poniedziałek, 19 maja 2014

Doczekałam się! Pierwsze a więc szczególne opowiadanie o Malowniczem jest!!!!

A czekałam z niecierpliwością:) Rozpieściliście mnie przy poprzednich edycjach i teraz poczułam się zaniepokojona, bo oto już minęło kilka dni a żaden tekst nie dotarł... Zaczęłam się obawiać, że temat Wam nie podszedł... A dzisiaj taka niespodzianka! Pani Agnieszka Puchała swoją opowieścią otwiera wrota do Malowniczego. Oto co się tam wydarzyło...

Cud w Malowniczem.

Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie miasteczko położone wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Odetchnijcie pełną piersią... Czujecie to rześkie, górskie powietrze? Rozgrzane słońcem albo jak kto woli przesiąknięte zapachem dopiero co spadłego deszczu. Zróbcie parę kroków w głąb miasteczka i zapuśćcie się w kręte, wąskie uliczki. Pogładźcie stare mury, posłuchajcie o czym opowiada bijący tu od dziesięcioleci kościelny dzwon. Właśnie tu dziś jestem. Jaki to kontrast w stosunku do duszącego się od smogu, samochodowych spalin i oddechów ludzi (częściej szczurów) Krakowa! Miasto królów, perspektyw i kultury, które mnie zaoferowało tylko poczucie, że zawsze trzeba więcej – mieć, robić, dawać z siebie. Zaharowywać się za wiecznie spóźniającą się wypłatę, rozpychać się łokciami, by inni nie zadeptali mnie w drodze do awansów, premii, uznania ze strony szefa. A tu wreszcie cisza, spokój, jakaś taka ludzka życzliwość bijąca z oczu. I to powietrze – które można wciągać w płuca aż po same brzegi, tak czyste, że pierwszego dnia kręciło mi się w głowie z tej hiperwentylacji.
Po tym wstępie pewnie wydaje wam się, że jestem Krakuską, która uciekła przed miejskim pędem i brudem, żeby przez kilka dni odpocząć w górskiej mieścinie. No to jesteście w błędzie. Pochodzę z Radomia, a do Krakowa przyciągnął mnie Uniwersytet Jagielloński i „wielkie perspektywy”. Studia skończyłam, dyplom obroniłam, znalazłam nawet pracę w zawodzie (to były jeszcze te lepsze czasy, kiedy studia cokolwiek w życiu dawały). Przez sześć lat byłam pracowitą mróweczką w korporacji, tak skupioną na wyścigu i pracy, że nie potrafiłam poświęcić swojego codziennego grafiku na zachodzenie w ciążę i macierzyństwo. Nie, dziecko poluzowałoby moje trybiki, nie działałabym jak idealnie naoliwiona korpo-maszyna. Ale wzięłam sobie męża. Z miłości. Szkoda tylko, że on przez całe nasze małżeństwo bardziej niż mnie kochał... cóż, coś innego. W końcu nie wytrzymałam. Spakowałam małą torbę podróżną, wzięłam w pracy urlop bezpłatny na kolejne pół roku i bez słowa zniknęłam. Zatankowałam do pełna mój pamiętający lepsze czasy samochód, wyłączyłam GPS i wyruszyłam w drogę „przed siebie”. Zatrzymam się tam, gdzie poczuję się lepiej. A ciągnęło mnie wyraźnie ku południowo-zachodniej części polskiej mapy. Minęłam Katowice, zostawiłam za sobą Opole, ślimaczym tempem pokonałam zakorkowany Wrocław. Długa jazda dawała się we znaki, ale nie mogłam się zatrzymać. Jakoś podskórnie czułam, że cel mojej podróży jest już naprawdę blisko. Jawor, Złotoryja, Nowy Kościół... Nie wiem nawet, jak długo dociskałam pedał gazu. Pewnie dłużej, niż przeciętny człowiek zwykle jest w stanie. Ale mnie napędzała determinacja, rozpacz i adrenalina. Nagle moim oczom ukazała się jedna z setek ustawionych na całej tej trasie tabliczek z nazwą miejscowości – Malownicze. Tak, to tu!

