sobota, 31 maja 2014

Zmiany, zmiany, zmiany. Nowa książka, nowa szata, stara ja:)

Mniej więcej streściłam wszystko w tytule:) Wraz z nową książką przyszła pora na nową szatkę dla bloga. Bo Magdaleny już tak mają, że czasami się nudzą i wtedy... Wtedy ich mężowie mają przekichane, są usadzani przy komputerze i zasypywani pomysłami, wyrażanymi mniej więcej tak:
- Bo tutaj by można było tak wiesz różowo i wiosennie... No jak nie wiesz jak wiesz... Tak po mojemu!
W sumie nie zazdroszczę mojemu mężowi, ale chylę przed nim czoła, że jeszcze mnie nie zamordował i nie zakopał w ogródku. Być może dlatego, że nie mamy ogródka:) Albo dlatego, że ma dla mnie jakiś sentyment:) Tak czy inaczej blog ma nowy wystrój, nową okładkę książki i całkowicie starą i dobrze znajomą mnie:) A na koniec w związku z tytułem najnowszego "Malowniczego" życzę wam wszystkim by najbliższe i dalsze dni były Waszym wymarzonym czasem! Choć od razu wyznam szczerze, że tytuł jest podstępny:) Ale wracając do tematu: podoba Wam się nowe ubranko? Ja nieskromnienie powiem, że mi bardzo:) Zdolnego mam męża:)

czwartek, 29 maja 2014

Trochę zawile o moich planach zawodowych:) Kto zgadnie o kim będzie opowieść?

Chodzi za mną już od dawna. Popatruje znacząco i lekko się uśmiecha. Wczoraj stała przed szafą i wpatrywała się w wiszące równo sukienki. Wybrała kremową z wysokim kołnierzykiem z koronki. Pasowała jej do kapelusza. Była tak jak ona w stylu przedwojennym. Uszyta po wojnie ale identyczna jak jedna z tych, które straciła w wojennej zawierusze. Znacząca. Sukienka z historią, którą bardzo by chciała opowiedzieć. I znów to spojrzenie w moją stronę. Pierścionek po prababce na palcu, od którego właściwie wszystko się zaczęło - kolejna historia. Beztroskie dzieciństwo, miłość ta pierwsza, która wcale nie okazała się ostatnią i ta ostatnia, która nie okazała się tą na zawsze. Wspomnienia z dzieciństwa, rozśpiewane miasto, szorstki policzek ojca, łagodne oczy matki... Opowiada mi o tym wszystkim, nie daje spać sprawia, że nie mogę myśleć o niczym innym ale jeszcze się opieram. Jeszcze dopytuje, dociekam. Chodzę koło niej na paluszkach żeby jej nie spłoszyć. Bo nowe historie trzeba oswajać krok po kroczku. I teraz pytanie do Was:

O kim będzie kolejna książka? Kto mi się śni po nocach i łagodnie acz stanowczo domaga się opowieści o swoim życiu?


wtorek, 27 maja 2014

Zapraszam!

Zapraszam Wszystkich na wywiad ze mną. Opowiadam o Madeleine i o planach na przyszłość i o... Zresztą zobaczcie sami:) TUTAJ

Dzisiaj fotorelacja z kilku poprzednich dni:)

Jak już wiecie byłam na spotkaniach w Białobrzegach, Rzeszowie i Krośnie. Spotkałam się tam z osobami, które na co dzień mam okazję "widywać" jedynie wirtualnie. Bardzo dziękuję też wszystkim, którzy zechcieli uczestniczyć w spotkaniach i paniom prowadzącym.
Pani Beato, Basiu, Kingo, Iwonko - dziękuję!!!!!
Dziewczyny, które poznałam w rzeszowskiej księgarni (licealistki + jeden rodzynek licealista) dziękuję za przeurocze spotkanie i czekam na opowiadania:)
Do domu wróciłam z czwartku na piątek a w piątek późną nocą dojechała do mnie Sabinka i w sobotę pojechaliśmy na targi. A tak to wszystko wygląda na zdjęciach (za fotki dziękuję wszystkim, którzy mnie poratowali, bo niestety aparat nam padł :( ) :

W Krośnie z Kingą i Iwoną (to moje pokrewne dusze:))

A tu już po spotkaniu, na obiedzie... No może kolacji...
Jak zwał tak zwał, pysznie było, a jeszcze dodatkowo
uczta duchowa i boski kelner Kubuś:) Było cudnie!

A to w Białobrzegach z moim ukochanym Basikiem:)

To dziewczyny i ja:) Wyglądam jak królowa matka na tronie
i od razu mówię, że protestowałam:)
Krosno i podpisywanie.

I jeszcze raz Krośnieńskie spotkanie

A tutaj moja publiczność w Rzeszowie. Bardzo dziękuję wszystkim za obecność.

Jeszcze raz Rzeszów:)

Podpisy.

Targi, Sabinka, Hania Cygler i Kordel we własnej osobie:)

A tutaj przed stadionem. Wyglądam trochę jak kuzyn coś:)

A to Bruchalek, spotkany nieoczekiwanie no i Sabinka:)
(Zdjęcie podkradłam od Agi mam nadzieje, że mnie nie zamorduje:))

Zdjęcia ze spotkań w Rzeszowie i Krośnie pochodzą ze strony księgarni Nova.


piątek, 23 maja 2014

Kolejne malowniczo - mroczne do przeczytania:)

Bardzo byłam ciekawa tego połączenia grozy, mroczności i dobrego zakończenia:) Ciekawe czy Wam się spodoba?

