niedziela, 22 września 2013

O bajkowym pałacu i o tym, że wytrwałość popłaca

Pałac w Bożkowie lata 1905 - 1909 (zdjęcie pochodzi STĄD)
Za oknem jest już jesiennie. Bez obaw nie zamierzam zamęczać Was narzekaniem jak to jest okropnie i ponuro. Nic z tego, bo ja jesień bardzo, ale to bardzo lubię. I to każdą jej odsłonę. I tę złoto - purpurową i tę z nostalgicznie wyjącym wiatrem i zacinającym w szyby deszczem. Zamęczę Was za to czym innym:)
Właściwie nie wiem dlaczego zaczęłam od jesieni. Być może dlatego, że siedzę przed oknem i cały czas widzę rudziejące liście. Albo dlatego, że zamierzałam w tym poście wrócić jeszcze na moment do lata, do wakacji i do pewnego miejsca, które odwiedzamy rok po roku. Oczywiście pewnie większość z Was na samą myśl, że znowu zamierzam nękać wszystkich moją dolnośląską obsesją jęknęła protestująco. Ale zanik krzykniecie: nie, nie chcemy, przeczytajcie choć kawałek, bo pałac o którym chce napisać naprawdę wart jest pamięci. I uwagi. Odkryliśmy go kilka lat temu. Zrobiliśmy wtedy objazd pałaców i dworów dolnośląskich. Po niektórych zostały tylko kupy gruzu (z takiej własnie ruiny wygrzebaliśmy kawałek marmuru i przechowujemy dla potomności:)), inne trzymają się i opierają czasowi, ale widać, że powoli z nim przegrywają, jeszcze inne mają się całkiem dobrze. I własnie wtedy na naszej trasie znalazł się też Bożków. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam poszukiwany przez nas pałac stanęłam przy ogrodzeniu oniemiała z zachwytu. Pałac choć nadgryziony zębem czasu wyglądał jak z bajki. Z białymi cylindrycznymi wieżyczkami, z urokliwymi okienkami, z widocznym zza ogrodzenia zarośniętym parkiem sprawiał wrażenie przeniesionego z jakiegoś innego świata. Przyklejeni do ogrodzenia (ja, mąż i córka) staliśmy usiłując sięgnąć wzrokiem jak najdalej, uchwycić jak najwięcej.  Dopiero po chwili zauważyliśmy, że brama jest uchylona i weszliśmy na teren. Obeszliśmy pałac dookoła, usiedliśmy na schodach przypałacowego parku i nie mogliśmy napatrzeć się na zbudowany w stylu francuskich zamków, przepiękny budynek. Kuba (mąż) poszedł zasięgnąć języka u miejscowych i tak dowiedzieliśmy się, że jest pewien pan, który opiekuje się pałacem i ma klucz. Ponoć czasem jak się go poprosi wpuszcza do środka. Oczywiście z miejsca ruszyliśmy na poszukiwanie owego pana klucznika, ale szczęście nam nie sprzyjało. Nie znaleźliśmy go. Ale pałac w Bożkowie zajął już miejsce w naszych sercach, rozkochał nas w sobie. Wiedzieliśmy, że będziemy do niego wracać, chociażby po to, żeby zerknąć na niego zza ogrodzenia, żeby oczy nasycić podupadającym , ale wciąż dominującym pięknem.  Poza pałacem obejrzeliśmy też kościół. Oczywiście potem ledwo wróciliśmy do domu zaczęłam szukać informacji na temat odkrytego cudu.
Pałac w Bożkowie kryje w swoich ścianach wiele wspomnień, wieczorami zapewne duma nad dawną świetnością, wspomina bale, które tutaj się odbywały, dostojnych gości, którzy bawili w jego wnętrzach. A i gościom i właścicielom rzeczywiście dostojeństwa nie można odmówić.Właścicielami Bożkowa byli Magnisowie, którzy przybyli tutaj w 1780 roku. Był to stary pochodzący ze Szwecji ród. Zanim trafili do Bożkowa mieszkali w Austrii. Ze Śląskiem związali się na dobre po ślubie hrabiego Aleksandra z córką gubernatora Kłodzka. Od tego momentu Magnisowie stali się właścicielami wielu okolicznych wiosek.  W Ołdrzychowicach Kłodzkich położonych niedaleko Bożkowa posiadali wspaniałą rezydencję, w której gościła sama królowa Prus - Luiza. Jej przyjazd wywołał spore poruszenie, żeby nie powiedzieć szaleństwo. Z myślą o szlachetnym gościu w Ołdrzychowicach wokół pałacu założono park, wybudowano grecką świątynię oraz sztuczną grotę i fontannę, którą ochrzczono imieniem pruskiej władczyni. Z myślą o zapewnieniu jej rozrywki Magnisowie zorganizowali też, uwaga! Pokaz dojenia krów, ale że obawiano się, że bez odpowiedniej oprawy widowisko może być zbyt szokujące dla delikatnej niewiasty, pokaz odbywał się w ludowych przebraniach. Ale nie tylko Ołdrzychowice przygotowywały się do przyjęcia królowej. W tym samym czasie i w Bożkowie zaczęto wprowadzać zmiany. Być może brano pod uwagę, że królowa Luiza i tam zechce zajrzeć. Tak czy inaczej wokół pałacu podobnie jak w Ołdrzychowicach założono park, wybudowano bażanciarnie i oranżerie. Zadbano o staw, do którego wpuszczono złote rybki. Na tym nie zakończono, bo po jakimś czasie wybudowano też romantyczne sztuczne ruiny, w których umieszczono wiekowe płyty nagrobne. I tam zwykle spędzano z gośćmi romantyczne i klimatyczne popołudniowe godziny.
Niestety w 1871 roku w pałacu wybuchł pożar i budynek został zniszczony.
Jednak myliłby się ten, kto by przypuszczał, że Magnisowie się załamali i poddali. Nic z tych rzeczy. Szybko otrząśnięto się z szoku i przystąpiono do odbudowy. I już w 1877 roku w miejscu spalonego pałacu stał nowy budynek, z urokliwymi wieżami, tarasami, balkonikami. Uważany był za najpiękniejszy i najbogatszy obiekt w ziemi kłodzkiej. Nie należy się zresztą temu dziwić. Pałac liczył 180 pokoi, jego powierzchnia wynosiła 400 metrów kwadratowych, stajnia mogła pomieścić 60 koni. Już samo to daje wyobrażenie o jego potędze, zasobności i wielkości. Poza tym Magnisowie byli zagorzałymi kolekcjonerami sztuki, w pałacu gromadzono obrazy, gobeliny, rzeźby.
Ale nie zapominajmy, że pałac to nie tylko budynek, ale też mieszkający w nim ludzie. W tym wypadku bogaty ród, który żył i bawił się tak jak na owe czasy przystało. W Bożkowie urządzano wspaniałe bale. Do dziś w pałacu zachowała się półtora kondygnacyjna przepiękna sala balowa, którą moi kochani hip, hip hurrrra, widziałam na własne oczy.
Wspomniana wyżej sala balowa fot jkordel

