środa, 30 października 2013

Wyniki!!!

Trochę po czasie, ale są. Na usprawiedliwienie opieszałości męża dodam, że miał spory dylemat:) Jak się okazuje nie jest łatwo być jurorem:) Ale decyzja została podjęta i w związku z tym oddaje głos Kubie:)

Przeczytałem Wasze odpowiedzi. I najbardziej podobała mi się odpowiedź kicia_247 oraz anna.sakowicz. 

Brawa należą się także Klementynce, a także Agnieszce Mioduszewskiej.
Wszystkie odpowiedzi się podobały, choć spodziewałem się odpowiedzi opisowych, a tu tymczasem... zdjęcia! Spore zaskoczenie, ale że tez chciało się Wam przebierać specjalnie na konkurs?! NO, no... jestem pełen uznania dla Waszego poświęcenia.
Rozwijając zaś myśl o maj(t)kowej bieliźnie, wyobraziłem sobie koncepcję stworzenia całej serii bieliźnianej "Desusy Majki i inne takie", zamiast "Victoria's secrets" czy czy "Triumph". I wielkie sieci odzieżowe będą się zabijać...
Pozdrawiam
Kuba  

No to wszystko wiadomo:) Czekam na adresy do wysyłki i info czy chcecie autograf i dla kogo książeczki mają być.

wtorek, 29 października 2013

O ojcobójcach, mlecznych zębach w guzikach czyli słów kilka na temat mody męskiej:)


Pan w surducie
Damskij žurnal’ 1825
Zawsze wydawało mi się, że jeżeli chodzi o modę to zwykle panie musiały sprostać większym wyzwaniom. Te wszystkie suknie dzienne, toalety balowe, które nie mogły się powtarzać, pantofelki, mufki, pelerynki, gorsety zdawały się nie mieć końca. Gdy tymczasem (podkreślam, że tak mi się zdawało) panowie wkładali spodnie, koszule, frak, surdut czy co tam aktualnie było modne i mieli z głowy. No i traf chciał, że zupełnie niechcący wygrzebałam artykuł na temat mody męskiej w XIX wieku. I zapewne ci z Was, którzy mnie choć trochę znają wiedzą już, że na jednym artykule się nie skończyło. Zaczęłam kopać i nie pozostaje mi nic innego jak zwrócić panom honor. Otóż byłam w błędzie. Panowie chcąc być modnymi też musieli się nieźle natrudzić i sprostać wielu wymaganiom. Ba, nawet cierpieli niewygody. Tak czy inaczej mam wrażenie, że dziś wszyscy mamy bardzo ułatwione zadanie. Bycie modnym w obecnych czasach to pestka. Przynajmniej w porównaniu z powiedzmy takim wiekiem XIX.

Wtedy to modny mężczyzna musiał stać się, czy tego chciał czy nie chciał, dandysem. Bo tak jak stolicą mody damskiej był wtedy Paryż, tak centrum elegancji męskiej był Londyn. Tam też pojawiło się zjawisko jakim był dandy - elegant w każdym calu. O dandysach mówiono, że to nie tylko ubiór ale też styl życia. Tak jak inni ubierali się żeby żyć tak dandysi żyli żeby się ubierać. Ale to nie wszystko. Bycie dandysem to nie tylko strój, ale też styl życia. Wyrafinowany, elegancki, z nienagannymi manierami, nacechowany poczuciem humoru i nonszalancją. Dandys nie tylko dbał o siebie ale też o otoczenie. Tutaj można przytoczyć przykład Fryderyka Chopina, który być może nie był stuprocentowym dandysem, ale pewne cechy tego wyrafinowanego eleganta przejawiał. I tak na przykład nasz Frycek miał lekkiego szmergla na punkcie kamizelek, śnieżnobiałych rękawiczek i butów. Co do tych ostatnich, to musiał mieć naprawdę dobry gust, bo jego obuwie tak zachwyciło malarza Eugene’a Delacroix, że w te pędy postanowił zamówić podobne u szewca, który uszył buty Fryderykowi. Poza tym Chopin dbał z niezwykłą starannością o pokoje, w których przyjmował gości. Zasłynął z fiołkowych dekoracji. Bukieciki tych kwiatuszków były ponoć wszędzie, a dbała o nie wynajęta specjalnie po to kwiaciarka. Innym polskim modnisiem był nie kto inny ale nasz Julek Słowacki. Nosił między innymi fantazyjną kamizelkę w ogromne kwiaty.
Takim guru ówczesnej mody był George Bryan Brummel, zwany Beau (z fr. Pięknym) Brummelem. Był to dżentelmen w każdym calu. Dbał o higienę, częste kąpiele, mycie zębów. To za jego przykładem panowie zaczęli wieczorem wkładać ciemnoniebieski frak, podobne w odcieniu pantalony, białą kamizelkę i trzewiki z czarnej lakierowanej skóry, które posiadający widać niebywałą fantazję Brummel kazał polerować... Ni mniej ni więcej tylko szampanem. Niestety nie wiem, czy naśladowcy też czyścili buty szlachetnym trunkiem. Choć zapewne skoro był ich guru to mogło się tak zdarzyć.
Modne też były wysokie, sztywne, sięgające policzków kołnierzyki. O tym jakimi uczuciami je darzono świadczy ich nazwa Vatermorder co w tłumaczeniu znaczy ojcobójca. Widać komfort chodzenia w takim ustrojstwie nie był zbyt wielki, ale w sumie nie od dziś wiadomo, że żeby być pięknym trzeba cierpieć:)

Magazyn Mód. Dziennik przyjemnych wiadomości 1835
W pewnym momencie moda męska zaczęła nieco przypominać modę kobiecą. Spadziste ramiona, wąska talia. Ba, posuwano się nawet do tego, że rozkloszowywano poły surduta by uzyskać efekt pełnych kobiecych bioder. Jeżeli chodzi o wąską talię, to co niektórzy panowie nie wahali się korzystać z pomocy gorsetu. Również fryzury były kobiece: loczki, fale, a bokobrody nawiązywały do damskich loków okalających dziewczęce buzie. Na pantoflach dość często przypinano ozdobne kokardki a krawaty wiązano tak by przypominały ozdobne kokardy i wstążki na kobiecych sukniach. Co do tych
Les Modes Parisiennes 1847
krawatów to w ogóle stanowiły niemałe wyzwanie.  W XIX wieku istniało bowiem aż 72 sposoby ich wiązania, Brummel na przykład słynął ze swoich krawatowych wiązań i podobno nigdy nie używał powtórnie tego samego fulara. W XIX wieku rygorystycznie też przestrzegano dobierania właściwego stroju do pory dnia. I tak na przykład negliż oznaczał przedpołudniowy luźny strój, w którym spokojnie przyjmowano gości, półstrój był to ubiór dzienny, wychodzono w nim na przykład na spacery, a strój był ubiorem wieczorowym.

„Ubranie negliżowe, stanowi żakieta z materjału angielskiego, koloru tabaczkowego w duże czarne kraty, kołnierz niski /.../ pantalony szerokie z tego samego co żakieta materjału, wreszcie rękawiczki popielate i kapelusz prosty z rondem równem dopełniają ubrania. /.../ Tak zwanego ubrania na miasto mamy kilka rodzajów, oto niektórych z nich wydatniejsze okazy: 1) Żakieta granatowa /.../ Pantalony ceglastego koloru w podłużne czarne paski. Surdut prosty jednorzędny, czyli żakieta do figury /.../ koloru ciemno-oliwkowego /.../ Pantalony szerokie, popielatego koloru. /.../ surdut do figury jasno-granatowego koloru /.../.  Do ubrania wizytowego na miasto używa się: Surdut czarny /.../”(Tygodnik Mód i Nowości Dotyczących Gospodarstwa Domowego 1863 nr 49, s. 8) 

Ponadto mężczyzna, który chciał się wydać tajemniczy i pełen egzotycznego uroku powinien mieć w swej garderobie strój orientalny i w nim właśnie przyjmować przedpołudniem gości. Na ów strój składał się szlafrok uszyty z tureckich tkanin i podszyty jedwabiem lub wełną, przepasany jedwabnym sznurem z ozdobnymi chwostami. Głowę powinna zdobić bogato haftowana orientalna czapeczka albo turecki fez. Na nogi najlepiej wsunąć egzotyczne chińskie, kazańskie czy czerkieskie pantofle o podwiniętych nosach. I już można było paląc fajkę na długim cybuchu, oczarowywać niewiasty.  A fajki były nie byle jakie! Cybuchy miały niekiedy długość 1 metra! I oczywiście były bogato zdobione scenkami rodzajowymi, herbami sentencjami itp.
Magazyn Mód. Dziennik przyjemnych wiadomości 1838


