poniedziałek, 31 grudnia 2012

Do siego Roku!

 Chciałabym Wam wszystkim kochani życzyć aby ten rok, który właśnie nadchodzi był dużo, dużo lepszy od tego, który mija, ale znakomicie gorszy od tego, który przyjdzie po nim. Oby nie zabrakło w nim marzeń, żeby miało się co spełniać, uśmiechu i ciepła i tego wszystkiego co sprawia, że można życie określić słowem szczęśliwe. Tego Wam i sobie życzę w ostatnim dniu 2012 roku. Dziękuję też wszystkim, którzy w czasie tego roku zaprzyjaźnili się ze mną, obdarzyli mnie zaufaniem, którzy dodają mi otuchy i wiary w ludzi. Oby nam się kochani dobrze wiodło przez cały kolejny rok czyli jednym zdaniem: DO SIEGO ROKU!!!
A poniżej kilka starych kartek noworocznych:)





niedziela, 30 grudnia 2012

Dziwny świat - dziwni ludzie...

W dzisiejszym poście poruszę trzy punkty: zgodnie z obietnicą mam się tłumaczyć i poruszyć sprawę nękania mnie przez niejakiego R. Tłumaczenie się i  pan/pani R to dwie odrębne rzeczy. Żeby nie było. Trzecim punktem jest sytuacja Świata Książki, o której zapewne już słyszeliście. I od tego trzeciego zacznę. Trudno było pozostać w nieświadomości, bo o upadku ŚK dużo się ostatnio mówi. Nie będę tutaj pisała o tym, że szkoda, że wydawnictwo upada, że ŚK to wspomnienia i duża część zajętych półek w bibliotekach. To logiczne, o tym każdy wie, a ten kto nawet nie wiedział zdążył już o tym przeczytać na wielu blogach. Mnie chodzi zupełnie o coś innego. O coś co szczerze mówiąc z miejsca kojarzy mi się z piosenką Niemena i za jego przykładem mam ochotę odśpiewać: Dziwny jest ten świat...  No bo dziwny. Zadziwiły mnie już komentarze pod artykułem o upadku Świata Książki (artykuł TUTAJ ):  dobrze, że upadają, nie umieją się dostosować to znikną, gadżety w sklepach ich pogrążyły... Co za bzdura, pomyślałam sobie. Rozumując w ten sposób można by stwierdzić, że Empik też powinien upaść natychmiast. W końcu drobiazgów i pierdółek u nich też dostatek. Poza tym byłam pod ogromnym wrażeniem jadu jaki się wylewał z wypowiedzi komentujących. Czysta bezinteresowna niechęć żeby nie powiedzieć nienawiść. Ale tak naprawdę zszokowała mnie wypowiedź na jednym z blogów. Post zatytułowany jest: "Świat Książki? Niech zdycha." (Tutaj  można zobaczyć całość, ale bardzo proszę nie komentujcie pod nim bo nie o to chodzi, żeby autor poczuł się "doceniony"). Po prostu oniemiałam, a kto mnie zna wie, że nie jest łatwo doprowadzić mnie do tego, że nie wiem co powiedzieć. Oczywiście w końcu mi przeszło i w związku tym właśnie piszę. Powiedzcie mi jak można do cholery w ten sposób to określać, myśleć??? Przecież Świat Książki to nie jest budynek, to nie jakiś dziwny twór zwany firmą, a w końcu to nie tylko książki i papierowe kartki. To są przede wszystkim LUDZIE, którzy za moment stracą pracę, którzy nie mogą  z lekkim sercem życzyć sobie szczęśliwego nowego roku, którym właśnie bezpieczny świat wali się na głowę i stają przed gigantycznym zakrętem i nie wiedzą co będzie dalej. To właśnie oni to Świat Książki. To oni mogą za moment nie mieć za co zapłacić czynszu i rachunków. Pal licho z książkami. Ważni są ludzie i w sumie to nie chce mi się wierzyć, że ktokolwiek normalny i posiadający jakiekolwiek sumienie może tak ot sobie powiedzieć: niech zdycha! To skrajny brak empatii i chyba doświadczenia życiowego. Tak może powiedzieć ktoś kto jeszcze niewiele przeżył, albo ewentualnie jest totalnym egoistą. No to sobie ulżyłam. Możecie mi wierzyć lub nie ale gotowało się we mnie odkąd przeczytałam ten post. Gotowało się we mnie protestem i niezgodą na takie podejście do czyjegoś nieszczęścia.
Teraz druga sprawa dotycząca pana/pani R. Z góry przepraszam wszystkich, którzy to przeczytają, ale nie wiem jak inaczej mam się rozprawić z tą tajemniczą istotą. Niejaki i jakże tajemniczy R wkradł się do mojego życia za pośrednictwem poczty mailowej. Dba o mnie niesamowicie, przesyła mi wiadomości informując mnie o swoich frustracjach i przykrych przemyśleniach, których to właśnie ja jestem główną przyczyną. Otóż od R dowiedziałam się między innymi, że cytuję: moim psim obowiązkiem jest warowanie przy blogu i odpisywanie na wszystkie komentarze NATYCHMIAST, że jakim prawem urządzam konkursy nie umiejąc pisać, że powinnam zniknąć z powierzchni ziemi pisarskiej.... W sumie to dobrze, że nie nakazał mi zniknąć z ziemi w ogóle... I tak dalej w ten deseń. Nie powiem jest to nawet ciekawe doświadczenie, bo w sumie nikt w te sposób jeszcze do mnie nie pisał. Tajemniczy R ma jeszcze jedną cechę, która zmusiła mnie do tego żeby o nim wspominać właśnie tutaj. Otóż na mój gust zakłada sobie jednorazowe skrzynki mailowe, które po wysłaniu wiadomości do mnie natychmiast likwiduje. Jestem szczerze poruszona i dumna, że R zadaje sobie tyle trudu by mnie w ten dziwny sposób adorować. Listy od niego przychodzą z różnych adresów, z których potem moje wiadomości wracają. Z wiadomości wnioskuję, że czytuje mojego bloga i dlatego piszę o tym właśnie tu, bo inaczej nie mogę się z nim skontaktować. Otóż mój drogi R chciałam Ci tylko przekazać, że po raz pierwszy i ostatni wspominam o Tobie li i jedynie po to żeby przekazać Ci, że trud twój jest daremny i nie zamierzam o Tobie więcej pisać,ani się Tobą przejmować, a wszelkie wiadomości od Ciebie trafiają prosto do kosza. Więc jeżeli chodzi Ci o to zapraszam serdecznie
Do poruszenia trzeciego ostatniego punktu skłoniło mnie wezwanie skierowane do mnie przez kolejnego tajemniczego czytelnika, który napisał do mnie i zawezwał mnie do publicznego wytłumaczenia się przed wszystkimi. A że ja raczej potulna i uległa jestem to z miejsca przystępuje do wyjaśnień. Ma ono dotyczyć zagadnienia... Zresztą pozwolę sobie zacytować:
"wszędzie pani pisze, że czyta pani bardzo dużo, a tymczasem z recenzji na blogu wynika, że ilość przeczytanych przez panią książek jest żałosna. Proszę natychmiast się z tego wytłumaczyć, bo nawet ja osobiście czytam wielokrotnie więcej"
Sami już teraz rozumiecie, że nie mogłam wobec takiego wezwania pozostać obojętna i  z miejsca wyjaśniam: recenzuję tylko te książki, które chcę, takie o których mam ochotę napisać. Czytam więcej ale piszę dowolnie. Dla uspokojenia tajemniczego pytacza dodam, że właśnie kończę lekturę Martina Edena i będę czytała biografię Londona. No to chyba już wszystko jasne:) I teraz już chyba się nie dziwicie tytułowi: Dziwny świat - dziwni ludzie... Zaiste dziwne to wszystko...

sobota, 29 grudnia 2012

Puk, puk to ja:)