sala balowa fot jkordel

Bo tak jak wspominałam Bożków zapadł nam się w pamięć i w serca. Przez kilka lat co roku zajeżdżaliśmy pod pałac i co roku szukaliśmy kogoś kto by mógł pokazać nam wnętrze. Mówią, że kto szuka ten znajdzie i w tym wypadku można stwierdzić, że skoro mówią to wiedzą, bo w końcu nam się udało. Zajechaliśmy i pałac był otwarty, a w nim zastaliśmy pana, który oprowadził nas po wnętrzach. Był niesamowity. Opiekuje się pałacem od lat, zna w nim każdy kącik i ma wiele wspomnień z młodości związanych z tym terenem. Opowiadał o świetności pałacu, o tym jak wszystko zaczęło się sypać, zaprowadził nas do miejsca, w środku pałacu, gdzie wjeżdżały powozy, by w razie deszczu lub innych zawirowań pogody przyjeżdżający nie doświadczyli najmniejszego dyskomfortu. Obejrzeliśmy bibliotekę, salę myśliwską ze wspaniałymi płaskorzeźbami, zobaczyliśmy salę balową, która pomimo zniszczeń nadal promieniuje świetnością. Pan pokazał nam też gdzieniegdzie ukryte drzwi. Swoją drogą ciekawe ile jeszcze nieodkrytych tajemnic kryje w swoich wnętrzach bożkowski pałac. Na koniec weszliśmy też na wieżę i popatrzyliśmy z góry na Bożków i pałacowy park.
W pałacu nie ma już gobelinów, obrazów i wspaniałych mebli. Nie ma kosztownej porcelany, w stajniach nie słychać cichego, pełnego zadowolenia rżenia koni. W sali balowej nikt już nie tańczy, a wspaniała niegdyś podłoga straszy gdzieniegdzie dziurami. Ale niewątpliwie pałac nadal urzeka i bije od niego godność i gdziekolwiek się spojrzy widać jego urodę. Nieco w tej chwili przykurzoną, ale cały czas obecną. Warto koło niego przystanąć, popatrzeć, a potem przymknąć oczy i zobaczyć to wszystko takim jakim było kiedyś, gdy do Magnisów zajeżdżali powozami goście, park przesycony był wonią róż i orchidei, a z sali balowej płynęła na całą okolicę muzyka.