W garderobie eleganckiego pana nie mogło zabraknąć też cylindra. Stworzył go londyński kapelusznik John Heathcote. Cylinder noszono i w ciągu dnia i wieczorem Najpierw wyrabiano je wysokogatunkowego filcu z sierści bobra, potem z jedwabiu z meszkiem. Ale myliłby się ten kto by myślał, że wystarczyło cylinder posiadać. Otóż moi drodzy wokół tego nakrycia głowy było sporo zachodu. Cylinder trzeba bowiem było polerować, czyścić, szczotkować, nadawać połysk. A czasami najlepiej było oddać do specjalnego zakładu gdzie cylinder przechodził lifting i wracał do właściciela jak nowy.
Ale cylindry były dosyć nieporęczne, a jak wiadomo potrzeba jest matką wynalazku i paryski kapelusznik Antoine Gibus wynalazł i opatentował w latach trzydziestych sprężynowy mechanizm pozwalający na złożenie cylindra do formy płaskiego placka. Na cześć wynalazcy nazywano ten rodzaj nakrycia głowy gimbusem lub szapoklakiem (fr. chapeau claque), od dźwięku wydawanego przez sprężynę, która odskakując (po odpowiednim uderzeniu rondkiem o ramię), przywracała cylindrowi pierwotny kształt.
Eleganccy panowie używali również biżuterii. Choć tutaj wskazany był umiar, ale też i fantazja. I tak w powszechnym użyciu były złote dewizki do zegarków, spinki do mankietów, szpilki do krawatów i koszul, często ozdobne i rzeźbione. Na palcach noszono sygnety i obrączki. Ale nawiązując do wspomnianej wcześniej fantazji, to panowała moda na na guziki, w których umieszczano za szkłem rozmaite pamiątki, muszelki, suszone kwiatki, włosy żony lub mleczne zęby dzieci.
Poza tym wyróżniano m.in. stroje: domowe i wizytowe, a te dzielono na – ranne domowe oraz ranne wizytowe; ponadto należało mieć odpowiedni ubiór domowy na wsi, ubranie ranne do wód, bo
Podróże do wód mineralnych stały się potrzebą wszechwładnej mody, pobyt też w kąpielach jest nader ważną rzeczą w obecnej chwili”(Magazyn Mód. Dziennik przyjemnych wiadomości 1850 nr 25, s. 151),
a w mieście: na ulicę czy do rannej przechadzki oraz ubranie do jazdy konnej oraz do polowania,
„Ponieważ dobry ton wymaga po każdym elegancie, aby był myśliwym” (Magazyn Mód. Dziennik przyjemnych wiadomości 1849 nr 36, s. 216). 
    Magazyn Mód instruował:
 „Panowie dbający o siebie, nawet nie wielcy strojnisie, robią dwa ubrania dziennie. Rano czy do wód czy na przechadzkę, ubranie się składa z bonżurki, marynarki, wreszcie z jakiei kto chce nazwy lekkiej katanki z dymy, nankinu lub płótna zwanego Jedwab chiński /.../. W południe frak negliżowy na jeden rząd zapinany, kamizelki szkockie. /.../ Pantalony na wieczór zawsze w kolorach jasnych, fraki czarne lub szafirowe.” (Magazyn Mód. Dziennik przyjemnych wiadomości 1851 nr 29, s. 166)

No to moje kochane panie nie pozostaje nam nic innego jak przyjrzeć się bardzo dokładnie szafom naszych panów, choć obawiam się, że gdyby mieli znaleźć się w XIX wieku mieliby spore problemy z przystosowaniem:) Swoją drogą ciekawe co by ówcześni dandysi powiedzieli na dżinsy i koszule w kratę... To naprawdę intrygujące:)

A teraz jeszcze tylko wspomnę, że wyniki konkursu bieliźnianego będą dzisiaj, jak tylko mąż mój powróci z pracy więc proszę o jeszcze chwilkę cierpliwości:)

Wiadomości między innymi pochodzą STĄD i STĄD)

niedziela, 27 października 2013

Przypominajka. Co ma Majka pod spódnicą, dzień ostatni.

Ja tylko na momencik wpadłam żeby przypomnieć, że dziś ostatni dzień konkursu. Szczegóły TUTAJ. Więc kto jeszcze ma pomysł, co tam Majka nosi niech pisze czym prędzej:) Najlepiej dużo, bo czytając Wasze wypowiedzi świetnie się bawię:) A i jeszcze jedno. a panowie nic na ten temat nie myślą? Szczerze mówiąc jestem zdziwiona, bo myślałam, że to panowie mają wyrobione zdanie na tematy bieliźniane:)
Życzę Wam miłej i pełnej samych sympatycznych wrażeń niedzieli.
Wasza MK

piątek, 25 października 2013

Zdjęciowo

Dawno, dawno temu ale nie za siedmioma górami tylko w Warszawie, obiecałam Karolci, że specjalnie dla niej wstawię zdjęcia Pulet i Obronnego. Po czym oczywiście na śmierć o tym zapomniałam. Ale po ostatniej wiadomości od niej pamięć została mi przywrócona, a że pamięć to ja mam dobrą ale krótką to wstawiam fotki z miejsca. Ale żeby nie było monotematycznie dorzucę jeszcze kilka zdjęć jesiennych i morskich i... A zresztą co ja będę pisać. Sami popatrzcie:)
Wszystkie fotki autorstwa JKordela:)
Obronny vel Mord


Pulpet i ja:)

Pulet w zeszłym roku na zimowym spacerze
Brzoza w Mikoszewie

A to fotka z Akwarium w Gdyni

Jak wyżej

A tutaj te dwa stworzonka ewidentnie coś ze sobą robiły.
Nie wiem tylko czy to była walka czy wręcz odwrotnie:)

Wróbelki, zauważyliście, że jest ic coraz mniej?

Łabędzia rodzina nad morzem

Ten pień był cudny, nie mogliśmy się mu oprzeć.

jesień w pełnej krasie


czwartek, 24 października 2013

Jak wyszło na to, że jestem nienormalna. Uwaga marudzę!

Od kilku dni w naszym domu mieszka z nami ktoś obcy. Zakradł się niepostrzeżenie i dotkliwie daje się nam we znaki. Nie daje nam spać, wierci w głowie, sprawia, że nawet wyjście po sprawunki staje się ogromnym wyzwaniem. Ni mniej ni więcej utrudnia nam życie. Kto zgadnie o kogo chodzi? O jakiegoś złośliwego, wrednego wirusa rzecz jasna:) Przecież to oczywiste:) Rzeczywiście dopadło nas jakieś świństwo i gra nam na nerwach. W związku z tym, że czuję się kiepsko i mam podwyższoną temperaturę stwierdziłam, że przeczytam coś mega lekkiego, coś takiego przy czym nie będę musiała nadmiernie myśleć. No i sięgnęłam po książkę, którą ostatnimi czasy przytargałam z biblioteki. Przeczytałam kilkanaście stron i dowiedziałam się, że bohaterka rozstaje się z mężczyzną z którym była od kilku lat. I że obojgu jest z tego powodu przykro i że żadne z nich nie sądziło, że tak to się skończy. I że w ogóle kochają się, ale jednak być ze sobą nie mogą. I gdyby na tym się skończyło byłoby w porządku. Ale na kolejnych stronach zostało to samo powtórzone jeszcze milion razy. Aż tak chora nie jestem, nie cierpię na postępującą sklerozę i zapamiętałam za pierwszym razem  i powtarzanie na każdej stronie tego samego zaczęło mnie potwornie irytować. Poza tym nijak nie mogłam zrozumieć rodzinnych relacji bohaterki. Bo tak jak wspomniałam rozstaje się z facetem, ale muszą podzielić między siebie dom i galerię sztuki, którą wspólnie prowadzili. Ona nie chce sprzedać domu, ale też nie ma pieniędzy żeby go spłacić. Za to już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że jej ojciec jest wziętym malarzem i zarabia kupę forsy, a matka po którymś ze swoich mężów odziedziczyła pokaźny majątek. Na mój gust w takim wypadku któreś z rodziców po prostu powinno pomóc córce. Jak nie matka, z którą bohaterka nie ma dobrych relacji to przynajmniej ojciec. Ale nie, żadne z nich nie wpada na taki pomysł. Dopiero obecna żona ojca podpowiada bohaterce rozwiązanie: otóż ma sprzedać te obrazy taty, które posiada i w ten sposób uzyskać potrzebną kwotę na spłatę domu. I tu po raz kolejny popadłam w zdumienie. Bo na początku książki czytamy, że bohaterka całe dnie i noce siedzi i kombinuje jak te pieniądze zdobyć. I nic nie przychodzi jej do głowy. A przecież sama prowadzi galerię sztuki więc na pewno ma świadomość, że obrazy ojca są wiele warte. Ale nie wpada na to żeby je spieniężyć i dopiero jej macocha jej sprawczynią objawienia. Jakaś taka bidulka niegramotna z tej naszej bohaterki. Gdy to już mamy za sobą, znaczy wiemy jak nasza bohaterka poradzi sobie ze spłatą domu i galerii (tę ostatnią ratuje wejście do spółki szanownego tatusia) dochodzimy do spłaty rat za dom. I tutaj nasza bohaterka wpada na pomysł, że po prostu musi wziąć na jakiś czas współlokatorów. I właśnie tu uświadomiono mi, że jestem nienormalna. Oto fragment, który objawił tę straszną prawdę: 

