czwartek, 3 listopada 2016

Kochani tomikujemy się dzisiaj :)

Nowe opowiadania polecają się lekturze. Zapraszam serdecznie! Pamiętajcie, że można jeszcze nadsyłać teksty. Aż do 7 listopada włącznie. Więc jeżeli ktoś nie zdążył ma jeszcze szansę.

Artur Kuchta 
Nowy dom Weroniki

“Jesteś nikim! Słyszysz? Nic nie znaczysz i do niczego w życiu nie dojdziesz. Bez mojej pomocy zginiesz marnie. Czy ty mnie słyszysz, dziewucho?!”. Słowa matki dochodziły do niej jak z oddali. Odkąd opuściła dom nie chciały wyjść z głowy. Czasami milkły. Sadowiły się gdzieś na pograniczach umysłu, uśpione, senne, niesłyszane i wydawało się martwe. Weroniki to nie zwiodło. Mimo, że mogła przez chwilę czuć się bezpiecznie, żyć w miarę normalnie, miała świadomość, że one tam są. Czekają na stosowny moment by zaatakować. Jak teraz, gdy weszła do tej chaty. Co ją naszło by kupić dom w tak odludnej okolicy?
Z matką nie dogadywała się odkąd sięga pamięcią. Jako dziecko zrzucała to na karb dziecięcego sprzeciwu, braku wiedzy o życiu (tak przynajmniej twierdziła mama), później nastoletniego buntu. W wieku trzydziestu sześciu lat brakło jej pomysłów. Mieszkały razem. Weronika była sama. Od prawie dziesięciu lat wypruwała żyły, tracąc zdrowie i nerwy w korporacji. Wreszcie, powiedziała dość! To wywołało furię matki. Dotychczas układała życie Weroniki wedle swoich planów. Szkoła, studia, praca, sprawy osobiste (właściwie ich brak, bo matka nie tolerowała żadnego z kandydatów na przyszłego męża córki). W Weronice coś pękło. Z dnia na dzień rzuciła pracę, a za część zarobionych pieniędzy kupiła dom na Lubelszczyźnie. Może pracować zdalnie. Wykorzysta wiedzę nabytą przez te wszystkie lata. Pokaże wszystkim na co ją stać.
Marzyła o domu, odkąd pojawiły się sny. Nie przedstawiały widoków jak z katalogów Ikei. Raczej stare, zrujnowane domostwo, zawalone stertą rupieci, gratów i walających się po zniszczonej podłodze śmieci. Coś jednak ciągnęło ją do tego miejsca. Zapragnęła wreszcie własnego kąta, spokoju i przestrzeni, którą sama zagospodaruje. Bez marudzenia matki i wojny o każdą przełożoną w inne miejsce rzecz. Bez ciśnięcia się w dwupokojowym mieszkaniu z kobietą, której nie rozumie, mimo że jest jej własną matką. Kiedy zobaczyła w Internecie ten dom, serce zatrzymało się na moment. Wyremontowane wnętrza w niczym nie przypominały tych ze snów. A jednak - rozkład pomieszczeń, ułożenie okien, wszystko było bliźniaczo podobne. To przypadek, powiedziała sobie początkowo. Jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej chciała tam zamieszkać. Po tygodniu podjęła decyzję. Zadzwoniła do biuro zajmującego się pośrednictwem nieruchomości, później do szefa. Kupiła dom i złożyła wypowiedzenie jednego dnia. Matka stwierdziła, że oszalała. Weronika momentami myślała, że ma rację.

W kilka dni zdążyła się oswoić z nowym miejscem. Posprzątała, porządnie wywietrzyła chatę i w wiejskim sklepiku zaopatrzyła się, jakby miała nadejść klęska żywiołowa. Wysłała też oferty do kilku firm. Zajmowała się promocją i marketingiem od lat. Nadzorowała wiele kampanii na zlecenie wielkich koncernów, więc było co wpisywać do CV. Miała nadzieję, że ktoś skorzysta z jej usług. Co prawda miała jeszcze na koncie kilka tysięcy, ale nawet na wsi oszczędności szybko stopnieją. Był sierpień, niebawem czekał ją spory wydatek w postaci kupna węgla na zimę. Do tego dochodziło wyżywienie, a jak zdążyła się zorientować ceny w jedynym w Roszpontowie sklepie, miały się nijak do tych marketowych. Dodatkowo, jak na złość, w środę powróciły sny.
Kolejny raz znajdowała się w zrujnowanym domu. Tym razem nie była sama. Mężczyzna, do którego siedziała przytulona wywoływał u niej dreszcze. Nie była pewna, podniecenia czy strachu. Ważne, że przy nim cały ten bałagan wydawał się nieistotny. W jednej chwili stał się zamazanym tłem, na które nie zwracała uwagi. Całą skupiła na przystojniaku, który bez ostrzeżenia zbliżył się do jej warg. Pocałunek trwał całe wieki i wydawał się taki... realny. Po wszystkim nie była w stanie wydobyć z siebie nawet słowa. Ciszę przełamał nieznajomy.
– Pamiętaj – zaczął. – Nawet jeśli wszystko się posypie, nasze uczucie przetrwa. Nie rozłączy nas nawet śmierć. Ja w to wierzę. Mam nadzieję, że ty też. – Weronika milczała. O co chodzi temu facetowi? Kim on jest? – Przysięgnij – mówiąc to szarpnął ją mocniej za ramię.
– Przysięgam – odparła i obudziła się.
O śnie myślała cały ranek. Przez kolejne dwa dni szukała wyjaśnienia zagadki. Nic sensownego jednak nie przyszło Weronice do głowy. Czasem tylko wydawało jej się, że gdzieś już widziała tego mężczyznę. Może już o nim śniła, tylko nie pamięta? Kiedy prawie udało się o tym zapomnieć, nieznajomy wrócił. Wszystko przebiegło podobnie jak wcześniej. Z tą różnicą, że zanim się pocałowali drzwi do chaty runęły z łoskotem. Do środka wdarła się kilkuosobowa grupa mężczyzn. Rzucili się jak dzikie bestie na oszołomionego, bezbronnego mężczyznę i siłą wywlekli z budynku. Weronika zapragnęła krzyczeć, jednak głos uwiązł jej w gardle. Strach sparaliżował kończyny. Stała bezradnie, patrząc na szamoczącego się mężczyznę i wymierzających mu razy agresorów. Obudziła się przerażona. Przez kilka godzin nie była w stanie usnąć ani nic przełknąć. Przed oczami miała wystraszoną twarz kochanka ze snu. Nie zrobiła nic by mu pomóc. To męczyło ją najbardziej. Dopiero wieczorem usiadła z kubkiem herbaty i mocnym postanowieniem zagłębienia się w lekturze. Nie wiedziała kiedy usnęła. Wybudził ją cichy szept. Odruchowo sięgnęła po leżącą na kolanach książkę. Powieści nie było. Podobnie fotela na którym siedziała i mebli. Leżała na pogryzionym przez szczury barłogu. Nad nią pochylał się nieznajomy, delikatnie głaszcząc po głowie. To jego głos obudził Weronikę. Choć nie do końca, bo wszystko wskazywało na to, że rozpoczęła się kolejna z dziwnych, niepokojących wizji.
– Wreszcie jesteś. – Uśmiechnął się. Weronika poczuła się lepiej, nie miała ochoty powracać do rzeczywistości. Do samotnego życia, codziennych kontrolnych telefonów matki i poszukiwania zlecenia. Miała ochotę zagubić się do reszty, w tych wielkich błękitnych oczach, osadzonych w przystojnej twarzy naznaczonej kilkudniowym zarostem.
– Kim jesteś? – ośmieliła się wreszcie zapytać.
– Nie pamiętasz? – Zdziwił się. – Kochaliśmy się nad życie. Nasze rodziny żyły w nienawiści od lat. Dlatego musieliśmy spotykać się potajemnie w tym zrujnowanym domostwie. Jednak ktoś nas wydał. Ludzie twojego ojca weszli tu gwałtem, pobili mnie i wynieśli na pole bym umarł. Ale już wszystko będzie dobrze.
– Umarł? – Zlękła się Weronika. Z każdą chwilą przestawało się to jej podobać. Robiło się zbyt niesamowicie, upiornie wręcz.
– Tak, umarł. Nawet nie masz pojęcia jak za tobą tęskniłem. Tyle lat, Marysiu, tyle lat...
– Ale ja mam na imię Weronika – odparła przytomnie. Ten sen był najdziwniejszy z dotychczasowych. – Mieszkam z mamą w Katowicach. To znaczy do tej pory mieszkałam – poprawiła się. – Teraz żyję...
– Tutaj – przerwał jej nieznajomy. – A teraz ciii... – Uciszył Weronikę przykładając delikatnie palec wskazujący do ust. Ich wargi spotkały się w delikatnym muśnięciu. – Poznałem cię, kiedy tylko zobaczyłem pierwszy raz. Musisz być nią. Nie wiem jak to możliwe, ale Bóg wysłuchał moich próśb. Zostaniesz ze mną na zawsze? Tak jak sobie obiecywaliśmy.
– Zostanę – usta Weroniki same wypowiedziały to słowo.