W czasie szukania wiadomości o Bożkowie znalazłam opis tego miejsca pochodzący z początków XX wieku, autorem tekstu był niemiecki przewodnik V. Viktor. Jego relację przetłumaczył J. Mądry, opracowała G. Wacławik. Drukowana była w "Wiadomościach Bożkowskich".. Przytaczam ją dla wytrwałych:)
"Równie wspaniałe jak zewnętrzna budowla jest wnętrze zamku. Aby je obejrzeć, należy wejść do zamku przez wspaniałą klatkę schodową. Wysokie okna, które w niej się znajdują, dają dużo światła, dzięki temu wyraźnie widoczne są gobeliny i zbroje. Schody zewnętrzne prowadzą w górę, gdzie przy końcu po ich obu stronach stoją pod kandelabrami posągi sfinksów. Wprost ze schodów idzie się do pomieszczenia, które wraz z pozostałymi tworzy obszerną amfiladę ciągnącą się wzdłuż budynku po lewej i po prawej stronie. Na prawo jest stylowa sala jadalna o owalnym kształcie ozdobiona marmurowymi filarami. Obok znajduje się wielka sala, w której odbywały się uroczystości, a także ważne narady elity krajowej. Pomieszczenie to sąsiaduje z biblioteką, w której było niegdyś tysiące tomów poukładanych w oszklonych regałach. W kolejnej sali znajduje się popiersie królowej Luizy związanej z zamkiem w Ołdrzychowicach. [...]
Zgubiłem się wśród tych wszystkich arcydzieł i dopiero z pomocą przyszedł mi kapelan zamkowy, który pokazał mi kaplicę zamkową. Prowadzą do niej podwójne drzwi [...]. Jest tam kielich, dzieło mistrzowskie starego kunsztu jubilerskiego, ozdobiony ornamentami i kamieniami, jest też wykonany ze srebra sprzęt chrzestny, są dzbanki i talerze. Wszystko to jest zdobione monetami złotymi i srebrnymi, dukatami i talarami. Same talerze maja około 300 takich monet. Sprzęt ten jest szanowany przez ród Magnisów, gdyż od 1821 roku korzysta się z niego przy chrzcie nowego członka.
Ważnym miejscem jest galeria przodków, w której odnosi się wrażenie, że zamek żyje. Wiszą tam obrazy naturalnej wielkości, których twarze zdają się przemawiać do nas, zwiedzających te sale. Gdyby mogły mówić, byłyby to wspaniałe opowiadania. Bracia Magnisowie, których portrety tu się znajdują, opowiedzieliby o wojnie trzydziestoletniej. Pierwszy Franz von Magnis brał udział w bitwie pod Białą Górą, a Johan Baptista von Magnis za czasów Rudolfa dowodził wojskiem katolickim, był szambelanem u biskupa wrocławskiego i biskupa w Brixen, ranny śmiertelnie zginął na polu bitwy. Bracia ich, Rudolf i Philip, walczyli przeciw Turkom. Jest tam też jeden obraz zatytułowany <<Długi mnich>>. Jest to portret Maksymiliana von Magnis, urodzonego w 1856 roku w Mediolanie, który przybrał skromne nazwisko Valerianus. Miał 15 lat kiedy wstąpił do Zakon u Wielkiego Biedaczyny z Asyżu. Za pokojową działalność papież Urban VIII mianował go apostolskim misjonarzem na Niemcy, Polskę i Węgry. Był doradcą cesarzy i królów, szczególnie Ferdynanda II i III oraz Władysława IV, króla polskiego, w imieniu których działał w ważnych sprawach dyplomatycznych. Jego wiedza była ogromna, zyskał sobie nawet podziw hrabiego Ernesta von Hessen, który wziął udział w dyspucie teologicznej w Giessen.
Idąc dalej podziwiamy salę brunatną z boazerią i wykuszami. Dookoła wysokich ścian osobliwy fryz przedstawiający doskonale utrwalone sceny myśliwskie. To własnie tu wracający z polowania zmęczeni myśliwi opróżniali wiele kufli piwa. znajduje się tam puchar szlifowany ze szlachetnego kryształu. Ów puchar został podarowany przez króla opatowi w Kamieńcu z podziękowaniami za to, że przez kilka godzin król mógł być przebrany za brata klasztornego. Dalej są ciekawe obrazki mówiące o dawnym wyglądzie zamku i portrety naturalnej wielkości pięciu czeskich książąt. Wszędzie znajdują się skrzynie, szafy, wazoniki, malowidła i rzeźby, wszystko o wybornym smaku, kosztowne, a przede wszystkim o niepowtarzalnej i nieocenionej wartości.
Dookoła zamku rozciągają się obszerne parki. Ku północy ogromne schody prowadzą do ogrodu ozdobnego. Rośnie w nim na powietrzu tysiące odmian róż, które o tej porze roku mają na sobie słomiane okrycia. W tyle ogrodu widoczne są kopuły oranżerii i bogate szklarnie. Ulubieńcami starego ogrodnika są stojące rzędem orchidee słynne w całym kraju. Za ogrodem rozciąga się park, a na jego końcu mały stawek, który latem stanowi miejsce pływania dzieci. Nieco dalej sztuczna ruina. Składa się na nią brama z 1588 roku oraz kilka tuzinów zwietrzałych grobowców z XVI i XVII wieku. Zebrała to wszystko w celu ocalenia przed zagładą hrabina Luiza von Gotzen, posiadająca zmysł artystyczny. Grobowce przedstawiają chłopów z mleczami i zielonymi kapeluszami, zawoalowane księżniczki z małymi dziećmi. Idąc dalej  napotykamy rząd kamieni. Na każdym z nich wyryte jest imię, począwszy od 1850. Mówiono mi, że są to pomniki pochowanych tu psów, które pilnowały zamku i parku[...]".   

