środa, 27 lutego 2013

Na uśmiech:)


Dobijcie mnie!

Tak jak konia co już ciągnąc nie może. Jest źle.
Po pierwsze jestem chora.
Od jakiegoś czasu już sobie choruje  ale dziś jest chyba kulminacja. Czuję się podle. Nie jestem w tym osamotniona. W zeszłym tygodniu chorowała Zuza, teraz dołączył do mnie Tysiek. Siedzimy razem i wyglądamy jakby nas ktoś przeżuł i wypluł. Z chusteczek zużytych przez ostatnie dni z całą pewnością można by usypać wielką górę. Albo i dwie.
Po drugie mój pies zrobił sobie dziś psią środę popielcową.
Po powrocie ze spaceru okazało się, że zostawia dziwnie tłuste i czarne ślady, które moja córka niefrasobliwie zaliczyła do błotnych. Zanim dostrzegłam co się dzieje cała podłoga była wymazana tym czarnym czymś, a tego co się działo pod łóżkiem (gdzie Pulet wpakowała się po powrocie) w ogóle nie jestem w stanie opisać. Resztką sił (z temperaturą i pękającą głową) wywabiłam psa spod łóżka, zatargałam do łazienki i wykąpałam przy okazji stawiając diagnozę, że czarna substancja jest popiołem, który mimo moich starań za nic nie chciał do końca dać się zmyć. Pies nie był szczęśliwy i przez cały czas usiłował opuścić wannę. Ja też nie byłam szczęśliwa nie dając mu z niej wyjść. Obie wyszłyśmy z tego mokre. Z tym, że Pulet miała przewagę bo przynajmniej się z tej mokrości otrzepała natychmiast po wyciągnięciu z wanny rosząc obficie mnie, pralkę i wszystko w okolicy i nadal zostawiając popiołowe (popielne? jak powinno być?) ślady choć nieco mniej intensywne. Po umyciu psa przyszła pora na podłogę. Ta przynajmniej nie usiłowała uciekać, ale współpracować też nie miała zamiaru, bo czarna tłusta maź nie zamierzała dać się zmyć. W końcu szorowanie szczotką i wszelką dostępną chemią jakby pomogło. Po zakończeniu szorowania  środka podłogi przypomniałam sobie masakryczny stan podłóżkowy. Wypluwając prawie płuca, bo miewam ataki kaszlu wpełzłam pod łóżko (nie myślcie, że jestem tak obsesyjnie porządna. Po prostu miałam świadomość, że jak tylko wpuszczę Pulet na salony to pierwsze co zrobi to właśnie uda się na swoje ulubione miejsce czyli pod łóżko właśnie i wymizia się w tym czarnym ohydztwie) i usiłowałam przypłaszczona do ziemi tak manewrować szczotką by osiągnąć jak najlepsze rezultaty. Wypełzłam stamtąd z wyraźnym trudem i słaniając się na nogach podążyłam wypuścić zamkniętego w łazience psa, który natychmiast pognał do pokoju, otrząsnął się jeszcze kilka razy mocząc wszystko dookoła i tak jak już wspomniałam zostawiając nadal może już nie czarne a szare ślady łap na mokrej jeszcze podłodze. Ja padłam na to co miałam akurat pod ręką czyli krzesło przy biurku i tak sobie siedzę ledwo żywa, z głową w której mi huczy i myślę sobie o tych koniach co ciągnąć nie mogą i patrzę na czarne łapy mojego psa i czuje się ogólnie dziwnie. Natomiast Pulet patrzy na mnie z dużą dozą nieufności. Cóż gdyby to mnie ktoś zawlókł siłą do łazienki i wsadził do wanny też bym mu do końca nie ufała...

wtorek, 26 lutego 2013

O kim piszę, jak myślicie?

Właśnie pracuję. Piszę. A raczej w tym momencie siedzę i gapię się w monitor, bo myślę. To też praca. Domownicy już przywykli, że niekoniecznie muszę uderzać w klawisze żeby pracować. Słyszałam taką anegdotkę: Żona wchodzi do gabinetu męża pisarza i widzi, że ten leży na łóżku z zamkniętymi oczami. Przecież miałeś pracować - mówi z wyrzutem. Właśnie pracuję - odpowiada jej mąż wzdychając. No właśnie:) Historia najpierw układa się w głowie. Mi jeszcze układa się zwykle w takt ulubionych piosenek. Historia Leontyny i Antoniego nigdy by nie powstała gdyby nie utwór SDM "Spóźnione wyznanie". Teraz słucham Janusza Radka. I pracuję... No właśnie kto zgadnie o kim będę pisać słuchając tej piosenki? Znacie już tych bohaterów z Uroczyska:) Pogłówcie się choć ja i tak wam tego nie zdradzę, ale ciekawa jestem czy traficie:) Na kogo stawiacie?

O tym jak odkryłam przyczynę depresji, znikającego czasu i co ma do tego Kucharz Chiński

Ha! Dzięki lekturze "Ostatniego kucharza chińskiego" rozwiązałam nareszcie zagadkę, która mnie dręczyła już od jakiegoś czasu. Zresztą jak przypuszczam nie tylko mnie:) Nie wiem jak wy, ale ja im jestem starsza tym mam mniej czasu. Jakoś tak znika, pędzi na łeb na szyję i nie wiadomo co się z nim dzieje. A teraz już wiem:) Po lekturze "Kucharza" postanowiłam poszperać trochę i wynaleźć wiadomości na temat kuchni chińskiej, obyczajów  mentalności. I co znalazłam? Wyjaśnienie znikającego czasu i przyczynę depresji!A wszystko ma źródło w ogniu i gotowaniu. Nie wierzycie? Proszę bardzo czarno na białym stoi:

"Ogień wzmacnia prawą nerkę, odpowiedzialną za siłę życiową. Wobec tego brak gotowanych posiłków pozbawia nas ognia, źle wpływa na nerki i serce, a w sferze emocji prowadzi do depresji (opadanie energii w dół; potocznie mówi się, że jesteśmy „zdołowani”).
Ogień ma właściwość czasu. Kiedy się spieszymy, robi nam się gorąco. Ludziom z nadmiarem ognia ciągle brak czasu. Ci, którzy żyją w ciągłym pośpiechu, mogą cierpieć na zapalenia pęcherza moczowego. Ogień kontroluje metal, czyli przestrzeń, a więc zbyt mało czasu to także za mało przestrzeni – fizycznej, umysłowej, swobody działania, spontaniczności. Ilość ognia w pożywieniu kontrolujemy poprzez gotowanie – im dłużej się gotuje, tym więcej dostarcza się ognia. Energię ognia można przekazywać pożywieniu na wiele sposobów. Chińczycy wyróżniają ich ok. 40.
Nie bez znaczenia jest rodzaj ognia, jakiego używamy do gotowania. Inne są właściwości energii w zależności od źródła ciepła. Najlepsze jest jedzenie gotowane na naturalnym ogniu. Elektryczność to wibracja, nie ogień, a najbardziej szkodliwe jest pożywienie z kuchenki mikrofalowej. Wiosną najlepiej jest gotować na ogniu uzyskanym ze spalania drewna, latem ważny jest sam płomień, a nie rodzaj paliwa. Z ruchem ziemi łączy się spalanie węgla. Ogrzewanie tą metodą jest najzdrowsze, gdyż powstałe w ten sposób ciepło jest zrównoważone i zawiera odpowiednią ilość wilgoci. W przeciwieństwie do ogrzewania elektrycznego i kaloryferów, z których ciepło wysusza płuca, a więc osłabia energię obronną."*

* Wiadomości pochodzą STĄD


A to z kolei uświadomiło mi, że tak naprawdę nigdy nie brałąm udziału w wystawnym przyjęciu. Co więcej nie wiem czy dałabym radę się z takowym uporać jako biesiadnik, bo o wydaniu nawet nie wspominam:

"Kuchnia cesarzowej Ci Xi składała się z dwóch rodzajów posiłków, a więc z codziennych i z uroczystych przyjęć. Posiłek codzienny  to 50 rodzajów dań, bez deserów. Cesarzowa miała do wyboru 100 dań, żyła w ciągłym strachu, że może być otruta, a więc zjadała kilka kęsów z niektórych dań, po każdym posiłku dbając o swą linię wypijała kilka łyków herbaty Pu er wyszukiwanej specjalnie dla niej z najlepszych plantacji z prowincji Yun Nan. Jej posiłki były przygotowywane z żywności wyjątkowo dobrej jakości, ze świeżych warzyw i ryb, z drobiu specjalnie utuczonego.
W epoce Qing każdego roku cesarz wydawałł przyjęcia na cześć dostojników i członków rodziny cesarskiej. Z okazji swych 50-tych urodzin cesarz Qiang Long wyprawił ucztę dla kilku tysięcy gości, przy 800 stołach. Był to najbardziej kosztowny bankiet, na stołach podano blisko 200 rodzajów dań najbardziej wykwintnych kuchni Han i kuchni mandżurskiej, było 8 cennych mięs, a więc jaskółki, kuropatwy, przepiórki, łabędzie, delektowano się jaskółczymi gniazdami i ogórkami morskimi, płetwami rekina i rybnymi żołądkami, spożywano 8 cennych surowców górskich jak wielbłądzi garb, łapa niedźwiedzia  małpie usta i mózg, ogon nosorożca, jelenie ścięgna i na koniec 8 cennych roślin. Święto trwało dwa, trzy dni. Podawano również bogate desery jak pasta ze słodkiego groszku, bułeczki z kasztanowej mąki, przekładane ciasta, naleśniki z mielonym mięsem.
W dzisiejszych Chinach tradycja różnorodności i dużej ilości potraw utrzymała się, każdy chce ugościć swego biesiadnika jak najlepiej."*
*Wiadomości pochodzą STĄD
Mimo, że lubię poznawać nowe smaki to jednak mam pewne wątpliwości... Nie wiem czy małpie usta bym przełknęła. Nie mówiąc już o jedzeniu psiego mięsa albo czegoś na wpół żywego. Na koniec jeszcze fragment z "Ostatniego kucharza chińskiego":