Janina bała się ciszy. To właśnie cisza przywitała ją w domu, który kupiła córka. Od początku próbowała jej wybić ten irracjonalny pomysł z głowy. Jak zwykle Weronika postawiła na swoim. Zawsze była uparta. Janina miała nadzieję, że z wiekiem to minie. Niestety, było nawet gorzej. Weronika musiała zrealizować każdy, nawet najbardziej szalony plan, jaki wymyśliła. Kiedy przestała odbierać telefony, Janina zaniepokoiła się nie na żarty. Po dwóch dniach wpadła w panikę. Kolejnego ranka stała na ganku rudery, którą córka z uporem maniaka nazywała nowym domem. Od biedy można w czymś takim zamieszkać, ale żeby dziewczyna z miasta... Kolejny raz dotarło do niej, jak słabo zna swoją córkę. Po minucie natarczywego dobijania się do drzwi, korzystając z zapasowego klucza dostała się do środka. Dom był pusty. Na stole w kuchni leżał kubek z niedopitą herbatą, w pokoju niedbale rzucona na fotel książka. Weronika całe życie była bałaganiarą. Bez przerwy musiała po córce sprzątać, coś poprawiać. Westchnęła i podniosła powieść. Odkładając podniszczony tom na stół, zerknęła na okładkę. Tytuł “Zaginiona dziewczyna” napełnił Janinę kolejną dawką niepokoju. Nerwowo przeszukała dom. Ani śladu córki. Kierowana nieokreślonym przeczuciem wspięła się na schody prowadzące na górę. Stryszek, podobnie jak reszta domu był w ostatnich latach odnowiony. Pochyłe ściany pokrywały pomalowane na pastelowo regipsy, na podłodze czystością lśniły panele. Uwagę Janiny zwróciło ustawione pod ścianą kartonowe pudło. Nie pasowało do całości. Stare, śmierdzące stęchlizną, nie zachęcało do zapoznania się z zawartością. Kiedy otworzyła, buchnął kurz, podrażniając śluzówki nosa. Głośne kichnięcie klinem wbiło się w panującą w domu ciszę. Poczuła się intruzem. Niezapraszana, niechciana, profanująca to miejsce swoją obecnością. Wytarła nos i wyrzuciła z głowy niedorzeczne myśli. Niezrażona niedogodnościami kontynuowała oględziny. W pudle znalazła zmurszałą kopertę. Ze środka wypadły zdjęcia, na oko mające co najmniej pół wieku. W większości nieciekawe wiejskie widoczki. Zatrzymała się na fotografii, przedstawiającej parę po trzydziestce. Stali na tle okwieconej letniej łąki, trzymając się za ręce. Beznadziejnie zakochani. Janina uśmiechnęła się. Przyjrzała się bliżej twarzom sfotografowanych osób. Kobieta łudząco przypominała Weronikę. Janina, odkładając plik zdjęć zadrżała. Przypomniała sobie usłyszaną w dzieciństwie jedną z przygód babki. Wtedy była pewna, że babcia zmyśla. Sama stworzyła tragiczną historię rodem z Romea i Julii. Teraz nie była tego pewna. Po chwili otrząsnęła się. Przyjechała tu odszukać córkę, nie roztrząsać stare, wyssane z palca staruszki opowieści.
– Córeczko! – krzyknęła, wiedząc że jej wołanie pozostanie bez odpowiedzi. Cisza wbijała się w serce matki niczym lodowa szpila. Zwiastowała najgorsze.


Ilona Ciepał-Jaranowska
„Powrót do przeszłości”


Na wzgórzu pomiędzy Muszkowicami a Starym Henrykowem była hydrofornia, pamiętam że szum wody napędzanej pompami był bardzo głośny, wręcz przerażający mimo to biegaliśmy tam z kolegami, żeby napić się wody ze źródła.
Do Muszkowic przeprowadziliśmy się w czterdziestym piątym, zaraz po wojnie, miałem wtedy 5 lat. Jechaliśmy pociągiem z masą ludzi, szukających tak jak my miejsca na ziemi. Po drodze był jeden postój – ojciec poszedł wtedy coś kupić i zginął w tłumie, zrozpaczona mama nie wiedziała co robić, nie mogła go odnaleźć, masa ludzi nie dała się przebić wzrokiem a była za niska, żeby szukać go z góry. W końcu wzięła mnie „na barana” z nadzieją, że to on nas wypatrzy i tak się stało, odnaleźliśmy się i mogliśmy jechać dalej. Dom, który wcześniej ojciec dla nas wypatrzył był już zajęty, szukaliśmy więc innego. Dla mnie wszystkie wyglądały tak samo – czerwone dachy i białe mury, każdy też wydawał się ogromny. Ojciec w końcu natrafił na ten jeden, zajęliśmy go i od tej pory był nasz.
Wspomnienia taty przerwało głośne ujadanie psa. Byliśmy już na miejscu. Jechaliśmy kilka godzin, żeby dotrzeć do miejsca, w którym mój tata spędził 6 lat swojego dzieciństwa. To, żeby tam z nim pojechać było moim marzeniem od zawsze. Gdy miałam 8 lat ojciec pojechał na „Zachód”, jak to się u nas mówiło, z moim bratem, siostrą i jej mężem – dla mnie zabrakło już miejsca i nie mogłam się z tym pogodzić. Od tej pory minęło 22 lata a ja wreszcie dopięłam swego. Zabrałam tatę i razem z moim mężem pojechaliśmy dotknąć historii.
Brama domu, w którym mieszkał tata była zamknięta. Ujadanie psa wywołało na podwórko obecnego właściciela, ale nie podszedł do nas, chciał nas zbyć, ponieważ jak się później okazało wziął nas za Cyganów... Tata nie dał za wygraną i próbując przekrzyczeć psa zapytał: „pan Henryk? Nazywam się Edward Jankowski.” Wtedy pan Henryk do nas podszedł i otworzył bramę.
–Bardzo przepraszam nie poznałem pana, a w okolicy kręci się dużo Cyganów, myślałem, że jesteście od nich.
–Trudno się dziwić. Byłem tu ostatnio 22 lata temu i od tej pory mogłem się trochę zmienić. To jest moja najmłodsza córka i zięć.
–Proszę, zapraszam do środka.
Dom, mimo upływu lat, był dobrze utrzymany, po prawej stronie znajdowało się wejście do pokoju, przez który wchodziło się do kuchni, po lewej stronie strome schody prowadziły na piętro, tam były dwa pokoje, jeden z nich miał małe okienko. Tata pamiętał, że właśnie w nim przyszła na świat jego siostra.
Pan Henryk poczęstował nas kawą – rozmawialiśmy o dawnych czasach i o tym, co dzieje się teraz. Spotkanie było bardzo sympatyczne. Ja wręcz nie mogłam uwierzyć, że znajduję się w domu, który pamięta zawiłe ludzkie historie sprzed wielu lat. W domu, w którym dorastał mój tata, gdzie przyszły na świat moje ciocie. W miejscu, które dziadkowie wybrali i chcieli tu stworzyć swój świat. Chodziłam po domu i z zachwytem patrzyłam na „przedmioty z duszą”, niektóre meble utrzymały się bowiem do dziś. Gdy podeszłam do wiekowego kredensu zwróciłam uwagę na piękny dzban i misę, ozdobione gałązką z owocami i kwiatami. Za moim wzrokiem podążył tata i zdziwiony zapytał:
–Ten dzban i misa tu dalej są? Pamiętam je. Wiąże się z nimi ciekawa historia. Niemki, które z nami mieszkały, a które musiały już opuścić ten dom, spakowały wszystko, co mogły – niektórzy ludzie nie pozwalali Niemcom na zabranie czegokolwiek, uważając ich rzeczy za swoje, mój ojciec jednak nie zwracał uwagi na to, co zabierały i słysząc szuranie na strychu (pewnie tam miały pochowane najcenniejsze rzeczy), machał tylko ręką. Kobiety chciały zabrać ten dzban i misę. Wszyscy troje (ja, mama i tata) widzieliśmy jak je zabierały i chowały do walizki. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy następnego dnia te przedmioty stały na swoim miejscu. Raczej nie było sposobu, żeby wróciły i zostawiły dzban i misę. Pamiętam, że to były ostatnie rzeczy spakowane, potem tata zaniósł wszystko do wozu, którym odjechały. Nie wiedzieliśmy gdzie się przeprowadzają i los nas już ze sobą nie zetknął. Wtedy po prostu wytłumaczyliśmy sobie, że jedna z nich jakoś musiała wrócić i odstawić te rzeczy na miejsce, nie było innego rozsądnego wyjaśnienia. Jednak to nie jedyna „dziwna” historia. Kiedy my z kolei opuszczaliśmy to miejsce mama prosiła tatę by spakował dzban i misę, tata nie widząc ich w zasięgu wzroku, był przekonany, że mama je spakowała. Po powrocie z Zachodu okazało się, że nie ma ich w żadnym bagażu.
Pan Henryk przypatrywał się tacie i pokiwał głową:
–Coś w tym musi być. Kiedyś, gdy odwiedziła mnie siostra, chciałem jej podarować tę misę i dzban, zabrała je do domu i proszę sobie wyobrazić, że po tygodniu przywiozła mi je z powrotem. Twierdziła, że w nocy słyszała niemieckie słowa, raz nawet wydawało się jej, że słyszy strzał. Od razu powiązała te dziwne zjawiska z dzbanem i mi go oddała. Tu oczywiście nigdy nie słyszałem nic dziwnego, ale po Pana opowieści chyba już nie będę naśmiewał się z siostry.

Wiedziałam już z opowieści ojca, że dom, w którym zamieszkali po przyjeździe na „Zachód” nie był opuszczony – przez pół roku mieszkały z nimi Niemki.
- Zdążyliśmy się z nimi zaprzyjaźnić – opowiadał, ja szybko nauczyłem się języka niemieckiego na tyle, że gdy rodzice chcieli coś im przekazać wołali mnie, żebym tłumaczył. One bardzo chętnie pomagały w gospodarstwie i w domu. Właściwie moi rodzice niewiele mieli do zrobienia, dzięki czemu mogli sobie pozwolić na wizyty sąsiedzkie i zapoznanie się z innymi ludźmi, których los skierował w ten zakątek świata. Byli to głównie ludzie ze Wschodu. Wielu z nich lub ich potomków mieszka nadal w tym samym miejscu. Wracając do Niemek, pamiętam, że na Święta Bożego Narodzenia po raz pierwszy w życiu widziałem choinkę, one ubrały ją w tajemnicy przed dziećmi – pokój był zamknięty a nam nie wolno było tam wchodzić – drzewko zobaczyliśmy dopiero w Wigilię wieczorem. Nauczyłem się też niemieckiej piosenki: „O Tannenbaum, O Tannenbaum, Wie treu sind deine Blätter”. Ciągle pamiętam te słowa. Szkoda było, gdy te kobiety musiały opuścić swój dobytek, pamiętam, że moja mama płakała razem z nimi.
Miło było spędzić czas w domu, który kiedyś zamieszkiwał mały Edzio, w domu pełnym historii różnych ludzi, zwykłych ludzi, którzy wbrew swojej woli zostali wplątani w historię tego świata, złą historię. Ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy i udać się w nieznane. Nieważne czy chodzi o Niemców, czy Polaków. Jednym kazano, inni po prostu mieli taką możliwość, wszyscy ci ludzie byli po prostu tułaczami. Po opowieści taty i pana Henryka okazuje się, że tylko przedmioty nie dały się ponieść w nieznane. Zakotwiczyły się w miejscu i trwają. Niby bezduszne a potrafiły się przeciwstawić losowi. Teraz gra w nich pieśń historii.
–Panie Henryku, bardzo dziękujemy za gościnę, na nas już czas.
Trochę z ociąganiem, ale opuściliśmy dom pana Henryka. Po wyjściu zwiedziliśmy jeszcze okolicę - kościół w którym tata przyjął pierwszą komunię świętą i w którym służył do mszy odprawianej po łacinie. Budynek szkoły, do której chodził i hydrofornię, która cały czas była w tym samym miejscu i przerażała hukiem pompowanej wody.
Po powrocie do domu śnił mi się dzban i misa z której wydobywała się melodia świątecznej, niemieckiej piosenki: „O Tannenbaum, O Tannenbaum, Wie treu sind deine Blätter”...



