niedziela, 6 listopada 2016

Mega paka opowiadań :)

Zapraszam do lektury :) I przypominam, że jutro ostatni dzień nadsyłania tekstów. Do wszystkich, którzy już przysłali opowiadania: sprawdźcie proszę czy Wasz tekst jest zamieszczony. Życzę Wam dobrej nocy i niezapomnianej lektury :)

Kinga Kosiek
Opuszczony dom

„Tożsamość bestsellerowej pisarki odkryta po latach!”, „Wiadomo kim jest najsłynniejsza polska pisarka kryminałów!” – krzyczały nagłówki najpoczytniejszych gazet domagając się uwagi czytelników. Nie pomogły ani ciemne okulary, ani zawinięcie się po sam czubek nosa w wielką wełnianą chustę – Krystyna czuła się jak ścigana zwierzyna, a wystawione w witrynach gazety chłostały ją wielką czcionką sensacyjnych tytułów. Tyle lat starań poszło na marne przez jednego cholernego dziennikarzynę! Po jakiego diabła wsadzał ten swój długi ciekawski nos w jej sprawy? Komu przeszkadzało, że pisała sobie w spokoju pod pseudonimem?! Ile wysiłku włożyła w przekonanie wydawcy do swojej koncepcji! Na początku wcale nie był zachwycony, ale gdy okazało się, że jej kolejne książki zdobywają wszystkie możliwe nagrody przewidziane dla kryminałów i zyskują status bestsellerów, jej pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Jej nieznana tożsamość podsycała emocje, prowokowała liczne dyskusje i tym samym nakręcała skutecznie mechanizm darmowej reklamy. Wkrótce w interesie wydawcy stało się dbanie o zachowanie wszystkiego w sekrecie. Skończyły się głupie dyskusje i przepychanki. To ona wybierała zawsze miejsce spotkania z przedstawicielami wydawcy i swoim redaktorem, i wszystko funkcjonowało bez zarzutu przez prawie dziesięć lat.
Dopóki jej redaktor nie zachorował i nie zastąpiła go jakaś niedoświadczona młoda cizia z łapanki. Przynajmniej tak myślała o niej w tej chwili Krystyna, która w niegasnącej od tygodnia furii miała w nosie solidarność jajników. Głupoty nie tolerowała u nikogo! Justyna, bo tak miała na imię jej nowa redaktorka, dała się oczarować młodemu ambitnemu dziennikarzowi z poczytnego szmatławca i, cielęco oczarowana i zadurzona, wypaplała mu przy winie o parę zdań za dużo. To wystarczyło, żeby ten ostatni zaczął ją śledzić i, po kilku dniach śmiertelnego nudzenia się pod różnymi galeriami handlowymi, które młoda redaktorka odwiedzała z podziwu godną regularnością, doczekał się rekompensaty w postaci nakrycia jej podczas roboczego spotkania ze słynną pisarką. I oto teraz cała Polska mogła podziwiać zdjęcia młodej głupiutkiej Justysi z tajemniczą Pam Veritas, która okazała się być czterdziestolatką przy kości o swojsko brzmiącym nazwisku Krystyna Morawska. Krystyna z obrzydzeniem lustrowała zdjęcia z pierwszych stron gazet, na których wyszła jak własna ciotka.
- Jeszcze, na domiar złego, zrobił nam zdjęcia od strony mojego gorszego profilu! – mruczała do siebie ze złością, a jej syczące mruczando wsiąkało w wełnę zbawiennie kryjącej ją przed ciekawskimi spojrzeniami chusty. Nie było wyjścia, musiała podjąć jakieś kroki. Ledwo wsiadła do swojego samochodu, zaparkowanego w najgorzej oświetlonym kącie parkingu, sięgnęła po komórkę.