Wnętrze chomiczego koła, a w nim Tysiek, obok stoi wujek Tomek:)
A tu wszyscy razem w tle świetlny prezent. 
To puk, puk, to właśnie ja delikatnie pukam do Was już poświątecznie:) Jak wam minęły święta? Mi stanowczo za szybko:) A co robiliście - robicie w  tak zwanym międzyczasie, czyli w dniach pomiędzy świętami a sylwestrem?  U mnie te dni były szczelnie wypełnione, bo w czwartek przyjechali do mnie Sabinka (tak, tak, ta Sabinka od Sabinowego czytania:)) z rodzinką. No i oczywiście już w czwartek gadaliśmy przez pół nocy, a w piątek wybraliśmy się do Warszawy do Centrum Kopernika, gdzie Miłosz i Tymek wyszaleli się do woli. Zresztą nie tylko oni, bo Centrum jest niesamowicie ciekawe i dla dorosłych. Ja osobiście bardzo żałuję, że nie udało mi się wejść do takiego gigantycznego koła (coś w rodzaju powiększonego urządzenia, które montuje się w klatce dla chomików)... Wyglądało niezwykle obiecująco, a poza tym od najmłodszych lat byłam zafascynowana o co w tym chodzi, że jak chomik w takie urządzenie wejdzie to gania w nim jak głupi. I wczoraj mogłam to sprawdzić na własnej skórze, ale niestety zbyt dużo dzieci czekało w kolejce i obawiałam się, że moja ciekawość nie spotka się ze zrozumieniem ze strony ich zniecierpliwionych rodziców więc tylko z zazdrością spoglądałam na małolatów, którzy niczym te chomiki w tym kole... Ale nic się nie bójcie ja jeszcze tam wrócę i wtedy za nic kołowrotka nie odpuszczę:) Potem zrobiliśmy sobie spacer na Stare Miasto pod kolumnę Zygmunta i choinkę. Swoją drogą pięknie jest wszystko udekorowane. Nie miałam okazji być przed świętami na Nowym Świecie i teraz z przyjemnością obejrzałam Warszawę po zmroku. Tysiek szczególnie był zainteresowany gigantycznymi jarzącymi się setkami lampek prezentami i cukierasami:) Było naprawdę magicznie choć na koniec zmarzliśmy okrutnie i z wielką radością wsiedliśmy do dobrze ogrzewanego autobusu:) A potem z racji tego, że nie mamy szans na spotkanie w Sylwestra urządziliśmy sobie naszego prywatnego i wypiliśmy szampana życząc sobie wszelkiej pomyślności ) Nawet doszliśmy do wniosku, że to być może stanie się naszą nową tradycją i co roku tuż przed końcem roku będziemy robić sobie nasze prywatne świętowanie:) W sumie skoro Lejdis mogły urządzać Sylwestra w sierpniu to my możemy mieć swojego pod koniec grudnia choć nie 31, a co! No i dziś z wielkim żalem pożegnaliśmy się z Tomkiem, Miłkiem i Sabinką. Tak to już jest, że czas w miłym towarzystwie mija błyskawicznie. I żeby się jakoś w tym żalu utulić wpadłam tu do Was, żeby się przywitać poświątecznie. A swoją drogą już się za Wami strasznie stęskniłam:) A zdradzicie jakie macie plany na Sylwestra? Będziecie świętować w domu czy idziecie na bale i przyjęcia? A może pamiętacie jakiegoś szczególnego Sylwestra, który się czymś wyróżnia? Jeżeli chodzi o mnie to kiedyś jak Zuza była jeszcze malutka pojechaliśmy świętować ze znajomymi do Zakopanego. Wyjechaliśmy 31 grudnia rano. Zanim dotarliśmy na miejsce był już wieczór i wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że nie marzyliśmy o niczym innym jak o łóżku. Po prostu padliśmy niczym... Właściwie nie wiem do czego można to porównać.  I tak dobrze, że ostatkiem sił i w przebłysku rozsądku któreś z nas nastawiło budzik na 24:) Gdy zadzwonił półprzytomni wypiliśmy po kieliszku szampana i natychmiast na powrót zapadliśmy w sen:) To był jeden z najdziwniejszych Sylwestrów w moim życiu, choć w ciągu  kilku następnych dni nadrobiliśmy ten przespany czas. Między innymi weszliśmy nad Morskie Oko i jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy można tam w środku zimy dostać się z wózkiem dziecięcym to mogę je rozwiać: otóż można! Do tej pory pamiętam z jaką zazdrością spoglądali na nas ludzie gdy w drodze powrotnej ich zmarznięte pociechy ciągnięte na sankach płakały, a Zuza smacznie spała opatulona w koce i kocyki w wygodnym wózku. To były czasy... No a wy? Jaki przeżyliście najbardziej niezwykły Sylwester? I czy zdarzyło się Wam go tak jak mi zwyczajnie przespać? Ależ jestem ciekawa:) Jutro zapraszam na wpis, w którym będę się tłumaczyła i pisała co (a raczej kto) mnie ostatnio nęka. Matko ależ to brzmi, aż sama się boję:)




poniedziałek, 24 grudnia 2012

W wigilijny dzień niech nam się szczęści i łza wzruszenia czasem też błyśnie w oku, czyli moje życzenia dla Was.

Kochani moi właściwie święta pukają już do drzwi. Już dziś wszyscy będziemy wypatrywać pierwszej gwiazdki, dzielić się opłatkiem z niecierpliwością popatrywać pod choinkę (szczególnie najmłodsi, choć ja też szczerze mówiąc jestem ciekawa co się tam znajdzie:))i śpiewać kolędy. Oby te święta dla Wszystkich były pełne magii, ciepła i oby nikt w te dni nie poczuł się samotny. I żebyśmy ten świąteczny nastrój, wzruszenie i dobroć umieli przenieść na resztę dni. Tego Wam wszystkim z całego serca życzę i nie mogąc z Wami wszystkimi realnie przełamać się opłatkiem to robię to tutaj mając nadzieję, że każdy z Was ułamie choć duchowo kawałeczek ode mnie i dobrą myślą pośle do mnie okruszek opłatka od siebie.

A tak to wyraził ks. Jan Twardowski:
Choinka Muminków znaleziona TUTAJ

"Wiersz staroświecki" 

Pomódlmy się w Noc Betlejemską, 
W Noc Szczęśliwego Rozwiązania, 
By wszystko się nam rozplątało, 
Węzły, konflikty, powikłania. 
Oby się wszystkie trudne sprawy 
Porozkręcały jak supełki, 
Własne ambicje i urazy 
Zaczęły śmieszyć jak kukiełki. 
Oby w nas paskudne jędze 
Pozamieniały się w owieczki, 
A w oczach mądre łzy stanęły 
Jak na choince barwnej świeczki. 
Niech anioł podrze każdy dramat 
Aż do rozdziału ostatniego, 
I niech nastraszy każdy smutek, 
Tak jak goryla niemądrego. 
Aby wątpiący się rozpłakał 
Na cud czekając w swej kolejce, 
A Matka Boska - cichych, ufnych - 
Na zawsze wzięła w swoje ręce. 

A to jeszcze jeden wiersz, bo taki ładny i chwytający za serce:)

A to moja komódka z Pejzażem na honorowym miejscu:)

To właśnie tego wieczoru,
gdy mróz lśni, jak gwiazda na dworze,
przy stołach są miejsca dla obcych,
bo nikt być samotny nie może.

To właśnie tego wieczoru,
gdy wiatr zimny śniegiem dmucha,
w serca złamane i smutne
po cichu wstępuje otucha.

To właśnie tego wieczoru
zło ze wstydu umiera,
widząc, jak silna i piękna
jest Miłość, gdy pięści rozwiera.

To właśnie tego wieczoru,
od bardzo wielu wieków,
pod dachem tkliwej kolędy
Bóg rodzi się w człowieku.


