piątek, 11 grudnia 2015

Zimowa magia czyli czar wspomnień...

Dzisiaj nietypowe odliczanie świąteczne. Do wigilii zostało 14 dni a mnie znów  naszło na Lwów. Bo tam przedsmak zimy i przedświątecznej magii zaczynał się dużo, dużo wcześniej. 
Od momentu gdy pracowałam nad Leośką Lwów na stałe zamieszkał u nas w domu. Nawet Tysiek nuci czasem pod nosem o babci która znów mieszka we Lwowie. Pamiętacie tę piosenkę? Jedna z moich ulubionych.

I tak dzisiaj nagle wszystko do mnie wróciło. Te wspomnienia, które czytałam, te tęsknoty za tym co było i dawna zima... Taka którą widziałam oczami wyobraźni gdy czytałam wspomnienia pana Witolda Szolgini, gdy słuchałam mojej babci i dziadka mojego męża. 
Wtedy zimowa magia zaczynała się już w listopadzie. Pierwszym szronem. I właśnie dziś idąc z Tyśkiem do szkoły ten srebrzysty puch oblepiający trawniki i ławki przypomniał mi fragment Leośki. 
Ale to nie tylko kawałek z mojej powieści. To wspomnienia moich dziadków i dziadka mojego męża, to dawne obrazy z życia pana Witka gdy był jeszcze małym chłopcem i mieszkał w lwowskiej kamienicy "Pod żelaznym lwem". To obrazy, który wszyscy nosimy w sobie, bo każdy z nas jest jednocześnie częścią przeszłości, która dzięki nam nie przemija. Pozwalam sobie przypomnieć zimę Leontyny - Zosi. A na wigilię lwowską i wspomnienia z nią związane zapraszam późnym popołudniem na Rozkoszną Panią Domu. Zaanonsuję jej pojawienie i tutaj i na fb.   