- Ależ oczywiście, że możesz przyjechać! – głos Adeli, jak zawsze ciepły i kojący, działał na napięte nerwy Krystyny jak balsam – Sama miałam do ciebie zadzwonić dziś wieczorem i zaproponować, że cię tutaj zabiorę, przynajmniej dopóki szum wokół twojej osoby trochę nie ucichnie.
- Jesteś skarbem! – wykrzyknęła do telefonu uradowana pisarka. Pierwszy raz od kilku dni ujrzała nikłe światełko w tym piekielnym tunelu, który przed oczami jej bogatej wyobraźni był zbudowany z ogromnych nagłówków gazet i jej zdjęć z Justyną.
- Nie martw się o mnie, wolę dojechać do twojego domku sama, będę musiała wyruszyć o jakiejś nieludzkiej porze, żeby mnie nie nakrył żaden nadgorliwy paparazzo! – gorączkowo ustalała z przyjaciółką szczegóły – Zostaw mi klucze u pana Stanisława, uprzedź go tylko, że mogę być u niego bladym świtem.
- Nic się nie martw, wszystko załatwię! – uspokajała Adela – Domek będzie przygotowany, poproszę Rafała, to jeszcze podjedzie wszystko sprawdzić.
Rafał, mąż Adeli, był niezawodny w takich sytuacjach i Krystyna wiedziała, że może na nim polegać jak na Zawiszy.
- Ratujesz mi życie, dziękuję. – wyszeptała wzruszona zanim odłożyła słuchawkę i zabrała się za gorączkowe pakowanie.
Domek, do którego właśnie się udawała, nazywany żartobliwie przez Adelę i jej męża ich letnią rezydencją, należał kiedyś do ciotki jej przyjaciółki, Klementyny. Ciotka ubóstwiała Adelę, nikogo więc nie zdziwiło, że kiedy odnaleziono jej testament, po jej tajemniczym zaginięciu, okazało się, że wszystko, co miała, zapisała właśnie jej. Prawdę mówiąc, bardziej zdziwieni byli faktem, że stosunkowo młoda kobieta pomyślała zawczasu o spisaniu testamentu… O tym zaginięciu pisały kiedyś wszystkie gazety, podobnie jak teraz o odkryciu prawdziwej tożsamości Pam Veritas. To było siedemnaście lat wcześniej, gdy Adela i Krystyna były jeszcze studentkami. Klementyna była wtedy pewnie mniej więcej w tym samym wieku, co one obecnie. Była zapaloną fotografką przyrody, zaczynała nawet odnosić pierwsze sukcesy. Choć amatorka, miała świetne oko i potrafiła wychwycić niezauważone przez innych szczegóły. Pewnego dnia wyszła, jak niemal codziennie, na bezkrwawe łowy z aparatem, do pobliskiego lasu, i wszelki ślad po niej zaginął. W dodatku nikt nie wiedział kiedy dokładnie zniknęła, bo mieszkała samotnie, i dopiero Adela, która przyjechała do niej na weekend, na który wcześniej się umówiły, zgłosiła zaginięcie. Drobiazgowe śledztwo wykazało jedynie, że musiała wybrać się na spacer między wtorkiem a piątkiem, przed przyjazdem siostrzenicy. Brak ubrania, które zwykle ubierała do lasu, i jej aparatu, podpowiadały możliwy scenariusz wydarzeń. Poza tym jednak nie natrafiono na żaden, choćby najmniejszy ślad Klementyny. Nikt jej nie spotkał spacerującej, nikt niczego podejrzanego nie zauważył, śledczy nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Każdy scenariusz był możliwy, począwszy od zasłabnięcia czy tragicznego wypadku w lesie aż po porwanie czy morderstwo. Szkopuł w tym, że nigdy nie znaleziono ciała… Krystyna współczuła gorąco rozpaczającej po zaginięciu ukochanej ciotki przyjaciółce. To właśnie ta historia popchnęła ją w kierunku pisania kryminałów. Ale nigdy jej nie wykorzystała w żadnej ze swoich książek, choć nawet sama Adela jej to sugerowała. Tymczasem Krystyna, mimo upływu lat, wciąż żyła nadzieją, że kiedyś poznają prawdę o losie Klementyny…