Emilia Waśniowska

czwartek, 20 grudnia 2012

Pejzaż Świąteczny już powędrował w świat:)

Przywędrował najpierw do mnie, a następnie wyruszył dalej czyli do Was. Przesyłki już zostały wysłane więc miejcie baczenie na listonosza. Książeczka wyszła moim zdaniem bardzo fajnie, tchnie atmosferą gwiazdki. Sama kilka sztuk przeznaczyłam na prezenty dla znajomych. Jak dostaniecie już przesyłki dajcie proszę znać, że dotarły:)
Pozdrawiam was przedświątecznie i znikam w kuchennych odmętach.
Wasza bardzo zapracowana okołoświąteczna Magdalena.
A oto i zbiorek: 

wtorek, 18 grudnia 2012

Jak to miałam fanaberie na Fanaberie:)

Właściwie przeczytanie tej książki chodziło za mną od momentu gdy zobaczyłam jej zapowiedź. Mufinkowa okładka , główna bohaterka, która jest właścicielką sieci cukierni - to sugerowało, że będzie kulinarnie i smakowicie. I było. Choć szczerze mówiąc cukierkowa babeczka  na okładce może być nieco myląca. Bo w Fanaberiach lukru jest stosunkowo niedużo. Za to Jolanta Wrońska serwuje nam niebanalnych bohaterów, rodzinne ciepło, bezwzględnie zwalczających się rekinów biznesu, twardych i nieco tajemniczych facetów i nawet próbę porwania a w rezultacie... A figę z makiem, nie powiem do czego to wszystko prowadzi poza tym oczywiście, że do dobrego zakończenia:)
Na początku przypuszczałam, że książka będzie o tym jak to bohaterka prowadziła rodzinny biznes, jak popadła w tarapaty finansowe i jak cudem z takowych się wydostała. I mimo tego, że właściwie jest i biznes i tarapaty i wygrana to jednak książka zaskoczyła mnie zupełnie. Przede wszystkim rozwiązaniami, ciepłem i rodzinnością w zestawieniu z bezwzględnością co niektórych osób i giełdowymi smaczkami. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że z takiej wybuchowej mieszanki można stworzyć smakowity koktajl prawdopodobnie bym nie uwierzyła.
Klarę - główną bohaterkę polubiłam od pierwszych stron. Od momentu gdy opowiada o swoim dzieciństwie u omy (babci)  Edeltraud i opy (dziadka) Alojza (przy okazji poznajemy wstrząsającą historię dziadków). Właściwie można powiedzieć, że to, że rodzice ją porzucili w tym wypadku wyszło jej na dobre. Dziadkowie bowiem wychowali ją na umiejącego kochać, empatycznego człowieka. A jednocześnie bieda i trudne warunki nauczyły Klarę radzenia sobie z przeciwnościami. Gdyby nie te dwie cechy: umiejętność dążenia do celu i dobro nigdy zapewne nie zdecydowałaby się podjąć walki o bitego chłopca, którego w rezultacie udaje jej się adoptować, nie zdołałaby też zapewne przetrwać rozwodu, ogarnąć domu (w sumie ma trójkę dzieci), stawić czoła ludziom usiłującym przejąć jej interes. Nigdy też zapewne nie pochyliłaby się nad prawie, że konającym psem, wyrzuconym kotem. A gdyby tego nie zrobiła nie otaczaliby jej ci wszyscy, którzy w najtrudniejszym momencie staną za nią murem i nie pozwolą jej poczuć się samotnie. Czytałam w recenzjach Fanaberii, że to takie sobie zwykłe czytadło, umilacz wieczoru. Ja natomiast zobaczyłam w tej książce coś więcej. To opowieść o tym jak ważne jest żeby nie zapominać, że jesteśmy ludźmi i zachowywać się po ludzku, jak ważna jest miłość i wsparcie bliskich. W ogóle atmosfera Fanaberii przypomina mi nieco książki Małgorzaty Musierowicz, choć tematyka jest skrajnie różna. Może miała na to wpływ atmosfera panująca w domu u Klary i jej dorastające dzieci. Mało w książkach jest młodzieży, która nie jest przerysowana. Zazwyczaj albo dzieciaki są przesłodzone, albo ewidentnie przechodzą na złą stronę mocy. Jolanta Wrońska natomiast znalazła złoty środek: dzieci Klary są inteligentne, dowcipne, zżyte  ale też nie pozbawione wad, robią czasami głupie rzeczy, zachowują się nieodpowiedzialnie. Z pełną otwartością autorka porusza też temat seksu. Rewelacyjnie pokazane jest jak łatwo można dać się omamić pożądaniu i pomylić je z miłością. Właściwie nie wiem kogo bardziej polubiłam: Klarę, jej przyjaciółkę  Agatę, dzieci Klary, czy panów którzy pojawiają się w książce i mają niebagatelne znaczenie dla rozwoju całej historii. Mam wrażenie, że oni wszyscy na równi tworzą tę opowieść i wszyscy są jej bardzo potrzebni.
Reasumując książka ma w sobie i ciepło i elementy sensacji i tajemnice i dobrych i złych ludzi. Mnóstwo w niej zabawnych fragmentów, dzieciaki Klary wnoszą sporo ożywienia, w kuchni u Agaty albo Klary zwykle gotuje się coś dobrego i podkarmia tym nie tylko ludzi ale i czworonogi, przez dom Wernerów przewijają się najróżniejsze, niebanalne postacie, a gra wymyślona przez Zuzannę (jedną z córek Klary) przybliża nam tajniki gry na giełdzie. Jakby tego jeszcze komuś było mało są też machlojki, pranie pieniędzy, brudne interesy, kopanie pod sobą dołków i zemsta. Noto już chyba każdy powinien tutaj znaleźć coś dla siebie:)
Do jednego tylko mam małe zastrzeżenie: Na koniec (oczywiście na mój gust) zbyt dosadnie opisana jest scena po seksie. I to nie chodzi o to, że jestem jakaś pruderyjna tylko o to, że chętnie dałabym tę książkę do przeczytania córce, a tak jednak mam pewne wątpliwości... Nie to żebym miała jakieś złudzenia  że Zuza wierzy w bociana, albo inne motylki i pszczółki, ale jednak jakoś tak sama nie wiem... Niby to tylko jedno zdanie, ale... Chyba mogłoby go nie być i książka byłaby wtedy świetną pozycją również dla młodzieży. Choć oczywiście nie wykluczam, że to ja trochę przesadzam z cenzurą:) Ale widać matki tak mają ot matczyne fanaberie i już:)
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Pani Agnieszce:)

niedziela, 16 grudnia 2012

Pytanie od zdesperowanego świętego Mikołaja

Ja tylko na momencik, bo pędzę na zakupy. Tak, wiem, że dziś niedziela i powinnam w domku siedzieć i celebrować życie rodzinne ale czasami sami wiecie - się nie da:) Ale wieczorem spróbuję napisać parę szczegółów dotyczących świątecznego zbiorku - jutro góra pojutrze powinien  do nas przybyć z drukarni. Ci którzy zamawiali dostaną ode mnie maila z numerem konta, bardzo proszę o wpłaty i adres do wysyłki. Wszystkie paczki wyślę priorytetem, bo czasu jest tragicznie mało. No to właściwie już napisałam to co miałam napisać później. Maile wyślę później jak już do domu wrócę. A teraz pytanie które właściwie skłoniło mnie do szukania pomocy u Was. Co można kupić komuś kto jest facetem, w średnim wieku, niezbyt znanym w rodzinie (stąd problem, nie bardzo wiem, czym się interesuje, co lubi)? Jakoś inwencji twórczej mi zabrakło. Może Wam coś przyjdzie do głowy. A wieczorem lub jutro rano zapraszam na krótką notkę o Fanaberiach, które właśnie przeczytałam:) Będę trzymała tematykę, bo w końcu Fanaberie to opowieść o właścicielce sieci cukierni więc nadal będzie smakowicie i pachnąco, co ostatnio na blogu jest normą. Ale nie tylko, bo wkradnie się też nutka sensacji i.... Dobra, dobra, bo potem nie będę miała o czym pisać:) A z tym prezentem poratujecie? Znaczy z pomysłem o realizację zatroszczę się sama:)

środa, 12 grudnia 2012

Idziemy na całość czyli przepisów ciąg dalszy

Cóż poszalejemy dzisiaj i dodamy kolejne przepisy:) Używam liczby mnogiej, bo właśnie dostałam na maila przepisy od Magdy K i to przepisy nie byle jakie! Receptura makowca pochodzi od prababci Magdy więc sami rozumiecie, że to taki przepis z duszą:) Poza tym Magda przesłała mi jeszcze przepis na śledzie. Anetapzn natomiast podała smakowity przepis na śledzika... No i jeszcze ja mam swojego śledzia w curry... No to nie będziemy się ograniczać i popadamy w przepisowe szaleństwo, a zaczynamy od śledzi i makowca Magdy:


Filety śledziowe w zalewie

filetów śledziowych trochę wymoczyć i pokroić w kawałki.

Zalewa: 
½ szkl. oleju 
4 cebule pokrojone w plastry 
2 łyżki miodu 
2 łyżki octu winnego 
3 łyżki przecieru pomidorowego 
sól, pieprz do smaku

Wszystkie składniki zalewy połączyć, mocno rozgrzać, a następnie wystudzić.
Śledzie przekładać warstwami z zalewą. Zrobić 5 dni przed spożyciem.


Makowiec 

Składniki: 

Ciasto: 
1 kg mąki tortowej 
10 dag drożdży 
2 szkl. mleka 
1 szkl. Cukru 
Cukier waniliowy 
2 całe jaja 
4 żółtka 
20 dag margaryny rozpuszczonej w mleku.

Mak: 
1 kg maku na 1 kg mąki 
1 szkl cukru 
20 dag rodzynek 
6 dag migdałów 
olejek migdałowy
3 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej 
3 łyżki miodu 
20 dag orzechów włoskich 
mały słoik powideł śliwkowych 
10 dag margaryny 
1 całe jajo 
2 ubite białka 
(można dodać również inne bakalie). 

Ciasto:
Drożdże rozrobić: ¾ szkl. letniego mleka, łyżka cukru, 3 łyżki mąki – odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.
Do miski wybić 4 żółtka, 2 całe jaja, cukier, szczyptę soli oraz cukier waniliowy. Następnie mikserem ubić na pianę. Potem dodać stopniowo mąkę, mleko z rozpuszczoną margaryną i wyrośnięte drożdże. Zarobić ciasto i zostawić do wyrośnięcia.
Mak:
Zalać dzień wcześniej gorącą wodą i zostawić na noc, aby napęczniał. Następnego dnia odcedzić mak i zmielić go trzykrotnie. Podczas ostatniego mielenia dodajemy cukier, migdały i orzechy, aby te składniki również zostały rozdrobnione. Później przełożyć mak do garnka, a także dodać: margarynę, rozpuszczony miód, powidła, rodzynki, skórkę pomarańczową. Całość próżyć ok. 15 minut cały czas mieszając. Pod koniec dodać olejek. Po zestawieniu z ognia dodać 1 jajko oraz pianę z białek. Następnie delikatnie wymieszać.

Ciasto: 
Podzielić je na części i rozwałkować na prostokąty (z 1 kg mąki wychodzi               od 6 do 7 makowców). Następnie rozwałkowane ciasto posmarować pędzelkiem rozbełtanym białkiem. Nałożyć mak i zwinąć ciasto w rulon.         Później luźno zawinąć makowce w posmarowane tłuszczem arkusze papieru          do pieczenia. Piec po 2 makowce na blasze w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez ok. 45 minut. Następnego dnia po rozwinięciu papieru można dekorować makowce. Wierzch posypać skórką pomarańczową i orzechami, a następnie polukrować.

Na mój gust makowiec wydaje się... No po prostu mniam mniam:)

A teraz śledzie Anety, które można też znaleźć u niej na blogu, wystarczy kliknąć TUTAJ

Śledziki po kaszubsku

5 filetów śledziowych solonych (matiasy) dobrze wymoczonych (najlepiej w mleku), 2 pokrojone cebule, olej ok. 12 łyżek, 1 duży koncentrat pomidorowy, pokrojone w kostkę 3 ogórki kiszone, 2 łyżki rodzynek,papryka w proszku (ma być słodko-pikantnie).


Cebulę kroję w półtalarki i podsmażam na oleju. Dodaję rodzynki, mieszam i smażę na średnim ogniu, po chwili dodaję na patelnię pokrojone ogórki kiszone. 
Dodaję po kolejnej chwili koncentrat + paprykę i pieprz, mieszam wyłączam gaz. 
W naczyniu układam warstwę pokrojonych w dzwonka śledzi, na to cebulę z całą ta zalewą z patelni, na to śledzie i znowu cebula. Przykrywam całość i na 2-3 dni do lodówki. Pychotka:)


A na koniec 

Śledzie w sosie curry


8 filetów śledziowych
1 szklanka jogurtu naturalnego
6 łyżek majonezu
2 cebule
2 łyżki rodzynek
sok z połowy cytryny
2 łyżeczki cukru
curry 7g.

Filety śledziowe porządnie wymoczyć w zimnej wodzie. Cebulę drobno posiekać, przelać wrzątkiem, ostudzić. Rodzynki zalać gorącą wodą i moczyć przez około 5 minut. Jogurt wymieszać z majonezem i curry. Wlać sok z cytryny, wsypać cukier i wymieszać. Następnie dodać osączone rodzynki i cebulę i ponownie wymieszać. Filety pokroić na kawałki, zalać przygotowanym sosem, odstawić na minimum 24 godziny w chłodnym miejscu.
Smacznego!!!!

A i jeszcze coś mi się przypomniało:) Nie robiłam tego ale mam zamiar. Ten przepis znalazłam na blogu kalejdoskop kulinarny TUTAJ i przetestuję go za dni kilka. Oto i on:

Świąteczny likier czekoladowo-piernikowy

Składniki na 750 ml:
100 g gorzkiej czekolady (co najmniej 50% kako)
400 g śmietany kremówki
100 g przesianego cukru pudru
płaskie łyżeczki przyprawy do pierników (dałam 3)
200 ml wódki (38%)

Czekoladę połamać na kawałki  włożyć do miski. W małym rondelku zagotować wodę, ustawić miskę na garnku i stopić czekoladę w kąpieli wodnej (woda w garnku powinna tylko lekko bulgotać). Dodać śmietanęwymieszać

Wsypać przesiany cukier puder i tak długo mieszać cukier całkowicie się rozpuściZdjąć miskę z garnka, wsypać przyprawę do piernikówwlać wódkę i wszystko razem dobrze wymieszać.

Gotowy likier przelać do czystych, wyparzonych butelek. Dobrze zakręcić (lub zakorkować) butelki. Przechowywać w lodowce. 

Likier jest gotowy do spożycia już od razu po przygotowaniu. Jest świetnym dodatkiem do lodów waniliowych lub innych deserów  W lodowce można go przechowywać 3-6 miesięcy.

No to wznoszę toast: niech nam się dobrze dzieje:))))

Ryba rybą pogania a do tego piernik i to wszystko od Sabinki!

Wrzuciłam już te przepisy do smakowitych figli, ale pomyślałam  że nie wszyscy tam zaglądają więc dla pewności wklejam też na stronę główną:) Przepisy na rybki i piernik pochodzą od Sabinki, która nawiasem mówiąc prosi o przepisy na śledzie byle by bez rodzynek, bo nie lubi:) A ten na śledzie w musztardzie jest ode mnie, bo skora Sabinka chce dostać musi:) Smacznego wszystkim życzę:) 


Ryby opiekane

Ryby w  occie.
ok. 1 kg śledzia zielonego, zrobic w panierce, usmażyć na oleju , włożyć do miski i zalać gorącą zalewą :O)
Zalewa:
1l wody
1/2 szkl octu
2 łyzki cukru
1 łyżka soli
kilka ziarenek ziela ang.
liść laurowy
kilka ziarenek pieprzu
2 cebule
Wszystko razem zagotować i zalać ryby.
Ja przykrywam i wystawiam na balkon :o) Mogą stać bardzo długo. Robię je około 4-5 dni przed podaniem :O) Oczywiście nie muszą to być śledzie zielone, zalewa pasuje do większości ryb.

A ja od siebie dodam, dla tych którzy nigdy takich śledzi nie robili, że należy je wymoczyć:) Ja o tym nie wiedziałam i cóż... Śledzie robiłam dwa razy złorzecząc straszliwie:)


RYBY w SOSIE POMIDOROWYM 
2 szkl wody,
6 łyzek octu,
1/2 szkl oleju,
2 łyżki cukru,
1 słoiczek koncentratu pom.
3 łyżki ketchupu
ziele ang, pieprz, liść laurowy,1 łyżeczka soli
Wszystkie skladniki zagotować.

ok. 70dkg śledzia zielonego 

ogórek kiszony
cebula
Ryby panierować w bułce tartej i usmażyć, gotowe poukładać 1 warstwe w wysokim naczyniu (ja osobiście robie to w garku emaliowanym) na 1 warstwe ryb posypać ogórkiem pokrojonym w kostke, i tak samo cebule, na to ryby i znowu ogórek z cebula, układac warstwami, na końcu zalać wszystko gotującą zalewą.
Odstawić do ostygnięcia w zimne miejsce. Ryby po dwóch dniach pycha, ale czym dłuzej stoją tym są lepsze. 


Piernik

Składniki: 
 2 szklanki kwaśnego mleka
3 szklanki mąki
1,5 szklanki cukru
2 łyżeczki sody
2 łyżeczki cynamonu
2 łyżki kakao
2 łyżki dżemu
0,5 kostki margaryny rozpuszczonej

Przygotowanie:

Wszystkie sypkie składniki wymieszać, następnie dodać dżem, margarynę i mleko.
Dokładnie wymieszać.
Piec w temp. 170-180 stopni około 45-50 minut.

Śledzie w sosie musztardowym

3 filety śledziowe matjasy, ok. 200g, wymoczone przez kilka godzin w zimnej wodzie lub wodzie z mlekiem, następnie pokrojone na kawałeczki

Sos:
2 łyżki kwaśnej śmietany
tymianku na czubku noża
2 łyżki majonezu
4 łyżeczki średnio ostrej musztardy (np. sarepskiej lub łagodniejszej odmiany Dijon)
2 łyżeczki łagodnej musztardy ziarnistej

Wszystkie składniki sosu dokładnie wymieszać.
Pokrojone na kawałeczki śledzie połączyć z sosem, przykryć szczelnie i wstawić do lodówki.
Śledzie są gotowe po ok. 36 godz a najlepsze po 2 dniach.

Śledzie sprawdzone, smaczne, osobiście dałam więcej musztardy, ale to do smaku jak kto tam sobie winszuje:) Przepis znalazłam na blogu ale jakim zabijcie -  mnie nie wiem. Z góry więc przepraszam, że nie podaję adresu. 

Smacznego!!!!!

wtorek, 11 grudnia 2012

Jezusie, Jezusie plama jest na obrusie!!!

 Corocznie gdy załączam tę płytę wiadomo, że święta już są za progiem. Moje starsze dziecko gdy wczoraj wróciło ze szkoły i usłyszało "Jezusie, Jezusie plama jest na obrusie" stwierdziło: nareszcie! I to jedno słowo wystarczyło:) Po prostu wiem, że Zuza poczuła święta:)
A płytę zakupiłam kilka lat temu. Nosi tytuł : Kolędy Dzień jeden w roku. Polecam Wam przesłuchanie jej, może jeszcze jest gdzieś do zdobycia. Całą rodziną szczególnie lubimy "Izie pod choinkę". Śpiewa tę piosenkę świąteczną Grupa Wokalna Izabelli. Niestety nie mogłam jej znaleźć na YouTube i w związku z tym załączam dla Was Skaldów:) A co tam niech i wam ta makutra trze mak:)



poniedziałek, 10 grudnia 2012

O farbowanym lisie - Mikołaju i o braku sprawiedliwości:)

Oto moje spostrzeżenia weekendowe: małe dzieci mają boski sposób pojmowania świata:) To ich przyjmowanie w sposób naturalny najróżniejszych rzeczy jest niesamowity! Na przykład mój syn wrócił w piątek do domu z przedszkola i zastał mnie zanurzoną w połowie w schowku z najróżniejszymi rzeczami. Przewracałam ten schowek zapamiętale, bo czegoś tam szukałam i po wychynięciu z niego zapewne wyglądałam tak jak każdy kto właśnie skończyłby morderczą operację przeszukiwania domowej rupieciarni. Czyli nie owijając w bawełnę byłam potargana i z  lekka przykurzona. Jak skomentowało to moje dziecko?
- O mama sprząta - stwierdziło radośnie i wycałowało mnie na dzień dobry.
Zero sarkania, na kurz we włosach, zero pytań typu: a po co to robiłaś? Po prostu stwierdzenie mama sprząta wszystko wyjaśnia i już:)
Potem przy stole wypłynęła sprawa Mikołaja, który w piątek był u dzieciaków w przedszkolu. Usiłowałam Tyśka podpytać jakie wrażenie na nim zrobiła wizyta świętego, a on mi na to, że właściwie to wrażenie było żadne.
- Ale jak to żadne? - zdumiałam się - Przecież to sam Mikołaj do was przyszedł...
- Mamo ale on był sztuczny - wyjaśniło mi moje dziecko ze stoickim spokojem.
- Sztuczny? - zapytałam dla pewności jednocześnie przyglądając się Tyśkowi uważnie, ale na jego twarzy nie było widać nawet cienia rozczarowania.
- No taki oszukany. Brodę miał przyklejoną. I jeszcze mówił, że właśnie przyleciał z Australii.
- To rzeczywiście trochę dziwne - zgodziłam się - Ale może on w tej Australii inne dzieci właśnie odwiedzał...
- E tam i wąsy miał takie jakby z głowy lalki... Mówię ci sztuczny był i tyle - upierał się mój syn przy swoim - Tylko jedno mnie dziwi - dodał po chwili - Jak to jest, że taki sztuczny Mikołaj ma sanie z reniferami... To trochę niesprawiedliwe...
No i macie moi kochani dziecięcą logikę: w Mikołaja ze sztucznym wąsem nie uwierzył, ale w sanie już tak:) A swoją drogą to co temu biednemu sztucznemu Mikołajowi przyszło do głowy z tą Australią? Nie lepiej było mówić, że z Laponii? Może jednak wtedy byłby bardziej wiarygodny, choć myślę, że pogrążyły go te wąsy... Bo cóż to za święty, który w celu charakteryzacji skalpuje lalkę? Ale jak widać na załączonym obrazku nie ma sprawiedliwości na tym świecie: Sztuczny a renifery i sanie ma! Ot i wszystko w tym temacie:)
 

sobota, 8 grudnia 2012

Co tam w kuchni piszczy

W kuchni dziś piszczy mi kaczka. Dopieka się właśnie i pachnie na cały dom. Ale nie o niej będzie. Asymaka zapytała o paszteciki albo inne ciasta i przypomniała mi o zaniedbanym nieco kąciku kulinarnym. A do smakowitych figli migli Sabinka już w zeszłym tygodniu podesłała mi przepisy na rybki. Muszę uzupełnić koniecznie! Do poniedziałku na pewno wszystko powstawiam i ułożę i dodam i w ogóle:) Ale do rzeczy. Asymaka pytaniem przypomniała mi, że w zeszłym roku robiłam drożdżowe paszteciki z kiszoną kapustą i grzybami. Boskie były i zajadała się nimi cała rodzina a dodatkowo wielki i górowaty talerz powędrował do teściów. Cały problem polegał na tym, że zawieruszył mi się na nie przepis. Miałam go wydrukowanego, wyszukanego na jakimś blogu, ale oczywiście za nic nie pamiętałam na jakim. Po przewróceniu pudeł, pudełeczek, półek z książkami kulinarnymi, koszulek z bogatą i przedziwną zawartością z całą jasnością wyszło mi, że przepis zaginął na amen. Drugim etapem poszukiwań było przeszukanie Iternetu. Ambitne zadanie. Po przejrzeniu mnóstwa blogów i portali doszłam do smutnego wniosku, że żaden z tamtych przepisów nie jest chyba tym którego szukam. Chyba bo oczywiście stuprocentowo pewna nie byłam. Aż w końcu nie wierząc już w odnalezienie recepty na doskonałe paszteciki weszłam jeszcze tak na wszelki wypadek na blog "Moje wypieki" i zajrzałam do wypieków słonych. I co? Oczywiście były tam. Powiedzcie jak to jest, że jak się czegoś szuka to zwykle to coś jest w ostatnim miejscu do którego zaglądamy? Ale najważniejsze, że znalazłam! Przepis sprawdzony, łatwy i wychodzi z niego mnóstwo malutkich pasztecików. Na następny dzień po upieczeniu można je podgrzać w piekarniku, albo jeść na zimno. Smaczne tak i tak. No i świetnie smakują z czerwonym barszczykiem:)  Oto receptura (pochodzi z Moich Wypieków):

Paszteciki vel kapuśniaczki drożdżowe

350 g letniego mleka
60 g roztopionego masła
pół łyżki cukru
2 łyżeczki soli
2 duże jajka
560 g mąki pszennej
10 g drożdży suchych lub 20 g drożdży świeżych

Ponadto:

50 g masła, roztopionego
nasionka maku, kminku, czarnuszki, soli morskiej itp. do oprószenia
Drożdże rozpuścić w połowie mleka, odczekać 5 minut. Resztę mleka rozmieszać z 60 g masła, cukrem i jajkami. Mąkę wymieszać z solą, dodać rozpuszczone drożdże i resztę składników. Zagniatać, aż powstanie gładkie, miękkie i elastyczne ciasto. Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na 1,5 h (do podwojenia objętości).

Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 części. Pierwszą część ciasta rozwałkować na rozmiar mniej więcej 25 x 45 cm. Przekroić nożem na pół. Na każdej połowie ciasta rozłożyć 1/4 nadzienia, jak pokazano na zdjęciu. Każdą połowę ciasta zwinąć w rulonik. W taki sam sposób postąpić z drugą, odłożoną częścią ciasta. Ruloniki pokroić po lekkim skosie (najłatwiej przy pomocy nitki podkładanej pod ciasto i zaciskanej nad ciastem). Przełożyć na blachę wyłożoną matą teflonową lub papierem do pieczenia. Przykryć lnianym ręczniczkiem, pozostawić do podwojenia objętości.

Przed pieczeniem posmarować roztopionym masłem, posypać makiem.

Piec około 18 - 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 210ºC. Wyjąć, wystudzić na kratce.

Nadzienie:

1 kg kapusty kiszonej
100 g suszonych grzybków leśnych + kilka pieczarek
3 średniej wielkości cebule
sól i pieprz, do smaku
olej, do smażenia

Kapustę kiszoną włożyć do większego garnka, zalać wodą do przykrycia kapusty. Zagotować i gotować pod przykryciem na minimalnym ogniu przez 2 godziny, do miękkości. Odcedzić, ostudzić, odcisnąć dokładnie wodę i drobno pokroić (czasem kapusta jest już drobno poszatkowana i nie trzeba jej dodatkowo kroić). Można to zrobić dzień wcześniej i przechowywać w lodówce, pod przykryciem.

Suszone grzyby namoczyć wieczór wcześniej w niedużej ilości wody. Kolejnego dnia zagotować i gotować pod przykryciem przez 1 godzinę, do miękkości (bez soli). Odcedzić, ostudzić i drobno pokroić.

Cebulę drobno pokroić. Posolić lekko i podsmażyć na oleju do złotego koloru. Pieczarki (jeśli są dodawane) drobno pokroić i dodać pod sam koniec do usmażonej cebuli, podsmażyć razem.

Do dużego naczynia włożyć przygotowane wcześniej: kapustę, grzybki leśne, cebulę (z pieczarkami). Doprawić solą i pieprzem, wymieszać.

Metoda dla maszynistów:

Wszystkie składniki umieścić w maszynie do pieczenia według kolejności: płynne, sypkie, na końcu drożdże. Nastawić program do wyrabiania i wyrastania ciasta 'dough'. Po tym czasie  ciasto wyjąć, uformować bułeczki i dalej postępować według powyższego przepisu.

Smacznego :)

Zachęcam do zajrzenia na moje wypieki, tam na zdjęciach cudnie pokazane jest jak zawijać paszteciki:)
Następnym razem będą śledzie w curry no i pewnie coś słodkiego:) Zapraszam do zaglądania i do przysyłania przepisów!!!!

piątek, 7 grudnia 2012

O tym jak to kiedyś bywało czyli święta w starym dobrym stylu

To był świat 
W zupełnie starym stylu, 
To był świat 
Zza szyb automobilu, 
Śmieszny świat, 
Pasjanse potem koncert, 
W świetle świec 
Ktoś grał na klawikordzie, 
Śpiewał walc w karnecie zapisany, 
Ty i ja znów w sobie zakochani. 
Szalał bal aż do białego świtu. 
To był świat w zupełnie starym stylu. 


To mi się właśnie nuciło przy czytaniu "Ziemiańskiego Świętowania" napisanego przez Tomasza Adama Pruszaka. Może bardziej powinna mi się po głowie snuć jakaś kolęda, albo świąteczna piosenka, ale nic z tego. To właśnie ta melodia do mnie przylgnęła i uważam, że w sumie pasuje do treści "Świętowania", bo książka opowiada właśnie o  dobrym starym stylu, o dworach ziemiańskich, o tym jak to nasi przodkowie nie tylko lubili ale też umieli świętować. Autor już na samym początku mówi co natchnęło go do napisania tej pozycji. Otóż moi drodzy była to nadzieja na ożywienie dawnych tradycji. Tutaj się muszę przyznać, że już od dawna snuje mi się po głowie takie marzenie: wigilia wzorowana na tych obchodzonych dawniej. I tutaj przy czytaniu zaczęłam zastanawiać się (jak zwykle zresztą przy lekturze tego typu książek) o co chodzi z tą chęcią powrotu do przeszłości. Co nas ciągnie do tych dworków, dawnych domów, do tamtego życia, które wydaje nam się bardziej... No właśnie jakie? I tutaj doznałam skojarzeń z opowiadaniami, które pisaliście. Właściwie nie było w nich nic o prezentach, nie było o oczekiwaniu na gadżety, za to w każdym wyczuwało się tęsknotę i nadzieję na bliskość, rodzinność, na bycie razem. I to jest własnie odpowiedź na moje pytanie: my wszyscy jak jeden mąż, świadomie albo podświadomie marzymy o ciepłych, rodzinnych i pełnych miłości świętach. I z tym nam też kojarzą się dawne obyczaje, tradycje. Są gwarantem tego wszystkiego. Ale żeby święta przesycone były magią i żeby pachniały świątecznie niezbędne było i jest odpowiednie do nich przygotowanie. Bo moi kochani świąteczna magia gdzieś tam jednak pachnie wysprzątanym mieszkaniem, jabłkami z cynamonem, kompotem z suszu i smażonym karpiem:) I tak przygotowania do świąt w dworach i siedzibach ziemiańskich rozpoczynano zwykle już pod koniec listopada. W niektórych domach nawet wcześniej. Tak więc nie tylko teraz zaczynamy myśleć o świętach wcześnie. Dawniej też zaczynano gromadzić zapasy, robić sprawunki kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem. Zwykle wiązało się to z wyprawami do miasta, gromadzeniem potrzebnych rzeczy, a jak wiadomo nie było to łatwe. Samo określenie "wyprawa do miasta" daje już pewne wyobrażenie, że nie był to zwykły spacer, ale coś wymagającego dobrej organizacji i przygotowania. Tak więc nastrój świąteczny zaczynał się bardzo wcześnie. Sprzyjało temu również wspólne spędzanie czasu w gronie rodziny. W okresie jesienno - zimowym najczęściej spędzano wolny czas siedząc przy kominku, wokół jednej lampy, w salonie, jadalni lub bibliotece. Takie gromadzenie się w jednym miejscu podyktowane było przyczynami praktycznymi - po prostu zwykle oszczędzano naftę i nie ogrzewano wszystkich pokoi. Jak widać na załączonym obrazku praktyczność bywa bardzo potrzebna:) Nic dziwnego, że rodziny były zwykle tak zżyte. Więź pomiędzy młodymi i starszymi wytwarzała się samoistnie, wszak był czas i na rozmowy i na zabawę i na wspólne czytanie i muzykowanie, a to wszystko zbliżało. Gdyby tak się nad tym głębiej zastanowić to może raz na jakiś czas i w naszych domach powinna pojawić się jedna jedyna lampa... 
Jednym z ważniejszych dni na który czekano był 4 grudnia (imieniny Barbary). z niepokojem wyglądano tego ranka przez okno i obserwowano pogodę. Stara przepowiednia mówiła bowiem, że: "Święta Barbara po wodzie - Boże Narodzenie po lodzie" i na odwrót. Zdaniem Jerzego Rozwadowskiego, który spędził dzieciństwo w latach XX w majątku rodziców w Książenicach koło Grodziska Mazowieckiego ta reguła sprawdzała się prawie zawsze. 