(fragment "Tajemnicy bzów")
Początek zimowej magii zaczynał się jeszcze w listopadzie. Gdy ziemię zaczynała pokrywać srebrzysto – lśniąca szadź. Lśniła na brązowych butwiejących i pomiętych liściach, odbijała się tajemniczym blaskiem od gołych gałęzi i sprawiała, że listopadowa szaruga piękniała i zamierała w oczekiwaniu na nadchodzący, majaczący już na horyzoncie grudzień. W powietrzu czuć było daleki, ale wyraźny zapach przyszłego śniegu. Świat na niego czekał z niecierpliwością. Zosia zawsze odnosiła wrażenie, że końcówka listopada wprost dyszy tym oczekiwaniem. Bezlistne gałęzie potężnych kasztanowców, rosnących przy ich ulicy, w proszącym geście wyciągały się do nieba, dachy skąpane w szarym, ponurym świetle sprawiały wrażenie jeszcze bardziej kanciastych i ostrych, a dziecięce buzie i nosy każdego ranka z nadzieją przyklejały się do szyb. Aż w końcu nadchodził ten dzień gdy nawet nie trzeba było podchodzić do okna, bo ledwo otworzyło się oczy już było wiadomo, że jest! Nareszcie spadł i miłosiernie otulił gołe gałęzie i złagodził kontury dachów. Nie wiedzieć czemu ten pierwszy śnieg zwykle padał nocą. Jakby chciał zrobić dzieciarni poranną niespodziankę. I udawało mu się w stu procentach. Ponurość jesienna wyparowywała dzieciakom z głów i wstępowało w nie nowe życie. Nagle nie trzeba było nikogo poganiać i siłą wywlekać z łóżka. Śniadanie połykało się naprędce tak żeby jak najszybciej znaleźć się na białej i całkiem odmienionej ulicy. Im wcześniej tym lepiej żeby jeszcze stróże nie zdążyli zgarnąć go sprzed domów, żeby można było w nim  pobrodzić, posłuchać jak cudownie i tajemniczo chrzęści pod nogami. Zosia miała od dawna już wypracowany i niezmienny pierwszośniegowy rytuał. Tuż po wyjściu z domu, co sił w nogach biegła na Głowińskiego. Zadyszana z zarumienionymi z zimna policzkami dopadała postoju taksówek i z niepokojem rozglądała się wokół. I nigdy się nie zawiodła. Szoferzy, ośnieżeni, zakutani w kożuchy bawili się przednio lepiąc wielką śnieżną taksówkę. Samochód był piękny, miał koła, szprychy, reflektory i kierownicę. Jedyne czego mu brakowało  to drzwi, bo gdyby były nijak nie można by było do niego wsiąść[1]. A na to właśnie liczyła i Zośka i inne miglance[2], które z zafascynowaniem przyglądały się lepieniu. Jakoś tak trudno jej było wyobrazić sobie rozpoczęcie zimy bez posiedzenia w białej i mroźnej taksówce.  Oczywiście dawniej, bo teraz już była za duża na zabawy w przejażdżki śnieżnym autem. Ale i tak biegła zobaczyć jak kierowcy nagle zamienieni w duże dzieci bawią się pierwszym śniegiem i jak witają nadchodzącą zimę. Potem przez długie mroźne miesiące mogły powstawać nie wiadomo jak wymyślne bałwany i śnieżne konstrukcje, ale i tak najważniejsze było to coroczne szoferskie otwarcie sezonu zimowego.
W tym roku było tak samo. Roześmiane grono baraszkujących w lekkim puchu mężczyzn sprawiło, że tradycji stało się zadość. Śnieżny samochód stanął na swoim stałym miejscu i miał tam pozostać aż do końca zimy.  Teraz już w domu, stojąc przy oknie i patrząc na liczne małe postacie ciągnące za sobą sanki i  wędrujące w górę ulicy Zosia mimowolnie westchnęła. Bycie dużą było niewątpliwie fajne, ale niestety w życiu jak to w życiu nie można było mieć wszystkiego. Wraz z upływem czasu nie tylko z przejażdżki śnieżną taksówką trzeba było zrezygnować. Zjeżdżanie na sankach też przestało być pociągające. A jeszcze nie tak dawno w tym tłumie wędrujących dzieciaków była i ona z siostrą. Nie było nic przyjemniejszego niż zjazd w szaleńczym pędzie, spadającą stromo w dół  ulicą Wójtowską… Wracały z tych wypraw posiniaczone, poobijane ale szczęśliwe. W głębi duszy zazdrościła trochę tym małolatom widocznym zza okiennej szyby determinacji, mozolnego wspinania się pod górę a potem nagrody w postaci chwilowego poczucia wolności, gdy sanki z zawrotną prędkością mknęły przed siebie. Zazdrościła im też magii nocy świętego Mikołaja. Tego drżenia z którym kładła się spać piątego grudnia. Niepewna czy list napisany i zostawiony na zaśnieżonym parapecie na pewno dotarł do dobrotliwego staruszka i czy gdy wstanie o poranku będą na nią czekać podarunki. Zawsze zachodziła obawa, że Aniołek – listonosz zawieruszy gdzieś po drodze karteczki z prośbami…
-       Jeżeli jest choć w części podobny do ciebie Zosiu, to rzeczywiście masz się czym niepokoić – śmiała się z tych obaw okrutna mama. – Ale nie martw się, znając Mikołaja zatrudnia na poczciarzy same solidne i poukładane aniołki… - dodawała natychmiast widząc wydłużającą się minę córeczki.
I rzeczywiście aniołki musiały być nieźle przeszkolone, bo listy od dziewczynek zawsze docierały do adresata i poranek szóstego grudnia nieodmiennie był głośny, pełen ekscytacji i dziecięcego śmiechu. Mikołaj nigdy nie zawiódł. W małych kolorowych i ręcznie przez dziewczynki uszytych woreczkach zostawiał coś do schrupania i coś do zabawy.  Nigdy jednak nie dał się przyłapać. Zosia niejednokrotnie usiłowała przydybać siwobrodego starca i jego pomocników aniołka i czarnego rogatego diabła, który dla bardzo niegrzecznych dzieci zostawiał rózgi. Szczerze mówiąc z tej całej trójki najbardziej interesujący wydawał się Zośce rogaty towarzysz świętego. I to przede wszystkim z myślą o nim któregoś razu zaczaiła się po zmroku przy oknie, ale nie dość, że nie ujrzała ni diabła ni anioła to jeszcze podstępny staruszek uśpił ją i tylko sobie znanymi sposobami przeniósł do łóżka.
-       A to już wiem kto tak strasznie w nocy sapał – skwitował jej żale tata – Biedny Mikołaj, musiał taskać taki straszny ciężar! Nie masz serca Zosiu!
Tak było oczywiście lata temu. Teraz już nie dla niej było podglądanie świętego, bo najzwyczajniej w niego nie wierzyła. Dobrze, że chociaż śnieg przynosił nadal ten sam urok i tak samo cieszył.
W Mikołaja wprawdzie nie wierzę i nic już tego nie potrafi zmienić ale jutro pójdę na Kajzerwald – pomyślała odzyskując dobry humor. – I pozjeżdżam z chłopakami na desce. To dopiero będzie frajda – zatarła ręce i już całkowicie rozchmurzona poszła do kuchni, gdzie zanurzona w ciepłym i jasnym świetle siedziała już reszta rodziny. Ania w skupieniu ściboliła coś z kolorowego papieru, w imbryku bulgotała woda i wokół pachniało kulikowskim chlebem, który mama kroiła ostrym nożem na równe kromki.  Zosia sięgnęła ukradkiem po piętkę i z rozkoszą wgryzła się w chrupiącą skórkę. Mama o dziwo udała, że niczego nie zauważyła, ba nawet przechodząc niby mimochodem pogładziła jej rozwichrzone włosy. Tak, z całą pewnością Zosia lubiła grudzień i pierwszy śnieg. I patrząc na ciche zwyczajne szczęście, które rozpanoszyło się w kuchni chyba nie była w tym lubieniu odosobniona.