Joanna Włodarska
Zagubione

Deszcz lał nieprzerwanie już od kilku godzin. Dwie przygarbione, zakapturzone postacie z mozołem pięły się w górę ścieżką w kotlinie. Wokół były tylko góry. I nie zapowiadało się na zmianę pogody.
- Jeszcze trochę i nasza strużka pod nogami zamieni się w strugę – wymamrotała jedna z nich.                    
- Może prędzej dojdziemy do jakiejś cywilizacji – odpowiedziała druga ocierając jednocześnie twarz i usiłując dojrzeć coś przez ścianę deszczu. Niestety – cywilizacji widać nie było. A przecież w przewodniku było napisane:" Spacer górską ścieżką będzie miłym urozmaiceniem wycieczki w okolicy naszego miasteczka. Malownicze położone jest u stóp jednego z najbardziej urokliwych pasm górskich w Sudetach. W pobliżu szlaku spotkać można rzadkie gatunki fauny i flory. W parku krajobrazowym zamieszkują rysie, wilki i niedźwiedzie". Jakby na przypomnienie tych słów jedna z kobiet rozejrzała się niespokojnie dookoła.
- Co się stało? Widzisz coś? - zaniepokoiła się druga.                                                                                   -Nic a nic. Tylko mi się te wilki i niedźwiedzie przypomniały.                                                                         -O matko i córko! Nie wspominaj mi o tym! Siostra, gdzieś ty mnie przywiozła. Ja jestem dzieckiem miasta. Lubię usiąść sobie na tarasie kawiarni, popatrzeć na zieleń wokół, na kwiaty, na wróble i gołębie.            
- Wiesz, Ewka, zieleni wokół to ci tu chyba nie brakuje? Ptaków też pewnie tu sporo. - z sarkazmem skwitowała starsza z sióstr.                                                                                                                      
-Ha, ha – powiedziała ponuro Ewka. Zrobiła krok do przodu i wrzasnęła jak opętana.                                 -Co się stało?                                                                                                                                               - Nic. Kałuża. Po kostkę. - odparła Ewka.- Miśka, zrób coś, ja już nie mam siły. - wyjęczała.                
- Ewik, ogarnij się. Co ci zrobię? Na barana cię nie wezmę. W przewodniku stało napisane jak byk: przyjemna wycieczka, nawet dla niezbyt zaawansowanych piechurów. Nie moja wina, że akurat lunęło. Idziemy dalej. Tam musi być jakaś cywilizacja.                                                                                
- Bo co, autor przewodnika tak napisał?                                                                                                       -Aha. Nie mógł się przecież mylić we wszystkim. Ewka spojrzała na siostrę nieco nieprzychylnym wzrokiem i z miarowym chlupotaniem w przemoczonych butach ruszyła dalej. Podeszły pod kolejną górkę. Nad wierzchołkami gór, zza chmur nieśmiało wychynął księżyc. Dziewczyny stanęły i zmęczone oparły się na kijkach. Deszcz padał nadal.
- Ale pięknie! Kiedy ostatni raz widziałaś taką pełnię?- Zapytała Miśka patrząc na młodszą siostrę.  
- W zeszłym miesiącu, przez okno. Z ciepłego łózka. - odpowiedziała Ewa, ale uśmiechnęła się do siostry. Nagle usłyszały z pobliskiego lasu przeciągle wycie. Drgnęły przestraszone i chwyciły się za ręce.
- Wilk. - Wyszeptały obie.- To na pewno wilk. Chodźmy prędko. Może naprawdę tam dalej są jakieś domy.                                                                                                                                            Wszystko wokół jakby zamarło. Wtem zabrzmiał głośny wystrzał.                                                                - Boże, jeszcze ktoś strzela, ja się boję.                                                                                                   Ewa zbiegła na bok ścieżki i przytuliła się do pnia drzewa.                                                                      
-Może poczekamy tu do rana?                                                                                                                
- Pst, poczekaj, coś widzę. Miśka zrobiła sobie daszek z ręki i wpatrywała się przed siebie. - Widzę światło.Idziemy!                                                                                                                                      
- A jak to kłusownicy?                                                                                                                            
- No przecież nas nie zastrzelą! A na pewno wiedzą gdzie jesteśmy i jak znaleźć jakieś schronienie. - Ja już mam wodę wszędzie. W plecaku też.                                                                                                           Ewa, choć nadal przerażona, musiała zgodzić się z siostrą. Nie zapowiadało się na to, że deszcz przestanie padać i robiło się coraz chłodniej. No i ten wilk. Ruszyły dalej. Światełko coraz wyraźniej przeświecało przez gałęzie. Doszły do rozwidlenia drogi, wąska ścieżka dalej pięła się w górę. W stronę światła prowadził zaś jakby szeroki trakt. Dziewczyny chwyciły się za ręce i ruszyły odważnie traktem. Za zakrętem, w księżycowej poświacie, dostrzegły mur. Jakby wystrzępiony, mocno nadszarpnięty zębem czasu. Spod jasnego tynku widać było kamienne fragmenty. Po murze wspinał się skłębiony, gęsty bluszcz.                  
- Pamiętasz ten horror " Czerwona róża"? Tam też był taki mur i taki bluszcz – Ewa miała skojarzenie niekoniecznie dodające otuchy. Miśka postanowiła udawać, że nie usłyszała pytania. Ale w wyobraźni stanęły jej sceny z filmu.                                                                                                  
-Idźmy wzdłuż muru. Tam musi być jakieś wejście.                                                                                       - Oby nie żelazna, kuta brama, bo jak Boga kocham, nie wejdę – powiedziała Ewa. Ruszyły, przedzierając się przez imponujące krzaki i pokrzywy. Niestety, wzdłuż muru nie było ścieżki.              
- A właściwie dlaczego nie idziemy traktem? - Zapytała Ewa zatrzymując się gwałtownie.                        
- Bo przecież nie wiemy kto tam jest. Lepiej najpierw się podkraść i zobaczyć. - Wyjaśniła jej siostra.           - No fakt, lepiej. Sapnęła Ewa i odgarniając chaszcze ruszyła dalej. Coś zaskrzypiało przed nimi. Przykucnęły rozglądając się dookoła.                                                                                                      
- Jest, zobacz! Brama!-  Rzeczywiście. Przed nimi zamajaczył zarys drewnianych wrót. Brama miała półokrągłe sklepienie. Wielkie jak wrota od stodoły drzwi były lekko uchylone. Ze środka pobłyskiwało nikłe światełko.                                                                                                                    
- Ktoś tam jest – wyszeptała Miśka zbielałymi wargami – skradamy się. Niczym Indianie, w przysiadzie, w miarę bezszelestnie, dziewczyny zaczęły się podkradać. Nagle z dziedzińca znowu dobiegło przerażające wycie. Drgnęły                                                                                                            
- To chyba nie jest wilk. Szepnęła uspokajająco Miśka. A wiatr jest w naszą stronę, może nas nie wyczuje. Podkradały się dalej. Dotarły do drewnianych, omszałych wrót. Jedna przez drugą jęły spoglądać przez szparę. Zmartwiały. W księżycowej poświacie stał wysoki mężczyzna z długim nożem w ręce. Na rurze opartej na dwóch fragmentach muru wisiała okrwawiona dzicza skóra. Obok mężczyzny siedział pies przypominający wilka, z boku stała strzelba.                                              
-O Bosz! Bandyta! - wyszeptała Miśka. Uciekamy!                                                                                     Ale było za późno. Pies zerwał się z krótkim szczeknięciem. Mężczyzna odwrócił się, spoglądając za nim. W jego ręce złowrogo połyskiwał na czerwono wielki nóż. Dziewczyny zamarły. Ze strachu nie mogły się ruszyć. Pies z warkotem stanął przed nimi. Podniósł przednią łapę, wyprężył ogon i krótko szczeknął. Mężczyzna podążył w ich kierunku.
- Bruno! Siad! Dobry pies. Bruno faktycznie siadł nieruchomiejąc. Dziewczyny też ani drgnęły. Miśka ukradkiem zaczęła macać za sobą w poszukiwaniu jakiejś broni. Usłyszały zbliżające się kroki mężczyzny i spojrzały z przestrachem na niego. Wydał się im imponujący. Wysoki, w skórzanych oficerkach, z mokrymi, zaczesanymi do góry, dość długimi włosami. Nóż nadal trzymał w ręce.                                                    
- Co wy tu robicie? - Zapytał zaskoczony ich widokiem.- W taką sakramencką noc, same, w górach?
- Chyba zabłądziłyśmy – Miśka wstała i wyprostowała się z godnością, zasłaniając sobą młodszą siostrę. - Zobaczyłyśmy światło i...przyszłyśmy. Zamilkła zmieszana.                                                    
Mężczyzna zrobił krok w ich stronę. Miśka drgnęła przestraszona, ale uniosła hardo podbródek i gwałtownym ruchem wyciągnęła gruby konar schowany dotąd za plecami, jej wzrok skupił sie na ostrzu noża. Mężczyzna jakby się zreflektował i schował nóż do przytroczonej u pasa pochwy. Wyciągnął przed siebie obie ręce. - Przepraszam, przepraszam, nie bójcie się. Nie jestem zbójem ani kłusownikiem. Jesteście bezpieczne. Dziewczyny nadal jeszcze niepewnie zaczęły wyplątywać się z krzaków. Pies podbiegł do nich, machając przyjaźnie ogonem, a mężczyzna wyciągnął  dłoń pomagając im wydostać się na twardy i nie zarośnięty grunt.                                                                            
- Chodźcie do środka, przemokłyście do suchej nitki.                                                                                   Miśka i Ewa podążyły za nim, nadal jednak rozglądając się podejrzliwie. Wydawało się, że jest tu sam. Przeszły przez bramę i ich oczom ukazał się duży, wybrukowany kamieniami, dziedziniec. Na jego krańcu stał kamienny dom. W oknach pobłyskiwało światło. Mężczyzna szerokim gestem otworzył skrzypiące drzwi i zaprosił je do środka.                                                                                                          
- Wejdźcie, siądźcie przy ogniu, zdejmijcie te mokre łachy. Zaraz zaparzę gorącą herbatę.                             Siostry z ciekawością rozglądały się wokoło. Znajdowały się w ogromnej kuchni. Pod oknem stał drewniany, potężny stół, u jego szczytu, w kamiennym kominku płonął ogień, po drugiej stronie pomieszczenia była rozgrzana kuchnia kaflowa.  Ich gospodarz podszedł do kuchni i postawił na fajerkach duży, metalowy czajnik. Z szafki nad zlewem wyjął kubki, sięgnął po herbatę. Dwie zmęczone turystki uspokoiły się już całkowicie. Tym bardziej, że Bruno położył się na dywaniku przed kominkiem i popatrywał na nie przyjaźnie, zamiatając wokół ogonem.                                                                  
- Zaraz dam wam jakieś suche ciuchy.                                                                                    
Spojrzały na stojącego przed nimi mężczyznę.
- Krzysztof jestem – przedstawił się wyciągając rękę.                                                                                   - Michalina, a to moja młodsza siostra Ewa – Miśka uścisnęła mu dłoń.                                                         - Chodź, poszukamy czegoś suchego. - Krzysztof uśmiechnął się i nadal trzymając Miśkę za rękę pociągnął ją za sobą. W sąsiednim pomieszczeniu stało tylko wiekowe łóżko nakryte ręcznie szytą kapą i równie stara, rzeźbiona szafa. Z jej czeluści Krzysztof wyciągnął dwa swetry i dwie pary spodni.                                    
- Spodnie należą do mojej siostry, a swetry, no cóż, mogą być trochę za duże, są moje. Ale przynajmniej suche. W łazience powinna być ciepła woda i czyste ręczniki.                                                               Miśka patrząc na niego dopiero teraz zauważyła, że miał niesamowicie błękitne oczy. - o Jezu! - jęknęła w duchu. - brunet z niebieskimi oczami, przepadłam... Krzysztof też jakby się zapatrzył. Zauważył rumieniec na jej policzkach. Podszedł i otarł krople spływającą po jej twarzy.                                                              
- Zginęliście, tu czy co? - Dobiegł do nich głos nadchodzącej Ewy. - Kapie ze mnie!                                 Miśka pośpiesznie odwróciła się do siostry – masz, przebierz się, bo jeszcze mi się rozchorujesz, a wtedy mama mnie zabije!                                                                                                                                     Ewa obrzuciła ich uważnym spojrzeniem. - Ocho! Pomyślała. Coś jest na rzeczy. Miała 17 lat i jak to nastolatka zaczytywała się w romansach.. Gdy wróciła z łazienki jej siostra siedziała już przy ogniu, głaszcząc psa i popijając herbatę. Opowiadała Krzysztofowi jak się znalazły w środku nocy, w nawałnicy, pod jego domem. Krzysztof pokręcił głową – no jasne – powiedział. Wiem, w którym miejscu się zgubiłyście. W zeszłym tygodniu ktoś połamał drogowskaz. Jakbyście poszły ścieżką w lewo już dawno byłybyście w łóżkach! To pewnie ci sami kłusownicy, którzy wnyki zastawili. Dzisiaj znalazłem w nich dzika. Już nic nie można było zrobić.                                                                              
- To stąd ten strzał – wyrwało się Ewce.                                                                                                  
- Dokładnie – potwierdził.                                                                                                                        
- A skąd masz broń? - Zapytała Miska nagle znów zaniepokojona.                                                          
- To proste. Jestem nowym leśniczym w Malowniczym. Słyszałem, że znowu zaczęli tutaj kłusować i wybrałem się z Brunem na obchód.                                                                                                        
- A ten dom? Jest niesamowity, musi mieć ze 300 lat!
- Ponad 300 – odpowiedział Krzysztof. - Kupiłem go w zeszłym roku. Zakochałem się w nim i jego historii. Ale nadal niewiele wiem o Was – uśmiechnął się.                                                                          
- Jestem nową nauczycielką biologii w liceum, w Malowniczym. Od września zaczynam. Na razie mieszkam u Majki, w pensjonacie i szukam czegoś dla siebie na stałe. A Ewa przyjechała do mnie na wakacje. To wszystko.                                                                                                                            
- Czyli nie jesteś turystką? - upewnił się Krzysztof.                                                                                  
- Nie, Malownicze to teraz także i mój dom, ale powiedz, dlaczego kupiłeś taki stary, zrujnowany dom na odludziu?                                                                                                                                      
- Bo zaczarowała mnie jego historia. Jest to zresztą też historia mojej rodziny, bo dom ten pod koniec roku 1687 wybudował mój przodek. Joachim był rycerzem. Wiernie służył swojemu księciu, który władał tymi ziemiami. Niestety – gdy książę został podstępnie zamordowany, jego następca skazał na banicję wszystkich służących mu rycerzy. Joachim się nie ugiął i postanowił walczyć o sprawiedliwość. Skrzyknął podobnych mu, wyjętych spod prawa banitów i zaczęli zbójować. Grabili i napadali popleczników mordercy, a ten dom, ukryty w leśnej głuszy, w niedostępnych, był ich schronieniem. Nie wiem jak skończyła się historia Joachima, ale wiem, że dom przetrwał i ród także, bo przecież stoję tu przed wami – zakończył Krzysztof swoją opowieść.                                          
Wszyscy się zamyślili. Słychać było tylko strzelanie ognia w kominku.                                                
- Już świta – powiedziała Miśka, patrząc w okno.                                                                                         - Chodź, zobaczymy – Krzysztof wyciągnął do niej rękę. Ewa drzemała oparta o psa. Miśka ujęła jego dłoń i wyszli razem na zewnątrz. Nad górami wstawał różowy świt. Mgła unosiła się nad szczytami, powietrze pachniało świeżością i wilgocią. Po deszczu zostało tylko wspomnienie.                  
- Pięknie tu – szepnęła. Tylko chłodno.                                                                                                    
- Dlatego kocham góry – odparł Krzysztof, po czym objął ją i przytulił. Bo jeszcze zmarzniesz – szepnął. Dobrze, że tu zostajesz...