Świtało, gdy dojeżdżała do Bajdowic, małej wioski, ostatniej przy drodze prowadzącej do domku Adeli. Potem jechało się jeszcze około sześć kilometrów szczerymi polami, bez jednego marnego zabudowania, aż pod las, pod którym stał rzeczony domek. Krystyna lubiła się tam czasami zaszyć gdy terminy ją goniły i potrzebowała ciszy i skupienia. Zazwyczaj jednak robiła to latem, gdy dni były długie, a noce krótkie. A nawet wtedy bardzo często nocowała z nią Adela, bo kobieta czuła się trochę nieswojo w samotnym domku pod lasem. Zdała sobie sprawę, że właściwie pierwszy raz w życiu wybrała się do domku późną jesienią, w okresie najdłuższych nocy. Trochę się wzdrygnęła na tę myśl, ale zaraz potem uspokoiła samą siebie wyśmiewając dziecinne lęki. Odebrała klucze do domku od zaspanego pana Stanisława, sołtysa Bajdowic i przyszywanego wujka Adeli, raz jeszcze obrzuciła tęsknym spojrzeniem uśpioną wioskę i ruszyła w dalszą drogę. Potrzebowała schronić się na końcu świata, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, a jeśli jakieś miejsce zasługiwało na takie miano, to z pewnością był nim domek Adeli.

Tajemniczy dom odkryła siódmego dnia pobytu w odosobnieniu, podczas długiego samotnego spaceru. Po przyjeździe na miejsce skontaktowała się wyłącznie z Adelą oraz ze swoim wydawcą. Ten ostatni kajał się i przepraszał, ale jednocześnie próbował namówić rozsierdzoną Krystynę, żeby na fali niechcianej popularności wypromować jej najnowszą książkę, która miała się ukazać za dwa tygodnie. Pisarka zakończyła rozmowę rzucając słuchawką i, rozzłoszczona do granic możliwości, wyłączyła komórkę. Wydawca, ani nikt poza Adelą i jej bliskimi, nie mieli pojęcia, że w domku był też zamontowany telefon stacjonarny, założony jeszcze za czasów Klementyny. Adela, przez sentyment, nie zlikwidowała go nawet wtedy, gdy nastała doba telefonów komórkowych. Krystyna miała więc kontakt ze światem, a konkretniej, z tą bardziej lubianą częścią świata, Reszta jej w tym momencie nie obchodziła. Próbując wyciszyć rozedrgane nerwy, chodziła codziennie na długie spacery. Podobnie jak kiedyś Klementyna, ona też lubiła robić zdjęcia. Wyciszało ją to i uspokajało. I właśnie ta nieokiełznana pasja fotografowania zaprowadziła ją daleko w miejsce, o którym nie miała pojęcia. Na niewielkiej polanie w głębi lasu znalazła zniszczony dom, który od pierwszej chwili ją zaintrygował i rozbudził jej, i tak rozbuchaną, wyobraźnię. Domek był niski, biały, z mocno podziurawionym, pokrytym szarą dachówką dachem i drzwiami w kolorze delikatnej jasnej zieleni. Był bardzo zniszczony, pochylony pod wpływem czasu niczym czcigodny, pokręcony reumatyzmem starzec. Brakujące fragmenty ścian odsłaniały jego wnętrzności, owe kawałki intymnego świata, zwykle zakrytego przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. Początkowo Krystyna chciała tylko przyjrzeć się z bliska jasnozielonym drzwiom i zrobić im kilka zdjęć. Mimo unoszącej się wokół domu atmosfery opuszczenia i dewastacji, te drzwi w kolorze nadziei zdawały się zapraszać i wabić do środka. Krystyna przysięgłaby, że niemal słyszała ich syreni śpiew. Kiedy podeszła już tak blisko, że mogła dotknąć i poczuć pod zmarzniętymi palcami chropowatą, nadgryzioną zębem czasu fakturę starego drewna, nie potrafiła oprzeć się pokusie zajrzenia do domku. Nie zniechęcił jej nawet katastrofalny stan ścian, które wydawały się trzymać tylko na słowo honoru. Zawiesiła na kołku wszelkie obawy i poczucie odpowiedzialności i weszła do środka.