Jadwiga Stróżykiewicz
Credo

Bernadeta siedziała nieruchomo w pełnym przepychu pokoju. Chylące się ku zachodowi słońce muskało jej twarz.
 – Dlaczego nie uhonorowałam życiowego przesłania rodziców – Żyj biednie, ale uczciwie… Dlaczego?
Patrzyła na wytworną otomanę. Kiedyś w tym miejscu stało dziecięce łóżko, nad nim wisiał kilim z czarnego sukna w wyszywane przez matkę różnorodne kwiaty, w które przez jakiś czas wkomponowany był lizak. Pamięta, jak z domowej kasetki wzięła 20 groszy, aby zaspokoić dziecięce łakomstwo. Nie zdawała sobie sprawy, że taki czyn jest kradzieżą. Karę wymierzył ojciec. Nie tylko przed zaśnięciem spoglądała na lukrowany przysmak. Podczas codziennej modlitwy, przez wiele tygodni prosiła Najwyższego o przebaczanie, a ponadto kierowała prośbę o to, by nigdy więcej nie miała podobnych pokus.
A teraz po latach wszyscy wskazują ją palcami: to dom, żona i dzieci przestępcy, którego podczas próby ucieczki dopadła kula z policyjnego pistoletu.
Sama niewiele jest winna. Przecież nie ona, tylko Franek przekraczał granicę w innym celu niż uczciwa praca. Najpierw przywoził słodycze, jakieś ciuchy i niewiele waluty. Kiedy przyjechał starym volkswagenem, wierzyła, że kupił go za uczciwie zarobione pieniądze.
Czasami pytała męża, jak on to robi, że stać go na coraz więcej.
– Nie pytaj – odpowiadał – ciesz się z tego, co masz!
Wiara Bernadety w to , że mąż jest zatrudniony na półtora etatu, szybko prysła. Zdarzało się, że w środku tygodnia wpadał do domu wczesnym popołudniem. Włączał wideo z pornosami. Oglądane filmy rozbudzały w nim męskość. Bernadeta doznawała takiej rozkoszy, o jakiej dotąd nie miała pojęcia. Po wyjeździe ukochanego zatapiała się nie tylko w erotycznych wspomnieniach. Snuła domysły. Luby nie chciał słyszeć o założeniu  konta w banku. Nie rozliczał żony z wydatków, jednak coraz zasobniejszy portfel nakazał przechowywać na strychu w specjalnie wyżłobionym schowku, w jednej ze stropowych belek. Nie chciała drążyć tematu. Nagle stali się rodziną zamożną, a bogactwo każdemu zakłóca logikę. Pamiętała jeszcze nieodległy czas: zupki z paczki, które przezornie kupowała po otrzymaniu zasiłku dla bezrobotnych albo ziemniaki ze słoniną i z zsiadłym mlekiem. Pamiętała łaskawe przywołania przez jej brata do sezonowych prac w polu. Za odrobek dostawała kartofle i mleko. Na zakup butów i odzieży, choćby dla synów, zawsze brakowało pieniędzy. W tej potrzebie wspomagał ich właśnie brat z żoną. Nie mieli dzieci, a obydwoje byli rodzicami chrzestnymi synów Bernadety. Brat z sąsiadką trzymał pierworodnego, bratowa w towarzystwie odległego kuzyna pełniła rolę chrzestnej wobec młodszego.
Kiedy Franek wyjeżdżał w poniedziałki, w tygodniu wpadał na kilka godzin  i przyjeżdżał na weekendy  Bernadeta była w miarę spokojna. Wszystko, co przywoził, rekompensowało samotne chwile. Nadmiar produktów spożywczych sprzedawała sąsiadom. Często dostrzegała oznaki zazdrości, ale przecież każdy mógł zarabiać w Niemczech.

Po likwidacji pegeeru mało kto nastawiał budzik, aby wstać do pracy. Ze wszystkich stron do domostw zaglądało ubóstwo. Skoro mężczyźni woleli wylegiwać się do godzin południowych, później przesiadywać pod sklepem z butelką piwa wziętego na zeszyt, to ich sprawa. Franek był operatywny. Zapewniał rodzinie, jak na mężczyznę przystało, przyzwoity byt.
Dom, w którym po wojnie zamieszkali rodzice Bernadety, młodzi wykupili od gminy za przysłowiowy grosz. Niebawem wkroczyła brygada w roboczych kombinezonach. Remont nie trwał długo. Ciekawscy spacerowali celowo, aby zobaczyć: plastikowe okna z zewnętrznymi roletami, fakturę tynku, werandę z przyciemnionym oszkleniem i garaż, który na miejscu  zburzonej chlewni wyrósł jak grzyb po deszczu. Do wnętrza budynku mało kto miał dostęp. Wszystko, co było na zewnątrz, wzbudzało zainteresowanie mieszkańców wsi. Ze strategicznego punktu obserwacji, jakim był przystanek autobusowy naprzeciwko odrestaurowanych zabudowań, widzieli każdy szczegół.
Zdarzało się, że z autobusu wysiadł ktoś nieznajomy, jak kobieta ubrana inaczej od miejscowych. Podobno mieszkała tu po wojnie. Wyjechała w latach sześćdziesiątych do  Poznania. Ktoś mówił, że studiowała, a teraz wykłada na uczelni.
Bernadeta przypomniała sobie, że całkiem niedawno  myślała o niej z pogardą:
– Taka wykształcona, ale czy to widać? Wypłowiały kapelusz, niemodne palto. Jedynie twarz, chyba za sprawą makijażu, mniej toporna niż u wieśniaczki. Ciekawe do kogo i po co przyjechała? Ach tak, z powojennych mieszka tu jeszcze zgrzybiała księgowa z pegeeru.
Przypuszczenia Bernadety były słuszne. Przyjezdna i księgowa razem kręciły się po wsi. Odwiedziły szkołę. Były na cmentarzu i w kościele.
– Zapewne  wielkomiejska pani zwróciła uwagę na jedyne w okolicy budowlane cacko. Sama chyba mieszka w bloku, gdzie zapach obiadu sąsiadów przez szyb wentylacyjny przenika do mieszkania. Kiedy dama dusi kurczaka i obiera ziemniaki na niedzielny obiad, my robimy wypady do ekskluzywnych lokali. I pomyśleć, że uczona jeździ pekaesem. Chyba nie ma za co kupić auta. I co jej przyszło z nauki?
Dźwięk dzwonka wyrwał kobietę z zadumy. Brat od dłuższego czasu nie bywał w tym domu. Przyszedł spytać o pogrzeb szwagra. Rodzeństwo wpadło sobie w ramiona, a szloch siostry upewnił Ludwika, że ta rozpacza nie tylko z powodu utraty męża, ale także okazuje skruchę za to, że kiedy próbował uzmysłowić mgliste źródło ich bogactwa, z krzykiem – zazdrościsz! – wskazała mu drzwi. Teraz wiedziała, że brat oczekuje wyjaśnień.
– Chciałam wierzyć we wszystko, co mówił Franek. Jednak od momentu, gdy znikał na całe tygodnie, podejrzewałam go o figle z jakąś babą. Niczego nie mogłam  wywęszyć. Sprawdzałam  pocztę głosową w komórce, ale to zawsze męski głos ze wschodnim akcentem, mówił jak zegarynka godzinę.
– A o przerzutach papierosów, narkotyków i dziupli w lesie nie wiedziałaś? W niej oprócz trumien  były różności. Wieść, że towary pochodziły z jumy, wędrowała z domu do domu. Po wsi kręcili się obcy mężczyźni, dopytywali o was… - mówił brat.
– Co ja teraz zrobię, wszystko mi skonfiskują, zostanę bez niczego. Chłopcy przyzwyczaili się do dobrobytu …
– Możesz liczyć na mnie. Mam ziemię, zakaszemy rękawy, wyżywimy się w piątkę. Wiesz, Maryśka choruje, to i w chałupie przydadzą się kobiece ręce. Twoim synom spróbuję zastąpić ojca. A kiedy dorosną, być może sami wyciągną wnioski…

Pomimo deszczowej pogody pogrzeb Franka zgromadził na cmentarzu niemal wszystkich mieszkańców wsi. Przy trumnie postawionej nad wykopaną mogiłą ksiądz odmówił „Wieczne odpoczywanie…”,  kropidłem uczynił znak krzyża, zapowiedział termin mszy żałobnej i odszedł.
Żałobnicy dyskutowali. Jedni o tym, że zarówno nieboszczyk, jak i jego żona od lat nie chodzili do kościoła, jednak pochówek był z księdzem. Inni, że przestępczy proceder nie mógł trwać bez końca. Starsi wspominali zacnych rodziców Bernadety i czas, kiedy zabraniali córce związku z obcym, który  przyjechał tu z kilkoma mężczyznami, aby budować pegeerowskie bloki.

Żal nie pozwalał wdowie niczego słyszeć ani widzieć. Wsparta na ramieniu brata uświadomiła sobie, że dawno minęli przystanek i przeklęte miejsce, tam z najbliższymi pławiła się w nieuczciwym dobrobycie. W świadomości kobiety kłębiły się myśli:
– Powinnam cenne słowa rodziców – „Nawet mozolna praca  nie czyni nikogo nadmiernie bogatym” – traktować jak relikwie.
Z dwojga złego byłoby lepiej, gdybym wbrew woli ojców, podobnie jak wielu innych, wyjechała z przygranicznej dziury. Chyba całkiem nieźle wyglądałabym w kapeluszu …



Edyta Stefan
Droga do domu

Gdy pierwsze promienie słoneczne zaczęły przebijać się przez zasłony okienne do pokoju Ani – dziewczynka otworzyła powieki. Czuła ból, ale już nie tak wielki jak ten, który obudził ją dwie godziny wcześniej: tępy i przenikliwy, promieniujący na całą jej niewielką główkę. Koszmarne cierpienie zostało ukojone lekami, które podała jej mama. Teraz dziewczynka czuła się nieco lepiej. Obraz przed jej oczami rozmywał się nieco, jednak zauważyła, iż na łóżku obok niej siedzi kobieta. Choć jawiła się jej jakby za delikatną mgłą – Ania widziała wyraźnie jej subtelne rysy twarzy. Niewiasta przyodziana była w długą suknię, której krój podkreślał jej zgrabną sylwetkę. Dziewczynka spostrzegała zjawiskową piękność niemal w całej okazałości dzięki temu, iż kobieta odwiedzała ją już wcześniej, a swym wyglądem przypominała damę w liliowej sukni z obrazu Władysława Czachórskiego, którego replika od lat znajdowała się w salonie nad kominkiem. Mama Ani lubiła w wolnych chwilach usiąść w pokoju gościnnym na odziedziczonej po prababci i odnowionej przez siebie, rozłożystej sofie w kwiaty, by oglądać albumy przedstawiające dzieła sztuki malarskiej. Dama w liliowej sukni spodobała jej się tak bardzo, iż na zamówienie wykonano dla niej kopię tego dzieła. Kiedy dziecko jeszcze biegało po domu – zasiadały czasem razem na kanapie, mama obejmowała Anię ramieniem, kartkowała albumy i snuła długie opowieści o malarzach, ich życiu i obrazach. Kobieta w bajkowy niemal sposób mówiła o najdrobniejszych szczegółach kolejnych dzieł, ukrytych w nich: pięknie, radości i smutku, które dla innych były niewidoczne. Nic dziwnego, że dziewczynka, mimo swoich zaledwie ośmiu lat i zdarzającym się coraz częściej zaburzeniom pamięci, kochała sztukę nie mniej niż jej mama.

Siedząca przy dziewczynce kobieta wyciągnęła do niej rękę i rzekła:
- Wstań Słonko, daj rączkę,
pójdziemy do domu...
-Jeszcze... nie... dzisiaj – rzekła powoli i cichutko dziewczynka – Muszę... jeszcze... pomóc.... mamusi...
W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się i pojawiła się w nich uśmiechnięta mama Ani. Kobieta z portretu zniknęła.
-Witaj, Kochanie! - rzekła mama do dziecka – Jak się dzisiaj czujesz?
-Dobrze... mamusiu... - z trudem odpowiedziała Ania – Wiesz... znowu... był... dziś... u mnie... anioł... I... chciał... zabrać... mnie... do... domu...
-Kochanie! Ale przecież tutaj jest twój dom. - powiedziała uśmiechając się jej mama. Jednak mimo, iż usta Amelii wyrażały uśmiech, w jej oczach czaiły się ból i lęk. Ania również je wyczuwała i aby ukoić je nieco, z trudem, wolniutko wyszeptała:
-Mamusiu... zawsze... będę... cię... ko... chała... Obej... rzymy... dziś.... two... je... al... bu... my? - coraz ciężej było jej mówić.
Mama pocałowała swój skarb w policzek:
-Co tylko zechcesz, maleńka. Jednak najpierw czeka nas wizyta u doktora Jasińskiego. A teraz już nic nie mów. Odpocznij. Za chwilkę przyniosę ci śniadanko.
Gdy Amelia opuściła pokój Ani z jej oczu popłynęły łzy.
-Dlaczego? Boże... Dlaczego robisz to mojej córeczce? - ze złością i strachem zapytała w nicość.

* * *
Amelia siedziała w gabinecie doktora Pawła Jasińskiego i czekała, próbując wyciszyć szalejące w niej emocje. Miejsce sprzyjało uzyskaniu spokoju, albowiem jego ściany zdobne były w obrazy przedstawiające piękno natury. Na grafice znajdującej się naprzeciw wzroku kobiety niewielki koliber spijał nektar z kwiatów o przepięknych czerwonych płatach.  Amelia jednak nie potrafiła się wyciszyć. Myślała wyłącznie o tym, iż już za chwilę dowie się, czy leczenie Ani przynosi rezultaty, czy panoszący się w jej głowie guz po ostrej chemioterapii zmniejszył się i jest szansa na to, by dziewczynka powróciła do zdrowia.
Męża nie było przy niej, pomimo, iż w tej właśnie chwili powinien trzymać ją za rękę. On jednak 'musiał pracować'. Harował, by zapewnić Ani możliwie najlepsze leczenie, przez to jednak niemal nie miał czasu dla swoich kobiet. Z domu wybiegał rano, wracał zaś późnym wieczorem, a nieraz nawet nocą, kiedy obie jego dziewczyny już spały. Początkowo starał się przynajmniej jeden dzień w tygodniu spędzać z nimi, jednak gdy stan Ani z dnia na dzień stawał się poważniejszy i jej mama musiała zrezygnować z życia zawodowego – jeszcze bardziej zaangażował się w pracę analityka. "Giełda nie śpi" – mawiał, starając się uśmiechać i puszczając do nich oko. Później jednak, gdy córeczka kładła się spać, tłumaczył zdenerwowany rozżalonej o brak jego obecności w domu żonie, że to jego jedyna szansa na dodatkowe zarobki, a on nie odpuści. Nie odpuści temu cholernemu glejakowi, który panoszy się w główce ich dziecka. Będzie w pracy dzień i noc po to, aby zdobyć pieniądze na leki, operację za granicą, cokolwiek co będzie potrzebne dziewczynce. Tyle, że ten piekielny guz okazał się nieoperacyjny. Żaden rodzimy lekarz z którym rozmawiali nie chciał podjąć się takiego działania. Mieli nadzieję na to, że może medyk z innego kraju zechce wykonać zabieg i poszukiwali takiego wytrwale, jednak nawet jeśli w końcu znajdą lekarza gotowego przeprowadzić operację lub stosującego nowe metody leczenia, które mogłyby pomóc ich córce – wyjazd będzie wiązał się z ogromnym wydatkiem, a czasu mają niewiele. Marek zatem walczył o pieniądze. Amelia walczyła zaś o każdy dzień swojej córeczki, o jej uśmiech, i wstępnie dni, a obecnie już tylko godziny bez wymiotów, zasłabnięć i bólów głowy, który jej dziecko, a wraz z nim ją samą, przeszywał do granic wytrzymałości.
Walczyła o Anię, jej zdrowie, siły dla siebie, których zaczynało jej brakować, swój związek. Coraz częściej zastanawiała się, czy ona i Marek to przetrwają. Czy ich małżeństwo wyjdzie zwycięsko z tej strasznej próby? Niekiedy jeszcze uprawiali seks, delikatnie, długo, oddając się sobie wzajemnie, gdy stan córki ulegał poprawie lub wydawał się unormowany, a czasem ostro, szybko, ze łzami w oczach – gdy dostawali kolejny ogromny cios od losu. Tulili się potem długo. Amelia płakała, a Marek głaskał ją po głowie i starał się pocieszać, sam coraz trudniej powstrzymując łzy. Chwil bliskości z dnia na dzień było jednak mniej. Kochali się, a jednak coraz częściej dochodziło między nimi do konfliktów. Ona wyrzucała mu, że ucieka z domu, aby nie patrzeć na cierpienie córki, jej bóle głowy, drgawki, wymioty, na jej zmieniający się przez wpływ raka wygląd, niekształtną, łysą główkę.  On twierdził, że "tyra dla Ani", i że żona nie ma najmniejszego pojęcia, ile kosztuje go ten wysiłek i świadomość, że jego dziecko leży poważnie chore w domu, jeździ na kolejne wizyty i zabiegi do różnych lekarzy, tuła się po szpitalach, a on nie może z nim być, nie może mu pomóc. Oddalali się od siebie i czuli to oboje.
Z zamyślenia wyrwał kobietę szmer powoli otwieranych drzwi. Pojawił się w nich wyczekiwany przez niewiastę lekarz, który podszedł, uścisnął jej dłoń, i zamiast usiąść na krześle po drugiej stronie biurka przysunął je do siebie, po czym zajął miejsce przy strapionej matce.
-Droga Amelio... ciężko mi o tym mówić – rzekł do niej, a jej twarz wykrzywiła się w wyrazie bólu i oczekiwania... - wystąpiły trudności z penetracją leków cytotoksycznych. Chemioterapia w niewielkim stopniu wpłynęła na guza, zmiany są nikłe, natomiast organizm Ani jest coraz słabszy. Musimy przygotować się... na najgorsze...
Zaległa cisza. Wydawało się iż trwała latami, tak naprawdę jednak minęło zaledwie kilka chwil nim z piersi kobiety wyrwał się szloch. Nieprzerwany, odbierający oddech, spazmatyczny szloch, a zaraz po nim zawodzący, zwierzęcy wręcz skowyt matki, która czuła, jakby serce jej brutalnie wyrywano z piersi i rozrywano na strzępy. Przerażający krzyk przedostał się przez ściany gabinetu i odbijał echem po szpitalnych korytarzach. W pokoju natychmiast znalazła się pielęgniarka z lekiem uspokajającym i szklanką wody. Amelia wyrwała naczynie z jej ręki i z całej siły cisnęła nim przed siebie. Szklanka rozprysnęła się w drobny mak na obrazie przedstawiającym ptaszka zapylającego piękny, czerwony kwiat. Kobieta krzyczała, płakała, zawodziła. Chwyciła znajdujące się przy niej krzesło i cisnęła nim o ścianę. Nie panowała nad sobą. Czuła ból, przeraźliwe, ogarniające ją doszczętnie cierpienie. Nie liczyło się nic... nic... wciąż słyszała w głowie słowa "musimy przygotować się... na najgorsze... najgorsze... najgorsze..." Doktor Paweł złapał ją z całych sił i starał się przytrzymać. Ona wyrywała się, nie panując nad sobą, gdzie popadnie tłukła mężczyznę pięściami. Paweł jednak nie odpuszczał, przytulił i trzymał ją z całej swojej mocy, tak długo aż zupełnie opadła z niej energia i kobieta padła na kolana, wciąż szlochając.
-Prze... pra... szam... przepraszam panie doktorze – chlipała coraz ciszej.

* * *
Stan Ani pogarszał się z dnia na dzień. Doktor Jasiński poradził, by umieścić dziecko w hospicjum, lecz rodzice dziewczynki postanowili, dopóty dadzą radę, zapewnić w domu odpowiednie dla niej warunki. Konieczne do tego było zapewnienie płynności finansowej, dlatego Marek wciąż pracował. Każdego dnia jednak spędzał przy łóżku córeczki przynajmniej godzinę. Pewnym stało się, że dziewczynka spędzi z rodzicami już tylko kilka miesięcy, tygodni, a może zaledwie dni? Oprócz rodziców nad chorą, przez całą dobę czuwały dwie wspaniałe, pełne ciepła i troski pielęgniarki, na co dzień zatrudnione w hospicjum. Dawały one ogromne wsparcie nie tylko dziecku, ale także jej opiekunom, a przede wszystkim pogrążonej w coraz głębszym smutku mamie. Ania, dzięki podawanym jej silnym lekom przeciwbólowym głównie spała. Czasem, gdy się budziła czuła tak wielki ból głowy, jakiego dotąd nie doświadczyła. Coraz rzadziej miała siły na to, aby choć przez krótki czas porozmawiać z bliskimi. Niemal codziennie za to rozmawiała z kobietą – aniołem. Dama przychodziła do niej, jak zwykle siadając na łóżku tuż obok dziewczynki. Wyciągała do niej rękę i mówiła:
- Wstań Słonko, daj rączkę,
pójdziemy do domu...
Dziewczynka, mimo ogromnego cierpienia fizycznego prosiła jednak o czas. Mama nie była gotowa, by odeszła.

* * *
Zmrok dawno już zapadł. Ania spała w swoim łóżeczku i tylko od czasu do czasu słychać było przez sen jej bolesne, krótkie zawodzenie. Marek z Amelią spędzili przy niej kilka godzin. Tego wieczora mężczyzna płakał. Nagromadzone w nim emocje musiały w końcu znaleźć ujście. Patrzył na swój kochany skarb, a z jego oczu popłynęły łzy. To był pierwszy raz, kiedy przestał udawać. Przestał myśleć o tym, co chodziło po jego głowie od dłuższego czasu, że musi być silny, musi być oparciem dla swoich kobiet i nie może pozwolić sobie na smutki. Dopuścił do świadomości przerażającą myśl, że jego kochane dziecko odejdzie przed nim, a nie ma chyba większego bólu dla rodzica, niż ten, gdy jego pociecha wyprzedza go w biegu do wieczności. Łzy, niczym z zerwanej tamy, płynęły po jego twarzy przez długi czas. Przy sobie miał jednak żonę. Ona też płakała, tyle że właśnie w tym momencie zrozumiała, że Marek także cierpi, boleje nie mniej niż ona. Tego dnia po raz pierwszy od kiedy Ania podupadła na zdrowiu poczuli się sobie naprawdę bliscy, zrozumieli, że smucą się oboje, żadne z nich mniej, żadne bardziej, nikomu z nich nie jest łatwiej. Przytuleni, pierwszy raz od dawna, pozwolili bólowi dać ujście.
Kiedy uspokoili się nieco i kobieta wyszła z pokoju kochający tata złapał swą córeczkę za rękę i zmęczony, oparłszy głowę w fotelu – usnął. Sen jego był niespokojny, jednak pierwszy raz od kilku dni mężczyzna zmrużył oczy.

* * *
Amelia siedziała w kuchni na krześle. Przyciągnąwszy kolana pod brodę, skulona, wpatrywała się w dal za oknem. Był grudzień i właśnie padał pierwszy zimowy śnieg, lecz ona tego wspaniałego, ulotnego, białego puchu w ogóle nie widziała. Nagle z jej ust wyrwał się szloch, a z oczu znów popłynęły łzy. Ramiona jej drżały. Płakała tak przez jakiś czas, gdy poczuła na ramieniu rękę pielęgniarki Joanny, która tego dnia pełniła dyżur przy chorej.
-Przepraszam... myślałam... myślałam... że wszyscy śpią.
-Proszę nie przepraszać – rzekła życzliwie kobieta – Niech pani płacze, pani Amelko, łzy oczyszczają. - Po tych słowach podeszła bliżej, nachyliła się do kobiety i przytuliła ją serdecznie.
-Ania... Ania mówiła, że odwiedza ją anioł... Mówiła że... że on... chce ją zabrać... do domu... Do jakiego domu?... Jakiego domu?... Jakiego... domu? - powiedziała z naciskiem.
Pielęgniarka, piękna niewiasta, o delikatnych rysach twarzy, która w tym momencie w jakiś dziwny sposób wyjątkowo mocno skojarzyła się Amelii z damą w liliowej sukni z obrazu Czachórskiego, ukucnęła przy kobiecie, złapała jej ręce w swoje i patrząc jej w oczy rzekła spokojnym głosem:
-Dom, kochana Amelko... dom jest tam, gdzie my jesteśmy. My i nasi bliscy. Wszyscy przyjaciele. Ci obecni ciałem i ci, których już na co dzień nie możemy ujrzeć.  Dla osób, które żegnają najbliższych i mają ich już nie zobaczyć to stara, waląca się chałupa. Czyż nie tak to widzisz, kochana? Spostrzegasz ten dom jako ruinę, w której Twego dziecka nie czeka już nic, panuje tam smutek i przygnębienie. Widzisz wiekową, walącą się chatę, która kilka pokoleń przeżyła. Dom, który nic już nie powie, porośnięty chwastami niepamięci. Jego drzwi spróchniały, klamka zardzewiała i lada moment odpadnie. W środku mnóstwo kurzu, a sprzęty znajdujące się w nim nadgryzione zębem czasu. Nie, nie nadgryzione, pożarte, zniszczone... Wśród nich pokryte wieloma warstwami pyłu: stare, rdzewiejące i uszkodzone żelazko, fortepian bez kompletu klawiszy, stojący gdzieś w kącie, zniszczony stół z ułamaną nogą i drewniane krzesła, odrapane z farby. W rzeczywistości Ania cierpi i to jej aktualne życie jest jak ta stara, zrujnowana chałupa.

Jednak dom, o którym mówi Ania, ten wiekowy budynek kryje w sobie przeżycia wielu ludzi. W jego ścianach wciąż pobrzmiewają ich historie, buzują emocje, skrzy się tam od smutków i radości, szczerych łez i gromkiego śmiechu, choć dla innych są one już dawno bez znaczenia.
Jeśli Ania otworzy drzwi tego domu – ujrzy go za czasów świetności. Obudzą się sprzęty w nim śpiące, zobaczy ogień skrzący się ciepłym blaskiem w piecyku, na stole kwiaty i świeżo uprany obrus. Czekają tam na nią wszyscy ci, którzy ją kochali i których od lat nie było Wam dane zobaczyć. Na fortepianie ktoś z nich zagra jej ulubioną melodię. To dom, w którym nie zazna już więcej bólu, cierpienia. To dom, który czeka na nas wszystkich, gdy przyjdzie nasz czas. Pamiętaj... Amelko... klucz do tej chałupki nosimy w sercach. Nasi bliscy żyją – dopóki pamięć o nich w nas nie umrze.

Nagle, pomimo smutku, Amelia poczuła spokój. Dopiero po chwili zauważyła, że pani Joanny nie było już przy niej. Jak to się stało? Kiedy wyszła? Tego kobieta nie wiedziała.

* * *
Ania wybudzała się coraz rzadziej. Gdy jednak do tego dochodziło i udawało się jej otworzyć oczy za gęstą mgłą, która okalała wszystko wokół, widziała przy sobie dwie postacie. Mama i tata przemawiali do niej ciepło, przytulali się. Dziewczynka czuła, że jej rodzice odzyskali siebie nawzajem. Zapadała w sen, by za jakiś czas (czas, który dla niej był nieodgadniony) ponownie się obudzić. Na przemian to z bólem głowy, przyćmionym nieco lekami, to znów przez mgłę spostrzegając kochających ją opiekunów.
Gdy po raz kolejny otworzyła powieki nie czuła bólu, a obraz przed jej oczami był wyraźny. Nie było przy niej mamy i taty. Siedziała tam za to tak dobrze jej znana dama w liliowej sukience, która wyciągnęła do dziewczynki dłoń i rzekła:
- Wstań Słonko, daj rączkę,
pójdziemy do domu...



Katarzyna Lepiarz
„Tajemnica ciotki Matyldy”

Od czterdziestu minut stoję tutaj i zastanawiam się, jak to jest możliwe, że taka rudera jeszcze stoi. Jak ciotka mogła doprowadzić dom do takiego stanu? Dachu połowy nie ma, tynk dawno odpadł. Deszcz zrobił swoje i mogę się tylko domyślać jaki był wzór tapety, której resztki pozostały za żeliwną ramą łóżka.
Ciotka Matylda zmarła miesiąc temu i ku zdziwieniu wszystkich, a zwłaszcza mojemu, to co miała zapisała w testamencie właśnie mnie. Dlaczego? Nie mam pojęcia. W całym swoim dziewiętnastoletnim życiu widziałam ją raz – na jej pogrzebie, czego zdecydowanie wolałabym nie pamiętać. Od dawna w rodzinie taty powtarzano po kryjomu, że ciotka zwariowała zanim skończyła dwadzieścia lat, a ja patrząc na akt własności mam na to dowód. Dworek, który w latach świetności musiał być piękny i pół hektara działki należą teraz do mnie, a ja zupełnie nie wiem co z tym zrobić. Czegoś w tak opłakanym stanie nikt nie kupi, a na rozbiórkę potrzebne zezwolenie. Niezłego bigosu cioteczka mi naszykowała.
No cóż, niczego tutaj nie wystoję, czas wracać do domu i się z tym przespać.