środa, 21 maja 2014

Spotkania, zaproszenie i buziak pożegnalny:)

Witajcie! Przypominam i gorąco zapraszam na spotkania już dzisiaj i jutro:

21 maj
17.00 - spotkanie w Bibliotece w Białobrzegach

22 maj

12.00 - Księgarnia Tęczowa Rzeszów (ul. Boya-Żeleńskiego 16) (zaproszone są 2 klasy licealne)
17.00 - Księgarnia Nova Krosno ( Galeria Handlowa Full- Market, ul. Kolejowa 27)

W związku z wyjazdem do piątku prawdopodobnie nie będzie mnie w sieci. Znaczy postaram się zajrzeć ale  to tak z doskoku. Trzymajcie za mnie kciuki a tych wszystkich, którzy mieszkają gdzieś w okolicy serdecznie zapraszam! Wielki buziak!

wtorek, 20 maja 2014

Malownicze Was zaprasza po raz kolejny:)

No i kolejne opowiadanie przyszło:) Na nie też czekałam:) Zapraszam!

Piter Murphy 

„Malowany świat”


W głowie miała milion myśli. Plątały się one w pajęczynie samotności. Nie znała tutaj nikogo, z kim mogłaby się nimi podzielić. Taksówka wiozła ją leniwie z dworca. Mijali kolejne miasta i wioski. Szukała w głowie wspomnień z dzieciństwa, obrazków, zapachów, kolorów. Na próżno. Nie była pewna, czy to dobry moment na takie decyzje. W Londynie miała pracę, mieszkanie i stabilizację życiową. A w Polsce? Bała się tego, co się wydarzy.
 Studia na Royal Academy of Music dały jej przepustkę do wielkiego świata sławy, blichtru i wielkich pieniędzy. Ona potrzebowała czegoś więcej. Czuła jak życie przecieka jej przez palce. Po tragicznym wypadku rodziców czuła pustkę, której nie potrafiła w żaden sposób zapełnić. Nigdy nie była zbyt towarzyska. Wolała naprawiać świat w samotności bez wielomilionowej widowni. Profesorowie cenili ją za skromność i wielki talent, wróżąc jej karierę na największych światowych scenach.  Studenci za urodę i koleżeńskość. Z trudem zaśpiewała koncert dyplomowy. Przez jej głos przedzierał się ból. Ostatnie tony straciły swoją barwę. Kiedy Caren się ocknęła, zobaczyła przed sobą znajome twarze. Lekarz stwierdził wyczerpanie, zalecił odpoczynek w innym środowisku. Nawet zdobyty dyplom i ukończenie studiów z wyróżnieniem nie ucieszyło jej w żadnej mierze. Tamtego późnego popołudnia wróciła do domu, włączyła ulubioną muzykę jazową i zamknęła oczy. Myślami przywołała rodziców. Prosiła ich o jakiś sygnał. Dysponowała pieniędzmi z ubezpieczenia wypłaconymi po śmierci najbliższych. Płakała do chwili, w której brakło łez. To wtedy wstała i mimo późnego wieczora zeszła do piwnicy. Nosiła w sobie siłę, o której nie miała pojęcia. Zawsze bała się ciemnych, wilgotnych miejsc. Potrzebowała znaku. Czuła, iż tam go znajdzie. Do trzeciej nad ranem przeglądała kartony, brała w dłonie rzeczy należące do rodziców, dotykała je, wąchała, przywoływała obrazy sprzed lat. To pomagało. Czuła, ze znajdzie coś, co pomoże jej podjąć decyzję. W domu mówiono w dwóch językach. Czuła się obywatelem kraju, którego nie pamiętała. Miała podwójne obywatelstwo. Przewertowała wszystkie kartony. Zostały dwa. Otwarła kolejny. Jej oczom ukazały się pożółkłe papiery. Zorientowała się, że są to listy. Usiadła na brzegu kufra, nie zważając na kurz i przeczytała pierwszy list.
- Kto dzisiaj pisze w taki sposób o miłości? – szepnęła, śledząc tekst.
Był to list napisany przez ojca do mamy. Nie miała wątpliwości, co ma  czynić dalej. Przeniosła karton do salonu, wyciągając kolejne kartki. Z każdym słowem coraz mocniej rozumiała, czym była ich miłość. Niespodzianka, którą zobaczyła w ostatniej kopercie była dopełnieniem całości. Na tle pięknego domku stali rodzice i jakaś kobieta, łudząco podobna do mamy. Nie miała wątpliwości kogo przedstawiała. To musiała być jej babcia.
Spojrzała na zdjęcie na biurku, na którym stali przytuleni do siebie. To była ich ostatnia podróż wakacyjna na Wyspy Kanaryjskie. Mama ubrana w białą sukienkę do kolan, a ojciec w ciemnych bermudach i białej koszuli. Tak bardzo jej ich brakowało. Przetarła oczy. Z tyłu na nowo odkrytym zdjęciu znalazła napis z datą i miejscowością „Malownicze 1989”. Zdjęcie zrobili wkrótce przez opuszczeniem ojczyzny. Otworzyła komputer i w gogle wpisała słowo „Malownicze”. To co zobaczyła, nie równało się z niczym, co widziała w swoim życiu. A podróżowała po całym świecie. Przez kolejne godziny oglądała zdjęcia z miejscowości. Wpatrywała się w szczegóły, wyobrażając sobie, że tymi uliczkami spacerowali jej rodzice. A może tam właśnie zetknęły się ich wrażliwe dusze? Poczuła magiczną więź z tym zdjęciem. Zamknęła oczy na kilka chwil, aby w głowie przywołać to miejsce. Wtedy Morfeusz nakrył ją swoim płaszczem.
 Obudziło ją szarpanie. Zdezorientowana z bijącym sercem otworzyła oczy. To była jej jedyna przyjaciółka Judi.
- Caren. Przyprawisz mnie o zawał, przysięgam – zaczęła jak zwykle bez zbędnych formalności – Myślałam że coś się stało. Telefonowałam chyba ze sto razy. Wszystko na nic. Powiedz coś w końcu.
 Taka właśnie była Judi. Troskliwa, piękna i zawsze perfekcyjnie ubrana. Z pewnością miała więcej zalet, ale Caren nigdy ich nie poszukiwała. Te jej wystarczały. Pracowała jako fotomodelka. Poznały się na występie Caren trzy lata wcześniej. Były zupełnymi przeciwieństwami, ale to właśnie ona trwała przy Caren po tragedii. Wymogła na przyjaciółce przysięgę dotyczącą dalszego życia. Pomogła jej w organizacji pogrzebu. To wtedy Caren zrozumiała, że została sama. Rodzice nie utrzymywali kontaktu z rodziną z Polski. Dlaczego? Nie miała pojęcia.
- Ja chyba zasnęłam – odgarnęła włosy – która jest godzina?
- Prawie południe. Jadłaś coś dzisiaj? Zaraz przygotuję pyszną sałatkę owocową. I nie przyjmuję odmowy. Musisz się zabrać za siebie. Apropos. Gratuluję ukończenia studiów. Musimy to oblać – wyciągnęła czerwone francuskie wino.
 Caren uśmiechnęła się  z trudem. Judi była skarbem. Musiała jakoś się wytłumaczyć. Nie miały przed sobą żadnych tajemnic.
- Wiesz co to jest?
- Jakieś dokumenty? -  Judi nie grzeszyła inteligencją. Ale Caren nigdy to nie przeszkadzało. Uwielbiała tę blondynkę i traktowała niczym rodzoną siostrę.
- Przeczytam ci kilka. Masz ochotę posłuchać?
- Dawaj – kroiła banana, skupiając na tej czynności całą uwagę.