"W pijanych krewetkach po szanghajsku jeszcze w trakcie jedzenia krewetki nie były całkiem martwe, lecz odurzone moczeniem w winie, i dlatego nie ruszały się nabierane pałeczkami. A żaden posilający się nimi Chińczyk nawet się nie wzdrygnie, czując, że jedzenie czasem porusza mu się w ustach. Przeciwnie. Dla meishija, smakosza, oznacza to największą świeżość."

Z tego niezbicie mi wychodzi, że nie jestem smakoszem. Stanowczo wolę jak w ustach nic mi się nie porusza, a wszystko co spożywam jest już od dawna tylko jedzeniem nawet nieco zleżałym ale bez wyraźnych oznak życia:)

poniedziałek, 25 lutego 2013

Ostatni kucharz chiński czyli jak jedzenie może odmienić życie


"Ostatni kucharz chiński" wpadł mi w oko już jakiś czas temu. Opis sugerował, że będzie to powieść nie tylko o ludziach ale też o jedzeniu. To drugie sprawiło, że z miejsca zachorowałam na tę książkę.  Wiedziałam, że prędzej czy później ją przeczytam no i jak się zapewne domyślacie dopięłam swego:). Ledwo zaczęłam lekturę, a już przekonałam się, że tak naprawdę głównym bohaterem tej powieści jest właśnie jedzenie. Wszystko co dzieje się w tej książce w rezultacie prowadzi nas do smakowicie zastawionych stołów, spożywania posiłków, poznawania historii kulinarnej Chin. Wszystko tu pachnie, smakuje, kusi i sprawia, że człowiek ma ochotę zasiąść do posiłku z najbliższymi. Ba, nawet zaczyna postrzegać spożywania jadła jako magiczny rytuał, który sprawia, że biesiadnikom otwierają się i serca i dusze...


Bohaterką Ostatniego kucharza jest Maggie, dziennikarka pisząca felietony o jedzeniu. Kobieta, która z dnia na dzień została wdową. Jej mąż ginie w wypadku samochodowym. Jego śmierć jest końcem pewnego etapu w życiu Maggie, ale jak to zwykle bywa to co jest końcem zarazem tworzy początek czegoś nowego. Tym nowym i spadającym na głowę nie mogącej się pozbierać po śmierci męża kobiety jest telefon od przyjaciela Matta (jej zmarłego męża) z Pekinu. Okazuje się, że do pekińskiej firmy, w której pracował Matt wpłynęło pismo o uznanie zmarłego za ojca małej chińskiej dziewczynki. Maggie nie ma wyjścia, musi pojechać do Chin i wyjaśnić sprawę. Jej przyjaciółka i zarazem szefowa zdając sobie sprawę jak bardzo będzie jej teraz ciężko proponuje Maggie napisanie artykułu o chińskim kucharzu - Samie. Ma nadzieje, że praca pomoże przetrwać Maggie trudny czas oczekiwania na wyjaśnienie sprawy o domniemanym ojcostwie. Jak się potem okaże pisanie felietonu nie tylko oderwie myśli naszej bohaterki od przykrych zdarzeń, ale sprawi, że jej całe życie ulegnie zmianie. Bo w Chinach Maggie odnajdzie swoje nowe "ja", a odkrywać je będzie za pośrednictwem smaków, zapachów i bliskości z ludźmi, bo jak się okaże będąc nawet w wieloletnim w związku i tak można być bardzo samotnym i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy... 

Opowieść o prywatnym życiu Maggie to zaledwie mała część powieści. Tak jak już napisałam wcześniej jeżelibym miała wskazać głównego bohatera byłoby nim jedzenie. Autorka w fantastyczny sposób prowadzi nasz przez zawiłości kulinarne chińskiej kuchni, opowiada o pochodzeniu jedzenia zgrabnie przeplatając przeszłość z teraźniejszością. W książce nie ma przepisów  ale mimo to i tak widzi się wszystkie potrawy, które przyrządza Sam, czuje się ich zapachy, a przy okazji poznaje się ich historię, która jest zarazem historią kraju, bo Chiny to miejsce, gdzie jedzenie to nie tylko sposób na podtrzymanie życia. To sztuka i to na najwyższym poziomie. 
Ostatni kucharz chiński to smakowita opowieść o odnajdywaniu zapomnianych smaków, o dobroci wyrażanej na różne sposoby, o jedzeniu, które ma właściwości lecznicze, bo podane z odpowiednią dawką troski i miłości tworzy cudowną miksturę. To powieść o przywiązaniu, żegnaniu najbliższych o początku i końcu, który najpiękniej wyrażają kwitnące bambusy:

"Kiedy zakwitają bambusy? Czasem ludzie czekają na to całe życie i nigdy nie udaje im się zobaczyć. Bambus potrafi zakwitać zaledwie raz na sto lat. Ale gdy już zacznie, wtedy zakwitają wszystkie bambusy w promieniu setek mil, w całym regionie. Wszystkie kwitną, wydają nasiona i umierają. Wydawałoby się zatem, że kwitnienie bambusa zwiastuje nieszczęście. Ale istnieje wiele opowieści o tym, jak zdarzało się, że panował straszliwy głód, dopóki nagle nie zakwitły bambusy. Na jego nasionach żerują bambusowce, rozmnażają się ponad miarę, a głodujący ludzie je zjadają i to ratuje im życie. Do gleby zaś dostaje się wystarczająca ilość nasion, żeby wyrosły nowe rośliny. I tak cykl pokarmowy zaczyna się na nowo. A więc czas kwitnienia bambusów oznacza zarówno koniec, jak i początek." 

Jeżeli macie ochotę zanurzyć się w egzotycznym, zupełnie odmiennym od naszego, świecie, poczuć zapach krabowego tofu, żeberek wieprzowych w liściach lotosu, poznać historię ciasteczek xiao wo tou jadanych przez cesarzową Ci Xi i zasiąść do stołu z ludźmi czerpiącymi radość z jedzenia sięgnijcie po "Ostatniego kucharza chińskiego". Nie pożałujecie, choć nie mogę zagwarantować tego, że nie będziecie częściej niż zwykle zaglądać do lodówki:)

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Pani Agnieszce:)
   





niedziela, 24 lutego 2013

Dzień Tuwimowski

A tak mnie dzisiaj naszło na Tuwima. Lubię jego wiersze i jego samego też lubię:) Proponuję dzień Tuwimowski. Jeżeli macie jakiś ulubiony wiersz tego pana podzielcie się proszę z innymi:) Mój typ to:


Zupełnie nieznajomej, raz widzianej

...I podejdę na ulicy.
I coś powiem, jak to zwykle...
Ach, to będzie wyglądało
Tak banalnie i tak nikle!

Powiesz pewno : "Proszę odejść!
To bezczelność z strony pana" ...
Ach, i cóż na takie dictum
Ja odpowiem ci kochana?

Ale w końcu się przedstawię
(i pozwolisz, naturalnie!)
I znów powiem coś, co będzie
Brzmiało głupio i banalnie

Później może się okazać,
Żem omylił się troszeńkę,
Może przecież tak się zdarzyć,
Że przeceni się panienkę.

Może jesteś (nie daj Boże!)
Litwoczynką lub husytką,
Ale to by z twojej strony
Było brzydko, strasznie brzydko!

Może jednak jesteś cudną,
Co w mych oczach miłość zgadnie,
Ukochaną, smętną, słodką...
- Ach, jak to by było ładnie!

No i zacznie się rozmowa,
Słowa coraz bardziej szczersze,
Wreszcie powiem, patrząc w oczy:
-"A czy Pani lubi wiersze?"

Strasznie tedy ciekaw jestem,
Co odpowiesz mi , gdy spytam...
Albo : "Wiersze - to me życie"
Albo : "Wierszy... to nie czytam".

I bezstronnym będąc całkiem,
Powiem na to obojętnie:
"Ja tak samo proszę Pani"
I...na niebo spojrzę smętnie.

A nazajutrz przyślę kwiaty
Z kartką: "Tobie ukochana",
Wnet domyślisz się, od kogo,
Później spytasz : "To od Pana?"