Minął miesiąc od przejęcia przeze mnie spadku, a utwierdzam się w przekonaniu, że ten kto wymyślił powiedzenie „nieszczęścia chodzą parami” nie miał racji. Nieszczęścia chodzą całymi stadami. Jeszcze nie zdecydowałam co zrobię z tym nieszczęsnym dworkiem, który chociaż nie okazał się być zadłużonym, a właśnie odkryłam, że jestem w ciąży. Na dodatek z dupkiem, który dziecka się wyparł. Co za tym idzie, posądził mnie również o zdradę, bo przecież w bociana chyba nie wierzy. Już sama nie wiem co bardziej mnie zabolało. Jak mam powiedzieć rodzicom, że ich jedyna córeczka nie pójdzie dalej na studia tylko na porodówkę? O czym ja myślę – przecież ja nie mogę urodzić tego dziecka! Co ja bym miała z nim sama zrobić? Za co utrzymać? Przecież do pracy poszłam, żeby móc zacząć studia zaoczne, a nie żeby utrzymywać się z małym dzieckiem. Muszę znaleźć dobrego lekarza, który usunie ciążę. Do tego czasu wyniosę się do domu po ciotce. Mama zna mnie na tyle dobrze, że zaraz zauważyłaby, że coś mnie niepokoi.
- Mamo, muszę wreszcie zdecydować, co z tym domem po ciotce. Siedząc tutaj nic nie wymyślę. Wezmę urlop i pojadę tam na jakiś czas, zobaczę jak się będę czuła w okolicy. Może nawet dowiem się czy ewentualnie ktoś byłby chętny lub czy jest sens remontować tę ruderę.
- To już jakieś posunięcie córciu – uśmiechnęła się mama – tata zawiezie cię, kiedy tylko będziesz gotowa.
- Dzięki, kochana jesteś – cmoknęłam ją w czoło. Uwierzyła.

**
- Dzień dobry panience. Przyszedłem sprawdzić czy wszystko w porządku. Widziałem światło wczoraj wieczorem i bałem się, że jacyś bezdomni się włamali. Raz już takich przegoniłem, bo przez piwnicę weszli. Potem założyłem kłódkę i od tego czasu był spokój, aż do teraz. Ale panienka mi na bezdomną nie wygląda.
- Nie jestem bezdomna. Justyna Szarewicz – wyciągnęłam do niego rękę – nowa właścicielka tego domu.
- Ach, ale ze mnie gbur. Stanisław Dobosz – uścisnął moją dłoń – sąsiad tego domu. A jednak sprzedali – powiedział smutnym głosem, jakby do siebie.
- Czy pan dobrze znał poprzednich właścicieli?
- Właścicielkę – poprawił mnie – Matylda mieszkała tutaj sama, odkąd… - przerwał na chwilę i zamyślił się – odkąd reszta rodziny się wyprowadziła.
- Opowie mi pan o niej? – czułam, że miał na myśli coś innego, niż tylko tę wyprowadzkę. Szczerze liczyłam, że dowiem się o ciotce czegoś, co nie jest rodzinną plotką. Najwyraźniej pan Stanisław nie wiedział kim jestem.
Łza pojawiła się w jego oku.
- To długa i ciężka historia, panienko. A na mnie żona czeka. Nie chcę, żeby się denerwowała moją długą nieobecnością. Do widzenia.
- Do widzenia – pożegnałam się zawiedziona.

Dni mijały, a ja coraz bardziej przywiązywałam się do tego miejsca. Podobały mi się leniwe poranki na tarasie z kubkiem herbaty. Były momenty, w których oczami wyobraźni widziałam małego chłopca biegającego boso po trawie. Szybko sprowadzało mnie to na ziemię. Czas uciekał, a ja nie mogłam znaleźć lekarza, który podjąłby się aborcji.
Tego dnia, po południu odważyłam się wreszcie wejść na strych. Ostrożnie przesuwałam stopę za stopą po starych deskach, mając nadzieję, że nie polecę z nimi na parter. Z jednej strony dawało to sporą szansę na załatwienie sprawy mojej ciąży bez pomocy specjalisty. Z drugiej jednak moja wyobraźnia podsuwała mi obraz samej siebie na wyciągu, z połamanymi nogami lub, co gorsza – na podłodze, ze złamanym karkiem.
Przeszukałam sporą jego część i znalazłam kilka ładnych rzeczy. Podobało mi się wielkie lustro w ciemnej, drewnianej, heblowanej ramie. W dużej szafie znalazłam kolorowe sukienki, jak na mnie szyte oraz kapelusz z dużym, falującym rondem. Było drewniane łóżeczko rozłożone na części i kołyska. W kącie, pod najdalszą ścianą, znalazłam skrzynię sięgającą moich kolan. Zamknięta niestety na klucz, którego nigdzie nie znalazłam. Ciekawość wygrała z rozsądkiem i nie zważając na ryzyko przebiegłam przez cały strych. Wpadłam do przydomowej komórki, w której już wcześniej widziałam stare, masywne żelazko, kilof, kowadło, pordzewiałą wagę, ale również łopatę, siekierę, widły i to, co właśnie było mi potrzebne – łom. Nie wiem do czego ciotce był potrzebny, ale teraz się przyda. Szybkim krokiem wróciłam do skrzyni, starając się nie zwracać uwagi na złowrogie skrzypnięcia. Jednym sprawnym ruchem otwarłam wieko. Przy drugiej próbie oczywiście, bo za pierwszym razem nie bardzo wiedziałam jak się tym posłużyć. O mały włos, a miałabym pokaźną dziurę w czole.
Skrzynia skrywała w sobie kilka albumów ze zdjęciami, stare dokumenty i biżuterię.
Przeciągnęłam ją po podłodze do samych drzwi, żeby łatwiej było do niej wrócić. Pozbierałam albumy i zeszłam z nimi na taras. Zabawnie było oglądać zdjęcia własnego ojczulka mającego nie więcej niż sześć lat. Wiem, że to on, bo część tych zdjęć oglądałam z rodzicami. Tata opowiadał mi, że właśnie w wieku sześciu lat przeprowadzili się z rodzicami, bo jego ojciec zmienił pracę. Wtedy też ciotka Matylda zaczęła mieszkać w tym domu sama.
Zdjęcia od czasu przeprowadzki tata ma w naszym domu, bo mieszkamy w tym po dziadkach. W tych albumach są jednak pojedyncze zdjęcia taty z okresu nastoletniego i późniejszego. Każde podpisane „Matyldzie – Piotrek” i data. Musieli nawiązać jakiś kontakt ponownie, choć nigdy o tym nie wspominał. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam zdjęcia taty z moją mamą, a potem ze mną. Są też takie, na których jestem tylko ja i znam je bardzo dobrze z naszych albumów. Widać, że tata wysyłał je ciotce regularnie. Ciekawe czy mama wiedziała o tym przez cały ten czas. Największą zagadką jest dla mnie zdjęcie z mojego chrztu. Są na nim ze mną moi rodzice oraz rodzice chrzestni – brat mamy Marcin i kuzynka taty Dorota. Nie rozumiem tylko dlaczego z tyłu fotografii jest dedykacja „Matce chrzestnej – Justyna”, z datą oczywiście. Skąd to zdjęcie tutaj? Musiał tata pomylić zdjęcia przy wysyłce. Ciocia Dorota dostała pewnie to, które miało być dla ciotki Matyldy.

Moje przemyślenia przerwał pan Stanisław.
- Dobry wieczór panienko. Przyniosłem ciepły obiad i ciasto od żony. Co prawda już bliżej kolacji, ale coś mi mówi, że dawno nie jadła panienka nic porządnego. Pora nie robi chyba żadnej różnicy.
Sąsiad wniósł pełną menażkę mięsa, ziemniaków i mizerii. Z reklamówki wyciągnął słoik z zupą pomidorową oraz spory pakunek z ciastem. Przyniosłam z kuchni sztućce, nóż i talerze, które znalazłam dzień po moim przyjeździe.
- Zje pan kawałek ciasta ze mną? –nie wiem czy szukałam towarzystwa, czy zapytałam z grzeczności.
- Chętnie. Powiedz mi panienko co cię tu sprowadza? Przed czym uciekasz? Bo nie uwierzę, że taka młoda dziewczyna bez powodu zaczęła mieszkać w takiej ruderze.
- Może ja lubię takie klimaty? Adrenalina i te sprawy – uśmiechnęłam się chytrze.
- Ty mi tu oczu nie zamydlisz. A podobno problem opowiedziany drugiej osobie to już tylko połowa problemu.
- Tym razem rozmowa nic nie da. Niech mi pan lepiej opowie, co z tą właścicielką było nie tak, że doprowadziła dom do takiego stanu?
Pan Stanisław rozsiadł się wygodniej w fotelu i wyraźnie posmutniał.
- Są różne wersje na ten temat.
- A jaką wersję pan zna?
- Matyldę znałem od małego. Większość czasu spędzaliśmy razem, jak to na wsi. Z nami jeszcze Dorotka od piekarza i Tomek, syn listonoszki. Lata mijały, my dorastaliśmy. Matylda zaczęła spotykać się z Tomkiem, ja z Dorotką. Jak to się teraz mówi? Chodziliśmy ze sobą. Mieli się pobrać jak on wróci z wojska. Przyjechał, a tu Matylda w ciąży. Wiedział, że nie jego i że ludzie na wsi zaraz będą gadać. Wyjechał więc, pracę znalazł, a Matyldę rodzice wysłali do sióstr zakonnych. Nie chcieli wstydu – takie czasy, a Matylda nie chciała powiedzieć czyje to dziecko. Wszyscy we wsi myśleli, że wyjechała z Tomkiem, że pewnie wzięli ślub i razem mieszkają. Tak się w czasie ich wyjazdy zbiegły. Ja na początku też tak myślałem, bo żadne z nich nic nie powiedziało. Miałem nawet do nich żal, że się nie pożegnali, ale niedługo po ich wyjeździe dostałem listy od obojga. Stąd wiem o ciąży i ich rozstaniu.
Niecały rok później wróciła bez dziecka. Mała Madzia zmarła mając dwa miesiące. Matylda się załamała. Teraz pewnie stwierdziliby jej jakąś depresję i dali pigułki, ale to inne czasy były. Zaczęła się odsuwać od bliskich i całego świata. Rodzina się stąd wyprowadziła, bo stary Leśniewski robotę dostał lepszą, a ona została tu sama. Ludzi do siebie nie dopuszczała. Jedyny kontakt to ze swoim bratem Piotrkiem utrzymywała. Ze dwadzieścia lat młodszy od niej był, ale nawet jego córkę do chrztu trzymała. Potem przestała do nich jeździć, a i oni się tu rzadziej pokazywali, aż w końcu wcale.