Od razu poczuła się tak, jakby przeniosła się w bliżej nieokreśloną przeszłość, w jakiś inny wymiar. Jęki listopadowego wiatru wiejącego coraz mocniej sprawiały, że dom zdawał się śpiewać żałosną pieśń tęsknoty i opuszczenia. Pierwszym, co rzuciło się w oczy Krystynie, było przykryte grubą warstwą kurzu i brudu pianino. Nie mogła się oprzeć, żeby nie podejść i nie dotknąć z czułością pokiereszowanych klawiszy. Sufit nad jej głową straszył dziurami i zaciekami, wypaczona zupełnie przez wilgoć i upływ czasu podłoga tworzyła góry i doliny, a mimo to kobieta widziała wyłącznie grację i wdzięk, którymi musiał kiedyś cieszyć oczy ludzi ten piękny instrument. Zwróciła też uwagę na niedbale porzucone w kącie salonu porcelanową misę i dzban do mycia. Jedną z cichych pasji Krystyny było kolekcjonowanie starej porcelany, nie mogła przejść obojętnie obok takiego znaleziska. Delikatnie przetarła znalezioną w kieszeni chusteczką lekko poszczerbiony dzban. Odwróciła go do góry dnem i, czując najprawdziwszy dreszczyk emocji, odkryła tam sygnaturę jednej z najsłynniejszych dziewiętnastowiecznych manufaktur porcelany. Musiała, po prostu musiała się dowiedzieć kto jest właścicielem tego domku, żeby zapytać o możliwość kupienia porcelanowych cudeniek! Opamiętała się dopiero wtedy, gdy spostrzegła zapadający za oknami zmrok. Jak to możliwe?! Przecież wyszła z domu zaraz po ósmej rano, spacer przez las zajął jej najwyżej półtorej godziny, czyżby spędziła cały dzień w tym niezwykłym wnętrzu? Był listopad, już po piętnastej robiło się ciemno, a ona była dobry kawał drogi od domu, sama w lesie! Zrobiła jeszcze migiem kilkanaście ujęć wnętrza tajemniczego domku i czym prędzej ruszyła w drogę powrotną. Obiecała sobie jednak, że jeszcze tutaj wróci!

- Opuszczony dom w środku lasu?! – zdziwienie Adeli nie miało granic i było tak namacalne, że Krystyna wręcz widziała jak materializuje się nad słuchawką telefonu w postaci ogromnego pytajnika z wdzięcznie zawiniętym ogonkiem – O czym ty opowiadasz?!
- No jak to, o czym! – zżymała się Krystyna, którą nieprzyjemnie zaskoczyło niedowierzanie przyjaciółki – Mówię o małym, białym, prawie walącym się domku na polanie w środku lasu, jakieś cztery – pięć kilometrów od twojego! Trafiłam tam dzisiaj przypadkiem, podczas spaceru. Zresztą, jeśli mi nie wierzysz, prześlę ci mailem zdjęcia, które tam zrobiłam!
- Spokojnie, nie denerwuj się tak! – Adela próbowała wyciszyć wyraźnie rozeźloną przyjaciółkę – Nie chodzi o to, że ci nie wierzę, ale po prostu nijak nie umiem sobie wytłumaczyć obecności domku, o którym nikt nigdy nie słyszał.
- Skąd wiesz, że nie słyszał?! – piekliła się tymczasem Krystyna, która, nie wiadomo dlaczego, poczuła się osobiście dotknięta sceptycyzmem przyjaciółki – Może po prostu, jak to w życiu bywa, temat domku nigdy nie wypłynął w rozmowach?
- No dobrze, powiedzmy, ze tak było – skapitulowała zmęczona uporem Krystyny Adela – Ale przecież wiesz, że na tym terenie przez wiele tygodni prowadzono poszukiwania ciotki Klementyny po jej tajemniczym zaginięciu. I co, i nikt nigdy nie natrafił na jego ślad? Nikt o nim nie wspomniał?
- Ale co ty właściwie sugerujesz? – zaniepokoiła się Krystyna – Chcesz mi delikatnie powiedzieć, że mam jakieś urojenia i coś sobie wymyśliłam?!
- Ale Boże broń! – uspokajała coraz bardziej zbita z tropu Adela – Ja tylko nie umiem sobie tego na razie w żaden sposób wytłumaczyć. Nie traktuj tego tak osobiście. Najlepiej przyślij mi te zdjęcia, które tam zrobiłaś, pokażę je Rafałowi, oboje popytamy znajomych, może ktoś coś słyszał, coś widział, i wszystko będzie jasne.
- Wyślę ci je dzisiaj wieczorem – obiecała Krystyna – Sama zobaczysz, jakie niesamowite wrażenie robi ten dom!