Ja zaś będę pogwizdywał
Scherzo-bemol przenajsmętniej,
Powiem: "może"... i umilknę,
I znów spojrzę (lecz namiętniej)...

Potem"może do cukierni?"
Potem "(może) na kolację?"
Będą "achy" i wahania,
Wreszcie przyznasz, że mam rację.

Przy kolacji, jak wiadomo,
Trwałe się zawiera pakta,
Pocałuję (daję słowo!)
Trudno. Alea est iacta.

Zarumienisz się banalnie
I banalnie spuścisz oczy,
Gdy twą kibić gibkobrzozą
Drżące ramię me otoczy.

Jak na pierwszy raz - to dosyć
Cmoknę w rączkę na podziękę.
Będziesz mi już "Ty" mówiła
I będziemy szli pod rękę.

Odprowadzę cię do domu,
Milczeć będzie się po drodze.
Będziesz na mnie spoglądała
W niewysłownej, słodkiej trwodze.

Później...kilka słów zwyczajnych,
Później znowu scena niema.
"A czy mieszkasz sama?"...Rzekniesz:
"Nie , u cioci...Lecz jej nie ma".

Moja cudna moja słodka!
Śnie serdecznej mej tęsknicy!
-------------------------------------------
Żeby jasne gromy biły!!!
Muszę podejść na ulicy!

sobota, 23 lutego 2013

Dla tych co piszą i tych co pisać zamierzają w ramach przestrogi

Czy kiedykolwiek pisząc zastanawialiście się nad swoimi bohaterami? Myśleliście o tym, że właśnie w tym momencie gdy w waszej głowie powstaje jakaś historia stajecie się stwórcami? W waszych rękach leży los powstałej dopiero co osoby. Od was zależy czy zazna szczęścia czy nie, czy w jej życiu zdarzą się dobre rzeczy, czy będzie silna, czy słaba, czy będzie w stanie oprzeć się pokusom czy im ulegnie... Wszystko zależy od was od tego jakie klawisze na klawiaturze naciśniecie. A co by było gdyby nagle okazało się, że to wszystko co roi się  w waszej głowie staje się rzeczywistością? Że bohaterowie nie żyją tylko na papierze  i w waszej głowie, ale rzeczywiście chodzą po ulicach, rozstają się z partnerami, cierpią po czyjejś śmierci... Nawet nie wspominam o ostatecznej możliwości pozbawienia kogoś życia. Co byście wtedy zrobili? Ja na całe szczęście do tej pory jeszcze nikogo bezpośrednio nie uśmierciłam, ale jestem na dobrej drodze. A traf chciał, że dziś właśnie obejrzałam film, po którym zawsze czuję dyskomfort na myśl o tym, że mogę kogoś w książce pozbawić życia. Oczywiście wiem, że to irracjonalne, ale jednak nie mogę pozbyć się myśli: a jeżeli... Macie tak, albo zastanawialiście się kiedyś nad tym? Jak nie to obejrzyjcie film "Przypadek Harolda Cricka". Gwarantuje, że nawet jeżeli do tej pory nie myśleliście o tym o czym pisałam powyżej to po tym filmie się to zmieni:)


Harold Crick jest pracownikiem Urzędu Skarbowego wiodącym nudną egzystencję: codziennie wykonuje te same czynności, a samotne przerwy na kawę i lunch ma wyliczone co do sekundy. Pewnego dnia Harold słyszy w głowie kobiecy głos, który odtąd będzie komentował wszystkie jego myśli i czynności. W pierwszej chwili podejrzewa, że oszalał, wkrótce jednak ku swemu zaskoczeniu odkrywa, że... jest bohaterem powieści. Tajemniczy głos jak się okazuje należy do narratorki, która nie tyle opisuje wszystko, co mężczyzna robi, ale programuje jego dalsze losy. Crick postanawia odnaleźć autorkę i odmienić swoje życie, zwłaszcza kiedy orientuje się, że książka o nim ma być niebawem ukończona, a jej planowany finał daleki jest od happy endu...


piątek, 22 lutego 2013

Jest taka historia...

Ta książka pojawiła u nas w domu po awanturze. Awantura była jednostronna, awanturował się mój syn. Zaczęło się od tego, że Zuza miała brać udział w konkursie polonistycznym o Januszu Korczaku. W związku z tym prosiła o zakup jakiś książek na rzeczony temat. I tu się zaczęło. Tysiek zmarszczył brwi, pomyślał chwilę i z lekka podniesionym głosem stwierdził, że Zuza ma lepiej, że jak chce coś o kaczorku to natychmiast dostaje i że jak ona ma mieć to i on chce, bo chyba jego też kochamy... Kochamy niewątpliwie, nawet na tyle, że udaliśmy, że nie widzimy ewidentnej próby manipulacji. Natomiast próby wyjaśnienia mojemu synowi, że się przesłyszał i że  nie o żadnego kaczorka tu chodzi tylko o takiego pana - Korczaka nie przyniosły oczekiwanych skutków (czyli zaprzestania żądań). Jedynie co udało nam się uzyskać to zmianę roszczeń. Tysiek z miejsca stwierdził, że kaczorka może zamienić na Korczaka, bo on chce tak jak Zuzia. Gdyby rzecz dotyczyła czegoś innego zapewne stwierdziłabym, że chcieć mu wolno, ale tutaj sprawy miały się nieco inaczej, bo przecież chodziło o KSIĄŻKĘ! A jak wiadomo maniak maniaka zrozumie więc jakoś tak miast wykazać się stanowczością zaczęłam potulnie książki o Korczaku szukać. Takiej, którą mój awanturny pięciolatek zrozumie. I znalazłam książeczkę autorstwa pani Beaty Ostrowickiej "Jest taka historia opowieść o Januszu Korczaku". Zamówiłam z mieszanymi uczuciami. Bo o ile nie miałam pojęcia jak przedstawiona jest opowieść, jak napisana, zrozumiale czy nie, to koniec historii był dla mnie oczywisty. I zastanawiałam się jak mam sobie z tym poradzić, jak wyjaśnić pięciolatkowi, który świat zna raczej od tej dobrej strony pojęcie wojny, głodu i śmierci. Moje rozmyślania oczywiście do niczego konkretnego nie doprowadziły i doszłam do wniosku, że będę się zastanawiać jak już będę miała nad czym. W końcu książka dotarła i wieczorem przed snem zaczęliśmy lekturę. Zaczęliśmy i utonęliśmy w niej na amen. A zaczyna się tak:

"Jest taka historia, którą słyszałem już wiele razy. Lubię ją. Przy jednych fragmentach się śmieje, przy innych czuję, jak mnie coś ściska w brzuchu i w gardle. To historia, którą opowiada mi moja babcia. I pewnie opowie mi ją jeszcze nie raz. Pytam czasami o te same rzeczy, bo nie wszystko rozumiem, i babcia mi cierpliwie tłumaczy. I czasami mnie zaskakuje nowymi fragmentami" 


Babcia to tak naprawdę prababcia Jasia - chłopca, który na zmianę z nią - babcią Franią - opowiada historię Janusza Korczaka. Babcia Frania pamięta Panadoktora (pisane łącznie, bo jak dowiadujemy się z książki wszystkie dzieci tak to mówiły - na jednym wydechu), bo była jego wychowanką. Najpierw mieszkała w innym domu, gdzie było jej zimno głodno i źle. Aż pewnego dnia przyszła do nich pani, która w ogóle nie krzyczała i powiedziała, że będą mieszkać teraz gdzie indziej. I tak właśnie babcia Frania znalazła się w domu przy ulicy Krochmalnej 92 i poznała Panadoktora i Stefę Wilczyńską. I zaczęło się dla niej zupełnie nowe życie. W domu przy Krochmalnej dzieci zaczęły być szczęśliwe, zaczęły się uśmiechać...
 O tym wszystkim opowiada ta książeczka. O domu, w którym najważniejsze były dzieci, o zabawach, pracy (w domu każdy miał jakieś obowiązki, każdy pomagał) o Sejmie dziecięcym i Sądzie koleżeńskim (do sądu można było podać każdego jeśli ten zawinił, nawet Janusza Korczaka, który kilka razy sam się do niego podał, gdy zachował się nie w porządku) o zeszycie, w którym Pandoktor wpisywał zakłady (zakładać się było można o wszystko, na przykład o to, że nie będzie się przeklinać przez dwa tygodnie:) Jak się udało dostawało się w nagrodę cukierki), o skrzynce, do której dzieci wrzucały swoje uwagi, prośby, które codziennie rozpatrywał Pandoktor. Dowiadujemy się o Dniu Brudasa, o 22 grudnia kiedy to dzieci mogły w ogóle nie wstawać z łóżek (najdłuższa noc w roku) i 22 czerwca gdy nie musiały kłaść się spać (najkrótsza noc w roku). 
Aż w końcu przychodzi wojna... Pandoktor i pani Stefa robią wszystko co w ich mocy by dzieciom nadal było dobrze. Nawet gdy muszą zamieszkać w getcie... Na początku sierpnia 1942 r.  dzieci ruszają w swoją ostatnią drogę. Razem z panemdoktorem, który mógł się uratować... Ale przecież nie mógł zostawić dzieci. Bo dzieci są najważniejsze... 