"Co najmniej jedna trzecia dzwoniących osób miała psa, często dużego; niemieckie owczarki, labradory, dwa razy pojawił się chart irlandzki, a poza tym dog, rodezyjski ridgeback, rottweiler i pitbull. Na psa także nie mogła się zgodzić. Zaczynała się zastanawiać, czy w ogóle pojawi się ktoś normalny i spokojny, bez partnera, bez dziecka, bez czworonoga, bez nałogów czy kryminalnej przeszłości. Powoli traciła nadzieję i coraz bardziej dręczyło ja pytanie, czy Todd i matka nie mieli jednak racji. Może wszyscy byli czubkami, a ona przecież chce znaleźć zwykłego, normalnego współlokatora."

Mam partnera, psa, dziecko i kota. Jaki z tego wniosek? Jestem poczwórnym czubkiem! Kurcze nie wiem czy to tłumacz czy autorka, ale wypowiedź nie brzmi najlepiej. W ogóle niektóre sformułowania brzmią dziwnie. Na przykład takie:

"Martwił się, ale wiedział, że Francesca jest silną kobietą, która wie czego chce. Zanim pojawił się w jej życiu, przetrwała samodzielnie trzydzieści lat"

Teraz Francesca ma lat 35, pięć lat była z owym partnerem i wychodzi na to, że od pierwszego dnia po narodzinach aż do trzydziestki była zupełnie samodzielna... Sama przetrwała... Jakoś tak dziwnie, nie uważacie? Nie wiem czy to ta choroba uruchomiła we mnie czepialstwo czy co, ale miast czytać i się relaksować ja siedzę nad książką i się wkurzam, dziwię i irytuję na bezmyślność bohaterki. Ale cóż widać my mający partnerów, czworonogi i dzieci, tak mamy... 

Książka o której piszę to "Charles Street 44" Danielle Steel.

środa, 23 października 2013

Oni też kochali czyli Miłość w Powstaniu Warszawskim

Właściwie powinnam napisać, że oni nie też a  przede wszystkim kochali. Gdyby nie to nie byłoby żadnego oporu podczas wojny. Nie byłoby Powstania. Bo miłość do ojczyzny to jedno, ale ta zwyczajna, ludzka miłość to zupełnie inna sprawa. To właśnie ona napędza i góry przenosi. To ona daje siłę i wiarę i nadzieję. Nawet wtedy gdy świat się wali i leży w gruzach całe dotychczasowe życie. A w tym wypadku to niestety nie przenośnia. To bolesna i okrutna prawda. W Powstaniu Warszawskim ginął świat o który walczyli Powstańcy. Miasto przestało istnieć, a pod jego gruzami pozostały pogrzebane tysiące miłości, łez i pragnień. Tysiące ludzi, którzy mieli plany na przyszłość, którzy kochali i jedyne czego chcieli to normalnie żyć. O nich własnie pisze Sławomir Koper w książce "Miłość w Powstaniu Warszawskim".
Właściwie to tytuł jest nieco zwodniczy. Bo to nie tyle opowieści o miłości, ale o ludziach w ogóle. O uczuciach, które nimi targały, o rozpaczy i pragnieniu życia. O powstańczych ślubach i tęsknocie by choć na chwilę poczuć się kochanym człowiekiem. O miłości i tej co trwała już wiele lat ale i tej zmysłowej, pełnej pośpiechu i rozpaczy. O Warszawie, która z dnia na dzień zmieniała się w wielki cmentarz. O żegnaniu się z bliskimi. Szaleństwie, alkoholu i okrucieństwie. Bo Warszawa w czasie powstania to teren jednego wielkiego mordu, największej zbrodni. Hitlerowcy dość szybko otrząsnęli się z pierwszego zaskoczenia i zaczęli metodyczne wyniszczanie miasta. A to znaczyło nie tylko wyburzanie murów, ale też zagładę ludności cywilnej. Na pierwszy rzut poszła Wola. To co tam się działo przekracza możliwość pojmowania współczesnego człowieka. Człowieka nie mającego styczności z bestialstwem wojny. Zabijano mężczyzn, kobiety i dzieci. Kobiety bardzo często najpierw gwałcono. Gdy ciała nie chciały się palić zmieniono technikę. Zanim ludzi rozstrzelano kazano przywiązywać do nich drewniane sztachety. W ten sposób zapewniano niezbędną podpałkę.
Sławomir Koper opisał dramat stolicy w niezwykły sposób. Pisze krótko, zwięźle ale właśnie ta forma najbardziej łapie za serce i trafia w najczulsze punkty. Opis przejścia kanałami zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Pozwolę sobie zacytować fragmenty:

"Ewa moja szyfrantka, dostała ataku szału(...) Niesiemy ją kolejno, potykając się o trupy, plecaki i porzuconą broń. Niesamowite wycie Ewy łączy się z odgłosami innych, podobnych wrzasków..."

"...Po drodze napotykamy obłakanego nieszczęśliwca biegającego nago wśród trupów i wzywającego swojej >>Basi<<."

Co musieli przeżywać ludzie idący kanałami wiedzą tylko ci, którzy to przeżyli. Potwierdzeniem tego jest reakcja amerykańskich producentów, którzy po pokazie filmu "Kanał" nakręconego na podstawie scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego, który przeżył przeprawę, biegali za panem Stefanem chcąc go natychmiast zatrudnić w Hollywood. Uważali, że Stawiński ma niesamowitą wyobraźnię i wymyślił wojnę w kanałach. Gdy przekonywał, że napisał scenariusz na podstawie własnych przeżyć nikt nie chciał mu wierzyć.
Sławomir Koper poza zgromadzeniem historii nie cofa się przed powiedzeniem niewygodnych dla niektórych prawd. O tym, że powstanie z góry było skazane na niepowodzenie, że ci młodzi ludzie z miejsca zostali skazani na śmierć. Nie mówi o tym czy Powstanie było czy nie było potrzebne, ale nie unika odważnych stwierdzeń. Cała książka jest niesamowitą opowieścią o ludziach, o ich mieście i odwadze. A czy istnieli by ludzie bez uczuć? Czy biliby się gdyby nie kochali i nie chcieli normalnie żyć? Ostatnimi czasy jeden z kolegów mojej córki zapytał mnie dlaczego uważam, że to takie ważne żeby pamiętać o czasach, które już przecież minęły.  Odpowiedziałam, że tylko w ten sposób można ocalić tych ludzi od zapomnienia. Teraz odpowiedziałabym mu cytatem z książki pana Sławomira:
„Spacerując po cmentarzu, jakim jest Warszawa, warto pamiętać, że tutaj ginęli młodzi ludzie, którzy chcieli żyć, kochać, założyć rodziny, a na koniec zestarzeć się przy bliskiej osobie. Zamiast tego spotkała ich śmierć, a w najlepszym wypadku emigracja lub stalinowskie więzienie” 

wtorek, 22 października 2013

O czym marzy dziewczyna...