"Jeśli przepowiednia zapowiadała Boże Narodzenie bez śniegu i lodu, bardzo się martwiono." 

Ogólnie w książce pełno jest fragmentów pamiętników, z których szerokim strumieniem płyną do nas  świąteczne  historie obrazujące czas oczekiwania na przyjście świąt.
I tak bardzo ciekawie opisuje Pan Pruszak zwyczaje dotyczące choinki. Ozdoby choinkowe zwykle wykonywały dzieci. Tradycyjnie choinkę ubierano w papierowe, słomiane domowo wyprodukowane zabawki. Na gałązkach wieszano też pierniczki, cukierki, jabłuszka. Tak opisywał strojenie choinki Tadeusz Chrzanowski z majątku Moroczyn:
"[Na choince wieszano] [...] mnóstwo ozdób i smakołyków (wieszano bowiem na niej także jabłka, pierniczki i cukierki w kolorowych papierkach). W tamtych czasach nie było jeszcze tego rozbudowanego <<przemysłu gwiazdkowego>> z tworzyw sztucznych. Owszem: bańki już istniały, były też włosy anielskie i srebrny proszek do posypywania gałęzi, ale cały arsenał ozdób był wytwarzany w domu. Więc przede wszystkim łańcuchy, których ogniwa wycinało się z kolorowych papierów, a następnie sklejało.Robiono też z marszczonej bibułki gwiazdy na usztywniaczu kartonowym, a największej przypinano okazały ogon, wiadomo bowiem, że trzech króli do Betlejem prowadziła gwiazda, a właściwie kometa, która tym razem nie była wróżba wojen czy innych nieszczęść, ale dobrą nowiną. Orzechy włoskie i kształtne szyszki powlekano pozłotką, a wydmuszki z jaj przekształcano na jakieś dziwolążne stwory: ptaszki i zwierzątka czworonożne. Z drucików majsterkowano pająki  lepiono domki i inne zabawki".
Nie wiem też czy wiecie, bo dla mnie była to totalna nowość, że na ubieranie choinki miał też wpływ patriotyzm! I tak w 1918 roku powszechnie nie kupowano baniek (bombek) i nawoływano do strojenia drzewek we własnoręcznie robione ozdoby. Czemu? Otóż chodziło o to, że bombki nie były wytwarzane w Polsce, ale sprowadzane z Niemiec. I w ten sposób bojkotowano niemiecki przemysł i uwypuklano patriotyczne uczucia. Jednym z ciekawszych fragmentów jest opis przygotowań do świąt. To czas, który w sposób szczególny wspominają dzieci. Nie dość, że kuchnia pełna byłą smakołyków, które można było podjadać, nie dość, że przygotowywanie ozdób choinkowych sprawiało ogromną frajdę to jeszcze z każdym dniem przybliżał się dzień gdy próg domu przekroczy święty Mikołaj, Gwiazdor lub Aniołek. W jednym z majątków po 6 grudnia dzieci znajdowały zaczepiony gdzieś anielski włos co było znakiem, że niechybnie do domu zawitał aniołek i trzeba zacząć się bardzo starać, żeby pod choinką znaleźć upragnione prezenty:)
Ale przygotowania do świąt to również porządki, polowanie w wigilijny ranek (polowanie poza tym, że należało do wigilijnych tradycji urządzano też z zupełnie innego powodu... Po prostu panie domu wolały zająć mężów czymś innym żeby nie przeszkadzali im w ostatnich przygotowaniach do wieczerzy:)), przygotowywanie wigilijnych potraw i całej kolacji (przygotowywanie stołów, obrusów itd). Tutaj też można znaleźć wiele ciekawych szczegółów. Kładzenie sianka pod obrusem nie było tak jak dziś symboliczne. Kiedyś sianko znajdowało się na całym stole co powodowało, że naczynia stały niestabilnie i zdarzało się, że kieliszki się przewracały plamiąc zawartością obrusy. Siano służyło też zabawie. Z wyciągniętych ździebeł młodzi wróżyli sobie długość życia, kiedy wyjdą za mąż itd. Jeszcze mniej znany zwyczaj to wkładanie pod obrus karteczek z dowcipnymi wierszykami dla panien i młodzieńców, które po wylosowaniu dawały pretekst do wesołości i przepowiedni. Bardzo ważna była ilość osób zasiadających przy stole. Parzysta liczba była zapowiedzią, że w nowym roku nikogo nie zabraknie, że wszyscy usiądą do stołu w tym samym składzie. Jeżeli liczba była nieparzysta dostawiano do stołu krzesło i nakrycie "dla pana Niewiadomskiego" Dla nieżyjących i nieobecnych często stawiano na stołach talerze. Oczywiście stawiano też nakrycie dla niespodziewanego wędrowca.
Na koniec wspomnę jeszcze tylko o potrawach wigilijnych. W zależności od rejonu różniły się od siebie, ale wszędzie na stołach królowały ryby (których jedzenie przysparzało biesiadnikom ogromnego stresu, bo zdarzały się przypadki niebezpiecznego zadławienia ością - zapewne miało na to wpływ słabe oświetlenie) , potrawy z makiem i kompot zawierający śliwki suszone. Czyli właściwie nic nowego, bo i u nas na większości stołów pojawiają się potrawy zawierające te same produkty. O rybach nie wspominając, bo tak jak królowały one wtedy tak i teraz zajmują pierwsze miejsce na świątecznym stole. Ale już pewną nowością może być znaczenie maku i śliwek. Nie pojawiały się one na stołach bez przyczyny. Otóż mak i śliwki to szczególne produkty, nawiązujące do starych pogańskich wierzeń, które mówiły o obecności na Wigilii dusz zmarłych przodków. I tak śliwki symbolizowały uśpione życie a mak jest symbolem zarówno życia jak i śmierci, współistnienia i żywych i umarłych przy stole wigilijnym. Wiedzieliście? Ja o maku coś słyszałam, ale o śliwkach słyszę pierwszy raz:)
 Ha, tak naprawdę nie napisałam nawet 1/3 rzeczy, których dowiedziałam się czytając książkę pana Pruszaka. Tyle w niej szczegółów dotyczących wspólnego spędzania czasu, dekorowania choinki, salonu, przygotowywania Wigilii i dla siebie i dla służby, przyjmowania kolędników, opisów dni poświątecznych (ach te sanny, kuligi, przyjęcia...), zabaw dzieci, dzielenia się opłatkami i z ludźmi i ze zwierzętami. Eh... Bogate i ciekawe życie mieli ci mieszkańcy dworów. Ale o tym musicie doczytać sami, tak samo jak o Wielkanocy, bo o niej też traktuje ta książka. Ja skupiłam się na Bożym Narodzeniu z wiadomych przyczyn:) W końcu mamy grudzień. Niedługo napiszę też o białym karnawale, o Sylwestrze i Nowym Roku i o jeszcze innych świętach.  Bo w końcu czy istnieje coś milszego niż wspólne rodzinne i blogowe świętowanie?:)

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Pani Marcie.


     

środa, 5 grudnia 2012

Ogromna prośba!