A teraz trochę zdjęć, które zrobiliśmy. Popatrzcie i zobaczcie sami ile zostało ze świetności o której pisze pan V. Viktor. Wszystkie fotki autorstwa jkordela męża mojego.
Przy przygotowywaniu tekstu głównie korzystałam z książek:
Zamkowe tajemnice - Joanna Lamparska
Zamki, twierdze i pałace Dolnego Śląska i Opolszczyzny - Marek Perzyński






















piątek, 13 września 2013

Skrawek nieba

Janina Dawidowicz urodziła się w zamożnej żydowskiej rodzinie. Razem z rodzicami mieszkała w Kaliszu i niczego jej w życiu nie brakowało. Ojciec ją uwielbiał, matka aczkolwiek trzymająca dystans też niewątpliwie ją kochała.Na co dzień opiekowała się nią pomoc domowa - Stefa, którą Jasia uwielbiała. Jednym słowem dziewczynka miała ciepły, bezpieczny i pełen miłości dom.
Dzieci mają różne marzenia. O tym żeby zostać w przyszłości królewną, piratem. Żeby mieszkać w zamku, wyruszyć w pełną przygód podróż, walczyć ze smokiem. Jasia Dawidowicz natomiast marzyła o tym żeby nagle stać się ubogą, niczym dziewczynka z zapałkami albo Kopciuszek. Wtedy z całą pewnością nie musiałaby jeść co dzień rano znienawidzonej kaszy manny, a w zamian dostałaby na pewno kawałek zwykłego chleba. Nie wie, że już niedługo jej marzenia przeistoczą się w brutalną rzeczywistość. Bowiem nadchodzi rok 1939.
Ale zanim nastał wrzesień życie Jasi płynęło ustalonym rytmem. Uczyła się, rysowała, dużo czytała. Miłość do książek i wyobraźnia pozwalały jej tworzyć alternatywny świat, w którym wszystko jest możliwe. Na wakacje wyjechała do wsi Krzyżówki. Letnie, upalne dni były ostatnim normalnym i pogodnym czasem. We wrześniu wybuchła wojna i nic już nie miało być takie samo. Marzenie Jasi powoli zaczyna się spełniać z tym, że w pewnym momencie nawet tego wytęsknionego niegdyś suchego chleba zabrakło.

"Skrawek nieba" to wojenne wspomnienia dawnej Jasi spisane przez dorosłą Janinę. We wstępie autorka pisze:
"Przez wszystkie lata po zakończeniu wojny unikałam opowiadań o moich wojennych przeżyciach. Każdy, kto przeżył wojnę, mógł opowiedzieć swoją historię. Kiedy inni mówili, ja wolałam milczeć.Ale ci co zginęli? Czy oni nie mieli prawa do głosu? Uświadomiłam sobie, że dla wielu z nich byłam może ostatnim świadkiem ich życia.Ja jedna pamiętałam, jak tam wtedy było... Wraz z moją pamięcią zaginie i pamięć o nich. W roku 1958 zaczęłam pisać."
I dzięki tej decyzji poznajemy całą historię nie tylko rodziny Jasi, nie tylko jej samej, ale też ludzi, którzy odegrali w jej życiu istotną rolę. Pobyt w getcie i opis warunków tam panujących jest wstrząsający. Tym bardziej, że Janina David pisze o tym normalnie. Nie siląc się na wyolbrzymienie tragizmu. I właśnie to opisanie tego życia jako czegoś co po prostu było, czegoś co miało za moment się skończyć sprawia, że ta relacja jest wstrząsająca. Głód, śmierć, pomieszanie zmysłów, a wśród tego zabawy dzieci, pierwsze kroki w dorosłość dojrzewających panienek, marzenia o tym, że jeszcze kiedyś będzie można żyć, będzie normalnie, będzie można czytać książki i spacerować ulicami. Opisanie ucieczek i krycia się w coraz to innych domach w czasie gdy zaczęły się masowe wywózki do obozów, strach przed Niemcami i ciągłe próby stworzenia kawałka normalnego życia, domu, zachowania swojego własnego skrawka nieba, powodują, że człowiek nagle zaczyna widzieć swoje życie w innych proporcjach.
Potem z pomocą ludzi z aryjskiej strony udaje się wywieźć Jasię z getta i ukryć po drugiej stronie muru. Dziewczynka po raz pierwszy musi stawić czoła życiu bez wsparcia rodziny. Mama i tata zostają po drugiej stronie.  Wywiezienie Janiny z getta wcale nie oznacza bezpieczeństwa. W końcu Jasia i stamtąd musi uciekać, bo jak się okazuje donosiciele są wszędzie. Jedynym ratunkiem dla dziewczynki jest pobyt w klasztorze. Janina przestaje być Jasią i staje się Danką. Życie wśród sióstr też wcale nie jest proste. Jedne rzeczywiście kochają ludzi i stawiają miłosierdzie ponad wszystko, ale inne nie są wolne od uprzedzeń. Niektóre wręcz są brutalne i okrutne. Ale dzięki tym bardziej ludzkim Jasi udaje się przetrwać. Ale czy na tym można zakończyć jej historię? Przeżyć a żyć dalej to ogromna różnica...
Sięgając po "Skrawek nieba" miałam poważne wątpliwości. Zawsze je mam gdy biorę do ręki tego typu literaturę. Czytałam już niejedne wspomnienia dotyczące holokaustu, które przede wszystkim skupiały się na oczernieniu którejś ze stron. Nie lubię takiego podejścia, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że w czasie wojny wszyscy bez względu na narodowość czy pochodzenie ujawniali różne cechy. Byli Polacy, którzy zdradzali Żydów, ale byli też i Żydzi donoszący na siebie. Byli też tacy, którzy ryzykując życiem swoim, swoich rodzin i sąsiadów ukrywali uciekinierów, uczestników podziemia, przechowywali papiery i broń. Na całe szczęście Janina David wszystkich traktuje równo. Człowiek to człowiek i tyle. Poza tym autorka ma niesamowity dar oddziaływania na wyobraźnie. Pomimo tego, że w książce brak szczegółowych brutalnych opisów to i tak plastyczność z jaką pani Janina przedstawia wydarzenia sprawia, że wszystko widzimy, czujemy i przeżywamy razem z nią.
Na koniec napiszę jeszcze, że moim zdaniem wszyscy powinniśmy sięgać po tego typu książki. Nie ważne czy lubimy okres drugiej wojny światowej czy nie. Ważne żebyśmy nigdy nie zapomnieli i nie dali zapomnieć naszym dzieciom i wnukom. A do pamiętania potrzebne są właśnie takie relacje: mądre, emocjonalne i zarazem wyważone.


poniedziałek, 9 września 2013

Widzieliście???

Widzieliście? To nie może być prawda. Proszę napiszcie, że to jakiś żart, podpucha czy coś i że ci ludzie tylko udają, że nie znają odpowiedzi na te pytania.

niedziela, 8 września 2013

Zmiany:)

Jesień moi kochani nadchodzi i w związku z tym przyszła pora na zmianę szaty na blogu. Lubię taką jesień jak na banerku. Pełną wrzosów, słońca i takiej charakterystycznej nostalgii. Jeżeli bym miała powiedzieć czym pachnie jesień to właśnie nostalgią. A żeby wprowadzić odpowiedni klimat wrzucam kilka zdjęć z dzisiejszego spaceru. Pięknie było, ciepło, promieniście, wrzosowo. Zobaczcie sami (wszystkie fotki autorstwa męża mego:))












Wszystkiego najlepszego!