Rzeczywiście, późnym wieczorem zasiadła przed komputerem, żeby zgrać z aparatu zrobione podczas spaceru zdjęcia opuszczonego domu. Już się cieszyła na myśl o artystycznych ujęciach, które zrobiła. Ktoś jej kiedyś powiedział, że robi zdjęcia z duszą. Była bardzo dumna z tego komplementu. Poza tym bawiła ją myśl o minie, jaką z pewnością zrobi Adela na widok jej zdjęć. Powinna znać te tereny jak własną kieszeń, a tymczasem nie miała zielonego pojęcia o tajemniczym domu! Zazwyczaj Krystyna, niecierpliwa i ciekawa efektów swojej pracy, oglądała wstępnie zdjęcia zaraz po ich zrobieniu, jeszcze w aparacie. Tym razem jednak zapadający szybko za oknem zmrok i konieczność przejścia kilku kilometrów przez las sprawiły, że wrzuciła tylko aparat do plecaka i niemal biegiem ruszyła w drogę powrotną. Dlatego teraz nie mogła się doczekać momentu gdy będzie mogła otworzyć zgrane na komputer zdjęcia i przyjrzeć się im w spokoju. Ledwo zniknął z ekranu komputera pasek pokazujący pobieranie plików, niecierpliwie kliknęła na ikonkę pierwszego zdjęcia. Dziwne. Zdjęcie okazało się być kompletnie zamazane, choć robiła je w świetle dnia. Owszem, listopadowe poranne światło różni się znacznie od tego wiosennego, ale żeby zdjęcie wyszło aż tak rozmyte, praktycznie nieczytelne? Trudno, pewnie następne będą lepsze. Krystyna zaczęła otwierać kolejne zdjęcia i z coraz większym zdumieniem odkrywała, że nie różnią się niczym od tego pierwszego. Coraz bardziej zdenerwowana, przejrzała wszystkie po kolei, a było ich ponad dwieście. I żadne, choćby jedno jedyne, nie było czytelne! Pomyślała, że widać coś stało się z aparatem. Sięgnęła po niego i zrobiła szybko zdjęcie rozświetlonego ekranu komputera. Ze zdumieniem przekonała się, że zdjęcie wyszło bez zarzutu!
- Nie wiem, o co chodzi – wymamrotała sama do siebie – ale muszę tam jutro wrócić!!! Zrobię te zdjęcia raz jeszcze i wyślę na dowód Adeli.
Przed pójściem spać wysłała do przyjaciółki krótką wiadomość: „Zdjęcia mi nie wyszły, zrobię jutro nowe i ci wyślę”.

Jakiś niewytłumaczalny niepokój sprawił, że bardzo źle spała. Obudziła się przed szóstą i, czując, że i tak już za nic nie zaśnie, wstała, ubrała się i przygotowała sobie porządne śniadanie. Zrobiła to bardziej z rozsądku niż z prawdziwej potrzeby, bo choć nie czuła głodu, wiedziała, że czeka ją długa droga, w obie strony to będzie pewnie ponad dziesięć kilometrów. Pogoda się wyraźnie popsuła i nie zachęcała do wyjścia. Wiatr za oknami zawodził z zacięciem godnym duszy potępionej, poza tym zaczynało padać. Na razie była to tylko nieprzyjemna mżawka, ale i tak Krystyna zaraz po wyjściu z domu poczuła się tak, jakby cała zawilgła od środka. Nieprzyjemny wiatr potęgował uczucie dojmującego zimna i sprawiał, że drobniutka mżawka stawała się jeszcze bardziej dokuczliwa. Właściwie Krystyna powinna zawrócić, ale pomyślała, że przecież ta pogoda i tak nie będzie miała wpływu na jakość zdjęć robionych we wnętrzu opuszczonego domu, a to na nich najbardziej jej zależało. Sprawdziła tylko czy jej aparat jest dobrze zabezpieczony przed deszczem i ruszyła w drogę.

Tym razem dom z zielonymi drzwiami wyglądał zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia. Wczoraj wydał się Krystynie opuszczony i samotny, ale też romantyczny. Dziś, nie wiadomo dlaczego, wzbudził w niej niepokój i grozę. W ten pochmurny listopadowy poranek, wyjątkowo ciemny nawet jak na tę porę roku, przy akompaniamencie wyjącego wiatru, opuszczony dom wydawał się szczerzyć do niej dziurawymi ścianami w strasznym uśmiechu. Wzdrygnęła się i przez chwilę pomyślała o tym, żeby zawrócić, ale szybko zdrowy rozsądek wziął górę nad emocjami i kobieta pewnie weszła w powstałą w ścianie wyrwę…

Rok później

„Kurier Literacki” przypomina, że dzisiaj mija rok od tajemniczego zaginięcia Krystyny Morawskiej, znanej czytelnikom jako Pam Veritas. Autorka bestsellerowych kryminałów, uwielbiana przez miliony czytelników, zniknęła niedługo po tym jak na jaw wyszła jej prawdziwa tożsamość. Jak zeznała w trakcie prowadzonego śledztwa jej przyjaciółka, Adela Domiszewska, Krystyna Morawska postanowiła ukryć się w domku letnim jej rodziny, żeby przeczekać aferę związaną z publicznym ujawnieniem prawdy. W przeddzień zaginięcia miała ona jakoby odkryć podczas spaceru opuszczony dom w głębi lasu. Opowiedziała o nim przyjaciółce i obiecała wysłać zrobione w jego wnętrzu zdjęcia. Ostatni sygnał, jaki Domiszewska otrzymała od zaginionej to mail, w którym informuje ona, że zdjęcia nie wyszły i w związku z tym następnego dnia zamierza wrócić do tajemniczego domu zrobić nowe. Adela Domiszewska bezskutecznie próbowała dodzwonić się do przyjaciółki więc, zaniepokojona, pojechała wraz z mężem do ich domku sprawdzić, co się dzieje. Zastała dom zamknięty, na stole ślady po śniadaniu zjedzonym widocznie przez Krystynę Morawską przed wyjściem. Brakowało jedynie jej ubrania, w którym chodziła na spacery, oraz aparatu fotograficznego. Pomimo szeroko zakrojonego śledztwa i zaangażowania ogromnych sił policyjnych, przez cały ubiegły rok nie udało się nikomu natrafić na najmniejszy choćby ślad zaginionej ani też na ślad domu, który jakoby miała odkryć. Pojawiły się nawet spekulacje, że owo zaginięcie to nic innego jak chwyt marketingowy mający zwiększyć sprzedaż najnowszej książki Morawskiej, której premiera miała miejsce zaledwie tydzień po zaginięciu. I rzeczywiście, wydawnictwo odnotowało rekordowy wzrost sprzedaży książek Krystyny Morawskiej za ubiegły rok. Zainteresowanych tematem niepokoi jedynie fakt, że w identycznych okolicznościach zaginęła siedemnaście lat wcześniej ciotka Adeli Domiszewskiej, niejaka Klementyna Wilk. Czyżby lasy wokół Bajdowic kryły nierozwiązaną tajemnicę?