***
Zatrzymałam samochód, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Po tej wykańczająco długiej drodze wszystkie mięśnie i stawy wyły z przemęczenia, a ja dopiero w tym momencie poczułam, że osiągnęłam kres – żadnych kolejnych zrywów, ani kroku dalej. Muszę wreszcie odpocząć, tu i teraz. Byłam jednak w końcu osobą cywilizowaną, więc nie uśmiechało mi się spanie na poboczu wiejskiej drogi. Trzeba mieć jakieś granice przyzwoitości. Ostatkiem sił rozejrzałam się wokół. Kilka domków rozrzuconych wokół pagórkowatych zielonych terenów, w tle majaczące górskie szczyty. Na dwóch najbliższych furtkach tylko tabliczki z napisem „Zły pies” i „Ja tu pilnuję”. Dopiero na trzeciej upragnione „WOLNE POKOJE”. Zerkanie, czy aby na pewno chatka spełnia moje standardy albo kręcenie nosem nie wchodziły już na tym etapie w grę. Woda, łóżko, sen. Potrzebowałam tylko tego.
Otworzyłam niezbyt zachęcająco odartą z zielonej farby furtkę i ze zdziwieniem odkryłam, że nie zaskrzypiała. Cóż, zawsze jakiś pozytyw. Wspięłam się po trzech schodkach na próg i zastukałam do drzwi. Cisza, żadnych kroków, chociaż przez zakryte tylko firanką okno prześwitywała poświata włączonego telewizora. Wdusiłam przycisk dzwonka – wreszcie po drugiej stronie zrobił się jakiś ruch; kilka sapnięć, nerwowych postukiwań i kroki. W drzwiach stanęła zasuszona staruszka, na oko dziewięćdziesięcioletnia, z pogodnym wyrazem twarzy okolonej niezliczoną ilością zmarszczek. Drobniutka, w kwiecistej podomce i równie kwiecistych kapciach nasuniętych na pokryte żylakami stopy. Nie mam pojęcia, jak w stanie tak nieludzkiego zmęczenia potrafiłam zauważyć tak wiele szczegółów. Spaczenie zawodowe, chyba tylko to mnie tłumaczy.
- Ja w sprawie pokoju do wynajęcia, czy jest może wolny? - spytałam uśmiechając się jak najmilej. Bo to przecież starsza pani, chyba mieszkająca samotnie, skoro nie ma kto odmalować jej tej furtki. Pierwsze wrażenie w takiej sytuacji jest kluczem – nie może przecież wziąć mnie za niesympatyczną, nieuprzejmą albo... niebezpieczną? Tak, raczej nie wyglądam teraz jak spod igły. I pewnie trochę śmierdzę, bo wypociłam przynajmniej kilka litrów wody w trakcie mojej wielkiej podróży.
- Ano mam pokoik jeden wolny – odpowiedziała staruszka cichym głosem, od którego jakoś cieplej mi się zrobiło na sercu. To taka prawdziwa babcia, która dogląda wnuków i podtyka im własnoręcznie upichcone smakołyki. Ja nigdy nie miałam takiej babci i właśnie poczułam, że chciałam mieć.
Staruszka poprowadziła mnie korytarzem obitym boazerią, po drodze pokazując na drzwi z szybką i mówiąc, że tu jest łazienka. Wprowadziła mnie do małego pomieszczenia z jednoosobowym łóżkiem pokrytym patchworkową narzutą, stoliczkiem z haftowanym obrusem i solidną, dębową szafą. Chociaż łóżko zdawało się do mnie krzyczeć, żebym zapadła się w jego miękkość, mój wzrok przykuło okno. A właściwie nie samo okno, tylko widok, który się za nim rozpościerał. Wiekowe drzewa liściaste, tak zielone, jakby pracował nad nimi grafik komputerowy, a nie Matka Natura, a tuż za nimi rwący potoczek. Byłam pewna, że jeśli uchylę szybę, usłyszę szum wody opływającej leżące tu od wielu lat obłe kamienie.
- Mały i skromny, ale jest. Jakby ci czego było trzeba, dziecko, to przyjdź do mnie. A opłucz się i odpocznij, bo chyba z daleka jesteś. Imię jakieś masz?
- Kalina, dziękuję pięknie. Umyję się i przyjdę zapłacić za pokój – odpowiedziałam.
- Odpocznij najpierw, dziecko. Ja się nigdzie nie wybieram. Kazia jestem – rzuciła tylko na odchodnym i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Padłam na łóżko i już wiedziałam, że z prysznica nici. Nie było szans, żebym teraz jeszcze się podniosła. Było mi tak dobrze, wygodnie, mięciutko, błogo... Zamknęłam oczy i już czułam, jak pod powiekami rodzi mi się sen, kiedy spokój przerwały wibracje mojej komórki. Zerknęłam na wyświetlacz. Michał. Poczekałam, aż przestanie dzwonić i wyłączyłam telefon. Sen przyszedł w ciągu kilku sekund.