Albo 1046, albo 1047 (nie do końca wiadomo, w którym dokładnie roku przyszedł na świat)... ale czy to ważne? Wszak i tak to zacny wiek:)

piątek, 6 września 2013

Źle się dzieje moi państwo oj źle

Dzisiaj ktoś mi przesłał na maila odnośni do artykułu, który zamieszczę poniżej. Najpierw uznałam go za żart. Potem wyszukałam w Internecie tytuł i okazało się, że jednak żartem to to nie jest. Owszem są głosy, że źle to przedstawiono, że program o którym mowa ma służyć temu żeby pokazać dzieciom, że fajnie jest być chłopcem i zarówno fajnie być dziewczynką i że problem leży po stronie nauczycieli i rodziców, którzy myślą stereotypami. Cóż, widać należę do tejże kategorii, bo wydaje mi się, że dzieci wychowywane w normalny sposób doskonale o tym wiedziały i wiedzieć będą. Kurcze mój syn biega z mieczem, bawi się w zdobywanie zamków, bo jest chłopcem. Ale w jego drużynie są też rycerki (chyba nie ma takiego słowa) i jakoś dzieciaki doszły do tego bez żadnych udziwnień. Wprawdzie Tysiek ostatnio stwierdził, że na wyprawie to pomagałby Amelce nieść miecz, bo to jednak ciężka sprawa, ale ja w tym nie widziałam nic złego. Wręcz przeciwnie słysząc to mam nadzieję, że w przyszłości będzie pomagał swojej dziewczynie nosić ciężkie zakupy i wynosić dywan do trzepania, bo będzie silnym facetem, a ona kobietą, która oczywiście jak trzeba będzie to te zakupy dotarga i dywan wytrzepie, ale jak nie trzeba to skorzysta z pomocy faceta. Kurcze jakoś to wszystko mi się nie podoba. A oto artykuł:

Gdy Ala jest chłopcem, a Jaś dziewczynką, czyli "edukacyjne" eksperymenty w stylu gender

"W 86 przedszkolach na terenie Polski wprowadzony został nowy program w ramach projektu "Równościowe Przedszkole". Autorkami projektu, o którym pisał także portal wPolityce.pl są wojujące feministki.
Scenariusz zajęć zakłada, że chłopcy będą odgrywać rolę dziewczynek, a dziewczynki chłopców. Autorki zalecają nauczycielom przedszkoli, by chłopców podczas zajęć przebierać w spódniczki, pantofelki, blond peruki z różowymi wstążeczkami, namawiać do zabawy lalkami oraz do czesania sobie loków, zaplatania warkoczy. Oczywiście nie należy zapominać,że powinni malować sobie usta czy paznokcie i parzyć kawkę po uprzednim upieczeniu ciastek.
Dziewczynki natomiast, w kraciastych koszulach i ogrodniczkach mają się wcielać w rolę "twardych facetów", ojców rodziny, majsterkować i zajadać te przygotowane przez "żony" frykasy. Zalecenia dotyczą również "zmiany" płci bohaterów bajek, także Kopciuszek nie jest już dziewczynką a Wyrwidąb chłopcem. Mało tego, to Królewna ratuje Śpiącego Królewicza z opresji w towarzystwie siedmiu karlic.
Czemu ma służyć nowy program?
Autorki chcą,żeby dzieci odeszły od stereotypów i zmieniły swoją rolę społeczną. Oczywiście w skrócie chodzi o to, by chłopcy przestali być "macho" a dziewczynki polepszyły swoją pozycję w środowisku.
Na projekt przeznaczono pokaźną sumę pieniędzy z UE, mianowicie 1 mln 400 tys.zł. Kwota, decyzją rządu Tuska, została przekazana fundacji w ramach Narodowej Strategii Spójności.
Niestety, ostatecznie, to nie rodzice decydują, czy chcą dla swoich dzieci w przedszkolach, takich eksperymentów, ponieważ z góry założono (nie po raz pierwszy), że rodzice nie posiadają fachowej wiedzy na temat "równości" i sami często kierują się stereotypami, przypisując dzieciom od początku określone funkcje społeczne. Może należy najpierw edukować rodziców, zanim się dzieciom pozamienia ubranka?
Jasne jest, że chodzi o propagowanie ideologii gender, a tym samym redefiniowanie małżeństwa, rodziny, zacieranie różnic między płciami i "promocję homoseksualizmu". Najgorsze jest to,że wszystko odbywa się pod "płaszczykiem" tolerancji, równych praw dla mniejszości i walki z przemocą."