Tak mi się dzisiaj od rana myśli o facetach. I to nie byle jakich, bo, uwaga panowie, idealnych:) I proszę mnie tu nie ściągać z chmur na ziemię mówiąc, że ideały nie istnieją! Dla mnie takim pierwszym wzorcowym facetem był Gilbert z Ani z Zielonego Wzgórza. To była moja nastoletnia literacka wielka miłość. Bo sami powiedzcie jak można nie pokochać kogoś, kto dla swej ukochanej rezygnuje z posady, kto wyciąga lubą z wody ratując ją przed niechybnym utonięciem? Kto cierpliwie czeka aż panna zmądrzeje i dostrzeże to co dla innych widoczne jest jak na dłoni? ?Jak nie zachwycać się kimś kto podnosi zgubione róże i recytuje wiersze i nigdy przenigdy nie wyśmiewa swej wybranki, nawet gdy ta nieco górnolotnie się wyraża... Takiego kogoś nie sposób nie kochać i nie marzyć o kimś podobnym dla siebie. Do tej pory pamiętam jaka byłam wściekła na Anię gdy odrzuciła oświadczyny Gilberta i zaczęła spotykać się z Robertem. Podobnie jak Iza, jej przyjaciółka, nie wyobrażałam sobie jak ma wyglądać życie Ani bez Gilberta. Nawet dziś gdy czytam "Anię na uniwersytecie" gdy docieram do sceny, w której Ania dowiaduje się, że Gilbert jest umierający, mam łzy w oczach, Mimo, że dobrze wiem, że nie umrze to i tak serce mi się ściska przy tym fragmencie:
 - Aniu, czy ty wiesz, że Gilbert Blythe jest umierający? Ania stanęła nieruchomo z oczami utkwionymi w twarzy Tadzia. Nagle tak strasznie pobladła, że Maryla przeraziła się , że zemdleje.
- Moja kochana, nie powinnaś się tak przejmować - tłumaczyła pani Małgorzata, obejmując Anię serdecznie. - Ja nie tracę nadziei. Przecież to młody chłopak i musi mieć silny organizm.
Ania łagodnie wysunęła się z objęć pani Linde i przeszedłszy kuchnię i przedsionek, weszła po schodach na swoją facjatkę. Przy oknie padła na kolana i utkwiła wzrok w bezgwiezdnym niebie. Deszcz przechodził w coraz większą ulewę. Las Duchów był pełen jęków potężnych drzew miotanych wichurą, powietrze drgało od huku ciężkich fal, uderzających z łoskotem w odległy brzeg morza. I - Gilbert umierał! - W każdym życiu istnieje księga objawienia, tak samo jak istnieje ona w Biblii. Tej nocy podczas długich godzin czuwania Ania czytała swą księgę. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że kocha Gilberta! Kochała go zawsze! Życie bez niego utraciłoby dla niej wszelką wartość. Niestety, świadomość ta przyszła za późno. Gdyby nie była dotychczas tak ślepa, tak szalona, miałaby teraz prawo pójść tam, do niego, i być przy nim do ostatka. I oto Gilbert nie dowie się, że ona go kochała. Odejdzie stąd z przekonaniem, że ją wcale nie obchodzi. Czuła, że nie przeżyje tego. Siedząc tak przy oknie, po raz pierwszy zapragnęła umrzeć, zdając sobie sprawę, że jeśli Gilbert odejdzie z tego świata bez jednego słowa zwróconego do niej, dalsze jej życie będzie jedną męczarnią. Teraz zrozumiała, że Gilbert nie kochał Krystyny Stuart, tak samo jak ona nie kochała Roberta Gardnera. Jakże mogła nie dostrzec tej silnej więzi łączącej ją z Gilbertem i sądzić, że darzy miłością Roberta! Teraz za swoją głupotę musi płacić jak za zbrodnię.   

A potem jedne z najpiękniejszych wyznań:

Ja osobiście mam tylko jedno marzenie - odezwał się przyciszonym głosem. - Powraca ono do mnie ciągle, chociaż wiem, że prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Marzę o własnym domu, o rozpalonym ogniu na kominku, o własnym kocie i psie, o odgłosie kroków przyjaciół, którzy przyszli w odwiedziny i - marzę o tobie.

Poza tobą przecież nie istniała i nie istnieje dla mnie na świecie żadna inna kobieta. Kochałem cię od tego dnia, kiedy w szkole rzuciłaś we mnie swoją tabliczką.

Gilbert niewątpliwie wysoko ustawił poprzeczkę. Nic dziwnego, że zachwycone nim panienki mają kłopot ze znalezieniem kogoś podobnego:) A wy jakich literackich/filmowych mężczyzn zagarnęłybyście dla siebie? Kmicica? Tengela Dobrego? (Saga o ludziach lodu - moim zdaniem to też ideał mężczyzny). Pana Darcy? Bohuna? A może kogoś zupełnie innego? Napiszecie?

poniedziałek, 21 października 2013

Słyszeliście o Marku? Ja nie chcę!!!

No właśnie! Jak było można zrobić coś takiego? Pamiętacie Bridget Jones i Marka Darcy? Szczerze mówiąc do tej pory ich perypetie mnie bawią i lubię na poprawę humoru obejrzeć jeden z filmów o szalonej Bridget:) Marka uwielbiam wprost pasjami, pewnie dlatego, że gra go Colin Firth, jeden z moich ulubionych aktorów. A tymczasem co ja widzę? Co ja paczę? Co zrobiono z Markiem w kolejnej części o Bridget, która ma się niebawem ukazać? Sami przeczytajcie i powiedzcie jak było można?

Dziennik "The Sunday Times" ujawnił informacje dotyczące szczegółów fabuły długo oczekiwanej trzeciej części przygód bohaterki Helen Fielding. W książce "Bridget Jones: Mad About a Boy" idolka wielu kobiet, która w latach 90. wywołała dyskusję na temat ich miejsca we współczesnym świecie, ma powrócić jako 51-letnia wdowa samotnie wychowująca dwójkę dzieci. Mark Darcy - przystojny adwokat, którego w ekranizacji zagrał Colin Firth - nie żyje. Po pięciu latach żałoby Bridget zaczyna się rozglądać za nowym partnerem. Co przydarzyło się jej mężowi, czytelnicy dowiedzą się 10 października, kiedy planowana jest premiera powieści. (Fragment pochodzi STĄD)

 I jak teraz będzie wyglądała ekranizacja bez Colina? Toż to nie będzie miało już takiego smaku... Gdzieś wyczytałam, że w ogóle ekranizacja ma wyglądać inaczej, bo zamiast filmu mają nakręcić musical. Wyobrażacie sobie śpiewająco Bridget??? W każdym razie osobiście kręcę nosem i nie ukrywam, że nie podoba mi się, że Mark umiera. Absolutnie mi się nie podoba!

piątek, 18 października 2013

Mamy co świętować więc świętujemy:) Konkurs i propagowanie treści erotycznych!!!

Moi drodzy, wczoraj nastąpiła pamiętna chwila, do której nie kto inny tyko Wy się przyczyniliście. Otóż na liczniku wejść zamigotało 101 000! Bardzo wam za to dziękuję, bo to przecież tylko dzięki Wam te tysiączki tak migają:) No i w ramach podziękowań i uczczenia tej jakby nie było pięknej liczby wyświetleń proponuję konkurs. Do wygrania dwa komplety książek, na które będzie się składać "Sezon na Cuda" i :"Wino z Malwiną". Pomyślałam, że już niedługo nadejdzie Boże Narodzenie i Sezon jak najbardziej się wpisuje w zimowe klimaty, a poza tym może ktoś zechce podarować książki komuś pod choinkę, albo zatrzymać je
dla siebie. To jak już będziecie chcieli i uważali. Oczywiście służę autografem:)
Ale jak ma być konkurs to musi być pytanie. I tak w ramach rozpowszechniania treści erotycznych na blogu (pamiętacie jak nie mogliśmy się ich doszukać?:)) chciałabym żebyście napisali... Ale o tym za moment. Najpierw wstęp. Znacie Majkę, prawda? Bohaterka Uroczyska, Sezonu i Wina, jak zapewne zauważyliście, jest nieco roztrzepana. Ja wiem o niej sporo. Kocha zwierzęta, pochyla się nad każdym nieszczęściem i tym ludzkim i tym dotyczącym czworonogów. Ma rozwinięty zmysł humoru, bo inaczej zapewne ze swoim miękkim sercem musiałaby osiwieć i oszaleć. Ja wiem o niej jeszcze więcej. Majka lubi słuchać starych piosenek, przepada za wszelkimi odcieniami błękitu, w zimę nosi wydziergany przez panią Leontynę szalik i kapelusz... Ale za boga nie wiem jaką bieliznę nosi Majka:) I to jest zadanie dla Was:) Napiszcie jaka bielizna pasuje do bohaterki Uroczyska:) Dwie najbardziej intrygujące odpowiedzi wybierze... No nie Tysiek tym razem, ale mój mąż:) Bieliźniane fantazje wpisujcie proszę w komentarzach pod postem:) Konkurs trwa do 27 października. No i nie muszę Was przekonywać, że czekam na odpowiedzi z niecierpliwością:)    