***

Obudziła mnie cisza. Była czymś tak niezwykłym, że moje ciało musiało odebrać ją jako zagrożenie i całe napięło się do ucieczki. W Krakowie nieustannie szumiały tramwaje sunące po torach, trąbiły klaksony wciskane przez spóźniających się na ważne konferencje biznesmenów stojących w korkach, stukały obcasy wciśniętych w ołówkowe spódniczki i małe czarne kobiet spieszących do pracy w którymś z niezliczonych biurowców okalających centrum. Te dźwięki były mi znane, tak naturalne, jak dla mieszkańców Malowniczego w Sudetach pianie koguta, szum liści na drzewach i trele wróbli, kosów czy jakichś mniej pospolitych ptaków, które zapewne znalazły tu swoje schronienie. Mnie ten dyskretny szum natury przerażał jak coś obcego, chociaż w gruncie rzeczy był całkiem przyjemny. Kiedy już przypomniałam sobie, gdzie jestem i dlaczego, spojrzałam w okno, które zdaje się, jakby przed chwilą przykuło moją uwagę podczas oględzin pokoju. Te same ekstremalnie zielone drzewa, ten sam strumyczek, tylko słońce jakoś wyjątkowo wysoko unoszące się nad głową.
Sięgnęłam po telefon, włączyłam go i zerknęłam na zegarek. 13.49! Nigdy w całym moim życiu nie obudziłam się tak późno. Żadna zakrapiania impreza, nawet slywestrowa nie pchnęła mnie do takiego marnotrawienia czasu. Zawsze, piątek, świątek byłam na nogach tuż po 6. A tu co? Nie dość, że przespałam południe, to jeszcze cały ten czas leżałam w brudnych ciuchach spowijających przepocone ciało. I w makijażu!
Z duszą na ramieniu zebrałam się z wygodnego tapczanu, by niezauważona przez panią Kazię przemknąć do łazienki. Gdyby zobaczyła mnie z rozmazanym tuszem, kredką, która pewnie spłynęła prawie na policzki i potarganymi włosami mogłaby się tak wystraszyć, że jeszcze dziś kazałaby mi opuścić przytulny pokoik. A ja nie zamierzałam się stąd wynosić, o nie!
Na szczęście z pomocą przyszedł mi telewizor, a w nim rozgrywająca się dość głośno akcja jakiejś polskiej telenoweli. Pani Kazia nie dosłyszała moich kroków, więc była szansa na upodobnienie się do zwykłej turystki, zanim mnie zobaczy. Widok w lustrze mnie nie rozczarował – bezbłędnie udało mi się przewidzieć, co z drogimi kosmetykami renomowanych firm zrobi rozpacz, pot, łzy i rzucanie się po łóżku w sennych majakach. Widok nie był krzepiący, ale miałam nadzieję, że nie są to zniszczenia niemożliwe do usunięcia. Zdjęłam z siebie śmierdzące i klejące się od brudu ubrania i już chciałam wskoczyć pod prysznic, kiedy okazało się, że ma już lokatora. Takiego, z którym pod żadnym pozorem nie chciałabym się dzielić powierzchnią. Cudem tylko nie wydałam z siebie wrzasku, który mógłby, nie daj Boże, przyprawić panią Kazię o zawał serca. Tuż przy odpływie w najlepsze odpoczywał sobie wielki, OGROMNY pająk. Nie taki zwykły, z cienkimi nogami i małym brzuchem. Nie, to było monstrum znane mi z programów przyrodniczych – ni mniej, ni więcej, tylko tarantula. Autentycznie! Nie wiem, skąd tarantula w samym środku Sudetów, może pani Kazia hodowała ją hobbystycznie w tarrarium? W takim razie nie było mowy o radykalnych sposobach na pozbycie się monstrum. Nie mogłam przecież pozbawiać życia pupilka właścicielki mojego miejsca na ziemi...
Nie spuszczając wzroku z potwora (który na szczęście nie wyglądał, jakby chciało mu się ruszać), przemyłam twarz wodą i papierem toaletowym starłam najgorsze smugi po minionym perfekcyjnym makijażu. Przepasałam się ręcznikiem zakrywając swoją nagość i wyszłam z łazienki, prosto do pokoju, w którym nadal ryczał telewizor.
