sobota, 29 czerwca 2013

Uwaga, uwaga, uwaga!

Uwaga, uwaga! Zaczynamy odliczanie! To już ostatnie godziny do zakończenia konkursu. Do jutra do 24:00 możecie nadsyłać opowiadania! A potem... Potem będziemy głosować, głosować i głosować:) Więc kto jeszcze nie dosłał, nie dokończył, zapomniał, niech dosyła, kończy, przypomina sobie i ewentualnie innym:) Ja czekam w pełnej gotowości:) A i zachęcam do czytania, znów kilka opowiadań dodałam, piszecie kochani, że aż miło pocztę otwierać:)
Serdeczności przesyłam wszystkim.

piątek, 28 czerwca 2013

czwartek, 27 czerwca 2013

O Antośce i Malowniczym słów kilka

Już nie mogę się doczekać żeby znów tam się znaleźć!
Gdzieś tam jest Malownicze:)
Dziś będzie o Antoinette. Nareszcie mogę powiedzieć o tej książce coś więcej. Bo mi się trochę wyklarowała. Od dawna miałam ją zaplanowaną. Wiedziałam mniej więcej o czym będzie. Ale tutaj powinnam przypomnieć słowa Tuwima: Plan: coś co potem wygląda absolutnie inaczej. I jak zwykle plany planami, a książka książką. Pozmieniało mi się w niej sporo, przybyło zdarzeń, zagmatwało się życie bohaterów. Łucję (jak ktoś czytał fragment na blogu, to wie o czym mówię, a jak nie czytał to zaprasza TUTAJ), musiałam przechrzcić na Julię, bo w trakcie pisania okazało się, że przecież w Uroczysku miałam już fotografkę Łucję, a że obie pojawiają się w książce jest to irytujące i mylące. Na początku nie mogłam sobie z tą zmianą poradzić, bo już przywykłam, że Łucja jest Łucją. Ogólnie przyznaję się bez bicia, że czasami gubię się w tych wszystkich powiązaniach. O Malowniczym napisałam już cztery powieści. Przeplatają się w nich losy tych samych ludzi, pojawiają się inne postacie, powiązane w najróżniejszy sposób z miasteczkiem i mieszkańcami. Historie się zazębiają i rozchodzą po to żeby za moment znów się spotkać i dlatego momentami tracę nad tym kontrolę mimo że mam rozrysowane kto z kim i gdzie:) Ale wracając do Antoinette. Mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że będzie to opowieść o przyjaźni. I o splocie zadziwiających okoliczności, które sprawią, że przeszłość na moment otworzy swoje drzwi i każdy z bohaterów będzie musiał poradzić sobie z ich zamknięciem na swój własny sposób. I o miłości. I to takiej, która przychodzi niespodziewanie. I takiej, która przez wiele lat nie chce odejść. I o odpowiedzialności i dzieciach, które nie mają w życiu najłatwiej. Florian (pszczelarz z poprzednich powieści) odkryje tajemnice swojego dzieciństwa i będzie trochę smutku i nadziei na lepsze jutro. W domu Antośki (tym samym, który tak pokochała profesorowa w Oknie z widokiem) zrobi się nagły ruch, przybędą goście, którzy mieli być na początku w Uroczysku, ale... No właśnie kto zna Majkę ten się domyśli, że zapewne coś pokręciła i o czymś zapomniała:) Będzie tam pachniało (u Antośki) pieczonymi magdalenkami, w piecu chlebowym będzie się rumienił chleb. A Antoinette pokocha... Oczywiście nie powiem wam kogo, ale na pewno tych osób będzie kilka:) I to już Wasza sprawa jak to zrozumiecie:) No i tym razem wszystko dobrze się zakończy, a przynajmniej będzie dawało nadzieję na dobre zakończenie.
A i od razu mówię to bardzo zwyczajna historia o bardzo zwyczajnych ludziach. Tyle tylko, że zwyczajne historie bardzo często tworzą bardzo niezwyczajne życie. Mam nadzieję, że poczuliście się chociaż trochę zaintrygowani i że będziecie mi troszeczkę kibicować przy pracy, której jeszcze sporo przede mną.       

środa, 26 czerwca 2013

Na wieczór kilka słów od pana Tuwima:)

Z Tuwima to był niezły pan figlarz. Lubię go od bardzo, bardzo dawna. Macie jakieś ulubione powiedzenia tego pana? Ja wrzucam tu kilka. Jeżeli macie ochotę dorzućcie coś od siebie:)






*Najpierw zaszło słońce, potem zaszedł fakt, a w rezultacie, ona. 

*Plan: coś, co potem wygląda absolutnie inaczej. 

*Pesymista twierdzi, że wszystkie kobiety to nierządnice. Optymista twierdzi, że nie, ale ma nadzieję.

*Nie odkładaj nigdy do jutra tego, co możesz wypić dzisiaj. 

*Mężczyzna pozostaje zazwyczaj bardzo długo pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie. 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Przypominajka i to co się za mną snuje:)

Moi kochani w zakładce "Wczoraj spotkałam/spotkałem" właśnie znów przybyły kolejne opowiadania. Zajrzyjcie jak będziecie mieli moment. No i serdecznie zapraszam do przysyłania tekstów. Do końca czerwca zostało jeszcze kilka dni:)
I to właściwie tyle w ramach "Przypominajki". Ale żeby tak nie było krótko i sucho to podzielę się z Wami czymś co za mną chodzi od samego rana. Chodzi i szumi mi w głowie i ładne jest i w ogóle. No to, to w ogóle mówi już wszystko, wyraża cały mój zachwyt:)  A oto, to co się za mną snuje:

"Kiedy cię spotkam co ci powiem
Że byłaś światłem moim Bogiem
Że szmat już drogi przemierzyłem
I byłaś wszędzie tam gdzie byłem
Odległą gwiazdą w sztolni nocy
Zachodem słońca snem proroczym
Przestrzenią serca której strzegłem
Jak oka w głowie dla tej jednej
Mądrej i pięknej ludzkim prawem
Ave

Kiedy cię spotkam czy ukryję
Wszystkie kobiety których byłem
Pacjentem uczniem profesorem
Żal nie na miejscu i nie w porę
Jak mogło być a jak nie było
Że wszystko na nic tylko miłość
Na wieki wieków i że żaden
Człowiek nie był mi tak potrzebny
Ave

Kiedy cię spotkam jak mam spojrzeć
Żebyś nie mogła w oczach dojrzeć
Starego głodu którym hojnie
Obdarowałem tyle spojrzeń
Blasku księżyca który każe
Od ścian odbijać się od marzeń
Do zjawy twej wyciągać ręce
W śniegu pościeli pisać wiersze
Szkłem ryte skrycie tatuaże
Ave"




niedziela, 23 czerwca 2013

To był bal na sto par:)

Moja córa w piątek miała bal na zakończenie gimnazjum. Po raz pierwszy odtańczyła poloneza i po raz pierwszy wyglądała tak dorośle, że aż mi się łzy wzruszenia w oczach zakręciły. I zupełnie nie wiem jak to się stało, że z takiego malucha
nagle wyrosła mi taka panna:


Ta w środku to moja córa, a z nią jej przyjaciółki:)



Ehhh czas leci i leci i dzieci się nam starzeją:) Swoją drogą nie przypuszczałam, że się tak wzruszę tym polonezem i tym, że za moment mi moja mała w świat wyfrunie. No może nie taka już mała, szczególnie w tych butach na gigantycznych obcasach:) W każdym razie od piątku jakoś tak mi nostalgicznie... Też tak macie po różnych uroczystościach? Czy tylko ja mam oczy w mokrym miejscu?

czwartek, 20 czerwca 2013

Migawki ze spaceru czyli makowo mi:)