środa, 16 października 2013

O tym, że sprawiedliwość jednak istnieje

Kilka dni temu byliśmy z mężem świadkami wypadku. Samochód potrącił na przejściu dla pieszych kobietę. Pierwszy raz widziałam takie zdarzenie od początku do końca. I wiem, że wolałabym już nigdy niczego takiego nie oglądać. Samochód widzieliśmy jeszcze przed wypadkiem. Z piskiem opon mknął po ulicy, wyminął inne auto, które przed pasami się zatrzymało i uderzył w dziewczynę, która przekoziołkowała się nad maską i upadła na asfalt. Miałam wrażenie, że wszystko to widzę w zwolnionym tempie. Dzięki Bogu, że upadła z boku, a nie przed samochodem, bo kierowca nie miał zamiaru się zatrzymywać. Po prostu wdepnął gaz i uciekł. Gdyby dziewczyna leżała przed nim po prostu by po niej przejechał. Oczywiście z miejsca zebrali się ludzie, inny kierowca ruszył w pogoń za sprawcą, wezwano pogotowie i policję. Dziewczyna na całe szczęście była przytomna, ale nie pozwoliliśmy jej się podnieść. Piszę o tym, bo w tym całym tragicznym zdarzeniu jedna rzecz mnie niezmiernie ucieszyła. Kierowca, który ruszył w pogoń niestety drania nie złapał, ale po chwili okazało się, że sprawca wypadku miał pecha, bo najzwyczajniej w świecie zgubił tablicę rejestracyjną. I to jest własnie ani chybi znak, że jednak sprawiedliwość istnieje. Moim zdaniem kierowca, który ucieka z miejsca wypadku, zostawia na drodze człowieka, który wymaga pomocy powinien mieć z miejsca odebrane prawo jazdy. I żaden szok, ani inna przyczyna nie powinna mieć znaczenia, bo najzwyczajniej w świecie taki człowiek nie jest w stanie odpowiednio reagować w momentach stresowych. A skoro sobie nie radzi jest podwójnym zagrożeniem. Nadal nie mogę pojąć jak można zostawić człowieka i nie udzielić mu pomocy. Kierowcy tego auta życzę z całego serca wszelkich możliwych konsekwencji, a pani która ucierpiała szybkiego powrotu do zdrowia.  

piątek, 11 października 2013

Kręte ścieżki losu czyli "Droga do marzeń"

Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.
William Shakespeare

Krystyna Mirek napisała kolejną, po Pojedynku Uczuć (tu recenzja), niesamowicie wciągającą, rewelacyjnie czytającą się powieść. Uwielbiam książki, które same się opowiadają, których bohaterowie stają się mi bliscy, za których nie wiedząc kiedy zaczynam trzymać kciuki. Taka jest właśnie "Droga do marzeń". Mogłabym tutaj dużo pisać o tym jak mi się ją czytało, ale poprzestanę tylko na tym, że w czasie jej lektury spaliłam czajnik, bo zaczytana na amen zapomniałam o wstawionej wodzie:) I myślę, że to będzie najlepsza rekomendacja:)

Biedna, biedna, biedna Konstancja! To była moja pierwsza myśl, gdy zaczęłam czytać Drogę do marzeń". Myśl na pozór bezsensowna, bo cokolwiek można powiedzieć o 23-letniej Konstancji to można, ale na pewno nie to, że jest biedna. Przynajmniej nie materialnie. Bo jeżeli chodzi o postrzeganie świata to już zupełnie odrębna sprawa. Konstancja jest córką bogatych a właściwie bardzo, bardzo bogatych rodziców. Ma wszystko: zasobnych, wpływowych przyjaciół, złotą kartę kredytową, która zapewnia jej poczucie błogiego spokoju i bardzo sprecyzowane plany na przyszłość. Zamierza bogato wyjść za mąż i spędzić życie korzystając z portfela męża. Dziewczyna jest święcie przekonana, że nic jej w tych założeniach nie może przeszkodzić. Widać nie zna powiedzenia "Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość". Tak czy inaczej Konstancja jest dzieckiem, któremu nie przychodzi do głowy, że w jej życiu coś może pójść nie po jej myśli. Bo dlaczego miałoby się tak stać? Zawsze przecież miała wszystko, a jak nie miała, to złota karta otwierała drzwi do spełnienia każdego marzenia. Tak było do momentu, gdy okazało się, że z minuty na minutę zostaje bez niczego. Zaklęcie "Sezamie otwórz się" przestaje działać. Konta są pozamykane, dom zamknięty, przyjaciele odwracają się plecami a rodzice znikają. Konstancji nie pozostaje nic innego jak tylko odbyć przyspieszony kurs radzenia sobie z rzeczywistością i to taką, którą dziewczyna do tej pory znała tylko z czytanych książek i programów telewizyjnych. Jak poradzi sobie Konstancja gdy  przez zadziwiający splot okoliczności zostanie zmuszona stać się cząstką szarego tłumu do tej pory obserwowanego jedynie  zza szyb drogich aut? Czy noc spędzona na dworcu wśród bezdomnych może zmienić definitywnie czyjeś życie?
Ale Konstancja nie jest jedyną bohaterką "Drogi do marzeń". Jest jeszcze Anna. Anna perfekcjonistka, Anna doskonała aktorka, odgrywająca szczęśliwą żonę. Anna, która przez lata udaje, że kocha swojego męża. Anna rozpaczliwie tęskniąca za małym dzieckiem, które dawno temu urodziła i które zmarło tuż po porodzie. Anna wie jedynie, że była to dziewczynka, Anielka. I na tym jej wiedza się kończy. Nie wie nawet tego, gdzie jej córeczka została pochowana. Dlatego opiekuje się opuszczonym grobem nieznanego maleństwa. Jej mąż i dzieci, które przyszły później na świat doskonale znają tragiczną historię i mimo wysiłków Anny widzą jak na dłoni, że cień zmarłej Anielki niszczy ich rodzinę. I wszyscy powoli zaczynają mieć tego dość. Co zrobią? Jak potoczą się ich losy i jak splotą się z losami Konstancji? Tego oczywiście Wam nie powiem:)
Wspomnę tylko jeszcze, że czytając książkę dziwiłam się niepomiernie matce Konstancji. Nie mogłam pojąć, jak mogła tak bez słowa, tak po prostu zostawić swoje dziecko bez środków do życia, bez jakiegokolwiek wsparcia... Potem oczywiście zrozumiałam i jedno jest pewne: marzenia są ważne, ale czasami warto się zatrzymać i popatrzeć którędy wiedzie do nich droga i zastanowić się czy należy je spełniać za wszelką cenę. "Droga do marzeń" dla mnie ma jasne przesłanie: marzmy, dążmy do spełnienia naszych pragnień, ale róbmy to mądrze. Bo czasami zbyt zapętleni, zbyt nastawieni na branie możemy zapomnieć o tym co w życiu jest najważniejsze i przebudzenie może okazać się okrutne, a spełnione marzenia mogą zamienić się w koszmar i zrujnować życie i nam i innym.



wtorek, 8 października 2013

A co by było gdyby...

No właśnie. Co by było gdyby nie wybuchła II wojna światowa? Jak wyglądałby nasz świat? Czy my  w ogóle byśmy się na nim pojawili? Jak odnaleźlibyśmy się w nieposzarpanych, odmiennych, nienaruszonych miastach? Jak ukształtowałaby się nasza historia wolna od opłakiwań bliskich, nieprzytłoczona wspomnieniami obozów koncentracyjnych, łapanek, egzekucji ulicznych? Co by było gdyby Hitler nie przeżył dzieciństwa, zmarł w kolebce, został zabity w czasie pierwszej wojny? Albo jeszcze inaczej co by się stało gdyby został przyjęty na Akademię Sztuk Pięknych? Jak potoczyłyby się jego losy i losy całego świata? To pytanie o to jakby to było gdyby Hitler spełnił się w malarstwie padało tysiące razy i zapewne padnie jeszcze niejednokrotnie. I na nie właśnie postanowił odpowiedzieć  Eric-Emmanuel Schmitt w powieści "Przypadek Adolfa H".
Książka to dwie opowieści snute równolegle. Jedna opowiada prawdziwą historię Hitlera. Hitlera, który nie dostaje się na Akademię Sztuk Pięknych, nie ma możliwości spełnienia swoich marzeń, swojej misji życiowej, swojego przeznaczenia stania się wielkim, wybitnym i sławnym malarzem. A druga to dzieje Adolfa H, który dostaje się na uczelnię i zaczyna realizować swoje pragnienia. Rozwijają się zupełnie inaczej, jeden szuka, otwiera się na świat, sztukę i miłość, drugi wręcz przeciwnie gorzknieje, zasklepia się w swoim świecie, zamyka się na ten zewnętrzny i otacza kolczastym pancerzem.
Punktem zwrotnym dla Hitlera i Adolfa H staje się I wojna światowa. Adolf H wraca z niej przekonany, że wojna to jedno wielkie zło, niepotrzebna śmierć młodych ludzi, którzy jeszcze niedawno byli postrzegani jako obiecujący przyszli obywatele, artyści, naukowcy, a nagle po wybuchu wojny ich rola została zredukowana do mięsa armatniego. Adolf wychodzi z wojny przeświadczony o tym, że przemoc do niczego dobrego nie prowadzi. Zostaje pacyfistą, człowiekiem ze wszystkich sił unikającym angażowania się w politykę, człowiekiem, który ma świadomość, że życie to najcenniejszy dar.
W Hitlerze natomiast wojna budzi zgoła inne uczucia. Odrzucony onegdaj przez świat sztuki, niedopuszczony do ziszczenia swoich marzeń i wizji na płótnie, nagle odkrywa, że istnieje dla niego inna droga. Droga wiodąca przez okopy, przez trupy poległych, prowadząca do wielkiej chwały, chwały Niemiec, do której miał się przyczynić nie kto inny a właśnie on - Hitler.
Ale wojna została przegrana. I Hitler poprzysięga zemstę wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Między innymi Żydom, bo jego dowódcą był właśnie Żyd.
Adolf H natomiast wyjeżdża do Paryża. Maluje, bawi się, kocha i cierpi. Ale też jest kochany.
Eric-Emmanuel Schmitt urzekł mnie portretami kobiet, które stworzył. Jedenasta Trzydzieści, miłość Adolfa jest przecudną, iskrzącą się, żywą i bardzo realistyczną postacią. Jak ona pięknie kocha! Tak samo Sara, która jest bezwzględnie oddana Adolfowi.
Natomiast miłość u Hitlera... Cóż tutaj wygląda to zupełnie inaczej. Hitler kocha przede wszystkim Niemcy i siebie. A kobieta to istota niższego rzędu, nieco paskudna, wysysająca z niego energię, którą przecież w całości powinien poświęcać Rzeszy...
 Eric-Emmanuel Schmitt w swojej powieści pokazuje jak niewiele trzeba żeby człowiek stał się kimś innym. Jak na pozór błahe rzeczy wpływają na życie nie tylko jednostki ale też całego otoczenia. Książka skłania do zastanowienia się nie tylko nad losami Hitlera, ale też do zadumania się nad sobą. Bo jeżeli rzeczywiście każdy z nas ma sobie coś z Hitlera to nagle dociera do nas jak ważne jest by uważać, żeby dobro nagle nie zamieniło się w zło, żeby płynnie nie przejść od miłości do okrucieństwa.
Od zakończenia lektury nie mogę opędzić się od myśli, że bardzo żałuję, że Hitler nie podążył drogą Adolfa H. Miałby takie piękne, naprawdę piękne życie... Jeżeli nie mieliście okazji czytać "Przypadku Adolfa H" zachęcam Was do sięgnięcia po tę pozycję. Książka skłania do zadania sobie wielu pytań i o historię i o zadziwiające kaprysy losu, ale też zmusza do refleksji nad samym sobą. Takie właśnie coby było gdyby...
A na koniec pozwolę sobie przypomnieć wiersz Wisławy Szymborskiej "Pierwsza fotografia Hitlera":

Pierwsza fotografia Hitlera

A któż to jest ten mały dzidziuś w kaftaniku?
Toż to mały Adolfek, syn państwa Hitlerów!
Może wyrośnie na doktora praw?
Albo będzie tenorem w operze wiedeńskiej?
Czyja to rączka, czyja, uszko, oczko, nosek?
Czyj brzuszek pełen mleka, nie wiadomo jeszcze:
drukarza, konsyliarza, kupca, księdza?
Dokąd te śmieszne nóżki zawędrują, dokąd?
Do ogródka, do szkoły, do biura, na ślub
może z córką burmistrza?

Bobo, aniołek, kruszyna, promyczek,
kiedy rok temu przychodził na świat,
nie brakło znaków na niebie i ziemi:
wiosenne słońce, w oknach pelargonie,
muzyka katarynki na podwórku,
pomyślna wróżba w bibułce różowej,
tuż przed porodem proroczy sen matki:
gołąbka we śnie widzieć - radosna nowina,
tegoż schwytać - przybędzie gość długo czekany.
Puk puk, kto tam, to stuka serduszko Adolfka.

Smoczek, pieluszka, śliniaczek, grzechotka,
chłopczyna, chwalić Boga i odpukać, zdrów,
podobny do rodziców, do kotka w koszyku,
do dzieci z wszystkich innych rodzinnych albumów.
No, nie będziemy chyba teraz płakać,
pan fotograf pod czarną płachtą zrobi pstryk.

Atelier Klinger, Grabenstrasse Braunau,
a Braunau to niewielkie, ale godne miasto,
solidne firmy, poczciwi sąsiedzi,
woń ciasta drożdżowego i szarego mydła.
Nie słychać wycia psów i kroków przeznaczenia.
Nauczyciel historii rozluźnia kołnierzyk
i ziewa nad zeszytami.
   

poniedziałek, 7 października 2013

O poradnikach i o tym jak to o kobiety winno się starać:)

To dzisiaj będzie post pełen cytatów. Bo ja niewiele mogę tu dodać od siebie. Ale zanim zacznę powiem tylko, że rzecz się tyczy czasów dawnych, a porady przeznaczone były dla naszych prapradziadków. Ilość pra należy dostosować do danych fragmentów:)
Oto te dotyczące zdobycia niewiasty. Nie zapominajcie drogie panie, że kobiety postrzegane były zazwyczaj jako istoty płoche i niezbyt rozgarnięte. Ale wymagające pewnych wstępnych zabiegów. Oto i instruktarz dla amanta:)

"Niezawodny zdobywca serc, czyli sztuka przypodobania się"
-  "nie plądrować w damskich stoliczkach do szycia, nie ruszać nic na biurku do pisania"
-  "nie dreptać bez potrzeby w damskich pokojach" 
-  "znalazłszy u dam ptaszki, popieścić się z niemi; pieska, który się zbliży, nie odtrącać gburowato ani też nie mówić, że cierpieć nie może psów lub kotów, jeżeli tego rodzaju zwierzęta są w pokoju". 
Kolejne rady pochodzące z :
"Sztuka pozyskania w krótkim czasie oblubienicy, jakiej kto sobie życzy, z posagiem albo bez posagu".
 - "zasypywać kobietę pochlebstwami" 
- "natchnąć ją podziwem dla rozmówcy"
Ale to nie wszystko. Ubiegając się o panią kawaler musiał też zabawić się w szpiega. Jak na mój gust w tej chwili musiałby porzucić pracę żeby zdobyć żonę, ale wtedy widać nie frasowano się takimi drobiazgami i bez wysiłku poświęcano się by zdobyć istotne informację o pannie. Co lubi, gdzie bywa, kogo przyjmuje. A jak do tego dochodzono? Ależ nie ma nic prostszego bowiem wystarczyło udać się do niej do domu i:
- "(...) pierwszy lepszy z mieszkających w tym domu [co ona] - cyrulik, praczka, straganiarka udzielić ci może - wybornych wiadomości, jeżeli nie pożałujesz kilku, kilkunastu groszy".
Żeby jeszcze bardziej przypaść pannie do serca należało pokazać, że żaden wysiłek nie jest zbyt wielki, by zostać dobrze przyjętym i:
 - "w tym celu nie zawadzi od czasu do czasu przejść przed domem ukochanej, ale nie więcej jak dwa, trzy razy dziennie".
A gdy kawaler już się zmęczył, bo w sumie ileż to można biegać pod domem winien znaleźć sobie jakąś miłą kawiarnię lub cukiernię i stamtąd zza szyby obserwować dom ukochanej.
Jak widzicie łatwo panowie nie mieli. Ale to jeszcze nic, bo właściwie zaczęłam od końca. Zanim bowiem taki kawaler wyszedł w ogóle z domu, to biedaczyna musiał się nieźle napracować. I teraz moje kochane poczytajcie jak w pocie czoła nasz przyszły amant szykował się do wyjścia:)

B. Londyński, Abecadło życia powszedniego

„W niedzielę rano, wstawszy z łóżka, poddaj siebie samego rewizyi i zbadaj, czy jesteś gruntownie czystym.

Jeżeli nogi masz brudne, umyj je; jeżeli masz paznogcie za długie, obetnij je, jeżeli ulegasz łatwo poceniu, posyp pocące się miejsca proszkiem, którego dadzą ci za parę groszy w każdej aptece; jeżeli masz odciski, usuń je nożem kościanym, a uważnie, iżbyś się nie okaleczył.

Zęby i gardło wypłucz, brud z zębów usuń za pomocą kredy z miętą, węgla lub popiołu z cygara, mocno pocierając palcem lub szczoteczką; dla usunięcia niemiłego oddechu, przeżuj kawałek suchej bułki; dla wzmocnienia nerwów ocznych, zanurz twarz trzykrotnie w misce z czystą wodą, w której oczy otwieraj i otwarte trzymaj, dopóki tchu starczy; pryszcze i węgry na całym ciele powytłaczaj; włosy wyszczotkuj i pozbaw je możliwie łupieżu; umyj się cały gruntownie dobrem mydłem, którego nie żałuj, naprzód ciepłą, a potem zimną wodą.