Książkę przeczytaliśmy. Jest piękna. Ale na pewno nie jest to opowieść, którą przeczytacie swoim dzieciom ot tak. Nie da się. Historia wymaga rozmów i tłumaczenia. Wyjaśniania wielu rzeczy, które dla naszych dzieci są zupełną abstrakcją. Choć autorka poradziła sobie z opowieścią fenomenalnie. Nawet wojna i przeniesienie do getta opisane jest tak, że wszystko jest jasne. Co nie znaczy, że nie czekają was przy tym pytania. Dzieci chcą wiedzieć i chcą rozumieć. Opowieść o Januszu Korczaku jest niezwykle ciepłą, pełną wzruszeń i radości przeplecionej ze smutkiem, historią. Choć czasami trudną dla rodzica, bo wymaga odpowiedzi na bardzo trudne pytania. Czemu musieli zginąć? Gdzie pojechali? Czy się bali? Ale warto się z tym zmierzyć. Tysiek  książkę ustawił na półce nad swoim łóżkiem (gdzie trzyma ulubione budowle z klocków i inne swoje skarby). No i często powtarza: "nie ma ludzi są dzieci", co jest oczywiście przekręceniem powiedzenia "nie ma dzieci są ludzie", ale bardzo nam się spodobało no i jest takie Tyśkowe:)

Książkę bardzo polecam. Mimo, że łza się w oku czasem przy niej kręci i że zakończenie nie jest szczęśliwe. Ale tak wygląda życie, a nasze dzieci wbrew temu co nam się wydaje doskonale zdają sobie z tego sprawę.     


środa, 20 lutego 2013

O tym jak doszłam do wniosku, że cofnąć się w czasie chcę za jakiś czas czyli rzecz o ziemiańskim świętowaniu.

Ziemiańskie święta i zabawy kusiły mnie od momentu gdy tylko wyjęłam je z koperty, którą zostawił u mnie uśmiechnięty pan kurier. Zresztą zorientowaliście się już zapewne, że lubię opowieści z lat dawnych, lubię zaglądać do starych domów z tradycjami, poznawać obyczaje, których w dniu dzisiejszym już się nie uświadczy  a nawet jeżeli jakieś przetrwały to raczej w szczątkowym zarysie, ledwo słyszalnym echu. Nic więc dziwnego, że gdy w końcu zasiadłam do czytania świętowania zatraciłam się w nim zupełnie. I tu chciałabym z miejsca powiedzieć, że cofam swoją deklarację, którą zapewne gdzieś we wcześniejszych postach zamieściłam, dotyczącą cofnięcia się w czasie i zobaczenia na własne oczy tego życia, które tak mnie pociąga i do którego tęskni jakaś część mej duszy. Cofam i to z absolutną pewnością. Za nic nie chcę się przenieść! Nie w ogóle ale dopóki nie zrobię sobie listy rzeczy, które umieć powinnam i zanim ich nie opanuję przeniesieniu mówię stanowczo nie! Bo to przecież logiczne, że jak już się przenosić, doświadczać dotykać to nie jako panna służąca albo jakaś praczka czy kucharka, tylko panna z dworu jednym słowem arystokratka:) A gdyby tak się stało to z miejsca... Cóż nie ma co ukrywać, że bym się skompromitowała. Bowiem pan Tomasz Adam Pruszak w Ziemiańskich świętach i zabawach sporo miejsca poświęca czasowi karnawału. I to nie tylko tego białego następującego po Bożym Narodzeniu, ale też temu zielonemu, który był karnawałem wiosennym. I opis balów i zabaw dał mi jasno do zrozumienia jak wielka przepaść dzieli tamte czasy od naszej rzeczywistości. Bo moi drodzy kto z Was umie tak po prostu zatańczyć: kadryla, mazura czy walca figurowego? A ta umiejętność była bardzo istotna, bo jak pisała Janina z Puttkamerów Żółtowska: "Taniec zawsze należał u nas do narodowych obrządków, postawa w tańcu decydowała o połowie małżeństw, a najświętobliwsze matrony czuły nieprzeparty pociąg i podziw dla pierwszego mazurzysty wśród młodzieży. ... powodzenie panny ustalało się bardzo prędko i zależało od jej urodzenia, urody i dobrego tańca". Kto z Was wie co wypada a co nie wypada? A wypadało i nie wypadało naprawdę wiele:) Na przykład nie uchodziło żeby panna na balu pokazała się dwa razy w tej samej sukni. Jeden bal - jedna toaleta. Dla tych biedniejszych było to nad wyraz uciążliwe i zmuszało do kombinacji. Helena z Zanów Stankiewiczowa, która miała suknię balową z przezroczystej markizety na obcisłym jedwabnym spodzie tak opisała swój sposób: "[...] farbowałam sukienkę na coraz to inne kolory  i nikt by się nie domyślił, że to wciąż ta sama sukienka. Kupowałam w sklepie kolorową krepinę, bibułkę, z której robiło się abażury, moczyłam ją, a potem do tej wody wkładałam suknię. Raz była zielona, raz niebieska, a jeszcze innym razem -różowa. Po balu gotowałam ją aż znów robiła się biała".
Suknia z 1936 r (pismo Bluszcz)
Poza tym pannom nie można było tańczyć tylko z jednym kawalerem, ponoć zatańczenie dwa razy z tym samym młodzieńcem to było wszystko na co dobrze wychowana panienka mogła sobie pozwolić  Takie przechodzenie z rąk do rąk gwarantowało dziewczęciu, poznanie wielu kawalerów, z których każdy mógł okazać się godnym pretendentem do jej ręki. Bo przecież nie było dla nikogo tajemnicą, że bale karnawałowe w szczególności ważne były dla rodzin posiadających panny na wydaniu. Nie bez kozery zabawy te określano jako: "doroczny targ dziewcząt", albo "rynek małżeński". To jak zadebiutowała i w jakim stylu weszła w świat nierzadko stanowiło o jej powodzeniu w przyszłości. W nie lepszej sytuacji byli kawalerowie (choć oni przynajmniej mieli mniej zachodu z ubiorem - strój odpowiedni na bale był drogi, ale mężczyzna mógł się w nim pokazywać dowolną ilość razy nie rażąc tym nikogo). Chłopcy zaczynający bywać byli bardzo pilnie obserwowani przez starsze panie siedzące zazwyczaj pod ścianami i mające na wszystko oko. Kobiety te, które pilnie śledziły danserki i danserów żartobliwie zwano "matronami kanapowymi" i od nich w dużej mierze zależało to jak kawalera będą postrzegać rodziny panien. Jerzy Odrowąż Pieniążek pisał o tym tak:
"Musiałem się ogromnie pilnować, żeby nie strzelić jakiejś gafy, pamiętać dokładnie, która mama tej lub innej panny - córki, bo trzeba było cmokać bez blefu w rękę. Można zresztą było sobie pozwolić w zamieszaniu na pocałowanie we własny palec, ale... należało zapamiętać  która matka dawała dla córki bal lub przyjęcie, gdzie powinno się było i kiedy lokajowi bezwzględnie wściubić bilet wizytowy[...] Latało się więc z wywieszonym ozorem z jednego balu na drugi, siedząc zawsze z reguły nie krócej niż kwadrans, żeby zdążyć na wszystkie. Nieobecność na jakimś mogła być uważana za przejaw złej formy i lekceważenie kogoś, więc unikano tego".
Suknia z 1936 r (pismo Bluszcz)
Co więcej jeżeli kiedyś, jakimś cudem znaleźlibyście się jednak w tamtych czasach i zupełnie przypadkiem bylibyście pannami na wydaniu to zaproszenie przez waszych rodziców kawalera do kolacji na balu powinno dać wam do myślenia:) Znaczyło to bowiem ni mniej ni więcej, że rodzice są mu przychylni. A jeżeli taka sytuacja powtórzyłaby się jeszcze dwa razy moglibyście być już pewni, że mają wobec takiego panicza poważne zamiary. A jak wiadomo wtedy wola rodziców była święta i rzadko się z nią dyskutowało. Nawet jak przyszły mąż był łysy, brzydki i niewyględny. Z reguły nadrabiał to innymi pozytywami zazwyczaj niestety prozaicznie określanymi zasobnością portfela. O dobieraniu współmałżonków, swatach, zaręczynach, ślubach i weselach pan Pruszak pisze bardzo obszernie i ciekawie. Wspomina na przykład o tym, że bardzo często matki panien na wydaniu miały już upatrzonych odpowiednich młodzieńców i nie wahały się biegać za takim co to im w oko wpadł i wychwalały go pod niebiosa. Niestety zdarzało się, że ów młodzian okazywał się już zajęty i matki wracały z takiej nagonki zdruzgotane i załamane. Swatami jak to zwykle bywa zwykle zajmowały się starsze damy, ale zdarzały się też wyjątki. Na przykład Karol Donimirski miał zwyczaj  zapraszać panny do tańca, a potem po kilku obrotach oddawał je upatrzonemu kawalerowi:) Niestety tak jak już wcześniej wspominałam często o małżeństwie decydowali rodzice nie pytając młodych o zdanie. Maria Czapska pisząc o zwyczajach z połowy XIX w mówi: "o wyborze męża w owe czasy decydowali rodzice.[...] Panna po przekroczeniu lat osiemnastu musiała wyjść za mąż nie zwlekając, bo nie miała innych widoków, jak tylko wegetację przy rodzicach[...]." W końcu XIX w. jedna z dobrze urodzonych panien przed ślubem z zamożnym kuzynem"[...] zalewała się łzami, darła welon i do ołtarza poszła pod przymusem". Jej matka uważała tak jak wiele innych kobiet, że córkę zadowolą "suknie, brylanty i fortuna męża".  Jednak nie zawsze tak się działo. Niekiedy młodzi mimo sprzeciwu rodziny umieli postawić na swoim. Maria Tarnowska opisała rozmowę swojego ojca Włodzimierza księcia Światopełk - Czetwertyńskiego z przyszłym teściem Sewerynem hrabia Uruskim. A było to tak:
"Do mego dziadka romantyzm sytuacji w ogóle nie przemawiał. Gdy przyszły zięć zjawił się, odziany w surdut i cylinder stosowny dla konkurenta, nie został mile przyjęty.
- Preferisco morir mille volte! [po moim trupie] - grzmiał dziadek, który w chwilach wielkiego poruszenia mówił po włosku nawet wówczas, gdy przyszło mu skarcić polskiego kucharza. - Jak pan śmie, młodzieńcze, starać się o rękę mojej córki? O ile mi wiadomo, jest pan bez środków do życia, a pańska przeszłość jest kompromitująca. Nie pozwolę by poślubiła łowcę posagów, z którym będzie nieszczęśliwa po kres swoich dni.
Duma mojego ojca została okrutnie zraniona; jeszcze bardziej ucierpiały jego uczucia patriotyczne, zabrał więc cylinder i odszedł, nie próbując się bronić. Przez wspólnych znajomych przekazał ukochanej, że dostał kosza. Dał także do zrozumienia, że zamierza wyjechać z kraju, by nie stać jej na drodze do szczęścia, ale nigdy się nie ożeni i nie zapomni o swej miłości. Mimo to powiedzenie: <<chcieć to móc>> okazało się prawdziwe"
Fakt. Młoda hrabianka tym razem nie ustąpiła. Po 48 godzinach odmawiania jedzenia i nieustającego płaczu poszukała pomocy i wsparcia u swojej babki i z jej pomocą postawiła na swoim i ślub się odbył:) Swoją drogą wypowiedź strasznego dziadunia bardzo mi się spodobała:) Chyba pokażę ją Kubusiowi z delikatną sugestią nauczenia się jej na pamięć, bo gdyby na przykład Zuzanna miała jakiegoś nieodpowiedniego konkurenta byłaby jak znalazł:) Wyobrażacie sobie jaką by miał minę dzisiejszy młodzian gdyby usłyszał taką tyradę? Rzecz godna przetestowania:)
Poza balami, ślubami i zaręczynami w Ziemiańskich świętach mnóstwo jest informacji i barwnych opisów, polowań, chrzcin, zielonych świątków, sukien panien i strojów kawalerów. Mnóstwo anegdot i historii dotyczących zwyczajów, które były w owych czasach jak najbardziej naturalne i zwyczajne, gdy tymczasem dla nas są całkowicie nieznane choć jak zwykle w takich przypadkach budzące ogromna nostalgię. Książka pana Tomasza warta jest przeczytania tym bardziej, że mogę zagwarantować, że nie jest to lektura jednorazowa. Toksiązka do której chętnie się będzie wracać by za każdym razem znaleźć w niej coś całkowicie nowego i skłaniającego do zadumy i lekkiej tęsknoty za tym co było i minęło.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję pani Marcie i Wydawnictwu PWN