Zarzucę Was dzisiaj zdjęciami:) Przede wszystkim będą maki, bo nie mogłam zdecydować się, które zdjęcia mam umieścić i umieściłam kilka:) Oprócz kwiatków wrzuciłam też zdjęcie stareńkiego domu, ponoć kiedyś była tam karczma. Żeby uniknąć podwójnego płacenia podymnego (Podymne- stały podatek pobierany od każdego domu mieszkalnego. Podymne wprowadzone zostało w 1629 r. Płacone było przez mieszczan, chłopów i szlachtę. Jej wysokość zależna była od wielkości budynku, jak i miasta. Od 1775 r. pobierano podymne od każdego komina na dachu.) zrobiono tak, że z dwóch mieszkań przewody kominowe schodzą się w jeden komin. A jeszcze niżej wieżyczka na budynku straży pożarnej. Oczywiście jak na tę instytucję przystało kopuła w kształcie hełmu:). a na ostatnim zupełnie nietematycznie Maryjka, bo po prostu Maryjki uwielbiam pasjami:) Wszystkie zdjęcia zrobione są jedną i tą samą ręką. Oczywiście nie moją tylko mojego męża, bo to on w tej rodzinie dzierży aparat:)  










środa, 19 czerwca 2013

Klątwa, czary, intrygi. Jednym słowem "Król z żelaza" Druona i rozważania na temat nie nowości

Książkę "Król z żelaza" przytargałam z biblioteki. Czasem mnie coś nachodzi i mam ochotę  na coś co nie jest nowością. Ogólnie rzecz biorąc to nie wiem czy zauważyliście, ale coraz mniej czyta się starszych książek. Pani bibliotekarka stwierdziła, że ogólnie rzadko kto wchodzi w półki. Wszyscy kierują się do nowości. Cóż z ręką na sercu przyznaję, że ja też zwykle od tego działu zaczynam myszkowanie. Chociaż nie unikam starych książek, ba nawet staram się podsuwać wybrane starocie swoim dzieciakom. Jedna z mam widząc jakiś czas temu, że przeglądam książki Popławskiej spytała czy to dla mnie czy dla Zuzy. W sumie było i dla mnie i dla mojej córy. Popławską bardzo lubię, to takie moje ulubione powieści z lat nastoletnich, chętnie do nich wracam. Do tej pory pamiętam z jakimi wypiekami czytałam "Szpadę na wachlarzu"... Ale wracając do wspomnianej wyżej mamy i jej pytania. Otóż na moją odpowiedź pokręciła sceptycznie głową i stwierdziła, że Zuza i tak tego nie przeczyta.
- Coś ty - argumentowała - Tam ani nie ma seksu, ani wampirów. Co tam może zainteresować dzisiejszą nastolatkę?
Nie wiem czy moja nastolatka jest dzisiejsza czy niedzisiejsza, ale Popławską przeczytała. I to nie tylko cykl o Afrze ale też inne książki tej autorki. Fakt, że książki pisane dawniej czyta się zupełnie inaczej niż te pisane obecnie. Inny język, inny styl. Zwykle jeżeli na co dzień obcuje się tylko i wyłącznie ze współczesną literaturą to na ten dawny język trzeba się przestawić, przywyknąć, na nowo oswoić dawno zapomniane słowa. I to ma swój urok, że o korzyściach z tego płynących już nie wspomnę.
No tak miało być o "Królu z żelaza" a jest jak zwykle o wszystkim:) Ale ten cały początek zmierza do tego, że ku mojemu zaskoczeniu mimo, że Królowie Przeklęci mają już swoje lata czyta się Druona fenomenalnie. Historia sama się opowiada. Powieść rozpoczyna się końcem procesu templariuszy. Filip IV zwany Pięknym rozprawił się już z większością członków zakonu. Rozprawił czyli uwięził, skazał na śmierć lub dożywotnie żebracze życie. Teraz do osądzenia pozostało czterech najwyższych rangą templariuszy. 14 marca 1314 r. przed katedrą Notre Dame ogłoszono na nich wyrok dożywotniego więzienia.  Dwóch z nich, wielki mistrz Jacques de Molay i komandor Normandii Geoffroy de Charnay wystąpiło i miast przyznać się do zarzuconych im czynów stwierdziło, że wszystko co poprzednio zeznali, zeznali pod wpływem tortur.

"- Protestuję! 
Głos był tak potężny, że w pierwszej chwili nikt nie uwierzył, że należy do wielkiego mistrza. 
- Protestuję przeciw nikczemnemu wyrokowi i oœoświadczam, że zbrodnie, którymi się nas obciąża, to zbrodnie wymyślone! 
Jakby olbrzymie westchnienie wydobyło się z tłumu. Sąd się ożywił. Osłupiali kardynałowie spojrzeli po sobie. Nikt tego nie oczekiwał. Jan de Marigny zerwał się jednym susem. Omdlewająca poza znikła. Był blady i trząsł się z gniewu: 
- Łżecie! - krzyknął do wielkiego mistrza. - Zeznaliœcie przed komisją. 
Łucznicy oczekując rozkazu odruchowo zwarli szeregi. 
- Tym tylko zawiniłem - odpowiedział Jakub de Molay - że uległem pod wpływem waszych pochlebstw, gróźŸb i tortur. Oświadczam przed Bogiem, który nas słyszy, że zakon bez zmazy jest i nie winien. 
I Bóg rzeczywiście zdawał się go słyszeć, bo głos wielkiego mistrza, rzucony do wnętrza katedry, odbijał się od sklepienia i powracał echem, jak gdyby jakiœ inny, o wiele głębszy głos powtarzał z głębi nawy każde słowo. 
- Przyznaliście się do sodomii! - rzekł Jan de Marigny... 
- Na torturach! - odparł Molay. 
"...na torturach..." - odpowiedział głos, który zdawał się rodzić w tabernakulum. 
- Wyznaliście grzech herezji! 
- Na torturach! "
...na torturach..." - powtarzało tabernakulum. 
- Cofam wszystko! - rzekł wielki mistrz. "
...wszystko..." - zagrzmiała cała katedra."

Na mnie ten protest zrobił ogromne wrażenie. Wręcz słyszałam echo odbijające słowa Wielkiego Mistrza. I to dobitnie powtarzane" "na torturach!" Brrryyy, aż ciarki przechodziły po plecach. A tortury były straszne. Znaleziona w archiwach koronnych Aragonii anonimowa relacja mówi, że kiedy w 1308 r. pokazano więźnia publicznie:

... zrzucił swój płaszcz, zdjął kaftan, obnażył boki i ramiona, a potem [...] powiedział: „Widzicie, tak zmuszali nas do mówienia tego, co chcieli”. A mówiąc to pokazał swe ramiona pokaleczone i zmacerowane [...] Były pozbawione skóry; widzieliśmy same kości i mięśnie. „Panowie — powiedział — w tym samym stanie, w jakim mnie widzicie, są także inne bracia, jak ja niewinni...”

Ale "Król z żelaza" tak jak już wspomniałam rozpoczyna się u schyłku procesu templariuszy. Po wystąpieniu Wielkiego Mistrza dwaj oponenci zostają skazani na śmierć. Mają być spaleni na stosie. Gdy wyrok zostaje wykonywany Molay rzuca sławetną klątwę:

"Papieżu Klemensie!... Rycerzu Wilhelmie!... Królu Filipie!... Przeklinam was! Przeklinam was! Niech wasze rody będą przeklęte aż do trzynastego pokolenia!..."