- O, toś sobie ładnie pospała, dziecino! - rzuciła na mój widok pani Kazia. - Musiałaś się nieźle zmachać w podróży. Ale już lepiej, prawda? Sen dobry na wszystko, ot co!
Kiwnęłam tylko głową i drepcząc w miejscu próbowałam jakoś zagaić temat.
- Pani Kaziu, pod prysznicem jest chyba pani zguba. Albo może kogoś z domowników?
Moja gospodyni spojrzała na mnie zaintrygowana i o nic więcej nie pytając, ruszyła do łazienki. Użyłam całej swojej siły woli, żeby wejść tam razem z nią, bo przecież ta bestia mogłaby ją zaatakować, a to przecież trujący jad, musiałabym dzwonić na pogotowie i ratować panią Kazię. Tymczasem staruszka żwawo wystawiła rękę, jednym ruchem nakryła monstrum i wyrzuciła je przez okno. Na jej twarzy malowało się coś pomiędzy rozbawieniem a politowaniem.
- Dziecko, czy ty myślisz, że ja tu kątniki hoduję? Pożyteczne może i są, ale w domu ich nie chcę. Jak jakiego zobaczysz, to wyrzuć, bo zabijać nie wolno – deszcz przynoszą. No i szybko musisz, bo one biegają i skaczą.
Na samą myśl o tym, że miałabym gołą ręką łapać coś tak strasznego, albo gonić tego stwora, kiedy biega w podskokach wszystko mnie zaswędziało. Pająki to nie jest moja mocna strona, a te sudeckie wyglądają gorzej niż te, do których przywykłam w Krakowie.
Nie bacząc na moją niewyraźną minę pani Kazia opuściła łazienkę, żebym mogła się umyć. Kilka razy rozejrzałam się jeszcze uważnie, czy kątnik nie pozostawił tu rodziny lub przyjaciół, ale chyba jednak nie. W miarę uspokojona odkręciłam wodę, zrzuciłam ręcznik i wreszcie znalazłam się pod prysznicem. Czysta rozkosz! Gorący strumień spływający po całym ciele, zmywający ze mnie brud, problemy, Kraków, małżeństwo. Nie wiem, jak długo dawałam namakać mojej skórze, ale na pewno dłużej, niż pozwala na to przyzwoitość. W końcu zmusiłam się, żeby zakręcić wodę i wyjść z tego cudownego miejsca. Nie chciałam, żeby pani Kazia wzięła mnie za kogoś, kto żeruje na jej gościnności. W opłacie za pokoik raczej nie przewidziała przecież całego bojlera gorącej wody.
Po natarciu skóry olejkiem (żadne burżujstwo, po prostu bez tego łuszczy się i odchodzi płatami) i wciągnięciu na siebie świeżych ciuchów wróciłam do pokoju. Szum drzew i strumyka zagłuszył cywilizowany dźwięk, na który aż się skuliłam. Zupełnie tu nie pasował. Telefon wibrował, wyświetlacz krzyczał: „Michał!”, a ja miałam ochotę wyrzucić go, ale przecież nie za okno, w ten cudny zagajnik. Nie zniszczyłabym go tym upiornie buczącym ustrojstwem. Nie chciałabym co rano zamiast strumyka i szumiących liści słuchać mechanicznych wibracji mojej nokii.
Kiedy irytujący dźwięk umilkł zerknęłam na wyświetlacz – 12 nieodebranych połączeń i siedem smsów. Przejrzałam je pobieżnie. „Gdzie ty jesteś?”, „Co ty znów wymyśliłaś?”, „Odbiło ci?!”. Wśród nieodebranych połączeń jedno od mamy. Pewnie już dowiedziała się, że zniknęłam i nie wiadomo, gdzie jestem. Pewnie się martwi. Z samego dna torby podróżnej wyjęłam kolejny po telefonie sprzęt, na który nie chciałam patrzeć, który za nic nie pasował do tego miejsca – laptop. Otworzyłam, połączyłam się z internetem (w sumie zdziwiłam się, że złapał zasięg), otworzyłam skrzynkę. Oczywiście zawalona mailami, mniej i bardziej istotnymi, których jednak nie zamierzałam czytać. Wpisałam tylko adres mamy, napisałam: „Nie martw się, jest ok. Odezwę się, jak trochę sobie wszystko poukładam”. Wyślij, wyłącz komputer. I cześć. Witaj, Malownicze!

***

Zapłaciłam pani Kazi za cały przyszły tydzień i ruszyłam na podbój mieściny. W wygodnych butach, bo nie zamierzałam wsiadać do samochodu. Obrzydł mi niesamowicie przez tę wielką wyprawę i nawet nie chciało mi się na niego patrzeć, a co dopiero używać. Szłam sobie poboczem, chociaż droga chyba wcale nie była uczęszczana i podziwiałam widoki. Tu było naprawdę pięknie! Czułam się jak na urlopie, chłonąca inne powietrze, inny klimat i spokój emanujący z górskiego miasteczka. Gdyby nie dziura w miejscu, gdzie wcześniej miałam serce i ściśnięty od napięcia żołądek czułabym teraz prawdziwe szczęście. Przez drogę skakała mała żabka. Przez chwilę rozważałam, czy nie przenieść jej na pobocze, żeby nie zginęła pod kołami pędzącego samochodu, ale doszłam do wniosku, że spokojnie zdąży czmychnąć, zanim na drodze pojawi się jakieś zagrożenie. Zdawało się, jakby cywilizacja wcale tu nie dotarła. Najlepszy dowód – zając, który chwilę później przekicał mi tuż przed oczami. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą aparatu, kiedy dosłownie dwa kroki dalej zobaczyłam jeszcze bociana na łące. Praktycznie na wyciągnięcie mojej ręki. Przy tak dobrej passie za chwilę natknę się na dzika albo żmiję... A przecież nie jestem w dziczy, już widzę wieżę kościoła z dzwonnicą i kamienice, które pewnie otaczają rynek. Na lewo od „głównej drogi”, czyli dróżki, którą maszerowałam zobaczyłam wąską uliczkę z przylegającymi do siebie, zabytkowymi budynkami. Skręciłam w tym kierunku i znalazłam się w raju dla spragnionych spokojnego wypoczynku turystów. Stara cukiernia, jeśli wierzyć w informację na szyldzie istniejąca od 1929 roku (jak przetrwała wojnę?), sklepik z drewnianymi pamiątkami, warzywniak, na którego wystawie zachęcająco czerwieniły się ogromne pomidory... Dookoła cisza, ani żywej duszy, góry majączące na horyzoncie i to niesamowite majowe powietrze. Ciepłe, ale nie gorące. Promienie słoneczne pieszczące skórę, ale nie parzące, bo rozwiewa je chłodny, rześki wietrzyk.
Zdecydowałam, że pomimo ściśniętego żołądka muszę coś przełknąć, a najprędzej uda mi się to z jakimiś łakociami. A więc zabytkowa cukiernia! A w środku... Boże, co za zapach! Świeżego drożdżowego, truskawek, jagód, cynamonu. Placki, ciasta i ciasteczka wyglądały tak wspaniale, że najchętniej spróbowałabym ich wszystkich. Spojrzałam jednak na sprawę realnie – zjem najwyżej dwa kawałki ciasta i więcej w siebie nie wcisnę. Postanowiłam, że od tej pory codziennie będę testować tu inny specjał, żeby skosztować każdego wypieku. No to od czego zaczynamy? Drożdżowy rogalik z różą i... tak, beza z kawowym kremem i płatkami migdałowymi. I kawka, duża, czarna, bez cukru. Sympatycznie wyglądająca, rumiana sprzedawczyni nałożyła mi te rarytasy na talerzyk, postawiła filiżankę z gorącą, mocną kawą i wskazując na rogalika z różą powiedziała: „Zacznij od niego, jeszcze gorący”. Oczywiście posłuchałam. Boże! Chrzanić cukier, cholesterol i tłuszcz na biodrach. Jestem w raju!
Co prawda miałam sobie dawkować przyjemności, ale wychodząc z cukierni („U Stanisławy”) poprosiłam jeszcze o kilka cynamonowych ślimaczków na wynos. Przecież mogę zgłodnieć od tego górskiego powietrza!
Nie wiem, jak długo spacerowałam po godnym swej nazwy Malowniczem. Podobało mi się tu wszystko. Uważnie oglądałam każdy budynek, każdy witrażyk w oknie, każdą wystawę sklepików, które zdawały się zaklęte w czasie. Przyzwyczaiłam się, że „stare sklepy” miały klimat PRL-u – kojarzyły się z brakami na półkach, kolejkami, szyldem PSS „Społem”. A tu jakby nie było PRL-u. Jak gdyby sklepiki stały tu w niezmienionym stanie od czasów przedwojennych. Moja babcia zawsze opowiadała o tych czasach z rozżewnieniem. Wspominała o kożuchach na mleku tak grubych, że można było smażyć je jak placki na patelni, czekoladzie bardziej kakaowej niż dzisiejsze 90%, maśle, którego smaku nie da się wręcz opisać. Patrząc na sklepy w Malowniczem miałam poczucie, że mieszkańcy jakimś sposobem ukryli tu te relikty zamierzchłej przeszłości. Nie chciałam konfrontować tych wyobrażeń z rzeczywistością, dlatego nie zaglądałam do wnętrza sklepów. Cała ta ułuda zniknęłaby przecież w chwili, gdy na półce dostrzegłabym Coca-Colę albo zupkę chińską. Nie, będę się żywić tylko „U Stanisławy”, tam mit nie upadnie.
Okazało się, że nie tylko cukrem będę musiała żyć w Malowniczem. Po powrocie do domu pani Kazi zostałam uraczona domowym obiadkiem, który smakował tak dobrze jak te, o których mówi się „jak u mamy”. Do popicia dostałam nawet kompot z jabłek i śliwek. I to chyba własnych, bo za domem pani Kazi ciągnął się sad.
Padając na MÓJ tapczanik w MOIM pokoiku pomyślałam tylko: „Tu jest życie, tu jest moje miejsce”, zanim zapadłam w spokojny sen.

***

I tak upłynęło mi pięć miesięcy. Chyba najwspanialszy czas w moim życiu. Bez zamartwiania się o deadline, prezentacje, humory szefa i korek na Karmelickiej, przez który mogę się spóźnić na operatywkę. Skończyłam z rozmiarem zero, do którego aspirowała w Krakowie każda szanująca się pracownica korporacji. Teraz nosiłam dumne 38 – efekt domowych obiadków, frykasów zajadanych „U Stanisławy” i, po prostu, szczęścia. Nie czułam się zaniedbana, rozmemłana. Nie czułam, że marnuję czas, albo że przegrałam życie. Pani Kazia traktowała mnie jak córkę, której nigdy nie miała i z radością przyjęła do wiadomości, że planuję u niej zamieszkać na dłużej. Telefonu nie włączałam od drugiego dnia pobytu w Malowniczem i byłam dzięki temu szczęśliwszym człowiekiem. Sporadycznie włączałam laptopa, żeby napisać wiadomość do mamy i przepisać któryś z artykułów wystukanych wcześniej na staromodnej i po prostu cudownej maszynie Singera (znalezionej przez panią Kazię na strychu). W ten sposób zarabiałam teraz na życie – pisałam teksty na umowę o dzieło. Zawsze znalazł się na nie zbyt, a nie wymagało to ode mnie przychodzenia do biura, utrzymywania kontaktu ze szczurami. Za miesiąc kończył się mój urlop bezpłatny w korporacji, ale nie zamierzałam wracać. Więcej, miałam w planie sfinalizować rozwód z Michałem, a po podziale majątku i sprzedaży wspólnego mieszkania kupić coś właśnie tu, w Malowniczem.
Chyba pierwszy raz w życiu wiedziałam, czego chcę i co jest dla mnie naprawdę ważne. Chciałam mieszkać w tym cudownym górskim miasteczku, budzić się z kurami, słuchać ćwierkania ptaków (okazało się, że za moim oknem najczęściej siedzą dzwońce i kopciuszki), wdychać powietrze, a nie miejskie wyziewy, pisać artykuły na zabytkowej maszynie, kiedyś stworzyć nawet powieść. I urodzić dziecko. Malucha, któremu będę mogła czytać książeczki, opowiadać bajki przed snem, obserwować z nim dzięcioły przez lornetkę i tworzyć ludziki z kasztanów, zapałek oraz żołędzi. I chciałabym mieć psa. I kota! Czarnego, wielkiego, z zielonymi oczami. Żeby siedział mi na kolanach i mruczał, kiedy czytam książki bujając się na huśtawce w kipiącym od zieleni i barwnych kwiatów ogródku. To jest moje życie.

***
14 październik 2013. Czy to nie ironiczne, że moje małżeństwo skończy się dzień przed naszą rocznicą ślubu? A może właśnie tak powinno być?
Dzień wcześniej spakowałam kilka drobiazgów przydatnych w podróży, elegancki strój, który założę do sądu, garść kosmetyków, coś do spania, bo będę musiała przenocować w hotelu. Nastawiłam budzik na 6, chociaż było praktycznie pewne, że wstanę bez niego. Kogut Julek wstawał w okolicach 5.30, a ja razem z nim. Dziś było tak samo. Tylko to nie było takie przebudzenie, jak każde poprzednie od pięciu miesięcy. Nie czułam ulgi, radości i entuzjazmu. Nie było wdzięczności za to, gdzie jestem i co mam. Wróciła dziura w sercu i lodowata pięść zaciskająca się na żołądku. Chciałabym już nigdy się tak nie czuć... Może jutro, kiedy będę już panną z odzysku powróci spokój mojego uporządkowanego życia w Malowniczem. Ale jeszcze nie dziś. Dziś przede mną długa droga – samochodem i przez życie. Czas zakończyć etap funkcjonowania pod dyktando, płaczu, cierpienia i ciągłej walki. Czas, by stać się sobą i zapuścić korzenie w miejscu, w którym jestem naprawdę u siebie.
Wzięłam prysznic (uprzednio pozbywając się kątnika, kolejnego miłośnika leżakowania przy odpływie), natarłam skórę, nałożyłam lekki makijaż (przestałam malować się „po miastowemu” - tutaj tylko lekko przypudrowany nos, pomadka ochronna i tusz do rzęs), wysuszyłam włosy (skończyłam z prostownicami, lokówkami, piankami – moje włosy układały się tak, jak chciały. I robiły to dobrze!) i założyłam wygodny dres z polaru, czyli idealny strój na wielogodzinną podróż samochodem. W kuchni spotkałam panią Kazię, która oznajmiła, że usmaży mi talerz jajecznicy ze szczypiorkiem i pieczarkami (a była w tym prawdziwą mistrzynią!), jeśli tylko skoczę do piekarni pana Mietka po kajzerki. Nie trzeba było mnie prosić. Założyłam tylko trampki i już mnie nie było. Do piekarni o każdej porze dnia i nocy prowadziły niewidzialne macki zapachu, który u każdego, nawet najbardziej najedzonego człowieka wywoływał głód. Pomimo stresu utrudniającego mi dziś funkcjonowanie złapałam się na tym, że cieknie mi ślinka. Miałam wziąć tylko trzy kajzerki, ale w ostatniej chwili zauważyłam jeszcze chleb orkiszowy. Taki prawdziwy – ciężki, ubity, ciemny. Z twardą skórką, obsypany mąką, mokry w środku. Wzięłam połówkę, prosząc pana Mietka, żeby mi go na miejscu pokroił. Będzie jak znalazł do podgryzania w samochodzie. Zdrowo i pysznie.
Dużo jest prawdy w wyrażeniu „nogi się pode mną ugięły”. Dokładnie to poczułam – po prostu kolana rozluźniły się, uda obniżyły, a ja nie byłam w stanie przywrócić im pierwotnej sprawności. Tak jak po długiej jeździe na rowerze – kiedy stajecie na ziemi, przez chwilę nie jesteście w stanie zrobić pewnego kroku. Przed domem pani Kazi stał znany mi aż za dobrze zielony samochód. Na progu, rozmawiając o czymś z moją gospodynią stał nie kto inny, tylko mój prawie były mąż.
- Kiedy ja mówię panu, że tu żadnej Ewy nie ma! - pani Kazia chyba traciła cierpliwość. - Jak była, to tak dawno, że jej nawet nie pamiętam. U mnie tylko Kalinka mieszka.
Poczułam się w obowiązku uwolnić panią Kazię od niezręczności całej sytuacji. Na nogach nadal jak z waty, z dudniącym sercem i wachlarzem uczuc, których już nigdy nie chciałabym czuć stanęłam za plecami Michała.
- Pani Kaziu, tu o mnie chodzi – powiedziałam łamiącym się głosem. - Bo ja na pierwsze mam Ewa. A Kalina na drugie. A to jest mój mąż.
Na dźwięk mojego głosu Michał odwrócił się. Spodziewałam się wszystkiego – wściekłości, przekleństw, cynicznego uśmiechu, drwin. A zobaczyłam łzy. Zapadnięte policzki. Wiszącą na nim bluzę. Siwe włosy na skroniach. W ciągu tych pięciu miesięcy mój mąż postarzał się o kilka lat i wyglądał, jakby przeszedł przez piekło. To było tak dziwne i nieoczekiwane, że cały mój upór i niechęć gdzieś się schowały. Wskazałam mu więc gestem, żeby za mną poszedł. Szliśmy ciągnąc nogę za nogą drogą, na której codziennie widywałam jakieś zwierzęta. Dziś na naszych oczach przecięła ją sarna. Michał szedł i mówił. O tym, jak początkowo myślał, że gram z nim w jakąś grę i czekał, aż wrócę z podkulonym ogonem. Jak podczas kolejnego zakrapianego wieczoru z kolegami nagle dotarło do niego, że to nie jest zabawa i że naprawdę nie wrócę. Jak zrozumiał, że osiągnął swoje dno i musi się leczyć. Przez dwa miesiące codziennie po sześć godzin spędzał na terapii grupowej, podczas której coraz szerzej otwierały mu się oczy. Po ukończeniu terapii co tydzień chodził na grupę nawrotów, żeby utrwalić efekt terapii dziennej.
- Jestem trzeźwy od 131 dni. Jestem alkoholikiem, wyrządziłem ci wiele krzywd i chciałbym, żebyś mi wybaczyła. Jeśli nie chcesz mnie znać, zrozumiem. Ale jeśli masz w sobie jeszcze jakieś ciepłe uczucia w stosunku do mnie, proszę, daj mi szansę.

***

Byłam w tak wielkim szoku, że aż wybaczyłam i pozwoliłam mu zostać (oczywiście po tym, jak zgodziła się na to pani Kazia). Nie pojechaliśmy na naszą sprawę rozwodową, za to wybraliśmy się do „U Stanisławy” na struclę z makiem. Dorzuciliśmy do tego jeszcze krajankę piernikową. Spacerowaliśmy po Malowniczem, rozmawialiśmy jak za dawnych, lepszych czasów, widzieliśmy nawet sójkę. A potem padły słowa, których się obawiałam: „Może wrócisz do domu?”.
- Michał, tu jest mój dom. Ja tu zostaję. Chciałam kupić coś po rozwodzie i zostać tu na zawsze.
Mój mąż zasępił się, podumał. Pomilczał, wsunął do ust piernika. Przeżuł, przełknął i powiedział:
- Patrzyłaś już na oferty? Który to nasz dom? Możemy mieć kota?


Gratuluję autorce serdecznie i czekam na kolejne teksty:)

3 komentarze:

  1. Dobre zakończenia to dobry pomysł! Opowiadanie bardzo mi się podobało. Gratulacje!
    Pozdrawiam Krysia.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Wymarzony dom" jest super książką i jestem wściekła ze jeszcze nie ma kolejnych części za to nie lubię właśnie powieści w częściach wrrrr :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wczoraj chciałam napisać komentarz, ale mi internet odmówił... Piszę dziś ! Przeczytałam wczoraj i aż mi się łezka w oku zakręciła - nie wiadomo dlaczego... Piękne !

    OdpowiedzUsuń