poniedziałek, 30 czerwca 2014

Kto do mnie przybędzie, kto?

A już jutro będę w Rzeszowie, zapraszam!!!!


A w Sobotę jeżeli ktoś byłby w pobliżu serdecznie zapraszam do Lidzbarka Warmińskiego.

sobota, 28 czerwca 2014

Z Tyśkowego punktu widzenia

Wczoraj pod wieczór siedzieliśmy w pokoju, w telewizorze leciał jakiś program o operacjach czy innych medycznych działaniach. Nie wiem dokładnie co to było, bo nie słuchałam. Za to z całą pewnością padło tam słowo "jelito". Wiem, bo Tysiek je wychwycił i zwrócił się do mnie:
- No, ja nie mam jelita.
- Ależ masz, każdy ma jelito - zapewniłam go spokojnie nieświadoma tego, co mnie za moment spotka.
- Nie mam! Sama mi mówiłaś, że nie mam! - upierał się mój syn.
- Ja mówiłam ci, że nie masz jelita? - zdumiałam się - Nie mogłam ci mówić, że nie masz, bo masz!
- Mówiłaś, że nie mam! - wykrzyknął mój wkurzony już syn i zrobił minę jasno dającą do zrozumienia, co myśli o matkach wprowadzających w błąd swoje własne dzieci. 
- Słuchaj każdy ma jelito - mruknęłam lekko już skołowana tym bardziej, że po głowie zaczęły mi krążyć wspomnienia z Musierowicz z Kłamczuchy. Tam też był fragment z jelitem...
- To dlaczego mi mówiłaś, że nie mam? Że ja mam jajka a dziewczynki jelita?! - zagrzmiało moje dziecko świętym oburzeniem a mnie w końcu olśniło.
- Jajniki, synu. Dziewczynki mają jajniki a nie jelita -powiedziałam przypominając sobie ostatnią rozmowę jaką przeprowadzałam z Tymkiem na temat szczegółów anatomicznych. 
- To co dziewczynki też nie mają jelit? - Tymek zrobił wielkie oczy.
- Mają i jajniki i jelita i ty też masz jelita ale nie masz tego drugiego - jęknęłam zrozpaczona. 
I doszłam do wniosku, że to mnie chyba przerasta. I tak oto jelita mnie wykończyły a Tymek nadal nie wygląda na przekonanego... I skrycie podejrzewam, że on nadal myśli, że z tym jelitem to jedna wielka ściema...

W starym młynie

A oto kolejne opowiadanie. Trochę czekało na publikację, ale mam nadzieję, że dzięki tej przerwie stęskniliście się za Malowniczem i jeszcze chętniej do niego zajrzycie. Ja zagościłam tam z wielką przyjemnością czego i Wam życzę.

Ann Margaret

S T A R Y   M Ł Y N
- Dlaczego mnie tu przywiozłaś? Po co? Ja niczego nie poznaję, przecież nigdy tu nie byłam. Dokąd prowadzi ta uliczka? A ten rynek? Spójrz, te domki jakby poprzyklejane do siebie... . Malownicze... dziwna nazwa. Chociaż, do tych domków nawet pasuje... bo one są jakby namalowane.
Po co prowadzisz mnie do piekarni? Nie, nie wejdę. Nie będę z siebie robić wariatki. Zostaw mnie... .
Dokąd idę? Tam. Tamtą uliczką pójdę. Nie wiem dlaczego. Bo tak... .
O, spójrz... rzeczka. Jaka piękna... . Idę wzdłuż niej... . Zakole. Młyn... Dlaczego on jest taki, jakby się palił?

