłkami, rozmowami toczącymi się przy stole, za gromadzeniem przy nim wielu bliskich sercu ludzi. Tak więc jak już moi kochani zakupimy ten dwór, Historia Smaku będzie naszym przewodnikiem i pomocą w powrocie do dawnych i często zapomnianych tradycji. Wprawdzie nie wiem co będziemy robić z tym drobiem przez nas hodowanym, bo nie wyobrażam sobie żebym mogła zjeść moje własne Balbinki i Pelasie i już wiem, że nie dam ich palcem tknąć, pawia na obiad podawać nie zamierzam, ale to już jakoś udało mi się Kubie wyperswadować, tym bardziej, że wprost napisano, że paw był niesmaczny. Nawet sprawę z polowaniem w wigilię rozwiązałam: po prostu wyślę mojego męża z aparatem i niech łowi co chce:) Tak sobie myślę  że zaiste ten nasz dwór będzie nieco dziwny, ale na pewno pewne rzeczy z Historii Smaku odtworzymy i podzielimy się nimi z naszymi gośćmi, którymi mam nadzieje będzie również część z Was:)

Pani Marto bardzo dziękuję za możliwość zapoznania się z niezwykle smaczną Historią Polskiego Smaku:)

piątek, 9 listopada 2012

Pierwsze opowiadanie jest!

Ależ wy macie tempo! Wczoraj wieczorem sprawdziłam pocztę i okazało się, że już jest pierwszy mail z opowiadaniem! Czym prędzej stworzyłam więc kartę Świąteczny Zakątek i wstawiłam Melodię Życia, bo właśnie taki tytuł nosi nasz pierwszy tekst:) Zgodnie z Waszymi sugestiami będzie anonimowo, coby było jak najbardziej sprawiedliwie. A opowiadanie do przeczytania tutaj, zapraszam i z niecierpliwością i dużą dozą ciekawości czekam na to co będzie dalej:)

czwartek, 8 listopada 2012

Świąteczna propozycja czyli kto napisze ze mną książkę?

U mnie dzisiaj już zapachnie Bożym Narodzeniem mimo, że do świąt jeszcze trochę czasu zostało. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to właśnie te święta są najważniejsze ze wszystkich. Chyba dlatego, że nie ma w kalendarzu drugich tak ciepłych, tak rodzinnych i tak wzruszających. Wszystko - gotowanie, przygotowywanie prezentów, ubieranie choinki, kolędy - w te dni wzrusza i chyba pokazuje co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze. Boże Narodzenie wydobywa z ludzi to co najlepsze bez względu na to kto w co wierzy i do jakiego Kościoła uczęszcza lub nie uczęszcza. To tyle tytułem wstępu, bo choć jestem wielbicielką końcówki grudnia nie oszalałam na tyle żeby na początku listopada już Was zarzucać Bożonarodzeniowymi tematami. Ale żeby móc zaproponować Wam to co zamierzam jakoś musiałam zacząć. Słuchajcie! Otóż mam pomysł! Związany rzecz jasna ze świętami. Wiem, że sporo wśród was jest nie tylko czytających, ale też piszących. Zresztą do tego co wam chcę zaproponować nie trzeba pisać notorycznie tylko mieć pomysł. Otóż co Wy na to żebyśmy - tak  żebyśmy - napisali opowiadanka wigilijne i potem je wydrukowali? To znaczy zrobili z nich książkę? Zdaje sobie sprawę, że czasu jest niewiele, ale pomyślcie jakie to by było fajne! Wymyśliłam (z pomocą męża zresztą), że miałoby to wyglądać tak: Do końca listopada piszecie opowiadanie (niezbyt długie) o tematyce świątecznej, przysyłacie a ja w specjalnej zakładce umieszczam wszystkie teksty. Potem do 3 grudnia głosujemy, nie wiem chyba za pomocą ankiety, albo komentarzy pod opowiadaniami na to które wam się najlepiej podobało. 5 z najwyższą liczbą  głosów zwycięży a autorzy otrzymają 2 egzemplarze książki w nagrodę. Pozostałych uczestników opowiadania też zostaną umieszczone w książce. Jeżeli chodzi o sprawy złożenia, wydrukowania, zaprojektowania okładki i tym podobne to biorę to na siebie, a raczej na męża:) Wydaje mi się, że taka książeczka byłaby fajnym prezentem, a poza tym pomysł nieskromnie mówiąc bardzo mi się spodobał:) Tylko nie wiem co wy na to? Po raz pierwszy proponuję coś takiego i zupełnie nie wiem czy bylibyście zainteresowani?
 A gdybyście mogli zrobić zajawkę o tym moim pomyśle na swoich blogach byłabym wdzięczna. Bo im będzie więcej zainteresowanych tym konkurs ciekawszy:)