Mam ogromna prośbę do tych którzy się jeszcze do mnie nie odezwali w sprawie swoich opowiadań. Nie od wszystkich dostałam maile z imieniem nazwiskiem i tytułem opowiadania. Jest to dla mnie bardzo ważne, bo tak jak już wspominałam potrzebne mi są imiona i nazwiska, które umieścimy na okładce. Poza tym te maile pomogą mi uniknąć błędów, boje się, żebym czegoś nie pokręciła i stąd moja prośba o wiadomość z imieniem nazwiskiem i tytułem. Zbiorki można zamawiać do jutra wieczorem. Do tego momentu proszę określcie ilość książeczek. W piątek  chcemy książkę wysłać do druku. Bardzo dziękuję Asi i Go i Rado za propozycję korekty, bo jeżeli chodzi o mnie to ja jednak zostanę przy pisaniu, bo poprawianie nie do końca mi wychodzi:) Asia bidulka siedzi nad tekstami od samego rana. Co ja jeszcze chciałam... A no tak. Przepraszam, że ostatnio zaniedbuję odpowiadanie na komentarze, ale po prostu nie mogę tego wszystkiego ogarnąć. Obiecuję, że za chwilkę nadrobię i odezwę się do wszystkich!
Jutro przedsmak dworskiego świętowania:) Zapraszam!
Zapraszam jutro na bloga, będzie o tym jak to kiedyś w dworach obchodzono Boże Narodzenie i o tym jak do niego się przygotowywano i w ogóle będzie nadal świątecznie. I coś mi się wydaje, że taka atmosfera będzie tu panować aż do Wigilii, bo ja się właśnie tak świątecznie i wigilijnie czuję:) A jeszcze jedno. Zrobiliście już pierniczki? Ja jutro będę je wyczarowywać. A zdobić później z całą rodziną. Pewnie pochwalę się rezultatami. A teraz zmykam kończyć czytanie Ziemiańskiego Świętowania coby się móc z wami obiecanymi wrażeniami z książki podzielić.

wtorek, 4 grudnia 2012

Uwaga, Uwaga, Uwaga!!!!!

Kochani moi mamy już pierwsze miejsca:) O ile wszystko dobrze zobaczyłam i zanotowałam to pierwsza piąteczka to:

1. Ona jest ze snu
2. Pierwsze takie święta
3. Bożonarodzeniowy cud
4. Gwiazdka na Pogórzu
5. Perkal i siekierka

Kolejność przypadkowa:) Gratuluję serdecznie!!!

Te pięć opowiadań zdobyło najwyższe noty, ale mam wrażenie, że w tej zabawie nie ma przegranych. Mam nadzieję, że wszyscy dobrze się bawiliście (bo ja bawiłam się przednio), że atmosfera świąteczna została rozproszona wśród Was wszystkich i za sprawą wszystkich piszących. Każdy z Was dołożył swój własny okruszek magii świąt i  każdy z tych okruszków znajdzie się w zbiorku. Swoją drogą całkiem pokaźny stosik tych okruszków nam wyszedł, bo książka będzie miała ponad 180 stron.  Bardzo podobał mi się komentarz Agaty Adelajdy:
 "A ja tam lubię pisać. Dopiero się uczę pisać (śmiesznie to brzmi, he he), ale bardzo wielką frajdę mi to sprawia. Uczę się również odwagi, by jednak nie chować wszystkiego "do szuflady". " 

Bo to właśnie o to w tym chodzi. O zabawę, o pokazanie innym co nam w duszy gra. I wszyscy którzy napisali opowiadanie wykazali się odwagą, wysyłając je i chroniąc wnętrze szuflady od przeciążeń:) I wszystkim pragnę serdecznie pogratulować i podziękować za to, że dzięki Wam święta trwają już teraz, bo czym innym są jak nie tą specyficzną atmosferą, którą to właśnie Wy wyczarowaliście!


Teraz będzie konkretniej: otóż wszyscy którzy mają ochotę zbiorek posiadać mogą go sobie zamówić. Wychodzi nam, że koszt egzemplarza to 12 złotych. Nie wiem jeszcze ile będzie kosztowała przesyłka, bo muszę mieć egzemplarz w ręku żeby pani na poczcie mogła go rzucić na wagę, ale jak ostatnio wysyłałam swoja książkę płaciła chyba 4,50 albo 4,70 to pewnie będzie coś koło tego. Zainteresowanych proszę o pisanie na maila, bo musimy wiedzieć ile egzemplarzy zamówić. Pierwszą piąteczkę proszę o przesłanie adresów do wysyłki:) No i teraz bardzo serdeczna prośba do wszystkich, którzy brali udział: w związku z tym, że część z Was przysyłała opowiadania z imionami i nazwiskami, część z pseudonimami, część w ogóle bezimiennie proszę wszystkich uczestników o podesłąnie do mnie maila, w którym będzie podany tytuł opowiadania oraz imię i nazwisko. Jeżeli ktoś nie chce się ujawniać niech wymyśli sobie pseudonim ale też z imieniem i nazwiskiem, bo na okładce będą wyszczególnieni wszyscy autorzy opowiadań. Proszę o jak najszybsze wysłanie, bo czas nam się kurczy a cały myk w tym, żeby zbiorek dotarł do Was jak najszybciej. Taką samą prośbę o  szybką reakcję mam do chcących zbiorek zakupić.  

Jeszcze jedno, w związku z pytaniami odpowiadam: książka nie będzie dostępna w księgarniach - nie ma na to czasu i chwilowo możliwości, cały pomysł to zabawa, nie będzie robionej korekty z tych samych podanych wyżej powodów. Ale być może w następnym roku udałoby nam się zrobić taki zbiorek i rzeczywiście wypuścić go w świat. Ale na to potrzeba czasu więc mam nadzieję, że rozumiecie, że teraz jest jak jest. 
Jeszcze raz dziękuję wszystkim za zabawę i gratuluję bez wyjątku każdemu. Kawał dobrej roboty zrobiliście i Mikołaj jest z Was dumny:)

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Mak i łosoś dwa bratanki czyli przepyszna sałatka makaronowa

Właśnie przeczytałam  komentarz od Sabinki (w smakowitych figlach miglach na wigilijnym stole), w którym to Sabinka wspomina coś o sałatkach z rybą. Swoją drogą to jakoś zazdrośnie strzeżecie swych przepisów świątecznych:) Nawet przez moment nawiedziła mnie straszna myśl, że może nic nie gotujecie... Ale odrzuciłam ją natychmiast bo to przecież niemożliwe:) Tak czy siak nadal bardzo proszę o przepisy a tym czasem spełniając życzenie dotyczące sałatki z rybą dzielę się przepisem na sałatkę z wędzonym łososiem.  Sałatkę po raz pierwszy zrobiłam w środku lata, bynajmniej nie myśląc o świętach. Zresztą pojawia się na naszym stole dość regularnie i regularnie z niego znika w rekordowym tempie. To jedna z ulubionych sałatek naszych znajomych. Dopominają się o nią bezceremonialnie, co szczerze mówiąc bardzo mnie cieszy, bo ja i jeść i karmić innych lubię:) A że makaronowy specjał ma w sobie i łososia i mak doskonale nadaje się też na danie świąteczne. A robi się go tak:

Sałatka z wędzonym łososiem i fasolką szparagową:

25 dag makaronu penne lub innych rurek
75 dag fasolki szparagowej
12 dag wędzonego łososia
5 łyżek posiekanego szczypioru dymki
1 łyżka oliwy
sól, pieprz. 

Sos: 
6 łyżek majonezu
1 1/2 łyżki musztardy Dijon
1 1/2 łyżki śmietany 18-procentowej
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka maku
sól, pieprz

Przygotować sos: wszystkie składniki starannie wymieszać. Makaron ugotować al dente w wodzie z dodatkiem oliwy. Na 2 min przed końcem gotowania dodać oczyszczoną, umytą i pokrojoną na kawałki fasolkę szparagową. Odcedzić. Łososia pokroić na kawałki. Makaron z fasolką przełożyć do miski, dodać łososia, dymkę, sos i wymieszać. Doprawić solą i pieprzem. Wstawić do lodówki na 1-6 godz. 

Ja jak zwykle pomieszałam trochę proporcję i daję wszystkiego odrobinę więcej. W sezonie używam świeżej fasolki szparagowej, ale poza gotuję mrożoną i wrzucam całą paczkę.  Poza tym jak zwykle używam łososia wędzonego sałatkowego (to mój ulubiony rodzaj łososia:)), jest smaczny i przy okazji nie muszę go zbyt dokładnie kroić. Musztardę też dodaję taką jaką mam niekoniecznie Dijon.

 I tak pisząc o jedzeniu  zrobiłam się wściekle głodna więc idę przeszukać lodówkę, a sałatkę chyba zrobię jeszcze w tym tygodniu, bo sama sobie narobiłam na nią smaku:) I przy okazji obfotografuję ją i dorzucę zdjęcia. Na koniec zapewnię Was, że sałatka jest  naprawdę pyszna. I chyba nie mogę o tej porze pisać o jedzeniu bo z miejsca mam ochotę biec do kuchni i pichcić i spożywać... I widzisz Sabinko co narobiłaś????:)