* * *

- Ten młyn właściwie od zawsze należał do naszej rodziny. Nasz dziadek go unowocześnił, rozbudował. Tu mieszkał razem z babcią aż do śmierci. I oczywiście nasz tata tu był, a potem jak się ożenił to i nasza mama tu zamieszkała. 
- Dlaczego ja nic nie poznaję?
- Zaraz Ci wszystko opowiem. Powoli, siostrzyczko. Tu mieszkaliśmy we czworo. Nasi rodzice i my. Tato był znany w okolicy. Nic dziwnego, to był jedyny młyn. Wszyscy przywozili do niego ziarno. A tato mełł mąkę. 
- A gdzie mieszkaliśmy?
- Przy młynie. Dziadek dobudował mieszkanie, mówiłam Ci. Ewciu, nie przeszkadzaj mi, bo tracę wątek. 
- Dobrze, przepraszam. No, mów.
- Kiedy mąka była gotowa, tato wrzucał w workach tę mąkę na wóz i rozwoził. Czasami, jak wyjechał rano, wracał dopiero wieczorem. 
- A co było z nami?
- Nami zajmowała się mama. Była najlepszą mamą na świecie. Wiesz, kiedy wyszłam za mąż, czasami żałowałam, że już nie mieszkam z wami. Że nie uczestniczę w waszych rozmowach, we wspólnych wieczorach przy czytaniu. I właściwie nic nie wskazywało, że nagle wszystko się zmieni... .
- Ale co się zmieniło, Julko?
- Widziałaś w rynku piekarnię? Jest tam od niedawna. Może od roku. Przedtem piekarnia była gdzie indziej. Starsze małżeństwo ją prowadziło. On z zawodu piekarz, ona w chwilach wolnych mu pomagała. Pani Wicia była osobą bardzo pogodną i uczynną. Miała nietypową pasję: tkała dywany. W starym garażu jej mąż urządził dla niej warsztat, tam pracowała.   
Często chodziłaś do niej i przypatrywałaś się, jak spod zręcznych palców wychodziły piękne wzory. Czasami nawet dopuszczała Cię do krosna. 
Wiesz, że najczęściej biegłaś do pani Wici, kiedy miałaś jakieś swoje smuteczki. 
- No dobrze, Julko, ale co to wszystko ma wspólnego z moją amnezją?
- Nieco ponad rok temu w Malowniczem, w rynku powstała nowa piekarnia. Należała do przedsiębiorcy, który miał już kilka piekarni w okolicy. Na dobry początek pan Stefan, bo tak miał na imię nowy piekarz, urządził na rynku powitalną zabawę. Zaprosił wszystkich mieszkańców. To był koniec czerwca. Pogoda była piękna, ciepło, dzień był jeszcze długi. Rozstawiono długie stoły, postawiono ławy do siedzenia. Na środku rynku zbudowano estradę dla orkiestry i miejsce do tańczenia. Powieszono papierowe, kolorowe lampiony. Było przepięknie. Muzycy porywali do tańca. Tańczyli i starsi i młodzi. 
Na stołach poustawiane były ogromne tace z całym mnóstwem przeróżnych mikroskopijnych kanapeczek. Z boku stały beczki z piwem. Piwo nalewał sam pan Stefan. A czasami zastępował go jego syn. 
Pan Stefan wtedy chodził między stołami, przysiadał się do biesiadników, rozmawiał, dbał o to aby wszyscy jedli i pili. 
- A nie tańczył?
- Tańczył, tańczył... .
- Dlaczego milczysz Julciu?
- Nie, nie... . Już opowiadam ci dalej... .
- Masz jakąś dziwną minę.
- Nasi rodzice też byli wtedy tego wieczoru na rynku. Tato jak zwykle, nie tańczył. Wiesz... ach, może nie pamiętasz... przepraszam... tato nie lubi tańczyć. To mama zawsze uwielbia... zresztą na pewno jeszcze nie raz się o tym przekonasz... . 
- A z kim mam tańczyła?
- No właśnie... . Pan Stefan przez cały wieczór właściwie tańczył tylko z nią. Wciąż tylko ją prosił do tańca. Tańczyli... jakby wpatrzeni w siebie... aż trochę byłam zazdrosna o mamę.
- A my tam też byłyśmy?
- Tak. Ty zostałaś z rodzicami dłużej, ja musiałam wracać do mojego domu wcześniej. Piotruś został wprawdzie z nianią, ale był przeziębiony, marudny. Nie chciałam go zostawiać długo beze mnie.
- A co na to nasz tato?
- Tato był zajęty rozmową ze znajomymi. Od czasu do czasu tylko spoglądał jak mama wirowała w tańcu, po czym wracał do swoich spraw.
- I co było dalej?
- Pan Stefan oczywiście nawiązał współpracę z naszym tatą. Dziwna była ta współpraca. Pan Stefan sam przyjeżdżał po mąkę do młyna, często też niby bez powodu przywoził świeże pieczywo. A najczęściej wtedy, kiedy mama była sama w domu. I tak było przez kilka długich miesięcy... .
Wiosną tego roku, jak zwykle przyjechałam z Piotrusiem do was. Na Wielkanoc. Po świętach zostałam jeszcze, nie chciało mi się wracać do domu, Zbyszek, mój mąż był na kontrakcie w Szwecji. 
Wracałam z miasteczka z zakupami, korzystając z okazji, że Piotruś ma poobiednią drzemkę i... usłyszałam rozmowę. Nie powinnam była jej podsłuchiwać...
Pan Stefan mówił głośno:
- Musisz ich w końcu zostawić. Po co ci ten nieudacznik i ta drewniana rudera? Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Kocham cię. Nie mogę bez ciebie żyć.
Wtedy pierwszy raz słyszałam podniesiony głos mamy:
- Nie kocham cię. Nie zostawię ani męża ani dzieci. Ani, jak mówisz, tej rudery. Tu jest moje miejsce. Tu jestem szczęśliwa. Zostaw mnie nareszcie w spokoju.
I on:
- Nie zostawię cię. Będziesz moja, tylko moja. Jesteśmy sobie przeznaczeni. 
I mama:
- Co ty sobie ubzdurałeś? Tych kilka pocałunków? Jaka byłam głupia, że pozwoliłam... . Jak śmiesz niszczyć moje życie? Moje i moich bliskich?
A on:
- Teraz ja jestem ci najbliższy. Odkąd cię zobaczyłem, wtedy, na rynku w tej niebieskiej sukience... wiedziałem, że musisz być moja. Tylko moja. 
I znowu mama:
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Idź stąd i nie pokazuj się więcej. Zostaw nas... proszę, zostaw nas w spokoju.
I wtedy on powiedział coś, co zmroziło mi krew w żyłach:
- Dobrze. Ale ja tu wrócę. Zniszczę was, po stokroć zniszczę was.
I wybiegł z domu. Nie zauważył mnie stojącej w progu. Mama stała przodem do okna, była roztrzęsiona... .
Nie powiedziałam jej, że słyszałam rozmowę. Zaraz zresztą Piotruś się obudził, musiałam zając się przygotowaniem dla niego podwieczorku.
Pan Stefan więcej się nie pokazał.
Minęło kilka tygodni. Czas mijał spokojnie, tato rozwoził mąkę, również do piekarni pana Stefana. Mama jak zwykle zajmowała się domem. 
Któregoś wieczoru przyszła straszna burza. Pioruny błyskały dosłownie co chwilę. Wydawało nam się, że świat się kończy... 
- Julciu, wejdźmy do młyna. 
- Tak, oczywiście. Długo tu nie byłaś. Może najwyższy czas, żebyś weszła... .
- Julciu, spójrz... . Ten stół, to krzesło... . Julciu... dywan... dywan... mój dywanik... pawie... tkałam go u Wici... mój pierwszy dywanik... 
- Ewciu, usiądź... ty cała drżysz... tu, na tym krześle, usiądź...
- Julciu, pamiętam... to na tym krześle siedziałam, kiedy w oknie zobaczyłam ogromne języki ognia... . Tak... najpierw była błyskawica, nie, cała seria błyskawic, potem huk a potem... ten ogień... wołaliście mnie, ale ja musiałam przecież zabrać ten dywanik... mój pierwszy dywanik...
- Ewa, przypomniałaś sobie.... przypomniałaś...!
- Tak, pamiętam, pamiętam, że wyrwałam spod komody jeszcze ten dywanik, a potem... a potem... już nie wiem...
- A potem straciłaś przytomność. Tato wyciągnął cię z domu, byłaś poparzona. Długo dochodziłaś do siebie. No i ta utrata pamięci...
- Julka, gdzie są rodzice? Czy im się nic nie stało?
- Nie, nie... są w sanatorium. Jutro wracają. Uspokój się. Już dobrze, już teraz wszystko będzie dobrze... 
- Skąd wziął się ten ogień? Julka! Czy to był piorun czy... ktoś podpalił? Julka! Co z panem Stefanem?
- Nie wiadomo, skąd był ogień. Niczego nikomu nie udowodniono... . Pan Stefan wyjechał. Już nie prowadzi tej piekarni.
- To dlaczego chciałaś, żebym tam z tobą poszła?
- Chciałam cię zaprosić na ciastko. Piekarnię prowadzi teraz młody, bardzo sympatyczny pan Łukasz. 

czwartek, 26 czerwca 2014

W Malowniczem mogą się zdarzyć najróżniejsze rzeczy, chwile grozy również! Zapraszam!

Rzeczywiście Wasza wyobraźnia mnie nie przestanie zachwycać i zadziwiać. Ale jedno jest pewne: przystępując do czytania nie można się nudzić:) No i można się nie martwić, bo dobre zakończenia są gwarantowane! A oto historia Pani Wandy:

Wanda Sewioł

ŻYCIOWY TEST

Spakowałam plecak na jutrzejszą wycieczkę i odstawiłam do przedpokoju.
Było około dwudziestej drugiej, kiedy zadzwonił telefon. Kto o tej porze może dzwonić? – pomyślałam.
- Halo... Jagusia? – mówi mama – usłyszałam w słuchawce.
- Cześć mamo. Co ty jeszcze nie śpisz? Stało się coś? Zapytałam zaniepokojona.
- E tam, co się miało stać. Dzwonię tylko, by zapytać o której wyjeżdżacie? powiedziała
- Wyruszamy jutro o siódmej rano – odpowiedziałam.
- Uważaj na siebie córeczko, tak się martwię...
- Mamuś, już nie jestem małą dziewczynką, hi, hi. Czy ty zawsze musisz przeżywać każdy mój wyjazd? Niedługo wychodzę za mąż. Daj spokój.
- Ale powiedz mi dziecko, czy nie ma innych ciekawszych i piękniejszych miejsc w Polsce? Dlaczego akurat te góry? Co tam takiego fascynującego?
- Tak ustaliliśmy z Rafałem – proszę cię nie martw się na zapas. To on wymyślił  tą wycieczkę, jako dodatek do zaręczynowego pierścionka, więc nie ma o czym mówić. Jedziemy w góry.
Mama jeszcze próbowała mnie odwieść od  tego pomysłu, ale w końcu skapitulowała.
Dlaczego jej wtedy nie posłuchałam?

Ten wyjazd planowaliśmy z Rafałem od paru tygodni, ale pogoda płatała nam figle i wciąż był odkładany na kolejny weekend. Już od środy zapowiadali ocieplenie i zdecydowaliśmy, że jedziemy w sobotę.
Celem naszej wycieczki były Góry Stołowe. Zawsze chciałam zwiedzić sławny i często odwiedzany przez turystów górski labirynt, czyli Błędne Skały.
Wstałam już o piątej rano, bo musiałam zrobić kanapki na drogę. Rafał jak zwykle spał do ostatniej chwili. Zjadł w pośpiechu śniadanie i  dopijając kawę na stojąco, powiedział.
- Jadzia, schodzę do samochodu. Pospiesz się, bo potem będą korki na drodze.
- Idź już – machnęłam ręką -  muszę jeszcze wszystko posprawdzać – mruknęłam pod nosem, zastanawiając się czy o czymś nie zapomnieliśmy.
- Rafał! Wziąłeś latarkę?
- A po co? Mamy komórki, hi, hi, przecież będziemy nocować  w schronisku – zawołał wsiadając do windy.
Nie zwracając uwagi na jego słowa upchałam do plecaka starą latarkę, którą kiedyś podarował mi tata, jak wyjeżdżałam na swój pierwszy obóz harcerski.
- To co? Pierwsza prowadzisz? - Zapytał ziewając.
- A mam jakieś wyjście? - Odparłam, widząc jak szuka sobie wygodnej pozycji do drzemania.
- Zapomnij!! Wrzasnęłam mu do ucha. Potrzebuję pilota, a nie tylko pasażera – dodałam już nieco ciszej i walnęłam go przewodnikiem po głowie.
- No dobra już. Odpalaj marudo.
Tak prawdę mówiąc to nie mogłam się na niego gniewać, bo siedział do późnej nocy nad jakimś projektem, który musiał przesłać jeszcze przed urlopem.
 Na szczęście wyjechaliśmy z miasta bez większych problemów. Włączyłam radio i spojrzałam na swojego chłopaka,  który spał sobie smacznie z przewodnikiem po Sudetach, w ręku.
Byliśmy w połowie drogi, kiedy mój narzeczony nareszcie otworzył oczy.
- Oj.... mieliśmy się zmienić. Dlaczego mnie nie obudziłaś?
- Bo nie było takiej potrzeby. Ale już nie śpij, tylko oglądaj widoki.
 Do Radkowa jechaliśmy drogą stu zakrętów, która pięła się pośród lasów i skalnych bloków. Dopiero kiedy zbliżaliśmy się do celu, pojawiały się co jakiś czas pojedyncze zabudowania.
- Wiesz... chciałabym zatrzymać się na chwilkę w Malowniczem, bo mam tam coś do załatwienia – zwróciłam się do Rafała.
- Tak? A co tam chcesz załatwić? Zapytał przecierając oczy.
- Pamiętasz Ewę ? No wiesz... tę moją koleżankę z pracy.
- Mówisz o tej co urodziła dziecko w wieku czterdziestu lat?
- Dokładnie o tej mówię. Wyobraź sobie, że w ubiegłym roku, właśnie w tym miasteczku spędziła z mężem urlop. Wybrała to miejsce na letni odpoczynek, bo ktoś jej powiedział, że tam dzieją się cuda.
- Cuda? No dobrze kochanie. Ale zmierzaj do sedna sprawy – powiedział Rafał, patrząc na mnie z wielkim zainteresowaniem.
- Chwileczkę - zaraz do tego dojdę – uspokoiłam chłopaka. No więc.... Ewa leczyła się wiele lat na bezpłodność, tak przynajmniej twierdzili lekarze i już miała się poddać, nawet zaczęła rozglądać się za adopcją, kiedy ktoś jej powiedział o starym kościele w Malowniczem.
- Kochanie, ale co ma do tego ten kościół? Zapytał Rafał.
- Nikt nie wie dokładnie w czym tkwi jego tajemnica, ale Ewa wyprosiła tam swoją Marysię. Dlatego obiecałam jej, że jak będę w tych stronach, zapalę w tym kościele świeczkę w podzięce.
- A... To ta misja ? No dobrze. Zatrzymamy się tam i zrobimy przy okazji jakieś drobne zakupy – powiedział. Ale wracając do naszej wyprawy postanowiłem, że przez Błędne Skały pójdziemy bez przewodnika. Nie mam zamiaru słuchać poleceń, które na co dzień słyszę w pracy i spieszyć się, bo on ma jeszcze parę rundek – wyjawił Rafał.
- A.... niby jak chcesz to zrobić? Zapytałam zaskoczona jego pomysłem. Przecież tam trzeba kupić bilety, a poza tym  nikt nas nie wpuści bez przewodnika.
- Zostaw to mnie kochana. Coś wymyślę – powiedział głaszcząc mnie po dłoni.
- Pięknie prezentuje się ten pierścionek na twojej rączce, ma się ten gust.
I miał rację. Zaręczynowy pierścionek był wyjątkowo piękny. W delikatnej, złotej oprawie, pysznił się pokaźny diamencik. Rafał na jego zakup przeznaczył wszystkie swoje oszczędności jakie zdołał uzbierać z korepetycji z historii, których udzielał przyszłym maturzystom.
Byliśmy świeżo po zaręczynach i ten wyjazd był dodatkiem do pierścionka. Taką właśnie niespodziankę, przygotował mój chłopak.
- O tak, masz naprawdę dobry gust Rafalku – powiedziałam całując go w policzek.
Droga do Radkowa, to niepowtarzalne przeżycie. Byłam zachwycona szosą stu zakrętów, która wspinała się miedzy masywnymi górami i gęstym lasem. Prawie na każdym wirażu ściskałam ze strachu kierownicę.
- Przestań się już kokosić i oglądaj przepiękne widoki – powiedziałam do Rafała szturchając go w ramię.
- Przecież oglądam – spojrzał na mnie spod wpółprzymkniętych powiek.
- Ech...trzeba było zostać w domu. Bo widzę, że i tak nic nie wyniesiesz z tej wycieczki  - stwierdziłam trochę zawiedziona.
- No dobra, przestań się już boczyć. Napiję się kawy i zaraz mi przejdzie – oznajmił, nalewają do kubka aromatyczny napój.
Po około godzinie dotarliśmy na miejsce.  Bez problemu zaparkowałam samochód.
- Spójrz jak tu pięknie – zwróciłam się do swojego chłopaka.
- No.... i tak cicho – Stwierdził Rafał.
Faktyczne panowała tu wyjątkowa cisza i  niezwykła atmosfera. Miasteczko usytuowane w górach, które wyglądem przypominały postaci z rozłożonymi kamiennymi ramionami, już na wstępie zawładnęło moim sercem. Masywne posągi w swych ludzkich pozach, wyglądały tak, jakby chciały chronić w  swych silnych objęciach to malownicze miejsce, niczym troskliwa matka tuląca do siebie malutkie dziecko.
Snuliśmy się po wąskich uliczkach Malowniczego, zapominając zupełnie o celu naszej wyprawy.
- O!! Tam  jest ten kościół – powiedziałam do chłopaka i przyspieszyłam kroku.
Weszliśmy do środka. W starej świątyni panował półmrok. Usiedliśmy w jednej z zabytkowych ławek i w zupełnej ciszy poddaliśmy się rozmyślaniom. Każde z nas miało jakieś swoje osobiste prośby.
Prawie na palcach, cichutko podeszłam do zabytkowego obrazu przedstawiającego Matkę Boską i zapaliłam dwie świeczki. Jedną za małą Marysię, a drugą za nasz związek.
- Wychodzimy – szepnęłam do Rafała.
- No, teraz możemy kontynuować już naszą podróż przedślubną – powiedziałam, kiedy byliśmy na zewnątrz.
Po dokonaniu drobnych zakupów w przydrożnym sklepiku, wróciliśmy do samochodu i po kilkunastu minutach dojechaliśmy w końcu do Radkowa.
- Zaparkuję tu w cieniu – powiedziałam do Rafała, kierując samochód na miejsce tuż przy rozłożystym Dębie.
Wypakowaliśmy plecaki z bagażnika i ruszyliśmy na podbój Błędnych skał.
Na miejscu stwierdziłam, że pomysł mojego chłopaka okazał się chybiony. Wejście do labiryntu, było pilnie strzeżone.
- I jak sobie to wyobrażasz? Zapytałam. Tu się nawet mysz nie przeciśnie, niezauważona.
Ale na okazję nie musieliśmy długo czekać. Przed wejściem zrobiło się zamieszanie. Starsza kobieta prosiła przewodnika o chwilę zwłoki, bo jej partner się spóźniał. Reszta zwiedzających głośno protestowała, że nie będą czekać na jakiegoś marudera. Przewodnik tymczasem wyszedł na chwilę do budynku przed wejściem, a turyści w tym czasie rozproszyli się po terenie.
- Teraz! Zawołał Rafał.
Wykorzystując nieuwagę zdezorientowanych wycieczkowiczów,przemknęliśmy się niepostrzeżenie i już po chwili byliśmy na szlaku.
- Jadzia – musimy przyspieszyć kroku, bo zaraz nadejdzie ta stonka i nie mogą nas tu zobaczyć – powiedział Rafał.
Prawie biegliśmy pokonując kręte korytarze. Przyznam, że nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Nie o takie zwiedzanie mi chodziło. Ale Rafał szybko mnie uspokoił.
- Jaga, mamy mnóstwo czasu i obiecuję ci, że nie ominiemy żadnego miejsca. Tylko musimy zejść trochę ze szlaku, żeby nas nie zauważyli. Potem już spokojnie możemy sobie spacerować – wyjaśnił.
Z oddali usłyszeliśmy głosy zbliżających się turystów. Przewodnik używając mikrofonu, wyjaśniał turystom historię górskiego labiryntu.
Przycupnęliśmy cicho w wąskiej szczelinie i kiedy wycieczka przeszła,  nareszcie mogliśmy spokojnie realizować nasz plan zwiedzania.
- No dobra – powiedziałam, zatrzymując się przed jedną ze skał, która wyglądała jak kurza stopa. A jak wytłumaczysz w schronisku, kiedy tam już dojdziemy, że niby co? Przyfrunęliśmy? Przecież się zorientują, że nie byliśmy z grupą, nie kupiliśmy biletów. Ech... te twoje pomysły – dodałam machając ręką.
- Przestań tragizować. Miejsce w schronisku zamówiłem przez Internet, tam jest mnóstwo turystów. Czy myślisz, że ktoś nas wyłowi z tego tłumu. Przestań już marudzić, tylko stań pod tą śmieszną skałą póki świeci słońce, to cyknę ci fotkę.
Byłam zauroczona tym miejscem. Droga do schroniska, prowadziła przez urokliwe wąwozy, a  skały w bajecznych formach, zachęcały do robienia zdjęć. Czyste górskie powietrze i panująca tam cisza działały kojąco na skołatane nerwy.
Z szerokich krętych ścieżek przechodziliśmy w ciasne, wąskie tunele, gdzie nie było możliwości ominięcia się z kimś nadchodzącym z przeciwka.
Staraliśmy się nie zbaczać z trasy i pokonywać labirynt skalny, według oznaczeń. Po kilkunastu minutach poczułam zmęczenie.
Rafał parł do przodu i co chwilę mnie poganiał.
- No co się tak grzebiesz? Zapytał kiedy podeszłam do niego.
- A tobie gdzie się spieszy? Idź dalej, ja cię i tak dogonię – powiedziałam poirytowana.
- Dobrze - tylko trzymaj się trasy – odparł i zniknął za kolejnym zakrętem.
Postanowiłam trochę odpocząć, więc usiadłam na płaskim, jak taboret głazie.
Promienie słoneczne przeciskały się przez rozpadliny, oświetlając górną partię skał, reszta pozostawała w całkowitym cieniu.
Postanowiłam sobie skrócić nieco drogę i przejść przez wąski, skalny korytarzyk. Mój chłopak tam by się nie zmieścił, ale ja byłam na tyle szczupła, że bez problemu się wcisnęłam, ale musiałam walczyć z plecakiem, który co jakiś czas mnie blokował. Na szczęście tunel rozszerzał się i  wyszłam na małą polankę. Tak byłam zaaferowana wyprzedzeniem Rafała, że po drodze, nie zwracałam bacznej uwagi na oznaczenia.
W końcu postanowiłam sobie zrobić przerwę i napić się wody.
Odkręcając butelkę mineralnej z przerażeniem spojrzałam na palec lewej dłoni, gdzie powinien tkwić mój zaręczynowy pierścionek.
- Jezus Maria!! Krzyknęłam na głos. Zgubiłam pierścionek! Boże co ja teraz zrobię? Co powiem Rafałowi? Poderwałam się na równe nogi  i w panice, zaczęłam rozglądać się wkoło za zgubą. Klęcząc na kolanach, przesuwałam palcami ziemię i drobny żwir, ale zguby nigdzie nie było.
Muszę koniecznie wrócić w to samo miejsce, gdzie zboczyłam z trasy – myślałam gorączkowo - ale który to był tunel? Bo okazało się, że z tej polany odchodzą co najmniej cztery takie wąskie ścieżki. Nie byłam w stanie stwierdzić z której strony tu przyszłam. To było jak kubeł zimnej wody. Nie zastanawiając się dłużej zaczęłam wołać Rafała, ale jak na ironię losu odpowiadało mi tylko echo
- Rafał!!!! Gdzie jesteś! Wrzeszczałam ile mi tylko sił starczyło. Hop, hop!!! Słyszy mnie ktoś!
Nikt mnie nie słyszał.
Spanikowana rzuciłam się w pierwsze od lewej strony przejście. Zaraz, zaraz, kobieto, spokojnie – powiedziałam sama do siebie. Pomyśl, przypomnij sobie czasy z harcerstwa..... Tak już wiem... Trzeba zaznaczyć wejście i co jakiś czas zrobić znak na skale, tylko czym?  Kredy przecież nie mam.... Ale... mam szminkę, uf... Odetchnęłam z ulgą.
Drżącymi rękami wyciągnęłam z plecaka kosmetyczkę, w której przed wyjazdem schowałam czerwoną pomadkę do ust. Pamiętam jak Rafał sobie ze mnie drwił, kiedy ją pakowałam. Ale to był już taki mój nawyk. Gdziekolwiek się wybierałam, kosmetyczka musiała być i jak się okazało, przydała się teraz jak znalazł.
- O matko! Jaka ze mnie idiotka! Stuknęłam się palcem w czoło. Wydzieram się tu jak opętana, a w kieszeni mam przecież komórkę.
 Nie!!! Tylko nie to! Wyszeptałam. Ekran w telefonie był czarny. Zapomniałam ją naładować przed wyjazdem.
Siedziałam  na zimnym głazie, z rozładowaną komórką. Zgubiłam pierścionek, nikt nie słyszał mojego wołania. Co mi tylko zostało? Rozpłakać się....
Zapadał zmrok. W którą stronę powinnam się udać? Myślałam. Słońce już zaszło i zrobiło się chłodno. Pocieszałam się, że Rafał, który prawdopodobnie dotarł już dawno na miejsce, zawiadomił kogoś o moim zaginięciu. Teraz pozostało mi tylko czekać.
Z plecaka wyciągnęłam ciepły sweter i butelkę mineralnej, którą kupiłam w ostatniej chwili. Kanapki zapakowałam  Rafałowi, więc o jedzeniu mogłam zapomnieć. Szarość zachodzącego dnia, niczym żałobnym welonem otulała milczące skały, aż zrobiło się całkiem ciemno.
Nigdy tak się nie bałam. Słyszałam bicie własnego serca i cała drżałam. Ciemność wkoło mnie była przerażająca. Wtedy przypomniałam sobie o latarce. Na wyczucie poszukałam jej w kieszeni plecaka. Wszystko w środku było już wilgotne. Żeby tylko ona nie zawilgła, bo to byłoby już za dużo niespodzianek jak dla mnie.
Ale na całe szczęście latarka działała. Oświetliłam miejsce wokół siebie i nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku. Ale cisza była wciąż upiorna. Wtedy przypomniała mi się legenda o tym miejscu.
Dawno temu, w tym właśnie miejscu stała potężna skała, na której zbierali się ludzie, by czcić swoich bogów. Kiedyś przy składaniu ofiary z koźlęcia, pojawił się duch gór. Kapłan namawiał go do przyłączenia się, ale Liczyrzepa stanowczo odmówił, czym naraził się na obelgi ze strony kapłana. Wtedy tupnął ze złości i Skalniak rozpadł się na wiele części, powodując ślepe labirynty, z których nie wszyscy ludzie zdołali się wydostać. Przez jakiś czas to miejsce uznawano za przeklęte.
Że też musiałam to przeczytać przed wycieczką. Moja wyobraźnia zaczęła pracować na najwyższych obrotach. Wydawało mi się, że słyszę wołanie o pomoc, płacz dziecka, wycie wilków. Nie wiedziałam która jest godzina, to było straszne. Próbowałam usnąć, ale sen nie przychodził. Jakiś robal chodził mi po karku. Włożyłam rękę po sweter i z obrzydzeniem wyczułam  coś śliskiego.
Szybko zapaliłam latarkę i zaczęłam wołać o pomoc z nadzieją, że mnie szukają i ten koszmar zaraz się skończy.  Mijały kolejne godziny, tak mi się przynajmniej wydawało. Strach ma tylko wielkie oczy,  dodawałam sobie otuchy. Zaczęłam nucić pierwszą lepszą piosenkę, która akurat przyszła mi do głowy, bo ta cisza doprowadzała mnie do obłędu. Nagle coś poruszyło się tuz za mną. Znieruchomiałam i zacisnęłam ze strachu pięści. To coś przesuwało się wzdłuż mojej nogi. Jeśli to wąż? Nie mogę nawet drgnąć... Wstrzymałam oddech i czekałam co będzie dalej. W tej samej chwili, tuż nad moją głową, rozległ się przeraźliwy pisk, a po chwili, w czarnej otchłani, zobaczyłam dwa błyszczące punkciki. Delikatnie i prawie bezszelestnie zapaliłam latarkę i skierowałam snop światła, w tamtą stronę. Jakiś ptak poderwał się z trzepotem skrzydeł i zniknął w ciemności. Uff... to była chyba sowa? Odetchnęłam z ulgą Oświetliłam miejsce przy nodze, na szczęście nic tam nie było.  Wcisnęłam się głęboko w szczelinę skały. Jakby tego wszystkiego było mało, zerwał się silny wiatr.
- Czyżby duch gór Liczyrzepa znów zamienił się w wiatr, jak kiedyś, gdy porwał pannę Dobrogniewę, ukochaną księcia Mieszka? Może chce się na mnie zemścić, że został wtedy wyprowadzony w pole przez tę pannę i jej ukochanego?  Wsłuchiwałam się w jego szum i miedzy jednym a drugim podmuchem, słyszałam poszczególne słowa.
- Miłość, pierścień, nadzieja, świt.....
To tylko moja wyobraźnia, to strach sprawia, że to słyszę – powtarzałam sobie w duchu. Przecież duchy nie istnieją, to tylko bajki i legendy – próbowałam dodać sobie otuchy. Nareszcie nadszedł zbawienny sen.
Kiedy się przebudziłam, pierwsze promienie słońc, oświetlały dopiero szczyty gór. Wstałam połamana i skostniała z zimna.
- Jestem cała. Cha, cha, zaśmiałam się histerycznie. Chyba nie przypadłam do gustu Liczyrzepie, skoro nie porwał mnie do swojej pieczary.