Upewniwszy się, że ciało swoje doprowadziłeś do zupełnego porządku, pogimnastykuj się trochę dla nadania sprężystości członkom, wdziej czystą bieliznę, stań przed zwierciadłem i rozpocznij toaletę świąteczną (…)

Wkładając bieliznę, obejrzyj ją, czy jej czego nie brak, czy dziurki w koszuli się nie strzępią, czy nogawki w majtkach nie prują się i czy wszystko w ogóle jest na swoim miejscu. Pamiętaj, że jeżeli cię skarpetka uwierać będzie, to się będziesz krzywił i będziesz brzydki, włóż ją tak, ażeby cię nie uwierała. (…) W bieliźnie powinieneś czuć się swobodnym, zwłaszcza przy szyi i w pasie. (…) Majtki w pasie zapinaj na wszystkie guziki, bo nic przykrzejszego jak niedoskonałość w tej mierze. (…)

Jakże możesz być w dobrem usposobieniu, jeżeli kołnierzyk wypadnie ci poprawiać co chwila lub majtki wiecznie podciągać? Pomijam już tę okoliczność, że wyglądało by to tak, jakbyś był dotknięty choroba świeżby lub jakby cię gryzło robactwo. Za takiego niechluja nie chciałbyś przecie uchodzić! (…)

Po włożeniu bielizny przystąp do wyboru krawata. Ładny krawat to rekomendacyja twojego gustu i dobrego smaku (…)

Kiedy więc masz krawat na sobie, zabierz się do uczesania głowy i do zrobienia się ładnym. Tu nie ma śmiechu. Chcąc się podobać, trzeba nadać sobie pozór elegancyi i urody, choćby nawet sztucznej. Nasze rycerstwo od wieków szwarcowało sobie wąsy i chętnie poddawało się w razurach wszelkim wybrykom sztuki balwierskiej. Naśladuj tych praojców bez wahania, o ile stać się na to, (…) przeznacz pewien drobny fundusz na sekrety toaletowe. Miej w kuferku dobre lustro, dobrą szczotkę, grzebień gęsty i rzadki, trochę pachnideł i pomad czy olejków, bo to nigdy nie wadzi, o ile użyte są w miarę i z rozwagą. Nie idzie o to, ażebyś pachniał z daleka, ale o to, żebyś przytłumił niemiłe zapachy, jakie bezwiednie pociągasz za sobą. (…)

Zacznij się więc czesać. Przy tej okazyi, zrób sobie we włosach rozbiór staranny, a jeżeli tego nie potrafisz, to noś włosy krótkie, byle nie wystrzyżone maszynką przy samej skórze, jak to dziś wielu robi, bo nie masz wyglądać jak człowiek wypuszczony co tylko z domu waryatów!… (…) Okulary lub nanośniki to zawsze cecha pewnego upośledzenia lub kalectwa. Unikaj ich w miarę możności, a natomiast wykształcaj w sobie siłę wzroku tak, ażebyś się mógł bez szkieł obyć. (…)

Po uczesaniu się i zrobieniu sobie twarzy ładnej dla samego siebie, obejrzyj paznogcie u rąk – a nie obgryzaj ich nigdy, broń Boże! – weź nożyczki albo ostry scyzoryk, wyrównaj wszystkie zadziory, wybierz brud, poczem umyj ręce (…)

Jeszcze jedna uwaga dla tych, co chcą mieć spodnie na dłużej świeże. Nie zakładaj nigdy nogi na nogę, nie wciskaj nóg zbytnio pod krzesło, gdy siedzisz, przy siadaniu zaś z lekka podciągaj spodnie do góry. Co do szelek, to uważam je za konieczną część ubrania dolnego (…) A czy może być coś bardziej nieprzyzwoitego nad konieczność ciągłego podciągania do góry opadających pantalonów! Człowiek tak wtedy wygląda, jakby cierpiał na drgawki nerwowe lub na chorobę Ś-go Wita. Trzeba mieć zawsze w pamięci, że tylko osoba spokojna i nie zdradzająca niczem braków w garderobie ludziom podobać się może.

Opychanie odzieży rozmaitymi przedmiotami niszczy ją i pozbawia formy. Miejże przy sobie jedynie tyle drobiazgów, ile ci koniecznie potrzeba. Rąk do kieszeni nie pakuj, jak to bywa, niestety, w tak częstym zwyczaju u ludzi nieprzyzwoitych w znaczeniu towarzyskiem (…)

W kieszeniach spodni dość jest mieć portmonetkę z niewielką sumą pieniędzy na drobne wydatki, portmonetkę średnich rozmiarów, dobrze zamykaną i o tyle elegancką, żebyś się jej nie wstydził otwierać przy ludziach. (…) Scyzoryk w tejże kieszeni przydać ci się może, miejże go, ale w rozmiarach średnich, boś nie jest nożownik, ani ogrodowy, idący do pracy, lecz młodzian zażywający świątecznego wczasu.

Chustka do nosa jest ogromnie ważnem dopełnieniem przyzwoitego stroju mężczyzn. Służyć ona winna jedynie do właściwego użytku i ma być zawsze o tyle czysta, iżby nie sprawiała odrazy ani patrzącym na nią, ani właścicielowi.

Co do niemiłego aktu wycierania nosa, to należy go odbywać w sposób cichy i bardzo dyskretny, a broń Boże nie samymi palcami, skoro ma się chustkę w kieszeni (…) Szkaradnym jest zwyczaj plucia i charkania w chustkę. W towarzystwie przyzwoitem nigdy się tego nie robi, bo się też w ogóle w towarzystwie nigdy nie spluwa. (…)

Doszło przecie do tego, że po wagonach i tramwajach wiszą karty z napisem >>Pluć nie wolno pod karą policyjną<< To znaczy, że człowiek musi się powstrzymywać od tej brzydkiej wady (…)

A teraz mój elegancie, zrób ogólny ostateczny ogląd całości, sprawdź dokładnie, czy czego nie zapomniałeś, weźże i wierszyki ze sobą, których przyrzekłeś dostarczyć komuś bardzo ci miłemu, (…) weź wycinek z gazety, w której wyczytałeś coś tak ciekawego, że aż z przyjaciółką o tem pogadać zamierzasz, weź i parę kart wizytowych z adresem własnego mieszkania na wypadek nowych znajomości. (…)

Idź z humorem, z piosenką na ustach, z kwiatem w butonierce, z wierszykiem dla lubej, pachnący, ładny i już zawczasu kochany”

No i teraz pytanie: Jak wyglądają przy tych wszystkich radach i wytycznych nasi mężowie i chłopcy? Zdobyli by w tamtych czasach pannę? Ze mną byłby problem, bo kurcze z okna mieszkania ani widu ani słychu żadnej kawiarni ani cukierni, a z ostatniego piętra też byłoby trudno dojrzeć czy kawaler się przechadza czy nie...:)

czwartek, 3 października 2013

O tym jak to programy przyrodnicze mogą zwichnąć niejedną karierę

canero w całej swej psychopatycznej okazałości
Tysiek ostatnio ogląda programy przyrodnicze. Najróżniejsze. Oczywiście skoro nasz syn je ogląda to i my jesteśmy na bieżąco z tym co aktualnie go zainteresowało. Nawet jak nie chcemy to wiemy wszystko, bo nasze dziecko jest nieodrodnym członkiem naszej rodziny i mówi dużo i lubi dzielić się swoimi pasjami. Niestety jeden z takich programów zaprzepaścił jego szansę na zostanie naukowcem, badaczem i podróżnikiem. Ów  program był o Amazonii. A fragment opowiadał o pewnej rybce, która przeraziła go śmiertelnie. Fakt faktem rybka jest przerażająca. Canero, tak się zwie to małe i na pierwszy rzut oka niepozorne stworzenie, ma bowiem bardzo nieprzyjemny sposób spożywania posiłków. Otóż rybka jest mięsożerna. Ale nie tak zwyczajnie żeby podpłynąć i chapsnąć kogoś powiedzmy w łydkę, albo ogon jeżeli jest się rybą. O, nie, nie, nie! Canero jest na to zbyt wyrafinowana. Ona bowiem znajduje otwór w ciele ofiary, wpływa przez niego do środka, potem haczykami które posiada zakotwicza się w nieszczęśniku i na żywca wyżera to co tam akurat znajdzie. Taki rybi sposób na spożycie tatara. W programie dość szczegółowo omówiono co się dzieje gdy owa ryba wpłynie do penisa. Tysiek oglądał i oczy robiły mu się coraz większe. Jakby nie było ma już sześć lat i jak prawdziwy facet dba o swoje męskie dziedzictwo:). Po skończonym programie z ponurą miną oświadczył, że niestety, ale nie mam co liczyć na to, że zostanie odkrywcą. W sumie to jeszcze tak szczegółowo nie zaplanowałam jego kariery (ostatnio miał zamiar być piratem albo superbohaterem), ale jak na kochającą matkę przystało zmartwiłam się należycie.
- Czemu Tysiu? - zapytałam.
- Nie mam zamiaru poświęcać się dla nauki! - odparło moje dziecko stanowczo a mi szczęka opadła i słów zabrakło. Takiej puenty się nie spodziewałam.
Sami więc widzicie, że programy przyrodnicze bywają niebezpieczne i zapewne niejedną karierę już zaprzepaściły:)
A teraz ostatnia rewelacja też niejako mająca źródło w oglądanych dokumentach przyrodniczych. Tysiek bowiem jest dzieckiem, które nie tylko ogląda ale też wyciąga swoje własne wnioski. Chodzicie na grzyby? Jeżeli tak to proszę bardzo, oto rada mojego syna, której ostatnio mi udzielił gdy wyruszałam na grzybobranie:
Mamo, jak chcesz znaleźć grzyba, to po prostu musisz myśleć jak grzyb! - powiedziało moje dziecko ze śmiertelną powagą. I tutaj zadanie mnie przerosło, bo całą sobą poczułam, że chyba nie jestem w stanie wczuć się w grzybowe myślenie... Może wam to się uda:)
Miłego dnia Wam wszystkim życzę!  

środa, 2 października 2013

Tak, tak, tak!!!! Mieliście rację:)

Mieliście rację. Wszyscy w komentarzach pod wczorajszym postem. Skończyłam książkę i jestem jednocześnie przeszczęśliwa i taka trochę zagubiona. Bo po tylu godzinach spędzanych przy kompie nagle czasu zrobiło mi się dużo i wczoraj wieczorem odśpiewałam mojemu mężowi: ja nie ma co ze sobą zrobić (na melodię ja nie mam co na siebie włożyć:)). Bo rzeczywiście jeszcze we mnie buzuje szał pracy:) I dobrze, bo w kolejce czeka kolejny pomysł, który powinnam zrealizować do końca roku. Ale o tym później. Teraz jeszcze słów kilka o książce, która powędrowała do Wydawcy. Bo należy się Wam trochę wyjaśnień. To miała być książka przesycona francuszczyzną. Jej bohaterka miała przebyć w niej daleką drogę z Warszawy, do Malowniczego a stamtąd do Francji. I hmm... Przebyła, ale tylko jej część. Bo stało się to co zwykle dzieje się z moimi książkami tylko na większą skalę. Antoinette poszła zupełnie inną drogą niż ta, którą ja na początku jej wytyczyłam. Oczywiście podążyłam w te pędy za nią, bo ktoś w końcu musiał lecieć i uporać się z tym całym bałaganem, który powstał w  wyniku jej niesubordynacji.
I to kochani moi stało się mimo ułożonego planu, mimo konkretów, mimo porządnego opracowania. Już tłumaczę dlaczego tak wyszło.
Ostatnio zastanawiałam się jak najbardziej prawdziwie odpowiedzieć na pytanie jak powstaje książka. I przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. Bo tak naprawdę w moim wykonaniu wygląda to tak, że mam jakieś założenia,  jakiś szkielet planu, jakieś główne punkty. Ale gdy siadam do komputera i zaczynam pisać nagle pojawiają się rzeczy zupełnie niezaplanowane, ludzie, którzy są dla mnie zupełnym zaskoczeniem, no po prostu obcy. I nagle stają się istotni. Niezbędni, bo kochani, nie lubiani, stają się mieszkańcami miasteczka bez których Malownicze już nie byłoby takie jak powinno być. A moi bohaterowie też nie są lepsi. Robią różne rzeczy trochę poza mną. I tak dumając nad tym olśniło mnie. Otóż mam wrażenie, że sposób pisania jest po części odzwierciedleniem osobowości. Powstawanie książki wygląda u mnie trochę tak jak funkcjonowanie w domu. Panują pewne zasady, o których się nie dyskutuje, są podstawą, ale poza tym każdy kto z nami mieszka ma mnóstwo swobody. Taki kot na przykład. Wie, że na stół mu wchodzić nie wolno i do tego się stosuje. Ale za to ma mnóstwo innych ulubionych miejsc i zajęć. Ma swobodę i akceptację. Kochamy go takim jakim jest, akceptujemy jego bziki typu jadanie w towarzystwie (naprawdę Obronny jada najchętniej gdy ktoś siedzi koło niego, wczoraj zaprowadził mnie do miski i dopiero wtedy raczył ją opróżnić:) Cóż wzięłam sobie taborecik książkę i posiedziałam z kociskiem. Co mi szkodziło:) W skrócie chodzi mi o to, że nic nie musi być pod linijkę i chyba dzięki temu nawet nasze zwierzaki wyrosły nam na indywidualności. I już wracam do książki, bo właśnie tak samo stało się z nią. Antoinette trzymała się pewnych założeń, ale też rozwinęła cechy charakteru o których ja na początku nie miałam pojęcia. Dałam jej swobodę. I dzięki temu zaprzyjaźniła się z ludźmi, z którymi chciała się zaprzyjaźnić i zrobiła rzeczy, które w ogóle nie miały w książce mieć miejsca. I tak pojawiły się w niej dzieci, wychowywane przez dziadków alkoholików. Marcysia, która garnie się do każdego i szuka kogoś kto ją pokocha, to młodsza z dziewczynek. Odegra sporą rolę w powieści. A miało jej w ogóle nie być. Będzie trochę dramatów rodzinnych, trochę wzruszeń i trochę śmiechu, ale najmniej będzie samej Francji. I tutaj tych którzy nastawili się na francuszczyznę bardzo przepraszam i jednocześnie proszę o cierpliwość, bo to wszystko będzie. Tyle tylko, że w drugim tomie:) Antoinette zrobiła tyle rzeczy po przyjeździe do Malowniczego, że na rozwinięcie swojego bzika francuskiego nie starczyło jej czasu. Poza tym w książce nie tylko ona odgrywa ważną rolę. Bo równolegle z jej historią toczy się opowieść o Julce, Tymoteuszu i bardzo zawikłanej tajemnicy rodzinnej. Zresztą tych tajemnic w Antośce będzie sporo. I Antoinette również na koniec zostanie czymś bardzo, ale to bardzo zaskoczona. To co wybaczycie mi ten brak Francji? Znaczy są tam nawiązania, do bzika Antośki ale niewielkie. Tak więc jeszcze raz -  wybaczycie?  Asiu poczekasz na następny tom? Bo tam będzie Twoja nazwa domu i trochę Paryża i pieczenie domowego chleba i w ogóle... A teraz będzie Malownicze, taras cały w lawendzie, dwójka bardzo samotnych dzieci, pan Miecio i pani mieciowa, historia Floriana (pana Miodka), Julia, która przyjedzie do Malowniczego szukać prawdy o swojej rodzinie, Mania ze swoją pasją zbieracką, proboszcz, który jak zwykle trochę niekonwencjonalnie będzie podchodził do życia... To może jednak wybaczycie?  

A to tak nawiązując do wczorajszego posta i wzmianki o bałaganie:
  

wtorek, 1 października 2013

Kajam się i zapytuję

No tak, przyszła pora pokajać się odrobinę. Bo ostatnio zaniedbywałam Was fatalnie. I tu na blogu i mailowo i fecebookowo i w ogóle wszędzie. Co więcej zaniedbywałam też moją rodzinę. Nawet nie chcecie wiedzieć jak wygląda mój dom. Ja też nie chcę, dlatego staram się nie rozglądać na boki gdy się po nim poruszam. Zaniedbałam też czytanie, gotowanie, spacerowanie... Jednym słowem kompleksowo wyłączyłam się z życia. Tak było do wczoraj. Ale od wczoraj wszystko się zmieniło! Znaczy bałagan mam taki jaki miałam, ale bałagan rzecz nabyta, da radę się go pozbyć, jak przyjdzie na to pora. Ale za to byłam na grzybach, na baaardzo długim spacerze z psem, włączyłam telewizję i poskakałam po kanałach, przytargałam na szafkę koło łóżka stertę książek i zupełnie nie wiedziałam co mam najpierw robić.Oglądać czytać, pichcić, sprzątać, tarzać w przygotowanej lekturze... Co się takiego wydarzyło zapytacie. A to ja mam do Was prośbę. Nie powiem Wam co się stało, za to Wy spróbujecie zgadnąć co też mogło wydarzyć się w życiu osoby pracującej tak jak ja:) No kto, no kto zgadnie? Oczywiście wieczorkiem wstawię post wyjaśniający, ale może komuś coś przychodzi do głowy:) Bardzo proszę piszcie, spekulujcie, używanie wyobraźni wskazane:)
Wasza MK.