Zrobiło mi się gorąco od tej opowieści, ale coś było nie tak. Ten pan się musiał pomylić. Przecież Piotrek, o którym mówił to mój tata, a jego jedyną córkę, czyli mnie, do chrztu trzymała jakaś kuzynka Dorota, która wyjechała gdzieś w świat. Chwileczkę… Dorota?
- Smutna historia… A co z panem i tą Dorotą?
- Pobraliśmy się zanim Tomek do wojska poszedł, bo dziecko było w drodze. A Matylda i tak mi dała wtedy kosza.
- To pan też coś do niej czuł?
- Czuł? A kto powiedział, że kiedykolwiek przestałem? Tylko mojej żonie nic nie mów, po co sprawiać jej przykrość.
- Może pan być spokojny, ta rozmowa zostanie między nami.
Chwilę się zastanowiłam.
- A pana żona i ta Matylda były rodziną?
- No tak, kuzynkami. Skąd wiesz?
- Czy to jest ona? – wyjęłam z albumu i pokazałam panu Stanisławowi zdjęcie z mojego chrztu, to z dedykacją.
- To jest właśnie Matylda.
- Matylda? A nie jej kuzynka?
- Oczywiście, że Matylda. Z tyłu jest nawet dedykacja dla niej. Tu obok jest właśnie jej brat Piotrek, a to – wskazał na mnie – jego córka. Jak ona miała na imię… zawsze zapominam.
- Justyna. Córka Piotra ma na imię Justyna i to ja nią jestem.
- Niemożliwe… Chwileczkę, to dlaczego pytałaś kto jest na tym zdjęciu?
- Moi rodzice cały czas mówili, że moją matką chrzestną jest kuzynka taty Dorota. Dzisiaj znalazłam te zdjęcia na strychu i nie dawała mi spokoju ta dedykacja. Potem pan powiedział, że pańska żona to kuzynka mojego taty i myślałam, że ona dała swoje zdjęcie ciotce. Ale to jednak rodzice cały czas kłamali.
- Strasznie mi przykro, że ode mnie się tego dowiedziałaś, przepraszam.
- Nic nie szkodzi. Nie mógł pan wiedzieć.
- Ale panienki nazwisko…
- Po mamie. Tata też przyjął jej nazwisko, coś tam z jej pracą to było związane.
- Ale ja głupi jestem, tak namieszałem.
- Specjalnie panu nie powiedziałam kim jestem, mając nadzieję, że dowiem się czegoś o ciotce. Rodzice nic nie chcą mówić. Cały czas tylko „to stara historia, po co do tego wracać”, a tu nagle ten spadek dla mnie. Zupełnie tego nie rozumiałam. Ja pana przepraszam najmocniej, podpuściłam pana.
- A to akurat trochę prawda – pan Stanisław się uśmiechnął – a że towarzystwo dobre to i język się rozwinął.
- A mogłabym o jeszcze jedną rzecz zapytać?
- Już tyle powiedziałem, że chyba nie zrobi to różnicy.
- Kto był ojcem dziecka cioci? Dlaczego nie było go przy niej? Czemu jej nie pomógł się pozbierać?
Mój rozmówca wydał mi się nagle dużo starszy. I oczy mu mgłą zaszły.
- Skoro obiecałaś, że ta rozmowa zostanie między nami… to była moja córeczka.
Zamarłam, a pan Stanisław mówił dalej:
- Nawet jej nie zobaczyłem, a bardzo często mi się śni. Taka malutka, bezbronna, ale nigdy nie widzę jej buźki.
Wyjął chusteczkę i przetarł oczy.
- A przy Matyldzie chciałem być z całego serca. Chciałem razem z nią cierpieć, płakać, przejść przez to. Nie pozwoliła mi. Powiedziała, że jeśli ją naprawdę kocham to nie powiem czyje to dziecko. Przybrała sobie do głowy, że za zdradę Tomka i Doroty Bóg pokarał ją śmiercią Madzi. Przysięgła mi, że jeśli powiem o tym wszystkim komukolwiek to odbierze sobie życie. Wiedziałem, że nie żartuje. Przez te wszystkie późniejsze lata patrzyłem z przerażeniem na to co się z nią dzieje, a sam byłem przykładnym mężem i ojcem dla trójki naszych dzieci. Dorotce opowiedziałem o wszystkim dzień po śmierci Matyldy. Przepłakała całą noc, ale mi wybaczyła. Podziwiam ją. Powiedziała, że nie chce stracić tych wszystkich lat, kiedy była ze mną szczęśliwa. Wiem, że na to nie zasłużyłem, ale do końca swoich dni będę się starał jej to wynagrodzić. Zasiedziałem się, pójdę już. Zajrzę tu jutro z obiadem.
- Dziękuję panu za wszystko. Spokojnej nocy. Pani Dorotka musi pana bardzo kochać.
- Prawdziwa miłość. Taka pomimo wszystko. A ty pamiętaj, że dziecko to prawdziwy cud, bez względu na wszystkie okoliczności. Ja mam trójkę, jedno straciłem, a myślę o niej każdego dnia. Zastanawiam się jaka by była, do kogo podobna, czym by się zajmowała. Nie rób niczego głupiego. Wszystko można jakoś poukładać.
- Skąd pan wie?
- Coś tam w życiu przeszedłem. A jako ojciec ci powiem, że twoi rodzice na pewno zachodzą w głowę co się z tobą dzieje. Dają ci tylko możliwość bycia dorosłą, a tak naprawdę umierają ze strachu. Może warto z nimi porozmawiać?
Zostawił mnie z głową pełną niepewności i obaw. Przejrzałam jeszcze dokumenty ciotki i znalazłam akt urodzenia oraz akt zgonu dziecka. Zrobiło mi się zimno. Zapaliłam w piecu, zrobiłam herbatę i nawet nie wiem kiedy usnęłam.

Wstałam z mocnym przekonaniem, że wiem co powinnam zrobić. Dawno nie byłam taka pewna, ale również taka przerażona. Zrobiłam gorącą herbatę i chcąc zająć myśli wzięłam się za gruntowne porządki. Chciałam odgruzować podłogę z nadmiaru rzeczy i kurzu oraz głowę z nadmiaru pytań o przyszłość.
Kilka godzin później miałam starte kolana, ale też kurz dwa razy na mokro, omiecioną każdą pajęczynę i umytą podłogę. Umyłam nawet lampy, które nagle zaczęły przepuszczać więcej światła. Ku mojemu zdziwieniu, nawet z bliska były w dobrej kondycji; żadnego pęknięcia, czy ukruszenia. Swoje porządki zakończyłam wraz z ukończeniem listy rzeczy, które powinnam zrobić w najbliższym czasie. Zawsze mi to pomaga w działaniu. Mając taką listę mam poczucie, że w jakimś stopniu panuję nad tym swoim życiem.

Lista:
Znaleźć fachowca do dachu, który będzie wiedział jak go naprawić – jaki koszt (wskazówka: zapytać pana Stanisława, może kogoś zna)
Znaleźć „złotą rączkę”, który niskim kosztem naprawi gniazdko w kuchni, zrobi dwa nowe w łazience, pociągnie światło przed drzwi wejściowe (takie z czujnikiem ruchu) oraz na taras (wskazówka: zapytać pana Stanisława, może kogoś zna)
Znaleźć lekarza, który poprowadzi moją ciążę – jak to brzmi! Co z pracą? (wskazówka: przeszukać internet)
Porozmawiać z rodzicami – najtrudniejszy punkt

Niezawodny sąsiad zastał mnie siedzącą na podłodze, zmęczoną, zadowoloną z siebie i gapiącą się uparcie w ścianę, z której zdzierałam dziś pozostałości po tapecie.
- Dziecko bój się Boga! Przecież powinnaś się oszczędzać, odpoczywać, a nie brać się za remonty. Owoce ci tu przyniosłem do obiadu, bo dużo witamin będzie ci potrzebne. Postanowiłaś już coś dziecko? Całą noc spać nie mogłem.
- W zasadzie to tak. Postanowiłam – podałam mu listę.
- Jasne, że znam – rozpromienił się pan Staszek. – Podeślę do panienki Adasia, mojego najmłodszego syna. On na budowie robi to będzie wiedział co i jak. Dwa pierwsze punkty ma już panienka z głowy. Co do trzeciego to ja internet nie jestem, a i wtrącać się nie chcę, ale jakby panienka zainteresowana była, to synowa Wątorczykowej jest położną, myślę że kogoś poleci. Mieszka w czwartym domu od kościoła, tu w naszą stronę, bo za kościołem to już tylko cmentarz i lasy.
- To może na rodziców też pan coś poradzi? – zapytałam pełna nadziei.
- Z rodzicami to już sama sobie musisz poradzić, moje dziecko.
- Tak myślałam, ale jak to mówią – nadzieja umiera ostatnia. Dziękuję panu za wszystko. Tylko gdyby pański syn nie miał jednak czasu lub ochoty przyjść, to niech pan nie naciska. Nie chciałabym żadnych niewygodnych sytuacji po sąsiedzku.
- Rozumiem. Możesz mi wierzyć, że Adaś nie da się namówić na coś czego nie będzie chciał. Nawet w ramach przysługi dla starego ojca.