- Boże ale byłam głodna. Przejrzałam w plecaku wszystkie zakamarki i z radością wysupłałam z  tylnej kieszeni opakowanie gum do żucia. Nie jest źle.
Na rękach miałam ślady po ukąszeniach komarów. Wyciągnęłam z plecaka preparat na insekty i spryskałam swędzące miejsca.
- Dobra, dosyć biadolenia. Czas na poszukanie wyjścia. Nie mam zamiaru spędzić tu kolejnej nocy. Wybrałam pierwsze przejście. Na skale zaznaczyłam szminką krzyżyk i ruszyłam w drogę. Po kilkunastu krokach, zaznaczałam kolejne krzyżyki. Tunel skręcał raz na prawo, raz na lewo. Nareszcie się skończył. Wyszłam na  polanę i wybrałam losowo kolejne przejście. Żeby tylko trafić na tę Kurzą Stopkę, tam już są oznaczenia i dam sobie radę. Z nadzieją weszłam w tunel i przeciskałam się przez jego wąskie przejścia.
Wtedy przyszło pierwsze załamanie. Po drodze zobaczyłam znaki zrobione szminką. Doszło do mojej świadomości, że krążę w miejscu.
Zrezygnowana zawróciłam z drogi,
- Teraz już wiem skąd się wzięła nazwa Błędne Skały. Ogarnęła mnie całkowita bezsilność, na przemian ze złością. I to miał być mój mąż? Cholerny tchórz. Zostawił mnie na łaskę losu. Dlaczego? Chciał się mnie pozbyć?  Może zmienił zdanie w sprawie ślubu i poznał kogoś innego? To niemożliwe? Czy tak postępuje człowiek?  Jedno wiem na pewno, że jak wyjdę z tego cało, nie spojrzę mu nawet w oczy!
Byłam totalnie zmęczona. Wody zostało mi ledwie na dwa łyki.
- Przestań się mazać Jadźka – powiedziałam do siebie. Nie możesz się poddać. Spojrzałam na pozostałe trzy korytarze. Który będzie właściwy? Spróbuję teraz ten z prawej strony polany. Wypiłam resztę wody i z trudem ruszyłam w kolejną drogę. Mam nadzieję, że dobrze idę – myślałam gorączkowo, bo nie widziałam śladów szminki, ale kiedy dotarłam do wyjścia, wpadłam w panikę. Znalazłam się ponownie na tej samej polanie.
- Hop, hop!! Krzyczałam ostatkiem sił.  Czy ktoś mnie słyszy?
Pomoc nadal nie nadchodziła. Z tego przerażenia, zaczynałam mieć omamy. Wydawało mi się jakby te milczące skały szyderczo się do mnie uśmiechały, a wiatr szeptał złowieszczo – zostaniesz tu na wieeeeki...
Podjęłam kolejną próbę. Zostały mi jeszcze tylko dwa przejścia, dam radę.
Wybrałam jedno z nich i pełna nadziei, przedzierałam się z trudem, kalecząc, łokcie i ramiona o wystające krawędzie skał.
Słońce wzeszło już wysoko na niebie, a jego promienie delikatnie ślizgały się po  zboczach gór. Byłam już w połowie drogi, kiedy nagle w oddali na zielonym mchu zauważyłam coś błyszczącego. Przyspieszyłam kroku i gdy dotarłam do tego miejsca, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Na zielonej kępce leżał mój zaręczynowy pierścionek.
Upadłam na kolana i jak małe dziecko rozbeczałam się na dobre. Nasunęłam pierścionek na palec i nie zwlekając, prawie biegnąc, pokonałam wreszcie właściwy wąwóz.
Hura!! Krzyknęłam ostatkiem sił. Moim oczom ukazała się skała, przy której Rafał zrobił mi zdjęcie.
A jednak pomógł mi duch gór. Czyli to nie była moja wyobraźnia? Wyraźnie pamiętam słowa wiatru – MIŁOŚĆ, PIERŚCIEŃ, NADZIEJA. I jak tu nie wierzyć w duchy... Jedynie ta miłość mi tu nie pasowała, bo co tu mówić dużo o tym uczuciu w moim przypadku. Rafał chyba mnie nie kochał na tyle, skoro jestem zdana tylko na siebie. Zrobiło mi się bardzo przykro z tego powodu, ale najważniejsze teraz było, jak najprędzej wydostać się z tego miejsca.
Tym razem poszłam oznakowaną drogą, na której ostatni raz widziałam Rafała.
Teraz już tylko będzie dobrze – myślałam. Dotrę jakoś do schroniska i oznajmię temu tchórzowi, że żadnego ślubu nie będzie. Potem chwilę odpocznę i wrócę do domu. Nie chcę już więcej widywać tego człowieka. Spakuję mu rzeczy i wyrzucę za drzwi.
Droga do schroniska była dobrze oznaczona. Na jej początku szło się po drewnianych podestach, czasami trzeba było się przeciskać wąskimi tunelami. Potem czekało mnie pokonanie 665 skalnych schodów, które prowadziły na sam szczyt góry. Usiadłam na moment, żeby odpocząć. Teraz już bez obawy mogłam sobie na to pozwolić. W pewnym momencie usłyszałam wołanie.
- Pomocy!! Jest tam kto!!
Boże! Znam ten głos! To chyba Rafał? Zostawiłam plecak na drodze i ruszyłam w stronę dobiegającego głosu.
Rany Boskie! Rafał? Jesteś ranny?
Mój chłopak siedział oparty o skalny występ. Był blady jak ściana.
- Jaga, tak się o ciebie martwiłem. Ale dlaczego jesteś sama?
Nie mogłam opanować płaczu. Usiadłam koło Rafała i wtuliłam się w jego ramiona. Było mi wstyd, że zwątpiłam w niego, że tak szybko go oskarżyłam.
- A ja myślałam, że mnie zostawiłeś – powiedziałam. Co się stało? Zapytałam.
- Myślałaś, że cię zostawiłem? Jak mogłaś tak pomyśleć. Do zmroku czekałem na pomoc, ale jak zapadła noc, to  już nie miałem wątpliwości, że musiało ci się coś przytrafić. Nie mogłem zadzwonić, bo tu nie ma zasięgu. Odchodziłem od zmysłów – powiedział Rafał łamiącym się głosem. Jak przetrwałaś noc? Jezu, dobrze, że nic ci się nie stało – dodał, głaszcząc mnie po ręce.
- E.... Jestem elana nie do zdarcia – próbowałam być zabawna, ale
tej nocy nie zapomnę do końca życia. A co z tobą? Zapytałam.
- Kiedy zorientowałem się, że długo nie nadchodzisz, wróciłem po ciebie. Wołałem, szukałem, jednak przepadłaś jak kamfora. Wtedy potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i chyba skręciłem nogę w kostce – odpowiedział podnosząc nogawkę od spodni.
Stopa była sina i bardzo spuchnięta, jednak Rafał mimo tego nie tracił humoru. Zjadłem wszystkie kanapki - wybaczysz? Twoje też!
- Przestań! Krzyknęłam przez łzy. Musimy wezwać pomoc.
- No.... tylko w tobie dziewczyno nadzieja, bo ja się stąd nie ruszę.
Opowiedziałam mu wszystko po kolei. Jak wybrałam skrót, jak znalazłam się na diabelskiej polanie, która nie chciała mnie wypuścić i jak pierścionek zaręczynowy wybawił mnie z opresji.
- Na przyszłość już nigdy cię nie posłucham – zwróciłam się do swojego chłopaka. Sam widzisz czym skończyły się twoje durne pomysły zwiedzania na własną rękę. Ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło – dodałam dobrotliwie. Zostań tu i poczekaj na mnie. Pójdę po pomoc.
- Dasz radę? Zapytał z troską w głosie.
- Muszę. Nie mam innego wyjścia.
- Moja dzielna dziewczynka – wyszeptał Rafał, całując mnie w rękę. Okropnie  pokąsały cię te komarzyska?
- E..... co tam komary. Truchlałam ze strachu jak sobie pomyślałam, że w tych górach mogą być węże, wilk i duchy. Brrrr
Po godzinie dotarłam do schroniska i zawiadomiłam Górnicze pogotowie ratunkowe o wypadku. Na specjalnie skonstruowanych noszach, ratownicy przetransportowali Rafała na szczyt Szczelińca. Tam opatrzyli mu spuchniętą stopę i unieruchomili specjalnym opatrunkiem gipsowym. Sugerowali, że należy prześwietlić stopę, ale Rafał uparł się, że to tylko skręcenie i podpisał oświadczenie, że zostaje w schronisku na własną odpowiedzialność.
Zadzwoniłam do mamy i powiadomiłam w pracy moją szefową o zaistniałej sytuacji. Rafał też zawiadomił swojego kierownika i poprosił o tydzień urlopu.
Mama oczywiście histeryzowała i wciąż powtarzała – a nie mówiłam?
Wykupiliśmy pokój w schronisku na cały tydzień. Oczywiście nasz wybryk nie pozostał bez echa. Szef ratowników górskich chciał ten incydent zgłosić na policję. Ale mój urok osobisty sprawił, że odstąpił od swoich zamierzeń. Trochę nas to kosztowało, bo czterech mężczyzn musiało zanieść Rafała na górę.
Na nasze szczęście ekipa ratowników puściła w niepamięć nasz wybryk.
Po trzech dniach kostka sklęsła i  Rafał mógł już chodzić, podpierając się wypożyczoną laską.
W noc poprzedzającą powrót do domu, gospodarz schroniska zorganizował dla gości ognisko. Był pyszny bigos i nalewka własnej roboty. Zanim zrobiło się ciemno, z tarasu widokowego oglądaliśmy Sudecki Park Narodowy. Potem przy gwieździstym niebie, jakiś chłopak grał na gitarze, a towarzysząca mu dziewczyna pięknie śpiewała w takt muzyki.