wtorek, 19 lutego 2013

Pończochy szafot, proch... Czyli historia pończoch w wielkim skrócie:)


Natknęłam się na te notki w czasie szukania zupełnie innych rzeczy. Zadziwiające, że tak naprawdę każda rzecz, nawet najmniejsza ma swoją historię. U mnie padło dziś na pończochy, choć podczytałam też sporo o zegarkach i serwetkach:) Ale pończochy są moimi faworytami i dlatego wrzucam to co znalazłam. Może i was zainteresuje:)
 Trudno jest precyzyjnie określić datę powstania tej niewątpliwie działającej na zmysły części garderoby jaką są pończochy – już w starożytnej Grecji znane były długie skarpety noszone przez kobiety w trakcie prac domowych. Jednak uważa się, że to męskie rajtuzy noszone w XIV wieku przeobraziły się w dwuczęściowy element garderoby, którego dolna część dała początek pończochom. Początkowo był to element wyłącznie męskiego stroju, lecz wkrótce kobiety w Europie również zaczęły nosić długie wełniane skarpety utrzymywane na nodze przy pomocy podwiązki w postaci tasiemki przewiązanej nieco powyżej kolana. W XVII wieku królowa Elżbieta pierwszy raz zobaczyła ręcznie tkane czarne pończochy z jedwabiu.Pani Montague, zaprezentowała pończochy królowej wręczając je jako prezent z okazji Nowego Roku. Królowa po kilku dniach wysłała swoją damę dworu do pani Montague, aby zapytać ją czy posiada więcej takich pończoch i czy mogłaby takie pończochy otrzymać również w przyszłości. Kobieta odpowiedziała dworce, że sama je robi ręcznie i że wykonuje je tylko dla królowej. Powiedziała również, że chętnie zrobi jeszcze kilka par jeżeli królowa sobie tego życzy.
Królowa w związku z tym zażyczyła sobie, aby zrobiła jej jeszcze kilka sztuk ponieważ bardzo je lubi. Stwierdziła, że są niezwykle przyjemne i delikatne w dotyku. Królowa postanowiła także, nie nosić dłużej pończoch zrobionych z materiału. I tak jak plotka niesie; od tego czasu aż do swojej śmierci królowa nosiła tylko i wyłącznie ręcznie robione jedwabne pończochy.W roku 1589 William Lee wynalazł maszynę do robienia pończoch. Niestety początki były fatalne. Jakość pończoch była tak zła, iż królowa odmówiła mu patentu. Dopiero w roku 1598 William Lee wynalazł maszynę do robienia pończoch z jedwabiu z której także królowa była zadowolona. Ponoć  pończochy towarzyszyły swym właścicielkom również w tragicznych momentach. Podobno, Maria Stuart w drodze na szafot miała na nogach parę błękitnych “skarpet” ze srebrną częścią zwaną w języku angielskim clock. 
Nowy rozdział w historii pończoch tworzy początkowo niezwiązana z przemysłem włókienniczym firma Du Pont, której fabryki w XIX wieku rozpoczęły produkcję prochu strzelniczego, by w ciągu 10 lat stać się największymi zakładami tego typu w całej Ameryce. Po wielu latach dobrej passy, wraz z końcem stulecia Du Pont zaczęło podupadać i – jak się wydawało – jedynym wyjściem z ciężkiej sytuacji była sprzedaż firmy. Wtedy to kierownictwo przejęło trzech kuzynów Du Pont, którzy zrealizowali swoją śmiałą ideę przekształcenia największej firmy zbrojeniowej w Ameryce w giganta branży tekstylnej. Oczywiście nie obyło się bez przeszkód – by zapewnić firmie przetrwanie, zainwestowano w przemysł samochodowy, nadal wytwarzano materiały używane w działaniach wojennych, dzięki czemu Du Pont pozyskiwał środki na finansowanie nowej działalności firmy, m.in. na wykupywanie mniejszych firm posiadających małe linie produkcyjne niezwiązane bezpośrednio z ówczesnym charakterem Du Pont – jak linie do wytwarzania sztucznej skóry czy farb. Wkrótce zainwestowano 40 mln dolarów w dział chemiczny firmy, co miało pozwolić na prace badawcze zespołu pod kierownictwem dra Wallace’a Hume’a Carothers’a nad wynalezieniem nowego syntetycznego włókna, które miało zrewolucjonizować branżę tekstylną. Po latach eksperymentów w roku 1939 na targach w Nowym Jorku została publicznie zaprezentowana nowa substancja – poliamid 6.6 nazwana nylonem, która według twórców miała zapewnić zrobionym z niej produktom (w szczególności pończochom) niezniszczalność. Pierwsze pary pończoch nylonowych zostały sprzedane 15 maja 1940, zwanym od tej pory „Nylon Day” (Dzień Nylonu) i natychmiast stały się prawdziwym hitem. Już w pierwszym dniu sprzedano ponad 72 tysiące par, a w ciągu roku od wprowadzenia nylonów – 64 miliony par. Każda kobieta chciała mieć choć jedną parę nylonowych połyskujących, a przede wszystkim tańszych i bardziej trwałych niż te zrobione z jedwabiu, pończoch Fully Fashioned z charakterystycznym szwem z tyłu.
To jest strój kąpielowy retro:) Nie mogłam sobie odmówić i musiałam wrzucić:)
Jak bardzo kobiety przywykły do pończoch pokazał czas drugiej wojny, gdy panie pozbawione możliwości ich zakupu rysowały na nodze charakterystyczny szew, który to miał imitować brakującą część garderoby. Swoją drogą nie uważacie, że byłoby cudownie mieć jedwabne pończochy? Toż nawet samo słowo "jedwabne" niesie ze sobą powiew luksusu... 

poniedziałek, 18 lutego 2013

Dobry smak kobiecy czyli co tam w twoim ulubionym kąciku słychać

Podczytuje od jakiegoś czasu stare gazety. Pełno w nich ciekawostek, tego świata, który w tej chwili jest już zupełnie nieuchwytny i nieobecny. Śmiało można stwierdzić, że to był inny świat i inni ludzie. Artykuł o związku kobiecego dobrego smaku z jej ulubionym kącikiem znalazłam w Bluszczu z 1927 roku. Ciekawa jestem w związku z tym co wyczytałam jak to jest u was. Macie swoje ulubione miejsce w domu? Urządziłyście je w jakiś szczególny sposób? Gdzie najbardziej lubicie spędzać wolny czas? W fotelu, na łóżku, na kanapie? A jak to bywało u naszych praprababek?  Dostrzeżecie podobieństwo ze sobą? A może potrzebujecie rady jak urządzić swoje własne, hmmm.... gniazdko? Oto co na ten temat mówi Bluszcz:

Dobry smak kobiecy a ulubiony jej kącik
rys.1
Jest nieunikniona logiczna harmonja pomiędzy osobą, a kątem który sobie obiera najchętniej. Jej przyzwyczajenia, rodzaj zajęcia, jej gust, kolor i linja ulubionych bibelotów, komfort który nad inne przekłada, zdradzają się w tym ulubionym kąciku.
To skojarzenie jest tak naturalne, że jeśli chcemy wywołać obraz której z naszych przyjaciółek, to wnet się zjawia na tle swego ulubionego kącika, niby w ramkach. Gniazdko urocze, które sobie utworzyły w domowem ognisku i gdzie zgromadziły przedmioty ulubione, rzeczy, służące ich upodobaniom intelektualnym, artystycznym, lub po prostu kokieteryjnym.
rys2
Kobiety światowe nie obejdą się bez stolika do gry, bez pudełek do mah - jonga, itp. Intelektualistki pragną mieć pod ręką biblioteczkę, zawierającą nowe utwory, wówczas gdy inne układają na półkach podręcznych jedynie utwory klasyczne. Wydelikacone - zamykają swe gniazdko wśród skrzydeł parawanu; poetyczne - otaczają się kwaitami, różami ułożonemi w głębokich czarach, liljami hieratycznemi, wychelającemi się z czarnego, wysmukłego wazonu.. Sposób oświetlenia tego ulubionego kącika także wyraża stan duszy naszej! Marzycielki lubią półcień; zalotne lampę o szerokim, różowym abażurze, która nadaje cerze świeżość i czyni twarz młodą; pracownice znowu wolą lampkę na ruchomej osi, której promienie można skupić na jednym przedmiocie. Fantastki chcą mieć wesołe oświetlenie, abażury o rysunkach wyszukanych, rzucających na ściany ruchome cienie.
Nieco duszy pani domu zawsze unosi się w tym zakątku, gdzie przesiaduje chętnie.
Budując sobie gniazdko ulubione, nie wyobrażajmy, że działamy egoistycznie. Gdybyśmy je stworzyły wedle swych upodobań, jest ono ślicznym obrazkiem, wśród którego poruszamy się harmonijnie, gdzie jesteśmy miłe i pełne prostoty, bo czujemy się sobą i bo czujemy się w nim dobrze.
rys3
Zbyt często źle odróżniamy swe niejasne aspiracje i brak nam jasnej myśli przewodniej, aby zorganizować gniazdko, które najbardziej nam odpowiada; oto kilka wzorów typowych dla pomocy niedoświadczonym. Mały kącik dla tych, co lubią przyjmować i rozmawiać - z dwoma fotelami, tak ustawionemi, że się wydaje, jakby gwarzyły miedzy sobą (rys.1). Ogień płonie jasno, herbata zaparzona w imbryku, a z całości wieje poczuciem komfortu i gościnnością. W pobliżu kwiaty, półki z książkami; prawa strona poświęcona poezji, lewa - prozaikom.
Dla tych, co pracują Louis Philippe zmodernizowane, stworzone z kanapy zaokrąglonej i z okrągłego stołu, polakierowanego na jakiś żywy kolor. Ten zmodernizowany styl 1830 pasuje do abażurów papierowych, o żywych barwach współczesnej sztuki. Na stole koszyk okrągły, jak niegdyś babuni, pełen rozmaitych przedmiotów, potrzebnych do pracy (rys.2). W takim kąciku zacisznym i ciepłym pracowita pani domu spędzi niejedną miłą chwilę nad ładną i pożyteczną robotą.
rys.4
Kącik pracy umysłowej upiększa się meblami stylowemi. Jest to biurko eleganckie w stylu Ludwika XV - go (rys.3), na którym złożone są wszystkie przedmioty, potrzebne do pracy umysłowej: listy, pisma, księga rachunkowa, broszury, miesięczniki. W głębi parawan, który jest jakby odgrodzeniem od wizyt rozpraszających i daje możność oddania się pracy, wymagającej skupienia.
A zalotnisia? Ona tez posiada swój kącik dla strojów. Nie biurko, ale gotowalnia na której teka, kałamarz itd zastąpione są przez flakony, szczotki, pulweryzatory, puderniczki (rys.4). Obok gotowalni wygodny taboret, bez oparcia, które krępuje ruchy rąk przy czesaniu i innych zabiegach toaletowych.
W głębi nie parawan, broniący od nieproszonych gości, ale lustro które powtarza nasz obraz i odbija w nieskończoność to sanktuarjum piękności.

No cóż z tego wynika, że nie jestem kobieta światową - nie mam stolika do gry, ani kobieta wydelikacaną też nie, bo brak mi tego parawanu, który by mnie odgrodził od tego świata mogącego zadrasnąć mą delikatną duszę... Hmm.. raczej z tego wszystkiego zostaje mi kobieta pracująca, tylko jak do choroby w ten koszyk babuni wpakuje swój komputer i takie tam inne akcesoria??? A wy? Jakimi kobietami jesteście?


sobota, 16 lutego 2013

Egzekutor - to nie był czas honoru...

Bagnet na broń
Kiedy przyjdą podpalić dom, 
ten, w którym mieszkasz - Polskę, 
kiedy rzucą przed siebie grom 
kiedy runą żelaznym wojskiem 
i pod drzwiami staną, i nocą 
kolbami w drzwi załomocą - 
ty, ze snu podnosząc skroń,
stań u drzwi. 
Bagnet na broń! 
Trzeba krwi! 

Są w ojczyźnie rachunki krzywd, 
obca dłoń ich też nie przekreśli, 
ale krwi nie odmówi nikt: 
wysączymy ją z piersi i z pieśni. 
Cóż, że nieraz smakował gorzko 
na tej ziemi więzienny chleb? 
Za tę dłoń podniesioną nad Polską- 
kula w łeb! 

Ogniomistrzu i serc, i słów, 
poeto, nie w pieśni troska. 
Dzisiaj wiersz-to strzelecki rów, 
okrzyk i rozkaz: 
Bagnet na broń! 

Bagnet na broń! 
A gdyby umierać przyszło, 
przypomnimy, co rzekł Cambronne, 
i powiemy to samo nad Wisłą. 
Bagnet na broń!

Miała być dziś recenzja Ziemiańskich świąt i zabaw, ale traf chciał, że zanim usiadłam do pisania otworzyłam "Egzekutora" autorstwa Stefana Dąmbskiego. Przeczytałam za jednym zamachem. Bez przerw. I stwierdziłam, że nie mogę czekać. Muszę napisać o nim w tej chwili, bez zwłoki, na gorąco.
 "Egzekutor" to wspomnienia Stefana Dąmbskiego, który jako nastolatek trafił do oddziału AK. Został likwidatorem. Zabijał Niemców, Polaków - zdrajców, donosicieli, Ukraińców. Spisując wspomnienia z tamtego okresu był człowiekiem dojrzałym, gdzieś przeczytałam, że patrzącym z dystansem na swoje życie, choć do tego nie jestem przekonana (o tym za chwilę), śmiertelnie chorym i pragnącym przed śmiercią wyspowiadać się z przeszłości.
13 - letni Stefan Dąmbski
Od razu mówię, że sięgając po "Egzekutora" z miejsca należy zapomnieć o bohaterskich i prostolinijnych chłopcach, których znamy z "Kamieni na szaniec", czy z serialu "Czas honoru". Stefan Dąmbski odsłania przed nami całkiem inny obraz ludzi walczących. Tu nie ma miejsca na sentymenty, albo na pytanie o moralność postępowania. Jest zadanie i trzeba go wykonać, a że w tym wypadku zadanie polega na zabiciu człowieka, czasem przyjaciela albo znajomego - cóż taka jest wojenna rzeczywistość. Nie ma miejsca na analizę tego co jest dobre, a co złe - jest za to wódka przed akcją i po i pójście na dziewuchy. Jest minimalizm i okrutna prostota opisów sposobów likwidacji i przebiegu akcji. I chyba ten brak emocji wywarł na mnie największe wrażenie. Zawsze wydawało mi się, że gdy po raz pierwszy ktoś pozbawia życia drugiego człowieka musi to być dla niego wstrząsem. Nie mówię tu o zasadności, nie oceniam, bo nie do mnie to należy. Wojna rządzi się swoimi prawami i doskonale zdaję sobie sprawę, że aby przeciwstawić się wrogowi nie można mu było jedynie grozić paluszkiem i cmokając mówić: "Zły wróg! Niegrzeczny!" Co więcej podziwiam ludzi, którzy nie wahali się oddać życie za naszą wspólną przyszłość. Wiem też, że walka z okupantem i jego zwolennikami wymagała bezwzględności i okrucieństwa. Chodzi mi bardziej o to, że w pierwszej relacji dotyczącej zlikwidowania swojego kolegi, który jak się okazuje ma dość zażyłe relacje z Gestapo, Dąmbski nie ma żadnych wątpliwości. Właściwie zależy mu tylko na dostaniu tego zadania, możliwości wykazania się i kombinacji jak doprowadzić do tego żeby skazany niczego się nie domyślił. Nie ma żadnego współczucia, które biorąc pod uwagę znajomość z przyszłą ofiarą nie byłoby niczym dziwnym.  Jest coś w jego postawie, co wskazuje na bezwzględność i brak hamulców. Co zresztą potwierdza się w dalszej relacji. Dąmbski sam mówi o sobie, że lubi tę robotę, taki zawód i tyle. Czytałam, że Dąmbskiego ocenia się jako sadystę lubującego się w byciu katem. Nie przeczę, że w trakcie lektury też czasami miałam wrażenie, że zezwierzęcenie bohaterów "Egzekutora" jest potworne. Ale... No właśnie tutaj docieramy do drugiej strony medalu. Nie można zapominać, że członkami AK była zazwyczaj młodzież, która pozbawiona możliwości normalnego dorastania chciała przeżyć życie, choćby i krótkie, intensywnie i sensownie. Jest normalną rzeczą, że nastoletni chłopcy szukają wrażeń, buntują się i czują się nieśmiertelni. Jeżeli dodamy do tego patriotyczne wychowanie, które jasno mówiło, że ojczyzna jest wartością nadrzędną, nie ma się co dziwić, że w obliczu wojny w niektórych przypadkach puszczały wszelkie hamulce. Wszak ojczyzna była najważniejsza  warta każdej krwawej ofiary. Nie przypadkiem rozpoczęłam ten tekst wierszem "Bagnet na broń". Przyjrzyjcie się tej zwrotce:
Są w ojczyźnie rachunki krzywd, 
obca dłoń ich też nie przekreśli, 
ale krwi nie odmówi nikt: 
wysączymy ją z piersi i z pieśni. 
Cóż, że nieraz smakował gorzko 
na tej ziemi więzienny chleb? 
Za tę dłoń podniesioną nad Polską- 
kula w łeb! 
Gdyby odrzeć ją z poetyczności wychodzi nam dokładnie to co robił Dąmbski: kula w łeb, bo tak trzeba, bo to walka, bo ojczyzna...
Straszna jest scena opisu odwetu na Ukraińcach. Postać "Twardego", który szlachtuje, wybebesza wręcz szuka ofiar w pierwszym momencie wydaje się odrażająca. Ale gdy dociera do nas, że "Twardemu Ukraińcy wybili całą rodzinę już inaczej patrzymy na tę bezwzględność. Pewnie, że można tu mówić o wybaczaniu, o nie szukaniu zemsty, ale tak jak już wspomniałam na początku - wojna rządzi się swoimi prawami, w których jest mało miejsca na takie gesty, szczególnie gdy ma się w pamięci rozbijane główki niemowlaków, gwałcone matki i siostry.
Reasumując: nie znam historii tamtych terenów, nie wiem, jak przebiegały akcje partyzanckie w tamtych rejonach, ale "Egzekutor" pokazuje nam inne oblicze chłopców walczących. Oczywiście możemy zamknąć oczy i twierdzić, że w szeregach AK byli tylko Zośko i Alko podobni, ale czy nie byłoby to hipokryzją? Przecież nic nie jest tylko czarne albo tylko białe i nie zawsze można mierzyć wszystkich jedna miarą. Na koniec pozwolę sobie zacytować końcówkę książki:
" Przez lata po zakończeniu wojny próbowałem analizować siebie samego i w końcu uznałem, że doszedłem do tego zwierzęcego stadium głównie przez moje wychowanie w młodych latach - w atmosferze do przesady patriotycznej. Każdy z nas rodzi się jak ten prosty kamień, który można uciosać według własnego upodobania. Każdy z nas, bez względu na narodowość, jest taki sam. Gdy się dziecku wpaja od kolebki, jak ważna jest Ojczyzna i że trzeba za nią walczyć z nieprzyjacielem aż do śmierci lub zwycięstwa, to to dziecko, gdy dorośnie, będzie walczyć na rozkaz i strzelać do każdego, kto ma inne poglądy lub jest innej narodowości. Pisząc dziś te wspomnienia, próbuję - podając różne przykłady - usprawiedliwić siebie i takich jak ja, gdy chodzi o ogromne krzywdy, jakeśmy w tym czasie wyrządzili rasie ludzkiej. Za późno dziś, by prosić kogokolwiek o przebaczenie, tak się ludziom życia nie przywróci. Niech to będzie jeszcze jedno ostrzeżenie dla przyszłych pokoleń i różnych organizatorów politycznych. Niech pamiętają, że każda wojna to tragedia, że w niej zawsze giną ludzie młodzi, mający całe życie przed sobą - i to giną niepotrzebnie."
Egzekutor ostatni wyrok wykonał na sobie. Odebrał sobie życie 13 stycznia 1993 roku. Stąd moja uwaga na początku, że chyba jednak nie do końca patrzył na swoją przeszłość z dystansem...

Za możliwość przeczytania książki dziękuję pani Marcie i Wydawnictwu PWN


czwartek, 14 lutego 2013

Wyniki!!!

Mamy wyniki:) Obrady były długie i emocjonujące, ale w końcu decyzje zapadły:) Butelki powędrują do:

OLQA i Dziurki

Zwycięzcom serdecznie gratuluję i poproszę o przesłanie adresu do wysyłki na maila.
Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękuję za udział:)
Pięknej i spokojnej nocy Wam życzę.

Walentynkowy róg obfitości:)

Ha, dzień mi się zaczął od niespodzianki i to jakiej! U Sabinki miało ukazać się moje własne walentynkowe ABC. No i się ukazało. Ale nie miałam pojęcia, że Sabinka wraz z moim mężem uknuła spisek i obok moich odpowiedzi są też odpowiedzi Kubusia:) Aż żałuję, że nie widziałam swojej własnej miny gdy to zobaczyłam! W każdym razie ubawiłam się przyglądając się ABC, bo jasno z niego wynika, kto w tym związku jest większym gadułą:) Jeżeli macie ochotę zajrzyjcie TUTAJ.
Na wyniki konkursy jeszcze chwilkę musicie poczekać, bo obrady jurorów trwają:)

A teraz skoro mamy Walentynki to słów kilka o Walentym, który jest kapłanem nie tylko zakochanych ale też epileptyków i cierpiących na choroby nerwowe. Był z wykształcenia lekarzem, a z powołania duchownym (może nawet biskupem rzymskim). Żył w III wieku n.e. w Rzymie, w czasach panowania Klaudiusza II Gockiego. Ów cesarz wydał powszechne rozporządzenie, zabraniające młodym mężczyznom wchodzenia w związki małżeńskie, gdyż uważał, że najlepszymi żołnierzami są legioniści nie mający rodzin. Walenty złamał ten zakaz i udzielał ślubów. Został za to wtrącony do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce swojego strażnika. Legenda mówi, że jego narzeczona pod wpływem tej miłości odzyskała wzrok.Gdy ta informacja dotarła do uszu cesarza, kazał on zabić Walentego. W przeddzień egzekucji przyszły święty napisał list do swojej ukochanej. Zakończył go słowami:
"Od Twojego Walentego".
Legenda głosi, że św. Walenty zginął 14 lutego 273 roku. W kalendarzu rzymskim w tym dniu obchodzono święto urodzaju oraz przyrzeczeń małżeńskich.
Zakochanym patronuje dopiero od XV wieku i prawdopodobnie stało się tak ze względu na objawowe podobieństwo cierpień psychicznych i stanu zakochania. Inni z kolei tłumaczą to zbieżnością dnia świętego z porą łączenia się na Wyspach Brytyjskich ptaków w pary. Według jeszcze innych badaczy dzień św. Walentego wywodzi się z czasów pogańskich. W starożytnym Rzymie dzień 14 lutego był bowiem wigilią święta zwanego Lupercalia, obchodzonego w intencji Faunusa, bożka stad i plonów. Rzymskie święto przejęły następnie Galia i Brytania, a do Ameryki tradycja walentynek przywędrowała wraz z osadnikami z Wysp Brytyjskich.
Etnografowie twierdzą, że polskim odpowiednikiem dnia zakochanych była Sobótka (Noc Kupały, zwana też nocą kupalną, kupalnocką, kupałą – słowiańskie święto związane z letnim przesileniem Słońca, obchodzone w najkrótszą noc w roku, czyli najczęściej (nie uwzględniając roku przestępnego) z 21 na 22 czerwca (późniejsza wigilia św. Jana – potocznie zwana też nocą świętojańską i posiadająca wówczas wiele zapożyczeń ze święta wcześniejszego – obchodzona jest z 23 na 24 czerwca). Ponoć w tym czasie panny na
wydaniu, aby zwrócić uwagę kawalerów, stosowały magiczne sposoby, np. wrzucały im do herbaty kostkę cukru, którą wcześniej przez dziewięć dni nosiły pod pachą (jeżeli to prawda, to ja jednak wolę wręczanie sobie miłosnych karteczek...)

A teraz chciałam zaprezentować Wam opowiadanie mojej córki. Napisała je rok temu i uwaga! jest dość przewrotne. No i pasuje do dzisiejszego dnia. Nosi tytuł:

Miłość niejedno ma imię

Siedzieliśmy w ciemnym, zamkniętym pomieszczeniu. Dookoła słychać było ciche rozmowy, prowadzone przestraszonymi głosami. Zza ścian dochodziły nas rozpaczliwe jęki oraz krzyki pełne bólu.
Byłem koło Niej, wyczuwałem jak bardzo się boi. Właściwie nikt z nas nie wiedział, co czeka za drzwiami i chyba nie chcieliśmy o tym myśleć  Jednak wszechobecny hałas nie pozwalał nam uwolnić się od ponurych rozważań.
- Jak myślisz, co może się tam zdarzyć? - Spytała drżącym głosem.
- Wszystko - nie chciałem składać Jej kłamliwych obietnic, mówić, że będzie dobrze. Dawno temu obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy wobec siebie szczerzy i zamierzałem wytrwać w tym postanowieniu do końca.
- Myślisz  że to boli? - Nie mogła zrezygnować z tych niepotrzebnych pytań? Przecież wiedziała, że jestem potwornie zdenerwowany, że się boję. Nie straciłem jednak cierpliwości.
- Wiesz, sądząc po odgłosach, to raczej nie łaskocze - miał to być żart rozluźniający atmosferę, wypadł jednak dość przygnębiająco.
- Dlaczego właściwie tu jesteśmy? Tam, gdzie mieszkaliśmy poprzedni, było nam tak dobrze. Całymi dniami przesiadywaliśmy na dworze i obserwowaliśmy wszystko wokół, dopóki nas nie porwano - zaczynała się buntować przeciwko tej wersji zdarzeń, jaka nas spotkała. Taka już się urodziła - miała charakter, była ruda, wysoka, smukła. Wszyscy mi jej zazdrościli, a ja nie potrafiłem ubrać w słowa, jak bardzo ją kocham. Właściwie nikt inny nie wzbudzał we mnie emocji, byłem stoikiem.
Obmyślałem odpowiedź, jakiej mógłbym jej udzielić, gdy minął nas pan w zielonym garniturze. Nie upłynęło pięć sekund, kiedy nagle został schwytany i wyciągnięty na zewnątrz. Zdołałem zapamiętać jedynie jego przerażone oczy, w których widać było niemą prośbę - ratujcie mnie...
Ten widok wstrząsnął mną do głębi. Nigdy nie byłem specjalnie wrażliwy, uczucia, które zawładnęły mną w tamtym momencie stanowiły dla mnie rzecz dotąd nieznaną. Czułem, jak coś ściska mnie od środka, jak protestuje na widok tego bólu, którego doświadczają inni niemal na moich oczach... I ta bezsilność. Dotąd nie wiedziałam  co to takiego. Umiałem zręcznie wybrnąć z każdej sytuacji, natomiast teraz nie mgłem zrobić nic, by ulżyć innym w ich cierpieniu, by ocalić najbliższą mi istotę od niechybnej śmierci.
Po raz kolejny straszne, nieznane stworzenie porwało jednego z moich towarzyszy. Wtedy podjąłem decyzję - następny będę ja.
- Wiesz... Ja ocalę ciebie lub kogoś innego. Ten koszmar nie może trwać wiecznie, w końcu zaprzestaną mordowania niewinnych istot... - chciałem jeszcze dodać, że będę kochał ją nawet po śmierci, że dla mnie jest najlepsza, lecz nie zdołałem.
Uniosłem wzrok.
Spostrzegłem tę śmiercionośna istotę, sunącą prosto na moją ukochaną. Wtedy miałem już stuprocentową pewność, że powinienem poświęcić swe życie za kogoś, kto nadawał mojej egzystencji sens.
Przeturlałem się i zwaliłem Ją z nóg. Wylądowała kawałek dalej. Zdążyła wstać dopiero w momencie, kiedy stwór wynosił mnie z bezpiecznego pomieszczenia.
Gdy ostatni raz patrzyłem Jej w oczy, trzymany w szponach potwora, widziałem w nich siebie, a całe moje życie przewinęło mi się w pamięci.
Widziałem moich rodziców.
I pierwszych kolegów.
Szkołę.
Odebranie dyplomu.
I ją.
Miałem wrażenie, że wszystko, co przeżyłem trwało zaledwie kilka minut, lecz czymże jest jedno życie wobec wieczności?
Ostatnimi słowami jakie usłyszałem przed smutnym końcem, było zdanie: "Synku, już więcej nie trzeba".

Poćwiartowany Seler utonął w odmętach zupy.
Zrozpaczona Marchewka płakała.



A wy zrobiliście już dzisiaj zupę??? Ja się chyba nie odważę:)

środa, 13 lutego 2013

Ostatnie godziny!

Ostatnie godziny moi kochani na wymyślenie toastów! Może ktoś jeszcze się zdecyduje:) Jutro zapraszam na bardzo miłosnego posta a dziś w ramach wprowadzenia odpowiedniej atmosfery wiersz  Gałczyńskiego akuratny na życzenie dobrej nocy:)


Kochanie moje, kochanie
Dobranoc, już jesteś senna
I widzę twój cień na ścianie
I noc jest taka wiosenna
Jedyna moja na świecie
Jakże wysławię twe imię
 Ty jesteś mi wodą w lecie
 I rękawicą w zimie
Tyś szczęście moje wiosenne
Zimowe lato niezmienne
Lecz powiedz mi na dobranoc
Wyszeptaj przez usta senne
Z cóż to taka zapłata
Ten raj przy tobie tak błogi
Ty jesteś światłem świata
I pieśnią mojej drogi
I pieśnią mojej drogi

niedziela, 10 lutego 2013

Walentynki ciąg dalszy:)

No to butelki przeszły metamorfozę i dziś wyglądają  tak:

Jeszcze tylko lakier i będą gotowe pojechać do kogoś kto je przygarnie:)

sobota, 9 lutego 2013

Konkurs Walentynkowy - konkrety!

No kochani ruszamy!Pisałam już wstępnie o konkursie walentynkowym, ale teraz wszystko już wiem:) Więc od początku: konkurs polega na wymyśleniu toastu walentynkowego. W związku z komentarzami, że nie każdy ma jeszcze ukochaną drugą polówkę (Aga i Basia teraz już nie mają wyjścia i muszą wziąć udział w konkursie:)), to dla tych poszukujących istnieje alternatywa wymyślenia toastu "Do Miłości", albo Amora albo... Wymyślcie coś:)  Konkurs trwa od dziś do 13 lutego do 24:00. 14 lutego dwa spośród nadesłanych toastów zostaną wybrane przez Szanowne Jury w skład, którego wchodzą, uwaga, uwaga!!!  Małgorzata Kursa (autorka powieści: "Teściową oddam od zaraz", "Ekologiczna zemsta", "Tajemnica sosnowego dworku", "Najlepsze jest najbliżej" i "Babska misja") i Marcin Pałasz (autor wspaniałych książek dla dzieci między innymi: "Sposób na elfa", "Elfie gdzie jesteś", "B@jki", "Kosmiczna awantura" i  wielu, wielu innych) ! Sami przyznacie, że Jury jest szacowne i zacne:) A nagroda... Cóż może ja zamiast pisać po prostu pokażę chwilowo tylko częściowo, w całej krasie będzie jutro. Teraz powiedzmy, że to wersja robocza:) A dodam, że butelki są pełne:)
Tak wyglądały przed  moją brutalną ingerencją:)

A tak wyglądają teraz bo schną:) A jutro będą już wyglądać zupełnie inaczej (proszę nie zwracać uwagi na małe niedociągnięcia bo tak jak już wspomniałam to wersja robocza:)
A to butelki po metamorfozie:)


Propozycje toastów wstawiajcie pod tym postem. Mamy na to 4 dni i jeszcze kilka godzin więc do dzieła!