- Halo! Jest tu ktoś? – lekturę mojej nowej książki przerwało wołanie, połączone z krokami wyraźnie zbliżającymi się w stronę tarasu. Przestraszyłam się, bo nie był to głos pana Staszka, a zupełnie zapomniałam o ewentualnej wizycie jego syna.
- Jestem tutaj! A kto pyta?
- Tata mówił, że mogę się przydać. Adam – wyciągnął do mnie rękę.
- Ach, Adaś – uśmiechnęłam się. – Justyna – uścisnęłam jego dłoń.
- Och, widzę, że tato nadal ma mnie za pięciolatka. Zabawne, że kontaktami pozwala mi się bawić. Proszę mi pokazać, który nieszczęśnik się zepsuł i gdzie mają być te w łazience.
- W kuchni to ten nad blatem, a w łazience jest mi obojętne. Ważne, żeby były, ale niech ich montowanie nie sprawi ci kłopotu.
- Dogadamy się – uśmiechnął się – w kuchni już gotowe, sprawdzę jak idzie instalacja w łazience.
- Już?
- Tak, tylko kabel się wypiął w środku. Założyłem na nowo i dokręciłem.
- Przełożę czajnik, bo do tej pory trzymałam na krześle, przy działającym gniazdku. Zrobię od razu herbatę. Kawy nie posiadam, bo nie powinnam pić, a to zbyt duża pokusa.
- Nie przejmuj się, nie mam nic do herbaty.
- Zwykła, owocowa, z miodem czy bez?
- Za dużo na raz pytań jak do faceta.
Wybuchnęłam śmiechem.
- Dobra żartowałem, zwykła, bez miodu. Widzisz, nie najgorzej u mnie z tą całą podzielną uwagą. Co do łazienki, to są dwa sposoby. W obu przypadkach sama zdecydujesz gdzie będą. Można kuć ścianę pod kabel, a można też puścić je wierzchem i zasłonić listwą maskującą. Wygląda to mniej więcej tak – pokazał mi kilka zdjęć na telefonie. Moją uwagę zwróciły jednak jego perfumy, kiedy się zbliżył.
- Domyślam się, że z listwami mniej zachodu. Całkiem dobrze to wygląda, niech będzie tak.
- W takim razie pomożesz mi wymierzyć ile listwy i kabla trzeba. Jutro po pracy się zjawię i będzie gotowe. Pozwolisz, że przyprowadzę sobie brata do pomocy?
- Jasne, nie ma problemu.
- Dach obejrzę w sobotę, w dobrym świetle. Na strychu część belek pewnie będzie do wymiany. Jakiś czas po nich padało, więc raczej przegniły lub są na dobrej drodze ku temu.

W piątek, z samego rana stawiłam się u pani Agnieszki. Okazało się, że jest zarówno położną, jak i ginekologiem, co chyba często idzie w parze. Długo rozmawiałyśmy. Dowiedziałam się, że pracuje na oddziale w szpitalu w mieście, a tutaj na wsi przyjmuje raz na dwa tygodnie, w ośrodku zdrowia. Nie wiem dlaczego opowiedziałam jej o moich planach aborcyjnych. Na samo ich wspomnienie zrobiło mi się zimno. Miałam wrażenie, że ucieszyła się, kiedy zapytałam czy poprowadzi moją ciążę. Dostałam cały plik skierowań na badania oraz recept na witaminy. Wypisała mi zwolnienie lekarskie, jak tylko wspomniałam, że pracuję w rozlewni lakierów. Zaśmiała się, żebym wypoczywała i nadsypiała przez te najbliższe miesiące, bo potem będzie trudno. W drodze powrotnej wstąpiłam po kawę i ciastka oraz coś na obiad. Najwyższa pora zadbać o siebie, a przy okazji ugościć sąsiada. W końcu po pracy zamiast odpoczywać, to przeze mnie jest dalej na nogach.
Zjawił się o podobnej porze co dzień wcześniej. Zaopatrzony w materiały i narzędzia, ale bez pomocnika.
- Łukasz to się umie wykręcić od pomocy. Zwłaszcza jeśli to ja go proszę – zaczął od progu.
- Cześć?
- A cześć, cześć. Wiesz co on zrobił? Złamał sobie nogę w robocie. Akurat dzisiaj. Tak jakby do poniedziałku nie mógł poczekać.
Zanim skończył mówić uszła z niego udawana złość. Muszę przyznać, że spodobało mi się jego poczucie humoru.
- No nic, dam radę sam.
- Ale ja ci chętnie pomogę, tylko najpierw ty pomożesz mi zjeść obiad. A skoro twój brat z niego zrezygnował, masz podwójną porcję.
- Czyli to tak pięknie pachnie? Z grzeczności nie odmówię. Gdzie mam siadać?

Zjedliśmy obiad, potem ciastka do herbaty, umyłam sobie naczynia i poszliśmy montować kable oraz gniazdka. Zeszło nam do późna i jestem pewna, że celowo przedłużaliśmy pracę. rozmawialiśmy o wszystkim, jakbyśmy się znali od zawsze. Opowiedziałam mu nawet o ciąży i ojcu dziecka, bo przy obiedzie wypatrzył książkę „Pierwszy rok życia dziecka”. Zresztą nie mam powodu niczego ukrywać. To nie ja zachowałam się jak burak, a ciążę zaraz będzie widać.
Takich wieczorów jak ten spędziliśmy całe mnóstwo przez następnych kilka miesięcy. Najpierw przy remoncie dworku, który bardzo szybko się skończył, dzięki finansowemu wsparciu rodziców. Później szukaliśmy powodów do takich spotkań, aż stały się one dla nas naturalne. Rodzice z kolei oszaleli z radości na wieść o wnuku. Moje obawy związane ze sprawieniem im zawodu zupełnie się nie potwierdziły. Ubolewali jedynie nad ilością kilometrów jakie będą musieli pokonywać co kilka dni, żeby nas zobaczyć. Mama chciałaby nas u siebie. Zabawne, że w naszym domu rodzinnym nie czułam się tak „u siebie”, jak tutaj po kilku miesiącach.
Kilka dni przed porodem próbowałam poprosić Adama o zostanie ojcem chrzestnym dla mojego dziecka.
- Jeśli to oficjalne pytanie to oczywiście dziecku nie odmówię, ale jeśli to luźna myśl to chciałbym, żeby w tej roli zastąpił mnie Łukasz. On nie ma dziewczyny, na dziecko raczej brak perspektyw, to będzie miał taką dzidzię do rozpieszczania i chociaż trochę obowiązku.
- Przecież ja go ledwie znam, nie sądzę, żeby się zgodził. Dlaczego ty nie chcesz? Przyznam, że liczyłam na ciebie.
- Ja mam poważniejsze zamiary i jeśli się zgodzisz to za chrzestnego ja go będę prosił. Proszę, żebyś się dobrze zastanowiła zanim mi odpowiesz. Chciałbym zostać ojcem twojego dziecka i
razem z tobą je wychowywać. Nie tak z doskoku, do pomocy. Chcę od samego początku być we wszystkich dokumentach, dać nazwisko i być tutaj z wami każdej nocy. Wstawać do kolki, nowego ząbka czy gorączki.
- Czy ty…
- Chcę powiedzieć, że cię kocham i kocham dziecko, które nosisz pod sercem.

**
Od czasu porodu jestem trochę jak w transie. Dni są takie same i trochę zlewają mi się z nocą. Sądzę, że to przez te nocne pobudki. Adaś był przy porodzie, a jeszcze przed nim wprowadził się do mnie. Przyjechała też moja kuzynka Basia, która zostanie matką chrzestną naszej córeczki. Oboje bardzo mi pomagają i jestem im bardzo wdzięczna.
Z dnia chrztu pamiętam niewiele. Wszystko odbyło się jak na wariackich papierach, bo już przyzwyczajone byłyśmy do stałego rytmu dnia, a tu goście, chrzest i poczęstunek. Jednego tylko nie zapomnę do końca życia – łez wzruszenia i dumy w oczach pana Staszka, a w sumie teraz to dziadka Staszka, kiedy usłyszał słowa księdza:
- Magdaleno Matyldo, ja ciebie chrzczę…





12 komentarzy:

  1. Druga i czwarta pozycja mnie zaintrygowała, ale ja i tak nie mogę się doczekać aż dorwę w swoje ręce najnowszą powieść....Pani :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło :) Mam nadzieję, że się uda i że Anioł spełni swoje świąteczne zadanie.
      Buziaki!

      Usuń
    2. Druga pozycja to chyba ja :-) dziękuję. Co do czwartej: Edyty Stefan zgadzam się - chyba najlepsze opowiadanie jak do tej pory.

      Usuń
    3. O matko. Wchodzę ja sobie tutaj niczego nie świadoma i takie miłe słowa czytam. Ogromnie Wam dziękuję, dziewczyny. <3

      Usuń
    4. A "Anioła do wynajęcia" już dorwałam i spędzam przemiłą niedzielę z książką Madzi. :)

      Usuń
  2. Pani Madziu! Opowiadanie Agaty Rak było w poprzednim tomiku. Chochlik jakiś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Arturze, dziękuję. Ma Pan rację, zaraz to skoryguje.
      Pozdrawiam ciepło.

      Usuń
  3. 5 to bardzo fajna opowieść, natomiast 4 smutna.

    OdpowiedzUsuń
  4. 5 to bardzo fajna opowieść, natomiast 4 smutna.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piąty tekst "Tajemnica ciotki Matyldy" to fajne, humorystyczne opowiadanie. Sympatyczna bohaterka, jest potencjał i humor! Czytając miałam skojarzenia z powieścią Joanny Szarańskiej "I że ci nie odpuszczę". Jak sobie czytam te opowiadania to widzę, że zbiorek będzie dobry :)

    OdpowiedzUsuń