-       Miasto zostało opanowane przez świętych Mikołajów wszelkiej maści – poinformował ojciec od progu otrzepując śnieg z kożucha i tupiąc zaśnieżonymi butami w przedpokoju. – Ależ w tym roku zrobili wystawy! Oczu nie można oderwać, co jedna to bardziej przepyszna… Trzeba koniecznie zabrać dziewczynki żeby pooglądały te cuda.
-       Zgaduję, że ty przede wszystkim podziwiałeś tę u „Mamy” Teliczkowej? – sarknęła Marianna znacząco pociągając nosem. – Tę na której Mikołaj gorszy grzeczne dziatki popijając piwo a pod pachą dzierży flaszkę wiśniówki Baczewskiego…
-       Przed tobą się nic nie ukryje – roześmiał się Stanisław – Rzeczywiście wpadliśmy do „Mamy” z Leonem i wypiliśmy po halbie[3] „Marcowego[4]” . Ale chyba nie będziesz mi robiła z tego powodu wyrzutów…
Z tego powodu nie, ale z tego, że naniosłeś do domu tyle błota to już inna sprawa. Chociaż z drugiej strony lepiej teraz niż za parę dni. Jak już będzie po wiórkowaniu… Swoją drogą sama nie wiem w co najpierw mam ręce włożyć. Tyle jest pracy przed świętami…

I o tym własnie będzie na Rozkosznej Pani Domu, o przygotowaniach, o zapachach, o wspomnieniach lwowskich wigilii. 


[1] Śniegową taksówkę, tak dużą jak ich własne  rzeczywiście lepili Szoferzy z postoju taksówek przy ul. Głowińskiego. Stała ona rokrocznie aż do końca zimy w zakolu ogrodzenia szpitaliku dziecięcego.  Opisuje to Witold Szolginia w książce „Dom pod żelaznym lwem”
[2] Maluchy.
[3] kuflu
[4] Piwo wyrabiane we lwowskim browarze Jana Kleina na Pohulance

2 komentarze: