Ha, gdy twój mąż, wraca do domu omija cię nieprzytomnym wzrokiem i podąża w stronę fotela - wiedz, że coś się dzieje! Gdy mówisz do niego, a on niczym głucha niemowa nie odpowiada, wiedz, że coś się dzieje! I tak dalej i tak dalej.
W myśl powyższych zasad gdy mój szanowny małżonek zaczął wykazywać podobne objawy zaniepokoiłam się nie na żarty. Mój niepokój wzrósł jeszcze gdy pewnego wieczoru, właściwie nocy, gdy już prawie zasypiałam mój mąż wyrwał mnie z błogiego półsnu pytaniem o to kiedy będę robić pierniczki.
- Chyba w grudniu - odpowiedziałam półprzytomnie, bo w tej chwili już niczego nie byłam pewna - A co?
- A nic, nic, do polewki by się przydały - odparł Kubuś i zasnął gdy tymczasem mi do spania chęć całkowicie przeszła. W najbliższych dniach fundował mi co chwila tego rodzaju zaskakujące atrakcje. Zaproponował między innymi, że może jak już w końcu nabędziemy ten wymarzony dom, najlepiej dwór to na jego imieniny (Kuby - nie dworu) będziemy podawać pieczonego pawia, poza tym zapragnął hodować drób, łowić we własnym stawie ryby i chadzać w wigilijny poranek na polowanie. Zapewniam was, że nie zmyślam i że wbrew pozorom mój mąż nie oszalał. Po prostu... Gdy twój facet zacznie się w ten sposób zachowywać wiedz, że dorwał się właśnie do książki Mai i Jana Łozińskich zatytułowanej "Historia polskiego smaku. Kuchnia, stół, obyczaje":)
|
Historia polskiego smaku. Kuchnia stół i obyczaje. Wydawnictwo Naukowe PWN |
A książka jest niesamowita! Po pierwsze autorzy dokonali prawdziwego cudu: "Historię..." czyta się jak wciągającą powieść. Gdyby tak pisano podręczniki do historii myślę, że mielibyśmy ją w małym palcu! Państwo Łozińscy opowieści kuchenne zaczynają od panowania Piastów i Jagiellonów. Opowiadają o tym jak wyglądały uczty, jak nakrywano do stołu, co jedzone i pito. A łatwo w tamtych czasach nie było! Nie dość, że Kościół nakazywał ciągłe posty, nie dość, że za złamanie tego zakazu można było stracić zęby (tak moi drodzy Chrobry kazał swoim, łamiącym nakaz postu, rycerzom je wybijać), to jeszcze dodatkowo gdy już post zakończono, biedny wygłodniały człowiek mógł stracić życie z powodu niestrawności! Szczególnie gdy jak Bolesław III, książę brzeski po czterdziestodniowym poście zjadł na Wielkanoc bagatela trzynaście kurcząt popijając je obficie piwem! Zmarło się biedaczynie po tym obżarstwie. Może gdyby zamiast kurcząt zdecydował się na wiewiórki (tak je też jadano!) to miałby szanse na przeżycie. Oczywiście tak tylko mi się wydaje, bo na oko wiewiórka ma chyba mniej mięsa niż kurczak... Ale ręki sobie za to uciąć nie dam, bo jak zapewne się domyślacie wiewiórki nigdy nie jadłam. Tak samo zresztą jak bobrzych ogonów, skowronków albo słowików, którymi w owych czasach się raczono. Poza mięsem jadano grzyby i inne dary lasu. Zdobywanie tych dobrodziejstw należało do dzieci i młodych dziewcząt z tym że nie mogły do lasu chodzić w pojedynkę bo: "Jeśli czyjaś córka idzie na pole lub do lasu po jabłka lub inne rzeczy i zostanie zgwałcona, wówczas płaci się karę [zaledwie] trzysta, gdyż nie wolno, by ona tak się wybierała". Sporo w tym rozdziale (jak i innych zresztą) poświęcono uwagi trunkom i napojom alkoholowym. Mój mąż stwierdził, że pod tym kontem jestem średniowieczna, bo też potrafiłam dosładzać i doprawiać wytrawne wino:) No i właśnie skoro jesteśmy przy trunkach, to czytając doszłam do kilku wniosków: po pierwsze jeżeli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że nasz naród ma skłonności do nadużywania alkoholu to go po prostu wyśmieje! Po niniejszej lekturze śmiem twierdzić, że my z nadużywaniem nie mamy nic wspólnego! Nasi przodkowie byliby wręcz zniesmaczeni widząc jak kaleczymy pradawne obyczaje! W rozdziale Od Sasów do króla Stasia czytamy: ... z ust do ust krążyły legendy o ich niezrównanej wytrzymałości na alkohol. W połowie XVIII wieku słynął z podobnych wyczynów generał Konarzewski, który zachowując przy tym absolutną trzeźwość , w godzinę wypijał kosz szampana lub dwoma łykami opróżniał puchar, mieszczący pięć butelek wina!" Inny jegomość krajczy koronny Adam Małachowski witał po raz pierwszy przybyłych gości blisko dwulitrowym kielichem wina, który to nieszczęsny odwiedzający musiał wychylić duszkiem. Jeżeli mu się to nie udawało dolewano mu do pełna i kazano operację powtarzać. Gdzie nam powiedzcie do prawdziwego pijaństwa??? Poza tym ze skruchą przyznam, że imprezy jakie osobiście urządzam nie tylko nie zdobyłyby uznania w oczach naszych przodków, ale obawiam się, że pogrążyłyby mnie bez reszty. Bo dawniej "... nic tak nie uszczęśliwiało troskliwego gospodarza jak wiadomość, że żaden z gości domu jego trzeźwy nie opuścił. Kiedy słyszał relację służby: "jako jeden, potoczywszy się wszystkie schody, tocząc się, kłębem przemierzył; jako drugiego zaniesiono do stancji jak nieżywego; jak ów zbił sobie róg głowy o ścianę; jak tamci dwaj, skłóciwszy się, pyski sobie powycinali; jako nareszcie - ten jegomość, chybiwszy krokiem, upadł w błoto, a do tego ząb sobie o kamień wybił" - wiedział na pewno, że i tym razem biesiada była udana!" No więc czarno na białym widać, że marna ze mnie gospodyni! Nikt wychodząc ode mnie nie staczał się ze schodów (biorąc pod uwagę, że mieszkam na czwartym piętrze, to może i dobrze), nikt zębów sobie nie wybijał ani nie brał się za łby. W sumie to może i lepiej, bo nie wiem, czy sąsiedzi narażeni na takie atrakcje byliby w stanie pojąć, że to wszystko czyniłabym w trosce o przywrócenie dawnych tradycji... Kolejną rzeczą która mnie zachwyciła to opowieść o kawie. Zawdzięczamy jej sporo więcej niż tylko walory smakowe, bo zanim to ona zaczęła królować w czasie porannych posiłków zazwyczaj przed śniadaniem pijano wódeczkę dla rozgrzewki i poprawienia apetytu. Dopiero zwyczaj pijania kawy wyparł raczenie się od samego rana gorzałką. Poza tym stwierdzenie, że: " picie kawy "jest zbawienne dla osób temperamentu flegmistego, które są otyłe, które prowadzą życie próżniacze. Literaci (...) wyborne czynią skutki z kawy"" - ubawiło mnie do łez:) Już rozumiem dlaczego nie potrafię rozpocząć dnia bez mocnej filiżanki kawusi:)
Przepięknie państwo Łozińscy opisali zwyczaje bożonarodzeniowe i wielkanocne. Pieczenie bab na Wielkanoc było całym rytuałem. Nie można było głośno mówić, trzaskać drzwiami i ogólnie czynić hałasu gdy wyrastały. Gdy już wyciągnięto je z pieca stygły ułożone na poduchach i pierzynach.
Poza tematami stricte kuchennymi pełno w tej książce anegdot, opowieści, fragmentów pamiętników i ciekawych wiadomości zza kulis kuchni. Czy wiecie na przykład o tym, że w Stawisku u Iwaszkiewiczów placki ziemniaczane sporządzano i jadano w tajemnicy przed kucharką? Zacna kobieta ta uważała bowiem, że pewne potrawy nie są dość godne pańskiego podniebienia i wszelkie dyskusje ucinała krótko: "nie bedom jedli" :)
Ostatni rozdział opisuje jedzenie w PRL-u, a raczej to jak je zdobywano, szmuglowano i ile zachodu kosztowało wyżywienie rodziny. Czytając go przed oczami stanął mi mój tata, który w tamtych latach tuż przed Bożym Narodzeniem przytargał do domu PEŁNĄ torbę mandarynek. Ależ to była zdobycz! Z miejsca też przypomniałam sobie oranżady w woreczkach i małe buteleczki coca - coli którą piło się na raty, nie bacząc na to, że się wygazowuje. Ważne było żeby starczyła na jak najdłużej:)
Cała książka to przepiękna historia o tym jak kiedyś wyglądał świat smaku, jak ten smak się zmieniał jak zmieniały się obyczaje, sposoby przyrządzania i podawania jedzenia i o tym jak zmieniały się nasze gusta. Historia przepięknie ilustrowana, posiadająca szeroki przegląd sprzętów kuchennych i wiktuałów. To podróż w czasie której możemy zasiąść do stołu z Piastami i Jagiellonami, możemy odwiedzić ubogie chaty i z ich mieszkańcami również zjeść posiłek, możemy ukradkiem przemierzyć jadalnie pałaców, zajrzeć do dworskich kuchni, wziąć udział w wystawnych przyjęciach, powrócić do przedwojennych cukierni i przypomnieć sobie tanie jadłodajnie, które jeszcze duża część z nas pamięta z PRL - u. Po przeczytaniu "Historii..." już nie dziwię się Kubie, że tak kompletnie się w niej zatracił, bo od momentu otworzenia książki zatraciłam się w niej i ja. I też zatęskniłam za tymi dobrymi starymi obyczajami, niespiesznymi wystawnymi posiłkami, rozmowami toczącymi się przy stole, za gromadzeniem przy nim wielu bliskich sercu ludzi. Tak więc jak już moi kochani zakupimy ten dwór, Historia Smaku będzie naszym przewodnikiem i pomocą w powrocie do dawnych i często zapomnianych tradycji. Wprawdzie nie wiem co będziemy robić z tym drobiem przez nas hodowanym, bo nie wyobrażam sobie żebym mogła zjeść moje własne Balbinki i Pelasie i już wiem, że nie dam ich palcem tknąć, pawia na obiad podawać nie zamierzam, ale to już jakoś udało mi się Kubie wyperswadować, tym bardziej, że wprost napisano, że paw był niesmaczny. Nawet sprawę z polowaniem w wigilię rozwiązałam: po prostu wyślę mojego męża z aparatem i niech łowi co chce:) Tak sobie myślę że zaiste ten nasz dwór będzie nieco dziwny, ale na pewno pewne rzeczy z Historii Smaku odtworzymy i podzielimy się nimi z naszymi gośćmi, którymi mam nadzieje będzie również część z Was:)
Pani Marto bardzo dziękuję za możliwość zapoznania się z niezwykle smaczną Historią Polskiego Smaku:)