Jakaś godzinę potem obie siedziały na kanapie i ryczały głośno.
- Jakie to piękne. Mnie żaden facet nie pisał takich wyznań. To takie romantyczne. Miałaś fajnego tatę – głaskała włosy przyjaciółki. – Rodzice teraz są dumni i śpiewają w niebie „tańczące Eurydyki”.
- Jest jeszcze coś – sięgnęła do pudła. To fotografia.
- Ładnie tam jest…Właściwie gdzie?
- Miejscowość Malownicze. W Polsce. Powiem ci coś jeszcze. Ale boję się twojej reakcji. Obiecaj mi, że spróbujesz mnie zrozumieć i nie oceniać.
- Już się boję. Caren, nie rób niczego głupiego.
- Wyjadę tam…Proszę zrozum – odezwała się na widok otwierających się ust przyjaciółki.
- Jesteś pewna, że chcesz tego?
- To nie ma znaczenia. Chce poznać to miejsce, ono mnie przywołuje w tajemniczy sposób.
- Zostawisz mnie tutaj na pastwę losu? Jak możesz Caren?
- Spokojnie. Pewnie wrócę za jakiś czas.
- A co ze mną? A może polecę z tobą?
- A znajdziesz czas jutro?
- Jak to jutro? Tak szybko? Daj sobie kilka dni. – koleżanka wstała z kanapy, nalewając sobie kolejną porcję bursztynowego płynu.
- Dzisiaj rezerwuję bilet do Warszawy. To jest dla mnie znak. Te listy i zdjęcia. Chcę przejść ich drogę.  Muszę zrozumieć.
- Wiem, że cię nie przekonam. Ale proszę o jedno. Pisz listy każdego dnia. Już tęsknię.
                       ****************************************************
 Samochód się zatrzymał w środku miasteczka. Wtedy Caren się ocknęła ze swoich myśli. Sympatyczny kierowca odwrócił głowę w stronę młodej kobiety. Uśmiechnął się ciepło. To dodało jej odwagi.
- Jesteśmy dokładnie w centrum miasta. Na ryneczku – dodał.
- Naprawdę? Jak tutaj pięknie. Przez szybę zobaczyła siedzącą przed kawiarnią grupę młodych ludzi. Wszyscy kierowali spojrzenia w jej stronę. Zapłaciła taksówkarzowi, ten pomógł wyciągnąć jej bagaż i po chwili odjechał. Caren stała bezradnie na środku uliczki, czując falę napływającej samotności. Gapie nasycili się jej widokiem, wracając do swoich rozmów. Przez moment walczyła o wyciągnięcie plastikowej rączki walizki na kółkach, aby po chwili dumnie skierować się na zachód.
 Uliczki przypominały jej obrazy  z dzieciństwa, kiedy zwiedzała z rodzicami Włochy. Rodzice nie cierpieli leniuchowania na plaży, wybierając aktywną formę wypoczynku. Kostka brukowa doskonale komponowała się z kamienicami, witrynami sklepów. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Caren ogarniała rozpacz. Obawiała się odezwać w języku polskim, nie będąc przekonana, że ktoś z przechodniów ją zrozumie. Kiedy w końcu odnalazła szyld z napisem „Pensjonat pod kolorami”, odetchnęła z ulgą. Już wejście prezentowało się wspaniale. Dach był opleciony zielonym bluszczem, podobnie jak kolumny po dwóch stronach drewnianych drzwi wejściowych. Słońce wbijało się w zieleń, tworząc rdzawy kolor. Miejsce samo w sobie wyglądało na niezwykłe. Przez moment nie była pewna, jakie zwyczaje panują w tym kraju. Wejść bez pukania, a może użyć dzwonka? Wyciągnęła dłoń w kierunku okrągłego przycisku, kiedy nagle drzwi otworzyły się z impetem i wybiegł z nich nieznajomy mężczyzna. Niestety, nie zdążył wyhamować w biegu i uderzył ramieniem Caren, w konsekwencji czego ta zachwiała się i pewnikiem by upadła, ale nieznajomy złapał ją  w ostatnim momencie.
- Przepraszam, ja wiem, że nic nie wynagrodzi tego, co zrobiłem, ale ośmielam prosić o wybaczenie. Spieszę się.
Caren układała w głowie plan ataku. Próbowała przypomnieć sobie jakieś polskie przekleństwa, ale jak na złość żadnego nie pamiętała. Wstała furcząc, co było nawet zabawne. Przypominało przygotowanie byka do ataku na arenie, na której po drugiej stronie stał torreador. W oczach młodego człowieka zauważyła skruchę. Odrzuciła jego dłoń, która nadal trzymała jej ramię.
- Niech pan na przyszłość uważa. Ładnie witacie gości.
- Tak mi przykro…Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Spieszę się, stąd ten wypadek. Pani będzie tutaj mieszkała jakiś czas? Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Szymon Nowakowski. Jestem właścicielem pensjonatu. W związku z tym incydentem, chciałbym ofiarować pani dwie doby gratis w tym pięknym miejscu. Tutaj jest moja wizytówka – podał jej prostokątną karteczkę.- Zaraz zadzwonię z samochodu do recepcji wydając stosowne dyspozycje pani….? – przerwał, czekając na jej ruch.
- Za kogo pan mnie uważa? Nie potrzebuję pana pomocy. Stać mnie na pokrycie kosztów. Nazywam się Caren Wood.
- Jeszcze raz przepraszam. Naprawdę jestem już spóźniony. Proszę wybaczyć. Życzę miłego pobytu.
 Odkryła, że za drewnianymi drzewami znajdowały się szklane, prowadzące do obszernego holu wyłożonego marmuru. Była zdziwiona przepychem, którego nie spodziewała się w takim miejscu. Za kontuarem siedziała drobna blondynka. Zerwała się na widok potencjalnego gościa.
- Dzień dobry. Witamy w pensjonacie. Nazywam się Karolina i miło mi panią gościć. – wyrecytowała grzecznościową formułkę, wyciągając dłoń na powitanie.
- Dzień dobry. Przyjechałam z Wielkiej Brytanii. Chciałabym tutaj pozostać przez jakiś czas. Znajdzie się jakiś pokój?
- Oczywiście. Dysponujemy sześcioma pokojami o podwyższonym standardzie. – Rozpoczęła wyliczać zalety przebywania w jednym z pokoi, wymieniając udogodnienia, które dla Caren były normą w Anglii.
- Dobrze, biorę. Byle było cicho. Po prostu potrzebuję spokoju – sama nie wiedziała, dlaczego tłumaczy się temu podlotkowi. Karolina wyglądała na maksymalnie dziewiętnaście lat.
- Oczywiście. Mogę prosić jakiś dokument? – Caren wyciągnęła paszport z górnej przegródki, podając go niedbale.
 Kiedy recepcjonistka wklepywała dane do komputera, ona sama poczyniła rekonesans w każde miejsce, które było widoczne z tego miejsca. Musiała przyznać, że pensjonat zrobił na niej wielkie wrażenie, podobnie jak miejscowość.
 Zamieszkała w dwóch pokojach. Zaskoczona była świeżo ściętymi kwiatami w wazonach, pastelowymi kolorami na ścianach, miękkimi dywanami i wanną z pozłacanymi kurkami. Wzięła długą kąpiel, po czym nałożyła na siebie wieczorową suknię. Pora lunchu dawno minęła, a ona poczuła nieodpartą potrzebę jedzenia. Postanowiła zejść na dół, nosząc się z zamiarem zapytania o kuchnię. Zatrzymała się na schodach, kiedy doszły do niej dźwięki rozmowy. Wyłapywała pojedyncze słowa. To był głos małolaty i właściciela pensjonatu – przystojnego lowelasa, który doprowadził ją do szewskiej pasji. Zrobiła krok do przodu, nie zdradzając swojej obecności. On stał nachylony nad kontuarem, mówić coś blisko twarzy blondynki. Ta zaśmiewała się do łez. Caren czuła, jak opowiada o niej. Relacje, które ich łączyły wskazywały, że jest to o wiele więcej, niż pracownik i szef.  Musiała to przerwać. Chrząknęła i zeszła, naciskając mocno obcasami na kolejne stopnie. Zamilkli. Jednocześnie na nią spojrzeli i ich miny stały się profesjonalnie.
- Dobry wieczór. Miło panią znowu zobaczyć – mężczyzna sięgnął po skórzaną aktówkę. Caren pomyślała, że on zamieszkuje w pensjonacie na stałe. W końcu to był jego przybytek.
- Szukam miejsca, w  którym mogę coś zjeść. Co państwo polecają?
- Na co ma pani ochotę? – dziewczyna zerknęła w stronę białego telefonu, jakby czekała na ważną rozmowę. – Zaraz zatelefonuję do kuchni i coś przyrządzą.
- Nie znam tutejszego menu – odrzekła z nutką wyniosłości.
- Jako szef preferuję i polecam polską kuchnię. Proszę mi zaufać. Nie zawiedzie się pani.
- Z zaufaniem do pana osoby jeszcze poczekam. Proszę wybaczyć szczerość, ale dostarczył mi pan dzisiaj wystarczająco atrakcji i wolę resztę wieczora spędzić w samotności.
- Naprawdę jest mi przykro z tego powodu. Szanuje pani decyzję, ale może pozwoli się pani w najbliższym czasie oprowadzić po okolicy?
- Szymon jest doskonałym przewodnikiem. Zna tutaj historie każdego miejsca i człowieka. – dorzuciła małolata.
- Dziękuję, ale póki co nie skorzystam. Naprawdę potrzebuję samotności.
- Dobrze, więc zapraszamy do naszej jadłodajni. -  dziewczyna wskazała jej drogę.