Artykuł pochodzi STĄD

czwartek, 5 września 2013

Wielkie karczycho, nos i woń kadzidła czyli zawoalowane treści erotyczne

Nareszcie wiem jak smok sprawdzał taką pannę.
Po prostu ta woń kadzidła zdradzała oszukanice:)
No i stało się! Niemożliwe do odnalezienia treści erotyczne na moim blogu sprawiły, że moją wyobraźnię totalnie ta erotyka opanowała. Nie wiem wprawdzie jak mogło mnie opanować coś co nie istnieje, ale widać i takie rzeczy się zdarzają. I stwierdziłam, że nie pozostaje mi nic innego jak dla zdrowia psychicznego poddać się i jakieś tego typu teksty tu zamieścić. Ale jak to bywa w czasie poszukiwań erotycznych tematów natknęłam się na coś nie do końca erotycznego. Chociaż może nie mi to oceniać, bo ja się w tym odrobinę już pogubiłam, co tą erotyka jest a co nie jest. W każdym razie chodzi mi o dziewictwo. Nie było dla mnie żadną tajemnicą, że od lat zamierzchłych temat posiadania nietkniętego wianka był bardzo istotny. Te wszystkie plamy na prześcieradłach, koszulach i innych częściach bielizny nocnej stanowiły często być albo nie być dla panny młodej. Ale na przykład już to, że owa krew nie kojarzyła się naszym przodkom z przerwaniem błony dziewiczej trochę mnie zaskoczyła. Otóż kochani moi dość długo w ogóle o błonie nie wiedziano. A gdy już zwrócił na nią uwagę Hipokrates uznał ją, uwaga, za twór patologiczny, który gdy się pojawi, powinien być usunięty. Poglądy te potwierdził w II wieku n.e. Soranus, filozof i medyk, Grek z Efezu, pocieszając jednocześnie niewiasty, że ten niewłaściwy stan łatwo i skutecznie daje się usunąć. Krwawienie podczas pierwszego stosunku tłumaczył on zbyt gwałtownym rozciągnięciem pochwy, bogatej w naczynia krwionośne, które pękają.*    
Dość ciekawe podejście. Aż boję się pomyśleć, co czekało taką nieszczęśnicę, której twór patologiczny usunięto.
Jeszcze 200 lat później z reguły zgadzano się z takim podejściem. Inne zdanie na ten temat miał natomiast Albert Wielki, który twierdził co następuje: "jedna skórka w kroku y macharzyna [pęcherz], która się przerywa. [...] Żywot panieński zawsze jest zamknięty, ale niewieści zawsze otwarty jest. Zepsowane niewiasty mają urynę zmąconą, przez przerwanie skórki przechodzącą".*
Dodać tu trzeba, że rzeczony Albert był duchownym i jego wiedza na ten temat jest nieco zastanawiająca.
 W każdym razie istnienie błony dziewiczej uznano za fakt pod koniec XVIII wieku. Ale to wszystko to nic. Wiadomo dawne czasy, medycyna w powijakach dużo trzeba było jeszcze odkryć i się nauczyć. Ale dla chcącego nic trudnego. Dziewictwo można było bowiem potwierdzić na jeszcze wiele innych sposobów. Ot taki głos na przykład. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale głos dziewicy był zwykle czysty, wysoki i perlisty. Po pierwszym stosunku zaś miał stawać się gruby, szorstki i ochrypły. Kolejne ważne wskazówki w tej kwestii mógł dostarczać... Kto zgadnie? Nos.
Według filozofa Johannesa Scotusa żyjącego w IX wieku, po stosunku jego chrząstka na końcu traciła jędrność oraz miękkość i następowało jej rozdwojenie, co też łatwo było ustalić palcem.*
Poza tym nie wiem czy wiecie, ale decydując się na współżycie decydujecie się również na utratę pięknej, gibkiej łabędziej szyi. Dlaczego? No jak to? Bo przecież wiadomo wszem i wobec, że zaraz po stosunku zwiększa się obwód szyi. Wiedzieli o tym już Starożytni Rzymianie i dlatego matki mierzyły obwód szyi swoim córkom przed nocą poślubną i po niej. I rano wszystko było jasne. Gdy nić była zbyt krótka wiadomo było, że panna stała się kobietą. Myślę, że sposób niezawodny, bo potwierdzony przez samego Hipokratesa.
Natomiast w Średniowieczu sprawy testu szyjnego poszły nieco dalej. Wtedy to zaczęto sądzić, że grubość szyi wzrasta nie tylko za sprawą samego stosunku, ale też za sprawą rozkoszy, a to już trochę pachniało grzechem. Dlatego też rodzice na noc poślubną zakładali świeżo upieczonej żonie delikatny naszyjnik. No a gdy się okazało, że nieszczęśliwym trafem pękł rozbuchane panny karcono.
Jakby komuś jeszcze nawet i tych sposobów było mało zawsze można zbadać zapach skóry. O tym pisał Arystoteles.
 Po stosunku miała ona wydzielać specyficzną woń, której nie znosiły pszczoły, co prowadziło do ukąszeń. Stosunek ułatwiał też - jak twierdzono - przedostawanie się zapachów z narządów płciowych aż do samej głowy. Dziewczyna prawa, mająca zaporę u wejścia do pochwy, nie przepuszczała zapachów. Wystarczyło badaną posadzić na specjalnym naczyniu nad zapalonym kadzidłem - jeśli utraciła niewinność, woń kadzidła wydostawała się z ust. *
O takich drobiazgach jak to, że dziewica miała włosy łonowe proste, a nie dziewica kręcone nie warto nawet wspominać. Ale tak dla przyzwoitości wyjaśnię tym którzy nie wiedzą, że włosy skręcają się pod wpływem tarcia podczas stosunku. Biorąc jednak pod uwagę ruchy jakie wtedy się wykonuje to wydaje mi się, że nastąpił tu pewien błąd logiczny. Bo czy przypadkiem nie powinny się prostować i kręcić, prostować i kręcić... Dobrze już się uspokajam, bo jak widzicie moja rozbudzona erotycznie wyobraźnia szaleje.
W każdym razie to już jest jakiś postęp. Treści prawie, że erotyczne są. I proszę mi tu nie mówić, że prawie czyni wielką różnicę:)
*Fragmenty pochodzą STĄD

środa, 4 września 2013

Jesień w lato zaklęta

Czy nie sądzicie, że to mogła być właśnie jesień? Mnie ewidentnie naszły jesienne skojarzenia....
fot. jkordel

wtorek, 3 września 2013

Opowieści dziwnej treści

Nadszedł moment odpowiedzi na wiadomości, które od jakiegoś czasu gromadzę w mojej skrzynce. Oczywiście nie jest to normalna część mojej korespondencji. Ale jeżeli ktoś decyduje się na przysyłanie do mnie maili typu: "bardzo wnikliwie przejrzałam pani bloga i doszłam do wniosku, że musi być pani osobą perwersyjną, zboczoną i zepsutą", to niech nie liczy na wymianę listów. Otóż część z Was zauważyła, a innym oznajmiam, że z tego typu informacjami zamierzam rozprawiać się publicznie. Dlaczego? Bo tak. Bo mogę. Bo taki mam kaprys. A zresztą czemuż tylko ja mam mieć ubaw z czytania? Wracając do fragmentu wiadomości zacytowanego powyżej. Jej autorka wysnuła wnioski o moim zepsuciu i perwersji czytając posty o fotografii pośmiertnej, fetyszach, brzydkich słowach i jeszcze kilku, ale już nie będę wymieniać. Dodała jeszcze, że pod tymi wszystkimi dawnymi zdjęciami i niby liberalnymi tekstami kryje się zepsucie i zakamuflowane treści erotyczne... Ja bardzo przepraszam, ale nie wiem o co chodzi. Najbardziej mnie intryguje to ostatnie. Nawet przejrzałam pobieżnie bloga, ale treści erotycznych nijak nie mogłam się doszukać. A bardzo bym chciała. Takie treści erotyczne wstawiane i pisane w momentach niepoczytalności (bo skoro nic o nich nie wiem to stawiam na niepoczytalność) to by było naprawdę coś! Tak przy okazji może Wy coś dostrzegliście, jakby co dawajcie znak sygnał:) Poza tym mailem jest jeszcze jeden dotyczący fetyszy. Tym razem niejaki Grzegorz pyta mnie, które fetysze są mi najbliższe i czy mam ochotę go użyć. Nie sprecyzował czy chodziło mu o fetysz czy o niego. Ale na całe szczęście nie mam problemu z udzieleniem odpowiedzi i ryzykując, że uznacie mnie za nudziarę napiszę, że nie mam. Ochoty rzecz jasna. Na żadną z proponowanych opcji.
No i na koniec jeszcze jeden list, w którym autorka przekonuje mnie, że to niemożliwe żeby mnie nie denerwowała krytyka, te recenzje, które lżą i poniżają moje książki, to szarganie moich bohaterów. I żebym w końcu wykazała się odwagą i powiedziała co o tym myślę i to tak żeby wszyscy popamiętali... Ha i tutaj muszę stwierdzić, że ubawiłam się niesamowicie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to podpucha. I że komuś wyraźnie się nudzi i rozpętałby najchętniej jakąś małą wojenkę blogową. Ale nie tym razem choć wykażę się odwagą i powiem co następuje: otóż krytyka mnie nie denerwuje. Ba, jej brak mnie nawet trochę niepokoi. Oczywiście gdy widzę coś w stylu gupia książka, bo gupia, to się dziwię. Ale chyba nie można mówić tu o nerwach. Poza tym (wiem, że dla autorki listu to co tu powiem może być pewnym szokiem) moi bohaterowie to bohaterowie książkowi - wymyśleni. Jeżeli ktoś chce ich lżyć i poniżać niech to czyni do woli jeżeli mu czasu i sił  nie szkoda. No i tak dla pełnej jasności (to może wyda się dość niepopularna opinia w pewnych kręgach), ale ja nie traktuję moich książek jak dzieci. To moja praca i jak każda podlega ocenie.
W każdym razie nadal najbardziej z tego wszystkiego intrygują mnie te treści erotyczne... Gdzie one do diabła są???