I klątwa się spełnia.  Wszyscy wyklęci odchodzą kolejno w dziwnych i nie zawsze zrozumiałych okolicznościach. Pisząc "Króla z żelaza" Druon stworzył powieść nie tylko historyczną, ale też sensacyjną i przygodową. Razem z nim wędrujemy po średniowiecznej Francji i Anglii, odwiedzamy dzielnice rzemieślnicze, zaglądamy w ciemne zaułki gdzie można kupić składniki służące do uprawiania czarnej magii i sporządzania trucizn. Uczestniczymy w knuciu dworskich intryg i w schadzkach wielkich dam. Zaglądamy do królewskich komnat i do ciemnych zatęchłych więzień, gdzie dawno zapomniano czym jest litość. W powieści rewelacyjnie oddany jest średniowieczny klimat, momentami można nawet ulec złudzeniu, że sami znaleźliśmy się w Paryżu za panowania Filipa Pięknego. Średniowieczna codzienność składała się niestety również z okrutnych widowisk, publicznych egzekucji i autor nie waha się pokazać również tej strony ówczesnego życia. Sceny tortur opisane są bez znieczulenia, wręcz słyszy się krzyki skazańców i czuje ich cierpienie. Sąd przed którym stają przyłapane na cudzołóstwie księżniczki i ich kochankowie budzi autentyczną grozę. Tak więc jeżeli macie ochotę na powieść historyczną, powieść, którą przeczytacie jednym tchem, serdecznie zachęcam do zapoznania się z serią "Królowie Przeklęci". Ja już mam w planach kolejne części i coś mi mówi, że się nie zawiodę.

P.S. W zakładce "Wczoraj spotkałam..." Znów czekają na was nowości:) Zapraszam!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jestem mamą:)

No jestem, nie da się ukryć:) A ten fragment bardzo, bardzo mi się podoba:

Już zatwierdzony mój biznesplan
Wiem po co grać, co dzień się budzić 
Ambicje niesłychane mam
Wychować ludzi chcę na ludzi




Kochani na komentarze odpowiem wieczorkiem i wtedy też zamieszczę nowe opowiadania. Teraz zmykam dalej do pracy:)

sobota, 15 czerwca 2013

Niekiedy trzeba bić się o szczęście czyli Pojedynek uczuć

Wyjątkowa powieść o zwyczajnej-niezwyczajnej kobiecie.
Opowieść o 30-letniej Mai, która niespodziewanie wchodzi w sytuację matki samotnie wychowującej dziecko. Wkrótce będzie musiała stawić czoła wielu problemom, ukrywać przed szefem swoją sytuację, podjąć się opieki nad chorą mamą i spłacać kredyt we frankach. Będzie musiała znaleźć w sobie siłę i mądrość, by wyrwać się z zaklętego kręgu zależności od dwóch prezesów. Czy otworzy się na niespodziewaną miłość? 
Ta książka to powieść obyczajowa z wartką akcją, humorem i życiową mądrością. Autorka porusza tematy ważne społecznie – opowiada o realiach pracy w polskich firmach, o lęku przed zwolnieniem i trudnych wyborach, przed którymi staje codziennie wiele kobiet. Jednocześnie ta książka to świetna lektura – sprawnie napisana, która Czytelnika wzrusza, bawi i daje przyjemność z lektury. Barwni bohaterowie, szybka akcja, humor i potoczysty język sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.

Od pierwszych stron stało się dla mnie jasne, że bohaterka, Majka, usiłuje zaklinać rzeczywistość. Już dawno wbiła sobie do głowy, że jeżeli będzie bardziej się starać to będzie lepiej. Więc się stara. W domu chodzi koło swojego partnera, Adama, na paluszkach i spełnia jego życzenia. W dzień (po pracy) wciela się w boginię domowego ogniska, w nocy w boginię seksu. Rano w półżywą ze zmęczenia perfekcyjną panią domu, która podaje na śniadanie ciepłe drożdżowe bułeczki i robi kawę. Nie zostaje jej wiele czasu dla siebie. Do pracy wpada w ostatnim momencie ze ściśniętym ze strachu żołądkiem, chora ze stresu i obawy, żeby nie zostać wyrzucona. Bo w firmie, w której pracuje Majka takie sytuacje są na porządku dziennym. Niejeden już stracił posadę tylko i wyłącznie dlatego, że prezes Leon Burski raczył być akurat w złym nastroju. Ale Maja wciąż się stara. Zaciska zęby, powstrzymuje łzy. Z pracy wychodzi późnym wieczorem i tak naprawdę nie ma nawet z kim porozmawiać, bo Adam (nomen omen też prezes tyle, że w innym przedsiębiorstwie) nie życzy sobie rozmów o pracy w domu. Zdawać by się mogło, że przy takim trybie życia nie ma już miejsca na nic innego. Ale to tylko złudzenie. Bo Majka dodatkowo jest jeszcze mamą. Celowo piszę tylko o niej. Bo Adam niezbyt długo jest obecny w jej życiu. Już na samym początku powieści dzwoni do Mai i stwierdza, że on pasuje i musi zrobić sobie przerwę. I tak nasza bohaterka zostaje sama z czteroletnim Krzysiem, kredytem do spłacania i szefem tyranem, który za nic nie może dowiedzieć się, że Majka jest samotną matką. Powszechnie wiadomo bowiem, że w firmie Leona Burskiego dla samotnych rodziców nie ma miejsca. Jak widać czasami zaklinanie rzeczywistości nie przynosi pożądanych rezultatów.
Swoją drogą to już od pierwszych stron miałam ochotę zamordować i Leona Burskiego i Adama partnera Majki. Ją samą też miałam ochotę złapać za ramiona i mocno nią potrząsnąć i powiedzieć jej parę słów do słuchu. Ale jedyne co mogłam to kibicować jej i jej małemu synkowi i trzymać za nią kciuki. Bo właśnie ta książka różni się od innych tym, że nie tylko śledzi się losy bohaterki. Tutaj ewidentnie jej się kibicuje. Autorce, Krystynie Mirek, udało się związać czytelnika z Majką i jej synkiem niewidoczną, ale bardzo mocną nicią. Tak mocną, że ja podczas lektury też musiałam stoczyć ze sobą niejeden pojedynek, żeby książkę odłożyć i zająć się obowiązkami:)
"Pojedynek uczuć" to nie tylko opowieść o młodej mamie. To wiele historii: prezesa Leona Burskiego, jego żony Marylki, synów, którzy już dawno odcięli się od ojca i ze wszystkich sił starają się być od niego inni. To opowieść o Adamie, cynicznym i perfekcyjnie planującym swoje życie (swoją drogą zadziwiające, jak można dać pobić się własną bronią), o siostrze Majki - Adzie i mamie Mai i Ady. Losy tych ludzi sprawiają, że książki nie sposób odłożyć i cóż jeżeli chodzi o to, to ja swój pojedynek sromotnie przegrałam i zamiast w piątek przykładnie pracować kończyłam lekturę powieści pani Mirek:). Powieści, która jest jednocześnie opowieścią o miłości, zdradzie, wybaczeniu, które niestety nie zawsze przychodzi w porę. I o tragedii, która niekiedy jest konieczna żeby otworzyć ludziom oczy i przywrócić właściwe proporcje.
Dla mnie najbardziej wzruszającym wątkiem był ten z Krzysiem. Być może dlatego, że sama jestem mamą małego chłopca i że całą sobą czułam samotność małego dziecka i strach jego matki, gdy zostawiała go samego. Nie wyobrażam sobie co musiała czuć, gdy po powrocie zastawała w domu taki widok:

"Krzyś leżał na podłodze. Na jego buzi były wyraźnie widoczne ślady po kanapce z Nutellą, ale także niestety łez. W brudnym ubranku, skulony z zimna, spał na poduszce." 