 Usiadła w pomieszczeniu, od początku czując się w nim swojsko. Okna przybrane w firany z falbanami, drewniane stoły ze śnieżnobiałymi obrusami, eleganckie serwety i sztućce. W myślach stwierdziła, że projektant miał ciekawy pomysł na ożywienie tego zaczarowanego miejsca. Kiedy kelnerka przynosiła kolejne ciepłe potrawy kręciła nosem patrząc na wielkość, ale ostatecznie zjadała je z wielki apetytem.  W końcu była na wakacjach. Nie myślała o kaloriach, zajadając się kapuśniakiem i kurczaku w warzywach. Na deser otrzymała lody w polewie kakaowej. To właśnie deser spowodował, ze jej mózg zaczął inaczej pracować, a ona sama poczuła się rozluźniona. Spojrzała na zegar ścienny. Dobiegała dwudziesta pierwsza. Na sen zbyt wcześnie. Postanowiła wyjść na spacer. Niezbyt długi. Wieczorem Malownicze wyglądało zupełnie inaczej. Światło z przydrożnych lamp wnosiło tajemnice, chowając je w ciemnych zakamarkach miasteczka. Na ulicach mijała przechodniów. Już miała wracać, kiedy jej uwagę przykuły dźwięki muzyki. Znała ten utwór. Napisał to Robert Szuman i zatytułował „Marzenie”. Ucieszyła ją myśl, że ktoś tutaj kocha muzykę i słucha właśnie takiej. Nogi same niosły ją w kierunku dźwięków. To było perfekcyjne wykonanie. Im bliżej była źródła, tym ludzie byli bardziej skupieni. Denerwowało ją, że nie wszyscy słuchają w milczeniu. Musiała się dowiedzieć, kto wykonuje „Marzenie”. Minęła żółtą kamienicę i z trudem poznała ryneczek. Na środku znajdował się podest, a  na nim ktoś grał na żywo. Zaskoczyła ja wykonanie, uderzanie każdego dźwięku w jej serce. Stała urzeczona i słuchała. Wykonawca był odwrócony. Widziała tylko jego zarys jego ciała. Kiedy wykonawca zakończył utwór, odłożył skrzypce i pochylił się. Caren biła brawo z innymi. Musiała porozmawiać z tym muzykiem. Wykonawca odwrócił się w jej stronę. Wtedy go poznała. To nie mogła być prawda.
- Co pani tutaj robi? – zapytał niezbyt przyjaźnie. – Pewnie chce pani wyśmiać moje wykonanie. W końcu jest pani muzykiem.
- Skąd pan to wie? – stanęła zdumiona.
- Wujek gogle mi powiedział. A tak poważnie chciałem wiedzieć coś więcej o pani.
- Na przykład?
- Czy jest pani zamężna,  a może zaręczona? – uśmiechnął się tajemniczo.
To zwierzenie w jakiś dziwny sposób nie poirytowało jej. Nawet w kącikach jej ust pojawił się uśmiech.
- No proszę. Pani się uśmiecha. Anglicy uchodzą za smutasów.
- Pan za to śmieje się zbyt często – nie mogła sobie darować złośliwości, przypominając sobie scenę z recepcjonistką.
- Kocham się śmiać. Kocham muzykę. Jestem Szymon. Proszę się już na mnie nie gniewać. Nie szukam w pani wroga.
- Caren. Przepraszam. Przyleciałam do Polski, aby zapomnieć o pewnych sprawach.
- Masz dwa wyjścia. Długi spacer, albo lampka wina. W pobliżu jest doskonała winiarnia prowadzona przez moich przyjaciół. Tym razem nie odpuszczę.
- Nie mam wiec wyjścia. Wybieram winiarnię. Lampka wina dobrze mi zrobi w towarzystwie wytrawnego wirtuoza.
 Szymon okazał się być doskonałym słuchaczem. Opowiadała mu o swoim życiu, o tragicznym wypadku rodziców i przyjeździe do kraju jej przodków. Nie przerywał do czasu, w którym wspomniała o babci.
- Jak ona się nazywała?
- Helena Borówna. Mówi ci to coś?
Szymon spojrzał na zegarek, po czym ujął je dłoń, dodając, aby o nic nie pytała. Prowadził ją przez uliczki, po drodze minęli cmentarz i kościół. W końcu stanęli przy małym domku, a właściwie jego konturach. Domownik jeszcze nie spał. Szymon zapukał kilkakrotnie. Drzwi otworzył starzec. Miał siwe, przerzedzone włosy i na jego twarzy malował się spokój.
- Dziadku. To jest Caren. Przyjechała z Anglii. Szuka swojej babci Heleny Borównej.
W oczach starego człowieka pojawiły się łzy. Niespodziewanie przylgnął do jej ciała. Czuła ulatującego z niego życie i woń leków.
- Dziadku, możemy wejść? – jego głos tym razem był mocniejszy.
- Oczywiście, zapraszam gołąbki. Co za niespodzianka.
Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, w którym znajdowały się głównie stosy książek i partytury z nutami. Szymon z Caren usiedli w starych fotelach nakrytych narzutami, pamiętającymi czasy komuny. Starzec wpatrywał się w Caren, co ją peszyło. Opuściła wzrok.
- Jesteś jej wnuczką? – jego głos był zmęczony. – Prosiłem Boga, aby ją kiedyś jeszcze zobaczyć, a teraz widzę Helenkę w twojej osobie. Dziecko, jesteś do niej tak podobna. Sama zobacz – sięgnął niezgrabnie po czarno – białą fotografię.
- To ona. Twoja babka.
Podał jej fotografie osoby, łudząco do niej podobnej. Gdyby przebrała się w taki strój jak osoba na fotografii, pewnie trudno by było zobaczyć różnicę.
- Może mi pan coś o niej opowiedzieć?
- W czasie wojny została wywieziona z innymi do Oświęcimia. Już nie wróciła. Jej dzieci, a twoi rodzice wychowywali się w domu dziecka.
- Pamięta pan moich rodziców? Naprawdę?
- Dziadek prowadził dom dziecka. Uczył muzyki i filozofii. To dzięki niemu gram na pianinie i skrzypcach. Twoi rodzice byli jego wychowankami.
- Jesteś do niej taka podobna. Tak bardzo ją kochałem – chwycił się za serce.
- Dziadku, wszystko w porządku. Wziąłeś leki? – Szymon wstał, szukając wzrokiem fiolki z lekami.
- Oczywiście. Szymon jest dla mnie zbyt dobry. Chciał mnie zabrać do pensjonatu, ale starych drzew się nie przesadza. Każdego dnia odwiedza mnie opiekunka. Teraz już mogę umierać. Zobaczyłem moją Helenkę. Kto by pomyślał. – przymknął oczy.
- Ja nie jestem lekarzem, ale chyba potrzebuje pomocy.
- Dziadek cierpi na uwiąd starczy. Nie zgadza się na całodobową opiekę. Prawie każdej nocy przychodzę i czuwam nad nim, kiedy nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności.
- On znał moja rodzinę.
- O mały włos, bylibyśmy spokrewnieni. Muszę ochłonąć. Nic mu nie będzie.
- Poczekaj. Tylko przykryję go kocem. – narzucił na dziadka miękki materiał. Ten nawet nie drgnął. – Odprowadzę ciebie i jeszcze tutaj wrócę.
- Co na to twoja dziewczyna? Nie interesuje jej, gdzie spędzasz wieczory?
- Nie mam dziewczyny, ani żony. Nie mam na to czasu.
- Więc kim jest Karolina?
- Karolina jest moją siostrą. A ty sądziłaś….? – roześmiał się.
- Przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę.
- Jak ci się tutaj podoba?
- Jest pięknie. Jestem tutaj zaledwie kilka godzin, a czuję że zostanę tutaj na dłużej. To raj na ziemi.
- Mam pytanie, ale wstydzę się zapytać.
- Pytaj proszę.
- Za kilka dni mój najlepszy przyjaciel wstępuje w związek małżeński. Obiecałem, ze zagram na jego ślubie. Zechcesz mi towarzyszyć i zaśpiewać kilka arii operowych?
- Oczywiście. Z przyjemnością.
- Jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju. Skoro twój dziadek opiekował się moimi rodzicami, kto kim był mąż babci?
- Jego przyjaciel. Miał na imię Jonasz. Był żydem. Również zginął w obozie koncentracyjnym. Twoja babcia nie kochała mojego dziadka, ale on kochał ją. Może nie powinienem tego mówić, ale faworyzował Marię i Janusza.
- Moich rodziców?
- Właśnie. Dlatego też nagle zniknęli z Malowniczego. Dziadek nigdy się z tym nie pogodził.
 Nad ranem sięgnęła po laptopa, pisząc obszernego emaila do przyjaciółki. Nie była pewna, czy ta nie posądzi jej o postradanie zmysłów, ale list zakończyła zdaniem :”Odnalazłam swoje miejsce na ziemi i ludzi, którzy mnie rozumieją. Zostaję na dłużej, może o wiele dłużej. Od dzisiaj ktoś maluje mój świat na żółto i na niebiesko”.

poniedziałek, 19 maja 2014

Doczekałam się! Pierwsze a więc szczególne opowiadanie o Malowniczem jest!!!!

A czekałam z niecierpliwością:) Rozpieściliście mnie przy poprzednich edycjach i teraz poczułam się zaniepokojona, bo oto już minęło kilka dni a żaden tekst nie dotarł... Zaczęłam się obawiać, że temat Wam nie podszedł... A dzisiaj taka niespodzianka! Pani Agnieszka Puchała swoją opowieścią otwiera wrota do Malowniczego. Oto co się tam wydarzyło...

Cud w Malowniczem.

Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie miasteczko położone wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Odetchnijcie pełną piersią... Czujecie to rześkie, górskie powietrze? Rozgrzane słońcem albo jak kto woli przesiąknięte zapachem dopiero co spadłego deszczu. Zróbcie parę kroków w głąb miasteczka i zapuśćcie się w kręte, wąskie uliczki. Pogładźcie stare mury, posłuchajcie o czym opowiada bijący tu od dziesięcioleci kościelny dzwon. Właśnie tu dziś jestem. Jaki to kontrast w stosunku do duszącego się od smogu, samochodowych spalin i oddechów ludzi (częściej szczurów) Krakowa! Miasto królów, perspektyw i kultury, które mnie zaoferowało tylko poczucie, że zawsze trzeba więcej – mieć, robić, dawać z siebie. Zaharowywać się za wiecznie spóźniającą się wypłatę, rozpychać się łokciami, by inni nie zadeptali mnie w drodze do awansów, premii, uznania ze strony szefa. A tu wreszcie cisza, spokój, jakaś taka ludzka życzliwość bijąca z oczu. I to powietrze – które można wciągać w płuca aż po same brzegi, tak czyste, że pierwszego dnia kręciło mi się w głowie z tej hiperwentylacji.
Po tym wstępie pewnie wydaje wam się, że jestem Krakuską, która uciekła przed miejskim pędem i brudem, żeby przez kilka dni odpocząć w górskiej mieścinie. No to jesteście w błędzie. Pochodzę z Radomia, a do Krakowa przyciągnął mnie Uniwersytet Jagielloński i „wielkie perspektywy”. Studia skończyłam, dyplom obroniłam, znalazłam nawet pracę w zawodzie (to były jeszcze te lepsze czasy, kiedy studia cokolwiek w życiu dawały). Przez sześć lat byłam pracowitą mróweczką w korporacji, tak skupioną na wyścigu i pracy, że nie potrafiłam poświęcić swojego codziennego grafiku na zachodzenie w ciążę i macierzyństwo. Nie, dziecko poluzowałoby moje trybiki, nie działałabym jak idealnie naoliwiona korpo-maszyna. Ale wzięłam sobie męża. Z miłości. Szkoda tylko, że on przez całe nasze małżeństwo bardziej niż mnie kochał... cóż, coś innego. W końcu nie wytrzymałam. Spakowałam małą torbę podróżną, wzięłam w pracy urlop bezpłatny na kolejne pół roku i bez słowa zniknęłam. Zatankowałam do pełna mój pamiętający lepsze czasy samochód, wyłączyłam GPS i wyruszyłam w drogę „przed siebie”. Zatrzymam się tam, gdzie poczuję się lepiej. A ciągnęło mnie wyraźnie ku południowo-zachodniej części polskiej mapy. Minęłam Katowice, zostawiłam za sobą Opole, ślimaczym tempem pokonałam zakorkowany Wrocław. Długa jazda dawała się we znaki, ale nie mogłam się zatrzymać. Jakoś podskórnie czułam, że cel mojej podróży jest już naprawdę blisko. Jawor, Złotoryja, Nowy Kościół... Nie wiem nawet, jak długo dociskałam pedał gazu. Pewnie dłużej, niż przeciętny człowiek zwykle jest w stanie. Ale mnie napędzała determinacja, rozpacz i adrenalina. Nagle moim oczom ukazała się jedna z setek ustawionych na całej tej trasie tabliczek z nazwą miejscowości – Malownicze. Tak, to tu!

***
Zatrzymałam samochód, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Po tej wykańczająco długiej drodze wszystkie mięśnie i stawy wyły z przemęczenia, a ja dopiero w tym momencie poczułam, że osiągnęłam kres – żadnych kolejnych zrywów, ani kroku dalej. Muszę wreszcie odpocząć, tu i teraz. Byłam jednak w końcu osobą cywilizowaną, więc nie uśmiechało mi się spanie na poboczu wiejskiej drogi. Trzeba mieć jakieś granice przyzwoitości. Ostatkiem sił rozejrzałam się wokół. Kilka domków rozrzuconych wokół pagórkowatych zielonych terenów, w tle majaczące górskie szczyty. Na dwóch najbliższych furtkach tylko tabliczki z napisem „Zły pies” i „Ja tu pilnuję”. Dopiero na trzeciej upragnione „WOLNE POKOJE”. Zerkanie, czy aby na pewno chatka spełnia moje standardy albo kręcenie nosem nie wchodziły już na tym etapie w grę. Woda, łóżko, sen. Potrzebowałam tylko tego.
Otworzyłam niezbyt zachęcająco odartą z zielonej farby furtkę i ze zdziwieniem odkryłam, że nie zaskrzypiała. Cóż, zawsze jakiś pozytyw. Wspięłam się po trzech schodkach na próg i zastukałam do drzwi. Cisza, żadnych kroków, chociaż przez zakryte tylko firanką okno prześwitywała poświata włączonego telewizora. Wdusiłam przycisk dzwonka – wreszcie po drugiej stronie zrobił się jakiś ruch; kilka sapnięć, nerwowych postukiwań i kroki. W drzwiach stanęła zasuszona staruszka, na oko dziewięćdziesięcioletnia, z pogodnym wyrazem twarzy okolonej niezliczoną ilością zmarszczek. Drobniutka, w kwiecistej podomce i równie kwiecistych kapciach nasuniętych na pokryte żylakami stopy. Nie mam pojęcia, jak w stanie tak nieludzkiego zmęczenia potrafiłam zauważyć tak wiele szczegółów. Spaczenie zawodowe, chyba tylko to mnie tłumaczy.
- Ja w sprawie pokoju do wynajęcia, czy jest może wolny? - spytałam uśmiechając się jak najmilej. Bo to przecież starsza pani, chyba mieszkająca samotnie, skoro nie ma kto odmalować jej tej furtki. Pierwsze wrażenie w takiej sytuacji jest kluczem – nie może przecież wziąć mnie za niesympatyczną, nieuprzejmą albo... niebezpieczną? Tak, raczej nie wyglądam teraz jak spod igły. I pewnie trochę śmierdzę, bo wypociłam przynajmniej kilka litrów wody w trakcie mojej wielkiej podróży.
- Ano mam pokoik jeden wolny – odpowiedziała staruszka cichym głosem, od którego jakoś cieplej mi się zrobiło na sercu. To taka prawdziwa babcia, która dogląda wnuków i podtyka im własnoręcznie upichcone smakołyki. Ja nigdy nie miałam takiej babci i właśnie poczułam, że chciałam mieć.
Staruszka poprowadziła mnie korytarzem obitym boazerią, po drodze pokazując na drzwi z szybką i mówiąc, że tu jest łazienka. Wprowadziła mnie do małego pomieszczenia z jednoosobowym łóżkiem pokrytym patchworkową narzutą, stoliczkiem z haftowanym obrusem i solidną, dębową szafą. Chociaż łóżko zdawało się do mnie krzyczeć, żebym zapadła się w jego miękkość, mój wzrok przykuło okno. A właściwie nie samo okno, tylko widok, który się za nim rozpościerał. Wiekowe drzewa liściaste, tak zielone, jakby pracował nad nimi grafik komputerowy, a nie Matka Natura, a tuż za nimi rwący potoczek. Byłam pewna, że jeśli uchylę szybę, usłyszę szum wody opływającej leżące tu od wielu lat obłe kamienie.
- Mały i skromny, ale jest. Jakby ci czego było trzeba, dziecko, to przyjdź do mnie. A opłucz się i odpocznij, bo chyba z daleka jesteś. Imię jakieś masz?
- Kalina, dziękuję pięknie. Umyję się i przyjdę zapłacić za pokój – odpowiedziałam.
- Odpocznij najpierw, dziecko. Ja się nigdzie nie wybieram. Kazia jestem – rzuciła tylko na odchodnym i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Padłam na łóżko i już wiedziałam, że z prysznica nici. Nie było szans, żebym teraz jeszcze się podniosła. Było mi tak dobrze, wygodnie, mięciutko, błogo... Zamknęłam oczy i już czułam, jak pod powiekami rodzi mi się sen, kiedy spokój przerwały wibracje mojej komórki. Zerknęłam na wyświetlacz. Michał. Poczekałam, aż przestanie dzwonić i wyłączyłam telefon. Sen przyszedł w ciągu kilku sekund.

***

Obudziła mnie cisza. Była czymś tak niezwykłym, że moje ciało musiało odebrać ją jako zagrożenie i całe napięło się do ucieczki. W Krakowie nieustannie szumiały tramwaje sunące po torach, trąbiły klaksony wciskane przez spóźniających się na ważne konferencje biznesmenów stojących w korkach, stukały obcasy wciśniętych w ołówkowe spódniczki i małe czarne kobiet spieszących do pracy w którymś z niezliczonych biurowców okalających centrum. Te dźwięki były mi znane, tak naturalne, jak dla mieszkańców Malowniczego w Sudetach pianie koguta, szum liści na drzewach i trele wróbli, kosów czy jakichś mniej pospolitych ptaków, które zapewne znalazły tu swoje schronienie. Mnie ten dyskretny szum natury przerażał jak coś obcego, chociaż w gruncie rzeczy był całkiem przyjemny. Kiedy już przypomniałam sobie, gdzie jestem i dlaczego, spojrzałam w okno, które zdaje się, jakby przed chwilą przykuło moją uwagę podczas oględzin pokoju. Te same ekstremalnie zielone drzewa, ten sam strumyczek, tylko słońce jakoś wyjątkowo wysoko unoszące się nad głową.
Sięgnęłam po telefon, włączyłam go i zerknęłam na zegarek. 13.49! Nigdy w całym moim życiu nie obudziłam się tak późno. Żadna zakrapiania impreza, nawet slywestrowa nie pchnęła mnie do takiego marnotrawienia czasu. Zawsze, piątek, świątek byłam na nogach tuż po 6. A tu co? Nie dość, że przespałam południe, to jeszcze cały ten czas leżałam w brudnych ciuchach spowijających przepocone ciało. I w makijażu!
Z duszą na ramieniu zebrałam się z wygodnego tapczanu, by niezauważona przez panią Kazię przemknąć do łazienki. Gdyby zobaczyła mnie z rozmazanym tuszem, kredką, która pewnie spłynęła prawie na policzki i potarganymi włosami mogłaby się tak wystraszyć, że jeszcze dziś kazałaby mi opuścić przytulny pokoik. A ja nie zamierzałam się stąd wynosić, o nie!
Na szczęście z pomocą przyszedł mi telewizor, a w nim rozgrywająca się dość głośno akcja jakiejś polskiej telenoweli. Pani Kazia nie dosłyszała moich kroków, więc była szansa na upodobnienie się do zwykłej turystki, zanim mnie zobaczy. Widok w lustrze mnie nie rozczarował – bezbłędnie udało mi się przewidzieć, co z drogimi kosmetykami renomowanych firm zrobi rozpacz, pot, łzy i rzucanie się po łóżku w sennych majakach. Widok nie był krzepiący, ale miałam nadzieję, że nie są to zniszczenia niemożliwe do usunięcia. Zdjęłam z siebie śmierdzące i klejące się od brudu ubrania i już chciałam wskoczyć pod prysznic, kiedy okazało się, że ma już lokatora. Takiego, z którym pod żadnym pozorem nie chciałabym się dzielić powierzchnią. Cudem tylko nie wydałam z siebie wrzasku, który mógłby, nie daj Boże, przyprawić panią Kazię o zawał serca. Tuż przy odpływie w najlepsze odpoczywał sobie wielki, OGROMNY pająk. Nie taki zwykły, z cienkimi nogami i małym brzuchem. Nie, to było monstrum znane mi z programów przyrodniczych – ni mniej, ni więcej, tylko tarantula. Autentycznie! Nie wiem, skąd tarantula w samym środku Sudetów, może pani Kazia hodowała ją hobbystycznie w tarrarium? W takim razie nie było mowy o radykalnych sposobach na pozbycie się monstrum. Nie mogłam przecież pozbawiać życia pupilka właścicielki mojego miejsca na ziemi...
Nie spuszczając wzroku z potwora (który na szczęście nie wyglądał, jakby chciało mu się ruszać), przemyłam twarz wodą i papierem toaletowym starłam najgorsze smugi po minionym perfekcyjnym makijażu. Przepasałam się ręcznikiem zakrywając swoją nagość i wyszłam z łazienki, prosto do pokoju, w którym nadal ryczał telewizor.
- O, toś sobie ładnie pospała, dziecino! - rzuciła na mój widok pani Kazia. - Musiałaś się nieźle zmachać w podróży. Ale już lepiej, prawda? Sen dobry na wszystko, ot co!
Kiwnęłam tylko głową i drepcząc w miejscu próbowałam jakoś zagaić temat.
- Pani Kaziu, pod prysznicem jest chyba pani zguba. Albo może kogoś z domowników?
Moja gospodyni spojrzała na mnie zaintrygowana i o nic więcej nie pytając, ruszyła do łazienki. Użyłam całej swojej siły woli, żeby wejść tam razem z nią, bo przecież ta bestia mogłaby ją zaatakować, a to przecież trujący jad, musiałabym dzwonić na pogotowie i ratować panią Kazię. Tymczasem staruszka żwawo wystawiła rękę, jednym ruchem nakryła monstrum i wyrzuciła je przez okno. Na jej twarzy malowało się coś pomiędzy rozbawieniem a politowaniem.
- Dziecko, czy ty myślisz, że ja tu kątniki hoduję? Pożyteczne może i są, ale w domu ich nie chcę. Jak jakiego zobaczysz, to wyrzuć, bo zabijać nie wolno – deszcz przynoszą. No i szybko musisz, bo one biegają i skaczą.
Na samą myśl o tym, że miałabym gołą ręką łapać coś tak strasznego, albo gonić tego stwora, kiedy biega w podskokach wszystko mnie zaswędziało. Pająki to nie jest moja mocna strona, a te sudeckie wyglądają gorzej niż te, do których przywykłam w Krakowie.
Nie bacząc na moją niewyraźną minę pani Kazia opuściła łazienkę, żebym mogła się umyć. Kilka razy rozejrzałam się jeszcze uważnie, czy kątnik nie pozostawił tu rodziny lub przyjaciół, ale chyba jednak nie. W miarę uspokojona odkręciłam wodę, zrzuciłam ręcznik i wreszcie znalazłam się pod prysznicem. Czysta rozkosz! Gorący strumień spływający po całym ciele, zmywający ze mnie brud, problemy, Kraków, małżeństwo. Nie wiem, jak długo dawałam namakać mojej skórze, ale na pewno dłużej, niż pozwala na to przyzwoitość. W końcu zmusiłam się, żeby zakręcić wodę i wyjść z tego cudownego miejsca. Nie chciałam, żeby pani Kazia wzięła mnie za kogoś, kto żeruje na jej gościnności. W opłacie za pokoik raczej nie przewidziała przecież całego bojlera gorącej wody.
Po natarciu skóry olejkiem (żadne burżujstwo, po prostu bez tego łuszczy się i odchodzi płatami) i wciągnięciu na siebie świeżych ciuchów wróciłam do pokoju. Szum drzew i strumyka zagłuszył cywilizowany dźwięk, na który aż się skuliłam. Zupełnie tu nie pasował. Telefon wibrował, wyświetlacz krzyczał: „Michał!”, a ja miałam ochotę wyrzucić go, ale przecież nie za okno, w ten cudny zagajnik. Nie zniszczyłabym go tym upiornie buczącym ustrojstwem. Nie chciałabym co rano zamiast strumyka i szumiących liści słuchać mechanicznych wibracji mojej nokii.
Kiedy irytujący dźwięk umilkł zerknęłam na wyświetlacz – 12 nieodebranych połączeń i siedem smsów. Przejrzałam je pobieżnie. „Gdzie ty jesteś?”, „Co ty znów wymyśliłaś?”, „Odbiło ci?!”. Wśród nieodebranych połączeń jedno od mamy. Pewnie już dowiedziała się, że zniknęłam i nie wiadomo, gdzie jestem. Pewnie się martwi. Z samego dna torby podróżnej wyjęłam kolejny po telefonie sprzęt, na który nie chciałam patrzeć, który za nic nie pasował do tego miejsca – laptop. Otworzyłam, połączyłam się z internetem (w sumie zdziwiłam się, że złapał zasięg), otworzyłam skrzynkę. Oczywiście zawalona mailami, mniej i bardziej istotnymi, których jednak nie zamierzałam czytać. Wpisałam tylko adres mamy, napisałam: „Nie martw się, jest ok. Odezwę się, jak trochę sobie wszystko poukładam”. Wyślij, wyłącz komputer. I cześć. Witaj, Malownicze!

***

Zapłaciłam pani Kazi za cały przyszły tydzień i ruszyłam na podbój mieściny. W wygodnych butach, bo nie zamierzałam wsiadać do samochodu. Obrzydł mi niesamowicie przez tę wielką wyprawę i nawet nie chciało mi się na niego patrzeć, a co dopiero używać. Szłam sobie poboczem, chociaż droga chyba wcale nie była uczęszczana i podziwiałam widoki. Tu było naprawdę pięknie! Czułam się jak na urlopie, chłonąca inne powietrze, inny klimat i spokój emanujący z górskiego miasteczka. Gdyby nie dziura w miejscu, gdzie wcześniej miałam serce i ściśnięty od napięcia żołądek czułabym teraz prawdziwe szczęście. Przez drogę skakała mała żabka. Przez chwilę rozważałam, czy nie przenieść jej na pobocze, żeby nie zginęła pod kołami pędzącego samochodu, ale doszłam do wniosku, że spokojnie zdąży czmychnąć, zanim na drodze pojawi się jakieś zagrożenie. Zdawało się, jakby cywilizacja wcale tu nie dotarła. Najlepszy dowód – zając, który chwilę później przekicał mi tuż przed oczami. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą aparatu, kiedy dosłownie dwa kroki dalej zobaczyłam jeszcze bociana na łące. Praktycznie na wyciągnięcie mojej ręki. Przy tak dobrej passie za chwilę natknę się na dzika albo żmiję... A przecież nie jestem w dziczy, już widzę wieżę kościoła z dzwonnicą i kamienice, które pewnie otaczają rynek. Na lewo od „głównej drogi”, czyli dróżki, którą maszerowałam zobaczyłam wąską uliczkę z przylegającymi do siebie, zabytkowymi budynkami. Skręciłam w tym kierunku i znalazłam się w raju dla spragnionych spokojnego wypoczynku turystów. Stara cukiernia, jeśli wierzyć w informację na szyldzie istniejąca od 1929 roku (jak przetrwała wojnę?), sklepik z drewnianymi pamiątkami, warzywniak, na którego wystawie zachęcająco czerwieniły się ogromne pomidory... Dookoła cisza, ani żywej duszy, góry majączące na horyzoncie i to niesamowite majowe powietrze. Ciepłe, ale nie gorące. Promienie słoneczne pieszczące skórę, ale nie parzące, bo rozwiewa je chłodny, rześki wietrzyk.
Zdecydowałam, że pomimo ściśniętego żołądka muszę coś przełknąć, a najprędzej uda mi się to z jakimiś łakociami. A więc zabytkowa cukiernia! A w środku... Boże, co za zapach! Świeżego drożdżowego, truskawek, jagód, cynamonu. Placki, ciasta i ciasteczka wyglądały tak wspaniale, że najchętniej spróbowałabym ich wszystkich. Spojrzałam jednak na sprawę realnie – zjem najwyżej dwa kawałki ciasta i więcej w siebie nie wcisnę. Postanowiłam, że od tej pory codziennie będę testować tu inny specjał, żeby skosztować każdego wypieku. No to od czego zaczynamy? Drożdżowy rogalik z różą i... tak, beza z kawowym kremem i płatkami migdałowymi. I kawka, duża, czarna, bez cukru. Sympatycznie wyglądająca, rumiana sprzedawczyni nałożyła mi te rarytasy na talerzyk, postawiła filiżankę z gorącą, mocną kawą i wskazując na rogalika z różą powiedziała: „Zacznij od niego, jeszcze gorący”. Oczywiście posłuchałam. Boże! Chrzanić cukier, cholesterol i tłuszcz na biodrach. Jestem w raju!
Co prawda miałam sobie dawkować przyjemności, ale wychodząc z cukierni („U Stanisławy”) poprosiłam jeszcze o kilka cynamonowych ślimaczków na wynos. Przecież mogę zgłodnieć od tego górskiego powietrza!
Nie wiem, jak długo spacerowałam po godnym swej nazwy Malowniczem. Podobało mi się tu wszystko. Uważnie oglądałam każdy budynek, każdy witrażyk w oknie, każdą wystawę sklepików, które zdawały się zaklęte w czasie. Przyzwyczaiłam się, że „stare sklepy” miały klimat PRL-u – kojarzyły się z brakami na półkach, kolejkami, szyldem PSS „Społem”. A tu jakby nie było PRL-u. Jak gdyby sklepiki stały tu w niezmienionym stanie od czasów przedwojennych. Moja babcia zawsze opowiadała o tych czasach z rozżewnieniem. Wspominała o kożuchach na mleku tak grubych, że można było smażyć je jak placki na patelni, czekoladzie bardziej kakaowej niż dzisiejsze 90%, maśle, którego smaku nie da się wręcz opisać. Patrząc na sklepy w Malowniczem miałam poczucie, że mieszkańcy jakimś sposobem ukryli tu te relikty zamierzchłej przeszłości. Nie chciałam konfrontować tych wyobrażeń z rzeczywistością, dlatego nie zaglądałam do wnętrza sklepów. Cała ta ułuda zniknęłaby przecież w chwili, gdy na półce dostrzegłabym Coca-Colę albo zupkę chińską. Nie, będę się żywić tylko „U Stanisławy”, tam mit nie upadnie.
Okazało się, że nie tylko cukrem będę musiała żyć w Malowniczem. Po powrocie do domu pani Kazi zostałam uraczona domowym obiadkiem, który smakował tak dobrze jak te, o których mówi się „jak u mamy”. Do popicia dostałam nawet kompot z jabłek i śliwek. I to chyba własnych, bo za domem pani Kazi ciągnął się sad.
Padając na MÓJ tapczanik w MOIM pokoiku pomyślałam tylko: „Tu jest życie, tu jest moje miejsce”, zanim zapadłam w spokojny sen.

***

I tak upłynęło mi pięć miesięcy. Chyba najwspanialszy czas w moim życiu. Bez zamartwiania się o deadline, prezentacje, humory szefa i korek na Karmelickiej, przez który mogę się spóźnić na operatywkę. Skończyłam z rozmiarem zero, do którego aspirowała w Krakowie każda szanująca się pracownica korporacji. Teraz nosiłam dumne 38 – efekt domowych obiadków, frykasów zajadanych „U Stanisławy” i, po prostu, szczęścia. Nie czułam się zaniedbana, rozmemłana. Nie czułam, że marnuję czas, albo że przegrałam życie. Pani Kazia traktowała mnie jak córkę, której nigdy nie miała i z radością przyjęła do wiadomości, że planuję u niej zamieszkać na dłużej. Telefonu nie włączałam od drugiego dnia pobytu w Malowniczem i byłam dzięki temu szczęśliwszym człowiekiem. Sporadycznie włączałam laptopa, żeby napisać wiadomość do mamy i przepisać któryś z artykułów wystukanych wcześniej na staromodnej i po prostu cudownej maszynie Singera (znalezionej przez panią Kazię na strychu). W ten sposób zarabiałam teraz na życie – pisałam teksty na umowę o dzieło. Zawsze znalazł się na nie zbyt, a nie wymagało to ode mnie przychodzenia do biura, utrzymywania kontaktu ze szczurami. Za miesiąc kończył się mój urlop bezpłatny w korporacji, ale nie zamierzałam wracać. Więcej, miałam w planie sfinalizować rozwód z Michałem, a po podziale majątku i sprzedaży wspólnego mieszkania kupić coś właśnie tu, w Malowniczem.
Chyba pierwszy raz w życiu wiedziałam, czego chcę i co jest dla mnie naprawdę ważne. Chciałam mieszkać w tym cudownym górskim miasteczku, budzić się z kurami, słuchać ćwierkania ptaków (okazało się, że za moim oknem najczęściej siedzą dzwońce i kopciuszki), wdychać powietrze, a nie miejskie wyziewy, pisać artykuły na zabytkowej maszynie, kiedyś stworzyć nawet powieść. I urodzić dziecko. Malucha, któremu będę mogła czytać książeczki, opowiadać bajki przed snem, obserwować z nim dzięcioły przez lornetkę i tworzyć ludziki z kasztanów, zapałek oraz żołędzi. I chciałabym mieć psa. I kota! Czarnego, wielkiego, z zielonymi oczami. Żeby siedział mi na kolanach i mruczał, kiedy czytam książki bujając się na huśtawce w kipiącym od zieleni i barwnych kwiatów ogródku. To jest moje życie.

***
14 październik 2013. Czy to nie ironiczne, że moje małżeństwo skończy się dzień przed naszą rocznicą ślubu? A może właśnie tak powinno być?
Dzień wcześniej spakowałam kilka drobiazgów przydatnych w podróży, elegancki strój, który założę do sądu, garść kosmetyków, coś do spania, bo będę musiała przenocować w hotelu. Nastawiłam budzik na 6, chociaż było praktycznie pewne, że wstanę bez niego. Kogut Julek wstawał w okolicach 5.30, a ja razem z nim. Dziś było tak samo. Tylko to nie było takie przebudzenie, jak każde poprzednie od pięciu miesięcy. Nie czułam ulgi, radości i entuzjazmu. Nie było wdzięczności za to, gdzie jestem i co mam. Wróciła dziura w sercu i lodowata pięść zaciskająca się na żołądku. Chciałabym już nigdy się tak nie czuć... Może jutro, kiedy będę już panną z odzysku powróci spokój mojego uporządkowanego życia w Malowniczem. Ale jeszcze nie dziś. Dziś przede mną długa droga – samochodem i przez życie. Czas zakończyć etap funkcjonowania pod dyktando, płaczu, cierpienia i ciągłej walki. Czas, by stać się sobą i zapuścić korzenie w miejscu, w którym jestem naprawdę u siebie.
Wzięłam prysznic (uprzednio pozbywając się kątnika, kolejnego miłośnika leżakowania przy odpływie), natarłam skórę, nałożyłam lekki makijaż (przestałam malować się „po miastowemu” - tutaj tylko lekko przypudrowany nos, pomadka ochronna i tusz do rzęs), wysuszyłam włosy (skończyłam z prostownicami, lokówkami, piankami – moje włosy układały się tak, jak chciały. I robiły to dobrze!) i założyłam wygodny dres z polaru, czyli idealny strój na wielogodzinną podróż samochodem. W kuchni spotkałam panią Kazię, która oznajmiła, że usmaży mi talerz jajecznicy ze szczypiorkiem i pieczarkami (a była w tym prawdziwą mistrzynią!), jeśli tylko skoczę do piekarni pana Mietka po kajzerki. Nie trzeba było mnie prosić. Założyłam tylko trampki i już mnie nie było. Do piekarni o każdej porze dnia i nocy prowadziły niewidzialne macki zapachu, który u każdego, nawet najbardziej najedzonego człowieka wywoływał głód. Pomimo stresu utrudniającego mi dziś funkcjonowanie złapałam się na tym, że cieknie mi ślinka. Miałam wziąć tylko trzy kajzerki, ale w ostatniej chwili zauważyłam jeszcze chleb orkiszowy. Taki prawdziwy – ciężki, ubity, ciemny. Z twardą skórką, obsypany mąką, mokry w środku. Wzięłam połówkę, prosząc pana Mietka, żeby mi go na miejscu pokroił. Będzie jak znalazł do podgryzania w samochodzie. Zdrowo i pysznie.
Dużo jest prawdy w wyrażeniu „nogi się pode mną ugięły”. Dokładnie to poczułam – po prostu kolana rozluźniły się, uda obniżyły, a ja nie byłam w stanie przywrócić im pierwotnej sprawności. Tak jak po długiej jeździe na rowerze – kiedy stajecie na ziemi, przez chwilę nie jesteście w stanie zrobić pewnego kroku. Przed domem pani Kazi stał znany mi aż za dobrze zielony samochód. Na progu, rozmawiając o czymś z moją gospodynią stał nie kto inny, tylko mój prawie były mąż.
- Kiedy ja mówię panu, że tu żadnej Ewy nie ma! - pani Kazia chyba traciła cierpliwość. - Jak była, to tak dawno, że jej nawet nie pamiętam. U mnie tylko Kalinka mieszka.
Poczułam się w obowiązku uwolnić panią Kazię od niezręczności całej sytuacji. Na nogach nadal jak z waty, z dudniącym sercem i wachlarzem uczuc, których już nigdy nie chciałabym czuć stanęłam za plecami Michała.
- Pani Kaziu, tu o mnie chodzi – powiedziałam łamiącym się głosem. - Bo ja na pierwsze mam Ewa. A Kalina na drugie. A to jest mój mąż.
Na dźwięk mojego głosu Michał odwrócił się. Spodziewałam się wszystkiego – wściekłości, przekleństw, cynicznego uśmiechu, drwin. A zobaczyłam łzy. Zapadnięte policzki. Wiszącą na nim bluzę. Siwe włosy na skroniach. W ciągu tych pięciu miesięcy mój mąż postarzał się o kilka lat i wyglądał, jakby przeszedł przez piekło. To było tak dziwne i nieoczekiwane, że cały mój upór i niechęć gdzieś się schowały. Wskazałam mu więc gestem, żeby za mną poszedł. Szliśmy ciągnąc nogę za nogą drogą, na której codziennie widywałam jakieś zwierzęta. Dziś na naszych oczach przecięła ją sarna. Michał szedł i mówił. O tym, jak początkowo myślał, że gram z nim w jakąś grę i czekał, aż wrócę z podkulonym ogonem. Jak podczas kolejnego zakrapianego wieczoru z kolegami nagle dotarło do niego, że to nie jest zabawa i że naprawdę nie wrócę. Jak zrozumiał, że osiągnął swoje dno i musi się leczyć. Przez dwa miesiące codziennie po sześć godzin spędzał na terapii grupowej, podczas której coraz szerzej otwierały mu się oczy. Po ukończeniu terapii co tydzień chodził na grupę nawrotów, żeby utrwalić efekt terapii dziennej.
- Jestem trzeźwy od 131 dni. Jestem alkoholikiem, wyrządziłem ci wiele krzywd i chciałbym, żebyś mi wybaczyła. Jeśli nie chcesz mnie znać, zrozumiem. Ale jeśli masz w sobie jeszcze jakieś ciepłe uczucia w stosunku do mnie, proszę, daj mi szansę.

***

Byłam w tak wielkim szoku, że aż wybaczyłam i pozwoliłam mu zostać (oczywiście po tym, jak zgodziła się na to pani Kazia). Nie pojechaliśmy na naszą sprawę rozwodową, za to wybraliśmy się do „U Stanisławy” na struclę z makiem. Dorzuciliśmy do tego jeszcze krajankę piernikową. Spacerowaliśmy po Malowniczem, rozmawialiśmy jak za dawnych, lepszych czasów, widzieliśmy nawet sójkę. A potem padły słowa, których się obawiałam: „Może wrócisz do domu?”.
- Michał, tu jest mój dom. Ja tu zostaję. Chciałam kupić coś po rozwodzie i zostać tu na zawsze.
Mój mąż zasępił się, podumał. Pomilczał, wsunął do ust piernika. Przeżuł, przełknął i powiedział:
- Patrzyłaś już na oferty? Który to nasz dom? Możemy mieć kota?


Gratuluję autorce serdecznie i czekam na kolejne teksty:)