W związku z pytaniami konkretyzuję: Opowiadanie ma być nie dłuższe niż 6 stron (jedna strona=1800 znaków) Oczywiście jeżeli wyjdzie dziesięć słów więcej nikt nie będzie robił z tego tragedii:), teksty proszę przesyłać na mojego maila. Gdy dostanę pierwsze opowiadanie stworzę zakładkę i je tam wkleję i kolejne też tam trafią. Tematyka oczywiście świąteczna. Opowiadania przesyłamy do 30 listopada do 24:00.   

wtorek, 6 listopada 2012

Czas powrotów czas zacząć!

Wielokrotnie wspominałam tutaj i nie tylko zresztą tu, że jestem maniakalnym czytelnikiem. Bo co tu kryć jestem. Czytam dużo i zapewne większości z was nie zdziwi, gdy powiem, że wręcz nie wyrabiam się z lekturą. Z reguły koło łóżka czeka stos książek (tych do przeczytania w najbliższym czasie), a na regale stoją już kolejne też czekające na swoją kolej. Ten kto jest molem książkowym zrozumie mnie z cała pewnością. I właśnie dzisiaj dotarło do mnie z całą jasnością, że w ferworze czytania nowości (jest ich przecież tyle, że gdybym nawet nie spała nie udałoby mi się być z nimi na bieżąco) zupełnie zaniedbałam swoich starych, dobrych książkowych przyjaciół. Brakuje mi czasu na wracanie do ulubieńców. I powiem wam, że wcale a wcale mi się to nie podoba! I właśnie powzięłam postanowienie, że nadszedł czas powrotów! Otóż niniejszym uroczyście obiecuję, że w najbliższym czasie poza nowymi tytułami, których jako rasowy maniak nie jestem w stanie się wyrzec wrócę do tych tytułów, które kurzą się na moich półkach pomimo, że należą do tych najulubieńszych. Co więcej mam dla was pewną propozycję, ale o tym za moment. Najpierw pierwsza (bo regularnie będą pojawiać się kolejne) lista książek, do których chcę wrócić:
 1) Roztrzaskane życie Kallos Stephanie.

2) Po prostu razem Anna Gavalda.











3) Hrabia Monte Christo Aleksander Dumas.











4) Ruchome święto Ernest Hemingway .











5) Cykl o Emilce ze Srebrnego Nowiu Lucy Maud Montgomery.














6) Cykl o Mitford Jan Karon.
To pierwsza część cyklu o Mitford













Dodatkowo jako podlotek zachwyciłam się książką zatytułowaną Duet autorstwa Kyle Elizabeth.
 Nie pamiętam jej zupełnie (poza tym, że jest to opowieść o miłości Klary i Roberta Schumanów i że czytałam ją do rana pod kołdrą bo nijak nie mogłam przerwać) i bardzo bym chciała ją sobie przypomnieć.
I teraz oto mój chytry plan. Otóż każda przeczytana książka z powyższej listy doczeka się swojej własnej notki na tym blogu. Ale jeżeli wśród Was znajdzie się ktoś, kto chciałby razem ze mną wrócić (lub po raz pierwszy przeczytać) któryś z wymienionych tytułów to serdecznie zapraszam do zabawy. Każda taka Wasza recenzja zostanie umieszczona na moim blogu z podaniem linku do blogu Waszego autorstwa (o ile oczywiście będziecie chcieli go podać). W zabawie może wziąć udział każdy i ten kto bloga posiada i ten kto go nie ma i mieć nie będzie. Myślę, że może to być całkiem ciekawe doświadczenie, bo zapewne odczucia i oceny książek będą skrajnie różne i fajnie będzie poczytać takie różnorodne opinie. Recenzje przesyłajcie na mój adres mailowy. Ciekawe czy ktoś się skusi, oj ciekawe:)