"Pojedynek uczuć" to powieść pokazująca jak bardzo przerażająca jest samotność w świecie, którym żądzą pieniądze i wszechwładni właściciele firm, ukazująca bezradność młodych ludzi, ale też opowieść o tym, że niekiedy zakręt i zawalenie całego poukładanego świata jest niezbędne, by zacząć coś od nowa i dać szansę nowemu, lepszemu. To historia o tym, że nic nie jest ani białe ani czarne, a to co dobre jest czasami na wyciągnięciu ręki tylko nie zawsze to dostrzegamy.
Na koniec dodam jeszcze, że nie zawsze musimy czekać na księcia na białym koniu. Czasem wystarczy hydraulik:) Ale o co mi dokładnie chodzi musicie przekonać się sami. Gwarantuję, że "Pojedynek Uczuć" wciągnie was od pierwszej strony, a gdy dotrzecie do ostatniej będzie Wam szkoda, że to już koniec.

Za możliwość przeczytania "Pojedynku uczuć" dziękuję wydawnictwu Feeria i Pani Karolinie.

czwartek, 13 czerwca 2013

Montgomery i garść informacji

W związku z tym, że "Ania z Zielonego Wzgórza jest jedną z moich ulubionych książek, a właściwie cały cykl o niej bardzo lubię, gdy zobaczyłam na Onecie ten artykuł z miejsca go przeczytałam. Może i Was zainteresuje.  Sam tytuł jest już intrygujący:

Lucy Maud Montgomery: myślała, że jest złą pisarką

Damian Gajda / Onet

Przez całe życie musiała udowadniać, że nie jest Anią Shirley. Fascynowała ją nauka, uwielbiała koty, panicznie bała się jazdy samochodem, nie przepadała za publicznymi wystąpieniami, zmagała się też z poczuciem niedoskonałości, myśląc, że jest złą pisarką. Jaka naprawdę była Lucy Maud Montgomery, której przez lata przypinano łatkę autorki pretensjonalnych powieści dla dziewcząt?

"Jestem niska, podobno wesoła, lubię dobrze się bawić i cieszyć życiem. Mam aparat fotograficzny i robię zdjęcia. (…) Lubię też koty, konie, ręczne robótki, ładne suknie i w ogóle różne kobiece drobiazgi. Pasjami czytam książki. Nie uprawiam sportu, ale lubię spacery", charakteryzowała siebie L.M. Montgomery, autorka "Ani z Zielonego Wzgórza". Dzięki tej powieści kanadyjska pisarka osiągnęła spektakularny sukces. Mimo to przez całe życie czuła się niespełniona.

"Przeklęta Ania", mówiła o postaci, którą pokochały miliony czytelniczek. "Mogłabym być magikiem z egzotycznej baśni, który zostaje niewolnikiem wyczarowanego przez siebie dżina. Jeśli do końca życia będą zaprzęgnięta do karety powożonej przez Anię, gorzko pożałuję tego, że kiedyś stworzyłam tę postać". Irytowała się na sugestie, że opisane w tej powieści przygody głównej bohaterki są odbiciem jej losów. Podkreślała to, co różniło ją z Anią Shirley, może poza kilkoma szczegółami: wieczną tęsknotą za dzieciństwem, wiarą, że kwiaty i drzewa mają duszę, tuzinem piegów, słabością do ciasta malinowego i ujmującym poczuciem humoru.

"Moja wyobraźnia była biletem wstępu do krainy marzeń"

Montgomery przyszła na świat w 1874 roku jako dziecko Clary Woolner Macneill i Hugh Johna Montgomery'ego. Kiedy miała 2 lata, jej matka zmarła na gruźlicę. Wówczas ojciec przeprowadził się na zachód Kanady, a opiekę nad córką powierzył teściom,, którzy mieszkali w Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda. "Było to wymarzone miejsce, gdzie mogłam zaspokoić swoją nienasyconą i wciąż poszukującą wyobraźnię".

Krajobraz Cavendish wywarł na Montgomery tak silne wrażenie, że po latach wielokrotnie wracała do niego pamięcią w swoich książkach. Szybko nauczyła się czytać, mówiła, że "równie dobrze mogłaby się z tym urodzić". Uwielbiała popisywać się wiedzą i sprytem. Zawsze chciała być w centrum uwagi. Kiedyś specjalnie poparzyła się pogrzebaczem, by "przez chwilę stać się kimś ważnym". Dziadkowie, zwolennicy surowego wiktoriańskiego wychowania (babcia była pierwowzorem postaci Maryli Cuthbert z "Ani z Zielonego Wzgórza"), nie pozwalali Maud na tego rodzaju fanaberie.

W dzieciństwie nie miała przyjaciół. Powiernikami jej trosk były najczęściej przedmioty, a także przyroda, w której zatracała się bez reszty. Często wyobrażała sobie, że rozmawia z porcelanowymi figurkami lub lustrem. "Najlepszą przyjaciółką" nazywała pamiętnik prowadzony regularnie przez prawie 60 lat. "Zostałam odcięta od życia towarzyskiego. (…) odizolowano mnie od młodzieży. Jedynymi moimi towarzyszami były książki, a rozrywką – samotne wędrówki po okolicy". W wolnych chwilach zajmowała się więc pisaniem biografii kotów i lalek (wszystkie te teksty potem spaliła), a także łowieniem ryb, zbieraniem jagód i układaniem bukietów z suszonych kwiatów.

Nie mogła pozwolić sobie na dziecięce igraszki, bo dziadkowie za każdy przejaw nieposłuszeństwa wymierzali jej dotkliwą karę – musiała klęczeć na drewnianej podłodze i prosić Boga o przebaczenie. Przez rok mieszkała też z ojcem i macochą w Prince Albert, ale kobieta traktowała pasierbicę jak służącą (doświadczenia z tego okresu zainspirowały ją do napisania powieści "Czary Marigold", której główna bohaterka, choć traktowana jest z szacunkiem, też wychowuje się bez jednego z rodziców, tyle że bez ojca), dlatego postanowiła wrócić do dziadków.

Montgomery od zawsze była przewrażliwiona na punkcie swojej twórczości – denerwowała się, kiedy redakcje odmawiały jej współpracy. "Często zastanawiam się, czemu nie poddałam się po tych rozczarowaniach. Najpierw czułam się potwornie zraniona, kiedy opowiadanie lub wiersz, nad którym ślęczałam po nocach, zostało odesłane z tą ich lodowatą notką odmowną (...). Ale po jakimś czasie zhardziałam i przestałam tak się przejmować. Zaciskałam zęby i mówiłam sobie – dopnę swego. Wierzyłam w siebie i zmagałam się samotnie w tajemnicy i milczeniu. Nigdy nie mówiłam nikomu o moich ambicjach i wysiłku, i upadkach. Gdzieś głęboko, pod całym zniechęceniem, wiedziałam, że któregoś dnia dotrę do celu". Jako 16-latka debiutowała wierszem "On Cape LeForce" na łamach "The Patriot".

Marzyła o karierze literackiej, a pracę nauczycielki, którą wykonywała, uważała za nudną. "Jestem zmuszona iść starymi, przetartymi szlakami myśli i ekspresji, bo inaczej wpadłabym w niezłe tarapaty". Pisała zazwyczaj przed wyjściem do szkoły, od 4 do 7 rano, a także późnym wieczorem. Żyła w trudnych warunkach – opuszczone izby, brak ogrzewania i prądu – które dawały się we znaki młodej nauczycielce. Wciąż jednak liczyła na poprawę swojego stanu. Po latach wspominała, że kiedy już straciła nadzieję, że z literatury można żyć, jedno z jej opowiadań opublikowano w "Ladies Journal". Po raz pierwszy otrzymała wówczas za swoją pracę pieniądze, "marne 50 centów, które było jak kufer złota".

Mistrzyni frazesu

O wiele lepiej niż za nauczycielskim biurkiem, czuła się w redakcji gazety "The Daily Echo", w której pracowała jako korektorka. Nie zarabiała dużo, około 5 dolarów tygodniowo, ale traktowała tę posadę jako dobrą "szkołę warsztatu". Przez kilka godzin dziennie poprawiała przecinki, spacje, tytuły, wymyślała reportaże na wypadek, gdyby któryś z dziennikarzy spóźniał się z oddaniem tekstu i prowadziła autorską rubrykę "Przy podwieczorku", poświęconą aktualnościom z życia towarzyskiego. Podobno "spod jej pióra nie wyszła nigdy choćby linijka złego tekstu".

Z czasem jednak zajęcie to stało się na tyle wyczerpujące, że odsuwało ją od pisania. "Przyzwyczaiłam się, że przerywam w połowie zdania i rozmawiam z niecierpliwym klientem, a pisanie wierszy przeplatam korektą przysłanego tekstu albo prawie nieczytelnej gazety". "Mistrzyni frazesu", jak ją wtedy nazywano, wciąż jednak publikowała swoje teksty (powieści w odcinkach, wiersze, felietony) na łamach różnych gazet – m.in. "Sunday Times", "Family Herald", "Current Literature".

Jako żona pastora (w 1911 roku po 5 latach narzeczeństwa związała się z Evanem MacDonaldem) i początkująca pisarka była bardzo zajęta, dlatego większość przyjaźni – m.in. z pisarką z Massachusetts Lucy Lincoln Montgomery, pisarzem Ephraim Weberem czy młodym szkockim dziennikarzem George'm Boyd'em MacMillanem – podtrzymywała dzięki korespondencji. Nigdy jednak nie stroniła od ludzi, tak jakby chciała nadrobić zaległości towarzyskie z dzieciństwa. Kiedy tylko mogła, oferowała potrzebującym swoją pomoc. Docenili to mieszkańcy Leaskdale, gdzie Maud i Evan osiedlili się po ślubie, którzy pokochali młodą Maud już pierwszego dnia za jej otwartość, bezpretensjonalność i ogromną wiedzę. Zawsze była świetnie zorganizowana. Podobno umiała robić kilka rzeczy jednocześnie – na przykład podczas spotkania z czytelnikami dziergała mistrzowskie koronki, a w czasie gotowania czytała lub recytowała wiersze.

"Dziwi mnie, że wszyscy poważnie traktują tę książkę"

Kiedy rezygnowała z pracy zawodowej, napisała w liście do przyjaciela, że "stawia wszystko na jedną kartę". Uznała, że aby zostać pisarką, musi się temu poświęcić w pełni. "Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę wielką pisarką. Ale mam ambicje stać się dobrym rzemieślnikiem w dziedzinie, z której uczyniłam zawód. Nie osiągnę w niej mistrzostwa. Wystarczy mi szacunek zwykłych ludzi". Wiosną 1905 roku szukając pomysłu na opowiadanie do gazetki rozprowadzanej w szkółkach niedzielnych, zanotowała w notesie jedno zdanie – "Para w podeszłym wieku stara się o adopcję chłopca z sierocińca. Przez pomyłkę wysłana zostaje dziewczynka" – które okazało się punktem wyjścia do napisania najważniejszej w jej dorobku książki, czyli "Ani z Zielonego Wzgórza".

"Wkrótce Ania stała się dla mnie bardzo rzeczywista i zawładnęła mną z nieprawdopodobną mocą". Entuzjazmu nie podzielali wydawcy. Pięciu ją odrzuciło, twierdząc, że, owszem, jest interesująca, ale "nie na tyle, by mogła odnieść sukces". Autorka zniechęcona negatywnymi głosami, włożyła maszynopis do pudełka po kapeluszu, które ukryła w szafie. Po roku postanowiła po raz kolejny wrócić do książki – zredagowała ją i rozesłała do kilku oficyn. Nie musiała długo czekać na odpowiedź. List od jednego z redaktorów przyszedł po tygodniu: "Z przyjemnością donosimy, iż czytelnicy wypowiedzieli się pozytywnie o Pani powieści dla dziewcząt". Książka ukazała się drukiem w 1908 roku i natychmiast stała się bestsellerem.

"Wydaje się, że postać Ani trafiła w gusta publiczności". Recenzenci byli jednak podzieleni – jedni pisali o zupełnie nowej jakości literatury młodzieżowej, inni z kolei twierdzili, że "Ania..." jest żałosna i pretensjonalna. W ciągu kilku lat powieść doczekała się aż 38 wydań. Do dziś cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. Jej fragmenty umieszczane są na przykład w podręcznikach dla uczniów japońskich szkół.

"Dziwi mnie, że wszyscy niezwykle poważnie traktują tę książkę, zupełnie tak jakby była przeznaczona dla dorosłych, a nie dla dzieci. Jestem rozczarowana, bo sądziłam, że recenzje czegoś mnie nauczą". Pisarka szybko stała się niewolnicą cyklu o Ani. Nieświadomie podpisała umowę na wyłączność publikacji kilku książek w jednym wydawnictwie. Redaktorzy nalegali na kolejne tomy o przygodach Shirley, mimo że autorka wcale nie miała ochoty ich pisać. I choć zyski z publikacji "Ani z Zielonego Wzgórza" były oszołamiające, Maud czuła się wyczerpana pisaniem. "Ania prześladowała mnie jak zmora. Zupełnie przy niej zesztywniałam, dlatego muszę wymyślić nową bohaterkę".

Życie rodzinne

Na starość najlepiej czuła się w otoczeniu rodziny i zwierząt ("Jakie to byłoby straszne, gdyby na świecie nie istniały koty!"; śmierć jednego z nich, Daffy'ego, opisywała z taką czułością, jak by żegnała się z kimś bardzo bliskim). Lubiła zajmować się domem – pracować w ogrodzie, gotować dla męża i bawić się z dziećmi. Świetnie odnajdywała się w roli matki. Urodziła trzech synów – Chestera w roku 1912, Hugh, który zmarł po porodzie w 1914, i Stuarta w 1915. Mimo to czuła się  samotna. "Tylko samotni piszą pamiętniki", notowała pewnego lipcowego wieczoru. W pamiętnikach wspominała o rozpaczy związanej ze śmiercią drugiego syna, lęku przed jazdą samochodem, wyniszczającej ją depresji męża. Pod koniec życia podupadała na zdrowiu – cierpiała z powodu anemii i niewydolności nerek. Przytłaczała ją też wojna, której panicznie się bała. "Nie mogę jeść ani spać. Postarzałam się bardzo w ciągu dwóch tygodni".

Do końca żałowała, że "nie wydała ani jednej poważnej książki". Co prawda miała na swoim koncie powieść dla dorosłych ("Błękitny zamek"), ale wciąż marzyła "o książce, z której mogłaby być dumna". Codziennie dostawała setki tysięcy listów od czytelników oferujących jej opowiedzenie historii swojego życia w zamian za połowę zysku ze sprzedaży napisanej na ich podstawie książki. Odpisywała na każdy, bo uważała, że kontakt z ludźmi, którzy poświęcają czas na lekturę jej powieści, za wyjątkowo cenny. W ostatnich latach zmagała się nie tylko ze swoimi dolegliwościami, ale też chorobą męża. "Mój mąż jest bardzo chory. Przez 20 lat starałam się ukrywać jego zaburzenia psychiczne i głębokie depresje, gdyż ludzie nie potrzebują chorego pastora. W końcu jednak załamałam się. Chyba nie wstanę już na nogi". W listach do przyjaciół coraz częściej wspominała o śmierci. "Chciałabym, aby śmierć przyszła niespodziewanie. Nie chcę czuć, że nadchodzi. Zazdroszczę ludziom, którzy umierają we śnie".

Zagadkowa śmierć Montgomery

Odeszła 24 kwietnia 1942 roku. Oficjalną przyczyną zgonu był atak serca, ale po latach prawnuczka pisarki, Kate Macdonald Butler, przyznała, że bardziej prawdopodobna jest wersja o samobójczej śmierci Montgomery. Pisarka miała się targnąć na swoje życie po powrocie z Tornto, gdzie w wydawnictwie złożyła dziewiąty, jak się okazało, niepełny tom o przygodach Ani, "The Blythes Are Quoted" (książka w niepełnej wersji ukazała się w 1974 roku pt. "The Road to Yesterda:", oficjalna edycja pojawiła się dopiero w 2010 roku z inicjatywy Benjamina Lefebvre'a), domykający serię. Jej syn, Stuart Macdonald, znalazł podobno przy łóżku matki puste opakowania po lekach, które mogła przedawkować, a także kartkę z tajemniczym zapisem z dziennika:

"Ta kopia jest nieukończona, i tak już pozostanie. Jest w strasznym stanie, ponieważ zrobiłam ją, gdy zaczęłam cierpieć z powodu mojej strasznej depresji, w 1940 roku. Musi się to zakończyć w tym miejscu. Jeśli jacyś wydawcy będą chcieli wydać jakieś urywki z moich prywatnych pism, zgodnie z moją wolą muszą zatrzymać się w tym miejscu. Dziesiąty tom nie może nigdy zostać skopiowany i opublikowany za czasów mojego życia. Są tu fragmenty zbyt straszne, i mogą zranić wielu ludzi. Straciłam równowagę psychiczną przez te teksty, i nie ośmielam się myśleć, co mogłam w nich napisać. Może Bóg mi wybaczy, i mam nadzieję, że wszyscy mi wybaczą, nawet jeśli nie zrozumieją. Mój stan jest zbyt okropna, by go znieść, a nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Cóż za koniec życia, w którym zawsze próbowałam dawać z siebie to, co najlepsze".

Spekulacjom nie ma końca. Badacze twórczości autorki "Doliny Tęczy" twierdzą, że w ostatnich latach rzeczywiście pisarka nie czuła się najlepiej. "O Boże, co za koniec życia. Cóż za niedola i cierpienia". Jej zły stan pogłębiała wojna, rozwód syna i choroba męża. Miesiąc przed śmiercią zapisała: "Od tamtej pory moje życie było piekłem, piekłem, piekłem. Mój umysł – wszystko, dla czego żyłam – świat oszalał. Moje życie powinno wkrótce dobiec kresu. Nikt nie podejrzewa, w jak strasznym stanie jestem". Ciało pisarki spoczęło na cmentarzu w ukochanym  Cavendish. W pogrzebie wzięła udział najbliższa rodzina. Śmierć żony nie wpłynęła dobrze na stan Evana, który po roku również zmarł. "Nie chciałabym być nikim innym w świecie, tylko sobą. Nawet gdybym miała być kimś lepszym i znaczniejszym".

Pisząc tekst, korzystałem z:

"Maud z Wysp Księcia Edwarda" Mollie Gillen, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008 r.

Artykuł pochodzi STĄD

A wy lubicie Anię? Jeżeli tak, to które części są Wam najbliższe? Mi najbardziej w serce zapadły pierwsze, aż do "Wymarzonego domu Ani". A widzieliście ekranizację tych dalszych losów? Ja pierwszy raz jak zobaczyłam byłam rozczarowana. Ania na wojnie? Zielone Wzgórze w ruinie? Toż wszystko we mnie zaprotestowało! To nie była moja Ania! Teraz oglądam tylko pierwsze części. 
A tak przy okazji dotarły kolejne opowiadania, są nowe rzeczy we włoskim wyzwaniu. W zakładce Włochy w kulinariach i opowieściach mamy nowy tekst we Frytach Rity i całkiem nową uczestniczkę wyzwania - Dawnego_ Basika (którą udało mi się namówić do uczestnictwa, za co jej serdecznie dziękuję:) Zajrzyjcie. Zapraszam serdecznie! 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Z trupem w tle

fot. pośmiertna
Coś mi się na tym blogu dziwnie robi. Tak patrzę na te posty, patrzę i widzę: dzień świra, fetysze, mordercę co to wyłupuje oczy, a ostatnio jeszcze wywaliłam z siebie frustrację i zaznaczyłam, że jak już będę trupem... I własnie ten ostatni post i trup przyczynił się pośrednio do powstania tego tekstu:) Napisać go miałam już dawno, ale umknął mi z pamięci. Zajęłam się czymś innym, potem było mnóstwo różnych bieżących rzeczy, którymi chciałam się podzielić i temat uciekł. Ale teraz ten trup przypomniał mi o innych trupach czyli nie mniej ni więcej o fotografii pośmiertnej. O zjawisku wiedziałam już od dawna, ale właśnie jakiś czas temu przeczytałam artykuł o fotografii post mortem, artykuł ilustrowany zdjęciami i zamarłam. Wiecie o moich różnych zbierackich maniach, prawda? O sztućcach, które do mnie mówią, o starym szkle, porcelanie i najróżniejszych dziwnych przedmiotach, które razem z mężem targamy z targów staroci, bazarów i tego typu miejsc do domu. Wśród tych zbierackich pasji mam też taką dotyczącą kolekcjonowania starych zdjęć. Ot przygarniam takie porzucone bidy, które niekiedy przewracają się na rozłożonych stoiskach, kilka kupiłam na allegro, bo mnie urzekły. Mam na przykład taką fotografię dziewczynki z miniaturowym kredensikiem, która właśnie w maleńkich filiżankach podaje wymyślonym gościom herbatkę, mam dzieci bawiące się na wiejskim podwórku całe w loczkach i staromodnych ubrankach, mam urocze panie wyglądające z okien domu... Nie piszę tego po to żeby się przechwalać tylko po to żeby dodać, że mam też portrety rodzinne. I to właśnie one po przejrzeniu artykułu o fotografii post mortem przyprawiły mnie o dreszcz zgrozy. Bo niektóre zdjęcia zmarłych do złudzenia przypominały żywych! Nie jestem za bardzo przesądna, ale jakoś tak dziwnie mi się zrobiło, jak pomyślałam, że wśród tych moich pieczołowicie zbieranych fotek może znajduje się też taka ze zmarłymi... Z miejsca rzuciłam się oglądać i badać je pod tym kątem. Wydaje mi się, że nic podejrzanego nie wykryłam, ale specjalistką nie jestem więc jakiś niepokój pozostał. W każdym razie rezultat oględzin był taki, że zaczęłam szukać wiadomości na temat tego typu pamiątek. Zwyczaj ten rozpowszechnił się w dziewiętnastym wieku. Ogólnie przybierał różne formy. Od tych łagodniejszych, czyli fotografowania
fot. pośmiertna
żałobników albo rzeczy zmarłego (takich najbardziej przez niego ulubionych) do najbardziej dla nas szokujących zdjęć post mortem, czyli samego zmarłego. Jeszcze takie w trumnie robią na mnie najmniejsze wrażenie. Chociaż osobiście wolę nie posiadać tego typu pamiątek. Stanowczo wyżej cenię sobie zdjęcia jeszcze żywych członków rodziny i takich ich chce zachować w pamięci. Ale fakt jest taki, że kiedyś fotografia nie była tak rozpowszechniona jak dziś. Dlatego też często zdarzało się, że rodzina nie posiadała innych zdjęć krewnego poza tymi zrobionymi już po śmierci. Była to taka swoista pomoc dla pamięci. Tak więc rozpowszechniło się i stało się wręcz modne robienie zmarłym sesji fotograficznych. I to nie byle jakich, bo nie poprzestawano na zwykłym położeniu ciała. Zaczęto je upozowywać, były specjalne studia fotograficzne, które się tym zajmowały, specjalne stojaki utrzymujące zmarłego w pożądanej pozycji. Dzieciom po śmierci czasami otwierano oczy by wyglądały na żywe, a czasami dorysowywano źrenice (dorysowywano je i dorosłym). Poza tym zmarłe dzieci dość często fotografowano w gronie rodzinnym, malutkie dość często w ramionach matki i w towarzystwie rodzeństwa.
fot. pośmiertna
Swoją drogą to zastanawia mnie czy wtedy śmierć była bardziej oswojona i nie robiła aż takiego wrażenia, czy tym maluchom zostawała trauma po takim przeżyciu... Bo dziś trauma zostałaby na pewno. Śmierć jest tematem tabu, czymś wstydliwym i strasznym o czym się nie mówi. Bardzo byłam zdziwiona gdy jakiś czas temu zabierając dzieciaki na cmentarz, na grób dziadka, usłyszałam od znajomych, że oni ze swoim najmłodszym nie chodzą, bo ono nie wie, że dzieci też umierają i nie chcą, żeby mały dowiedział się, że istnieją takie małe groby...  Szczerze mówiąc byłam mocno zaskoczona.
rodzinna fot. pośmiertna (oczywiście tylko jedna pani jest
nieżyjąca. 
Ale wracając do tematu zdjęć. Dbano nie tylko o to by na pośmiertnych fotografiach zmarły wyglądał jak żywy ale dodatkowo by otaczały go przedmioty, które cenił, albo żeby znalazły się tam akcesoria, które były dla niego istotne. To mi przypomina trochę pradawny zwyczaj wkładania do grobowca rzeczy bez których zmarły nie będzie mógł się obejść na tamtym świecie. W ramach ciekawostek dodam, że nie tylko ludzkim zmarłym robiono zdjęcia. Zdarzają się fotki przedstawiające ludzi ze swoimi ukochanymi nieżywymi zwierzętami. Co więcej jeżeli myślicie, że zwyczaj fotografowania zmarłych odszedł jesteście w błędzie. Firma "Now I Lay Me Down To Sleep" zajmuje się właśnie tego typu zdjęciami. Robią fotografie zmarłym przy porodzie albo jeszcze w łonie matki dzieciom. Znalazłam nawet filmik na YouTube, ale nie wstawiam. Jeżeli ktoś chce obejrzeć  wystarczy wkleić nazwę firmy i samo wyskoczy.  Jednak najbardziej szokują mnie zdjęcia maluchów żywych, które pozują z martwym rodzeństwem... Nie wiem czy konieczne jest posiadanie takich pamiątek... Dorośli przynajmniej sami podejmują taką decyzję, ale dzieci... Chyba mam mieszane uczucia. W każdym razie po tych wszystkich rewelacjach dwa razy dokładniej oglądam stare fotografie:) Bo pomimo tego, że wiem, że ludzie widniejący na nich i tak już nie żyją to wolałabym jednak, żeby fotografie, które ja posiadam robione były jeszcze za ich życia. Chyba nie nadaję się na kolekcjonera zdjęć post mortem:)  A dla ciekawych całkiem spora galeria takowych zdjęć:
TUTAJ
Kolekcjonerom to zdjęcie sprawia sporo trudności.
Jedni twierdzą, że chłopiec tylko spuścił oczy,
inni, że nie żyje.


Zdjęcia pochodzą STĄD i STĄD

piątek, 7 czerwca 2013

Trafiło mnie!

A raczej trafił. Szlag! A rzadko mi się to zdarza, bo przywykłam do tego, że delikatnie mówiąc, świat jest dziwny. Przed momentem przeczytałam artykuł o zagrożonym rynku księgarskim. O tym, że Matras pada, ma kłopoty i dostał propozycję wykupienia. Źle się dzieje. I z tym nie dyskutuję. Niedobrze jak padają firmy. Bez względu na to czy są to sieci księgarń, biura podróży czy agencje reklamowe. Zawsze na tym cierpią ludzie. Już to nie nastroiło mnie pozytywnie. Ale fragment komentarza pod artykułem rozsierdził mnie po prostu maksymalnie. Oto on:

"I apeluję: uwolnić informacje! Przykład: gostek pisze książkę albo nagrywa płytę, zgarnia kasę, umiera, jego dzieci dostają spadek i dotąd jest w porzo ale komplentą paranoją jest to, że po jego śmierci dalej przez dziesięciolecia są jakieś „prawa autorskie”. Dla kogo pytam te prawa? Dla trupa?" (przekopiowany STĄD)

Jestem autorem. Moim zawodowym zajęciem jest pisanie. Po dniu pracy przy komputerze najczęściej wstaję złachana jak pies, zmęczona, z bólem pleców i zmęczoną głową. Byłabym ostatnią kabotynką gdybym twierdziła, że tego nie lubię. Owszem sprawia mi to satysfakcję i lubię pisać. Co nie zmienia faktu, że nie uprawiam pola, sadu ani też nie prowadzę prywatnej praktyki lekarskiej. I nie zostawię po sobie niczego innego jak tylko książki, które napiszę i wydam. Otóż moi drodzy absolutnie życzę sobie żeby po mojej śmierci, gdy będę już trupem jak to zechciał określić autor komentarza to moje dzieci odziedziczyły prawa do tego co przez całe życie uda mi się wypracować. Tak jak inne dzieci odziedziczą te sady, pola i i gabinety. I tyle. Koniec kropka. Nasuwa mi się jeszcze tylko myśl, że ten kto napisał o tym zgarnianiu kasy nie zdaje sobie chyba sprawy jak to wszystko w rzeczywistości wygląda.
Matko! Ale się wkurzyłam! Po prostu wrrrrryyyyyy!!!

O mordercach, psychopatach, fetyszach i Jeanie Reno

Parę dni temu obejrzałam francuski kryminał  "Purpurowe rzeki". Skusiłam się na niego głównie ze względu na Jeana Reno, który odgrywa jedną z głównych ról. Reno wielbię bezkrytycznie. Niewątpliwie facet ma w sobie "Coś" choć czym to coś jest nie mam bladego pojęcia, bo jakoś tak do najbardziej przystojnych go nie zaliczam. Tak czy siak obejrzałam. Oto fabuła filmu (opis pochodzi z Wikipedii):

Komisarz paryskiej policji z wydziału zabójstw Pierre Niemans przybywa do alpejskiego Gueron – miasteczka uniwersyteckiego w sprawie morderstwa. Ofiarą jest 32-letni profesor Remy Caillois, którego nagie ciało znaleziono na wysokości 50 metrów. W tym samym czasie porucznik Max Kerkerian z miejscowej policji prowadzi dochodzenie w sprawie profanacji grobu Judith Herault, której matka wstąpiła do klasztoru. Jak się okaże te dwie różne sprawy mają wspólny mianownik.

Obejrzałam i film mi się spodobał. Intryga była ciekawa, choć szczerze mówiąc w pewnym momencie zaczęłam domyślać się jakie będzie rozwiązanie. Choć jak się okazało na koniec, moje domysły były tylko częściowo słuszne. Ale intryguje mnie co innego. Może ktoś oglądał, albo czytał powieść, bo okazało się, że jest też książka na podstawie, której film nakręcono. Otóż nie daje mi spokoju sposób uśmiercania ofiar. O ile wyłupywanie oczu wydaje mi się zrozumiałe (niechęć do tego by ktokolwiek widział i kojarzył twarz mordercy i być może niewidoma mniszka, która ma związek z całą sprawą), to odcinanie rąk już niekoniecznie. Może coś mi umknęło na początku, bo zaczęłam oglądać gdy film trwał już z 20 minut. Może moja dociekliwość zdziwi co niektórych, ale wydaje mi się, że w takich sprawach sposób uśmiercania ofiar jest kluczowy i zwykle coś oznacza, coś przekazuje. I bez wyjaśnienia tej kwestii film wydaje mi się niepełny. W sumie chore meandry sposobu myślenia psychopatów zawsze mnie interesowały:) Swego czasu lubiłam bardzo oglądać programy o zbrodniach głównie dlatego, że intrygowała mnie psychika morderców, ich sposób komunikowania się ze światem, swoista gra z policją i ofiarami. Zresztą nawiasem mówiąc nie tylko mordercy psychopaci wydają mi się ciekawi. Kiedyś uczęszczałam na Studium psychologii i socjologii. Mieliśmy tam przedmiot mówiący właśnie o różnych odchyleniach, dewiacjach i zboczeniach. Do tej pory pamiętam zajęcia na temat fetyszyzmu. Czym fetyszyzm jest niby każdy wie. Niektórych fascynują bicze, pejcze, damska bielizna, buty na obcasach... Ale czy ktoś słyszał o fetyszu w postaci szafy? Tak, tak dobrze widzicie: szafy. Do dnia dzisiejszego nie mogę przestać o tym myśleć. Bo wiecie jest to fascynujące. Czy to ma być jakakolwiek szafa czy jakaś szczególna? Czy na przykład taki opętany szafowo gość odczuwa ekscytacje tylko na widok jedno drzwiowej szafy a dwudrzwiowa już nie robi na nim wrażenia? Albo czy ważne jest w jakim stylu jest dany mebel? Czy jest stary czy nowy? Sami przyznajcie, że jest to frapujące:) Na wszelki wypadek uspokajam wszystkich: nie kręcą mnie szafy, to tylko taka zwykła ludzka ciekawość:) A skoro już o fetyszyzmie mowa to na koniec kilka jego odmian:

Podofilia- fetyszem są stopy.
Ekstrementofilia - pobudzenie seksualne osiąga się po kontakcie z wydzielinami, np. mocz, kał, wymioty.
Transwestytyzm fetyszystyczny- fetyszem w tym przypadku jest przebieranie się w ciuchy płci odmiennej.
Nekrofilia- fetyszem są ludzkie zwłoki.
Zoofilia - pobudzenie seksualne wywołane jest kontaktem ze zwierzęciem.
Hirsutofilia - symbol seksualnego pobudzenia stanowią włosy.
Ksenofilia - występuje wtedy, gdy pobudzenie seksualne można osiągnąć jedynie poprzez kontakt seksualny z nieznajomym.
Autonepiofilia - fetyszem są dziecięce pieluchy.
Anaclitism - z kolei w tym przypadku symbolem pobudzenia seksualnego są artykuły dziecięce.
Dendrofilia - fetysz stanowi drzewo.
Siderodromofilia - spełnienie osiąga się jedynie poprzez współżycie w pociągach.
Grawiditofilia - fetyszem jest brzuch ciężarnej kobiety.
Ablutofilia - bodźcem jest woda.
Amaurofilia - podniecenie seksualne osiąga się w ciemności, podczas gdy partner ma zamknięte oczy.
Endytofilia - satysfakcja ze zbliżenia wystąpi tylko wtedy, gdy partner ubrany jest „ od stóp do głów”.
Arachnefilia - spełnienie uzyskuje się po kontakcie z pająkiem.
Akrotomofilia –  Obiektem dewiacyjnych zachowań seksualnych jest partner z okaleczonym ciałem. Zdarza się, że pacjentka przychodzi zaniepokojona do seksuologa, gdyż jej partner namawia ją na amputację jakiejś części ciała.
Apotemiofilia –  Obiektem dewiacyjnych zachowań seksualnych jest dążenie do samookaleczenia się.
Asfiksjofilia - Obiektem dewiacyjnych zachowań seksualnych jest potrzeba duszenia się lub bycia duszonym. Obecnie jest to coraz bardziej popularne zaburzenie.

(Opisy pochodzą STĄD i STĄD)

wtorek, 4 czerwca 2013

O porannym strachu i prywatnym "Dniu świra"

Właściwie ten post miał być napisany wczoraj, ale wieczorem po prostu padłam na łóżko z książką. Wykończona padłam. A jak do tego doszło? Otóż z samego rana ledwo otworzyłam oczęta usłyszałam dobiegający zza okna warkot. Wyjrzałam. Moim oczom ukazali się panowie z kosiarkami. Pomyślałam: no dobra, pohałasują, pohałasują i przestaną. W końcu kiedyś muszą to zrobić. Ja tymczasem się ogarnę, wezmę prysznic i do tego czasu po panach nie będzie nawet śladu. Dość optymistyczne to były przewidywania, bo po prysznicu,  zaparzeniu kawy, zjedzeniu śniadania - panowie nadal kosili. Nic to, jeszcze moment i będę mogła usiąść do pracy, a przy okazji będzie ładnie świeżą trawą pachniało - uparcie utrzymywałam się w pozytywnym nastroju. Żeby być przygotowaną na moment gdy zapadnie cisza włączyłam laptopa i zrobiłam sobie w dzbanku herbatę. Stawiałam ją właśnie na stół, gdy do dźwięku kosiarek dołączyło się głuche dudnienie wiertarki. Od sąsiada na dole. Miłego i bardzo sympatycznego. Bardzo się lubimy, przytrzymujemy sobie drzwi od klatki, gawędzimy jak się spotkamy. W tamtym momencie jednak poczułam, że sympatia do niego jakoś tak słabnie. Po jakimś czasie panowie z kosiarkami się zmyli, sąsiad na dole coś tam stukał i od czasu do czasu wiercił, ale uznałam, że może jednak w przerwach uda mi się choć pół stroniczki napisać. Terminy zaczynają być naglące i świadomość tego, że siedzę i nie piszę była wprost przytłaczająca. Jednak ledwo zasiadłam do laptopa zza okien dobiegł kolejny hurgot. Nie wiedziałam co to jest, ale na pewno nie były to kosiarki. Po pierwsze panowie wykosili już wszystko i jeżeliby wrócili uznałabym, że są złośliwymi pracoholikami, po drugie dźwięk był inny, dużo bardziej głośny i taki jakby piłujący. Cóż, oględziny zaokiennego krajobrazu potwierdziły moje wrażenia. Panów z kosiarkami zastąpił samochód z podnośnikiem i panami z wielkimi piłami, którymi podcinali gałęzie sosen. Sosen na osiedlu mamy mnóstwo i nie wyglądało na to żeby mieli szybko skończyć. I nie skończyli aż do głębokiego popołudnia. Sąsiad też był wyjątkowo pracowity grzmocił młotem i wiercił wiertarką do wieczora. Siedząc w domu marzyłam całą sobą o jakiejś miłej pustelni, jaskini na końcu świata (oby tylko z prądem, bo jednak ten laptop muszę gdzieś podłączyć), kurnej chacie. Bez kosiarek, pił i wiertarek. Obawiam się, że gdyby ktoś z Was mnie wczoraj zobaczył z moich oczu nie wyczytałby miłości do świata:) I szczerze mówiąc dziś z lekką obawą wylazłam z łóżka, obleciałam wszystkie pokoje, ale z żadnego okna nie zobaczyłam ani kosiarki, ani pił, sąsiad z wiertarką też się nie objawił więc chyba nie jest źle:) Choć przez chwilę na parkingu ktoś tłukł czymś ciężkim w samochód. Nie pytajcie w jakim celu bo nie wiem, ale przez moment zastanawiałam się czy ta dziwna naprawa będzie bardzo długotrwała i włoski jeżyły mi się na karku na myśl, że dziś też będzie przez cały dzień coś tłukło, warczało szumiało. Na całe szczęście to była tylko chwilka, a już prawie południe i jak na razie cisza. Poranny strach chyba okazał się bezpodstawny:) A wczoraj czułam się trochę jakbym grała w "Dniu świra" Pamiętacie ten fragment z robotnikami? Czułam się podobnie jak Marek Kondrat w tej scenie:
P.S. Uzupełniłam włoskie wyzwanie, pojawiła się nowa zakładka: Włochy w kulinariach i opowieściach i przybyło kolejne opowiadanie. Na froncie domowym względny spokój: Gabana nadal szuka domu, wczoraj udało nam się zaliczyć tylko dwie kałuże w domu:)
Życzę wam miłego i cichego dnia:)