Postanowiliśmy z Rafałem, że w przyszłym roku, w pierwszą rocznicę naszego ślubu odwiedzimy ponownie to miejsce, ale już wyłącznie z przewodnikiem.

środa, 25 czerwca 2014

AAAA!!!! Urwijcie mi głowę, proszę!!!! Wyniki konkursu.

Zapomniałam! Na śmierć i życie! Zapomniałam i zasłużyłam na solidną reprymendę! Wyniki konkursu powinny już dawno się pojawić a... No właśnie nie pojawiły się. A Wy nic nie mówicie! Było na mnie nakrzyczeć, albo cóś. Dobrze nie przedłużam i wyjaśniam, że w rezultacie laureatów wybrał Pan Andrzej, który był pomysłodawcą konkursu. Wszystkim dziękuję za udział a zwycięzcom gratuluję!

A oto i oni, tadam!!!!

Meme i Niekończące się Marzenia

Od siebie dorzucę Oxfordkę za wysiłek twórczy:)

Serdeczności! Wieczorem zapraszam na dwa kolejne opowiadania do naszego zbiorku!

Adresy do wysyłki przyślijcie mi proszę na maila.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Śpiewaj ogrody czyli jestem zaczarowana!

Dziwnie się czuję pisząc ten tekst. Po raz pierwszy doświadczyłam bowiem czegoś takiego. Bardzo chcę napisać o tej książce i tak samo bardzo  nie wiem jak to zrobić, żeby oddać w pełni to co czuję. W jednym zdaniu określiłabym to tak:
Jestem zaczarowana. 
Zaczarowała, omamiła mnie już okładka. Dziewczyna jadąca na rowerze. Przedwojenna dziewczyna, rower, jej uśmiech ma w sobie czar któremu nie sposób się oprzeć. Tytuł też ma w sobie piękno: "Śpiewaj ogrody". Przemówił do mnie, do tej cząstki duszy, która drga tylko w takich momentach, gdy przeczuwa, że oto spotka mnie coś niezwykłego, trwałego, coś co we mnie zapadnie. Jak ta historia właśnie.
"Śpiewaj ogrody" Pawła Huelle to powieść, która smakuje przeszłością. Nagle ten świat, którego już nie ma w sposób magiczny ożywa. 
To opowieść o Grecie. Niemce, która pomimo przegranej wojny nie odchodzi wzorem tysięcy swych rodaków, którzy opuszczają Gdańsk niczym szczury zbiegające z tonącego okrętu. Zostaje w swoim domu by czekać w nim na męża, Ernesta Teodora. Bo gdzież by miał wrócić (jeżeli w ogóle wróci) jeśli nie tu? Do ich dawnego domu?  To opowieść o ich miłości, o przyjaźni z polskim chłopcem, o przedwojennym i powojennym Gdańsku, o Kaszubie panu Bieszke albo Bieszka ale na pewno nie Bieszczańskim, o mrocznych sekretach pewnego Francuza, który dawno temu mieszkał w domu przy Polankach. W domu, w którym później  zamieszkała Greta z Ernestem Teodorem. Francuzie, który tak jak szczurołap  z baśni zwabia swoje ofiary. Z tym, że szczurołap wyprowadza szczury z miasta a Francuz wprost przeciwnie zwabia nieszczęśników do swojego domu. To opowieść o sile muzyki. O szaleństwie na punkcie Wagnera. O niebezpieczeństwie jakie owa muzyka może ze sobą nieść. O odkryciu nieznanej opery Wagnera opowiadającej o Szczurołapie z Hameln. O tym jak to odkrycie zaważy na życiu męża Grety i jej samej. 
Jak zapewne zauważyliście dużo tutaj odwołań do tajemniczego flecisty wabiącego gryzonie. Bo też wydaje mi się, że to jeden z wątków przewodnich: życie naznaczone wołaniem frapującego kusiciela. A kuszenie przybiera najróżniejsze formy. Wreszcie to książka o dorastaniu chłopca, którego pani Greta wprowadza najpierw w świat muzyki, a potem powolutku i niedostrzegalnie wplata w muzyczne wątki inne opowieści, które stają się nierozerwalną pieśnią. Pieśnią która śpiewa ogrody.
Jak widzicie nie jest łatwo o niej pisać, ale jak opisać zwykłymi słowami magię? Nie da się. Trzeba po nią sięgnąć, rozsmakować się zanurzyć, zatracić... A potem zanucić swoją własną pieśń. Wynucić swoje własne ogrody...
Na tyle książki jest jej opis i tam znalazłam to zdanie, które oddaje najlepiej w kilku słowach czego doświadczycie jeżeli zatopicie się w ogrodach pana Pawła:
To książka:
"O muzyce w cieniu Hitlera, literaturze w cieniu zbrodni, miłości w cieniu wojny.”  


wtorek, 17 czerwca 2014

Przypominajka! Wielkie Podziękowania:)

Dziś ostatni dzień konkursu na Pierwsze intrygujące zdanie z powieści. Może ktoś zapomniał albo przegapił, to właśnie z myślą o takim ktosiu przypominam:) Szczegóły TUTAJ.
No i oczywiście zbiorek z opowiadaniami. Rośnie nam w oczach, ale tak na wszelki wypadek, skoro już zaczęłam przypominajkę wspomnę i o nim:) Szczegóły TUTAJ.

A Wymarzony Czas w Matrasie wskoczył na 2 miejsce bestsellerów! A że nie byłoby to możliwe bez Was, DZIĘKUJĘ PIĘKNIE!!!!!


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Boonsboro czyli jak zaskoczyłam samą siebie


Z Norą Roberts to ja miałam solidny problem. A właściwie, nie. Wróć. Tak naprawdę to nie miałam z nią żadnego problemu. Po prostu jej nie czytałam. Raz na wakacjach, zrobiłam wyjątek i przeczytałam coś jej autorstwa. Bodajże z lilią w tytule. I to nie tak, że nie próbowałam. Próbowałam, ale zwykle po kilku stronach zaczynałam podsypiać, albo ziewać, albo... Po prostu nie szło mi i tyle. Więc sobie darowałam. Aż do teraz:) Zaczęło się od Sabinki z Sabinkowego czytania. Wymieniałyśmy się opiniami i tytułami ostatnio czytanych książek i własnie ona rzuciła, że przeczytała trzecią część Boonsboro. I że takie fajne. I że powinnam koniecznie. I że moje klimaty. I że Nora Roberts... I tutaj możecie sobie wyobrazić moją minę. Boonsboro, może być, cokolwiek to miało znaczyć ale Nora? Zmarszczyłam sceptycznie nos. A potem Sabinka rzuciła:
- Stary hotel, duch, księgarnia...
Nie powiem coś mi tam w duszy zadrgało ale nie na tyle żebym chciała przeczytać. Ale traf chciał, że tego samego dnia byłam w bibliotece i na półce z oddanymi książkami stała właśnie pierwsza część tego cyklu "Teraz i na zawsze". Uznałam, że w takim razie ani chybi to musi być przeznaczenie. I że ostatecznie najwyżej wezmę i oddam jeżeli mi nie podejdzie. No i moi kochani wsiąkłam! Ale od razu mówię, że jestem chyba dość specyficzną czytelniczką. Bo dla mnie wątek romansowy był mało istotny. Znaczy nie to, że nie polubiłam Becketta Montgomery  i Clare. Ovena i Avery. Rydera i Hope. Nawet w trakcie lektury im kibicowałam, choć i bez tego było jasne jak słońce, że wszystko się ułoży. Ale może od początku.
Clare jest właścicielką księgarni, mamą trójki chłopców i wdową. Wróciła do swojego rodzinnego miasteczka Boonsboro po śmierci męża. Nie jest jej łatwo, ale ma dla kogo żyć. Zresztą poza synkami ma też grupę oddanych przyjaciół, w tym Becketta Montgomerego, jednego z trzech przystojnych braci, który
na dodatek w czasach szkolnych kochał się w niej na zabój. I chyba nigdy nie przestał. Poza Beckettem  w Boonsbooro mieszka przyjaciółka Clare, Avery, właścicielka restauracji, a druga, Hope też ma się już w niedługim czasie pojawić w miasteczku. Trzech braci, trzy kobiety, trzy tomy o braciach Montgomerych... Właściwie reszty można już się domyśleć na początku. Więc co takiego się stało, że przeczytałam ciurkiem wszystkie trzy książki? Hmmm... Bo co tam miłość i inne jej przyległości. Romans to furda w porównaniu z remontowaniem starego hotelu, z meblowaniem go, z odkrywaniem tajemnicy zagadkowego ducha!:) W pierwszym momencie urzekł mnie właśnie hotel i księgarnia. 
I klimat miasteczka. I opisy wnętrz hotelowych. Pokoje nazywane od sławnych literackich par i urządzane tak by oddawały charakter tych postaci. I tak zupełnie niezauważalnie wciągnęłam się w życie Becketta i jego braci. Tak samo zresztą było z Clare i Hope i Avery. Lubiłam wpadać do restauracji na Pizzę Wojownika, lubiłam zaglądać do księgarni "Przewróć stronę" i patrzeć co pojawiło się na wystawie, polubiłam mamę trzech braci Montgomerych,   ich pracę nad przywracaniem świetności starym budynkom... W końcu trzymałam też kciuki za Elizę, ducha, który mieszka w hotelu i czeka od XIX w... Na co? To też mnie intrygowało.  Zresztą Eliza to duch z charakterkiem, z jednej strony strzegący starego budynku i czujący sympatię do właścicieli i gości ale umiejący też pokazać rogi gdy coś mu się nie podoba albo gdy najzwyczajniej chce doprowadzić swój plan do skutku. No i tak moi kochani przeprosiłam się z Norą Roberts. I muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie spędziłam czas w Boonsboro. I nawet trochę mi szkoda, że tych Montgomerych nie było z pięciu... Bo chętnie bym wróciła i znów powłóczyła się po znanych już kątach i popodglądała  życie mieszkańców miasteczka:)