Małgorzata Sulima
Koniec drogi

Piaszczysta droga wiła się i skręcała jak diabeł na spowiedzi, na szczęście widać już było niewielką górkę na jej końcu. Wzniesienie nie było duże, ani specjalnie strome. Mimo to Wiktor odetchnął kilka razy ciężko, stając na szczycie. Rower zostawił na dole pokonując jak zwykle ostatnie
kilkadziesiąt metrów pieszo. Upał nie ułatwiał sprawy. Wiatr trochę się lenił i mężczyzna musiał chwilę odsapnąć. Trawa sięgała mu niemal do kolan. Wydeptana kiedyś ścieżka zniknęła. Dawno nikt się tu nie zapuszczał. Omiótł wzrokiem okolicę aby możliwie opóźnić moment spojrzenia na to, co gotu przywiodło i natychmiast zganił się w myślach za dziecinne zachowanie. Nie musiał się oszukiwać. Nie był małym chłopcem. Był dojrzałym i wciąż samotnym mężczyzną. Przyczyna jego samotności i rozgoryczenia stała jakby nigdy nic w dole. Trochę bardziej zniszczona, ciut mocniej przechylona na jedną stronę niczym złożona artretyzmem staruszka, ale stała, podczas gdy jego życie zawalało się z hukiem kilka razy. Ruina, która zniszczyła mi życie – tak myślał o chacie tkwiącej na odludziu, którą babcia uważała za miejsce cudowne, dobre i magiczne. Żadnego innego, w którym przyszło jej żyć nie nazwała nigdy domem. Tylko tę nieszczęsną chałupinę pełną śmieci, myszy i pajęczyn. Wspomnienie babci złagodziło na chwilę chmurne spojrzenie. Mógł źle myśleć o domu, ale nie o niej.
Była silną, mądrą kobietą. Wychowywała go odkąd w wieku 3 lat został sam. Nie starała się zastąpić mu matki, której zresztą wcale nie pamiętał, bo umarła zbyt młodo, ani wiecznie pracującego z dala od domu ojca. Była każdym nie przestając być sobą i w zupełności wystarczała Wiktorowi do szczęścia.Rzadko czuła i wylewna, ale bezwzględnie szczera i oddana. Nigdy go nie okłamywała nawet jeśli prawda piekła boleśnie. Silna i zdecydowana stała u steru rodziny wyprowadzając ją na spokojne wody nawet z największych burz. Uspokajał go dotyk jej pergaminowych palców, kiedy kreśliła znak krzyża na jego czole tuż przed zaśnięciem. I opowieści, które snuła właściwie bez przerwy, a które mogły równie dobrze być prawdą jak i całkowitym zmyśleniem. Miała dar wciągania słuchacza w słowa. Zupełnie jakby otwierała kolejne pokoje i zapraszała do środka, coraz dalej i dalej w głąb domu.
Dom – przypomniał sobie nagle i otrząsając wspomnienia spojrzał na walącą się chałupę. Przyszedł
czas rozprawić się z tym pobojowiskiem. Kiedy babcia umierała dwa lata temu wiedział, że właśnie
jemu zostawiła to, co miała najdroższego. Dom i ziemię. Kochała to miejsce miłością ślepą
i dozgonną. Nic dziwnego – urodziła się tu. W babcinych opowieściach dom rodzinny jawił się jako
osobny, niemal metafizyczny wymiar, emanował ciepłem i tajemnicą. Babcia przysięgała, że oddychał jak żywe stworzenie. Pradziadkowie jako jedyni w okolicy posiadali radio i pianino, na którym prababcia rżnęła walce i polki z takim zapałem, że pękały belki stropowe, a kury przestawały znosić jajka. Nie miała kobieta polotu do prac domowych ani ogrodu. Interesowała ją muzyka, książki, które mąż sprowadzał dla niej z całej porozbiorowej Polski i fantazyjne opowieści. Mimo to cudem udawało się utrzymać porządek i w domu i ogrodzie, gdzie wszystko rosło na wszystkim i wbrew wszystkiemu, ale zawsze bujnie i dorodnie. Pradziadek był wiejskim lekarzem. Felczerem właściwie, ale na tyle zdolnym, że leczył wszystko, co żywe. Od wiejskich dzieci począwszy, na krowach i świniach skończywszy. Podobno nigdy nie odmawiał pomocy, co zapewniło rodzinie sympatię miejscowych nieodzowną dla kogoś nietutejszego, przybywającego nie wiadomo skąd i dlaczego. Z równie niewiadomych powodów wybrał sobie skromny domek przytulony do lasu, zawieszony pomiędzy pobliskim miasteczkiem, a nieodległą wsią. Nie przynależny nigdzie. Jak oni. Babcia zawsze mówiła  Wiktorowi, że to dom wybrał ich, że miał duszę i moc dawania lub odbierania szczęścia. I najwidoczniej byli tu bardzo szczęśliwi, bo opuścili go dopiero wtedy, gdy wojenny walec przetoczył się przez najbliższą wioskę nie zostawiając po sobie niczego prócz śmierci i gruzów i zajrzał wprost w okna ich samotni. Uciekli. Wrócili dwa lata po wojnie. Dom ocalał. Stał prawie nietknięty pośrodku mogił i zniszczenia. Wioskę doszczętnie spalili Niemcy. Miasteczko przeorali Sowieci. A on trwał. Zupełnie jakby był niewidzialny dla przewalających się oddziałów okupacyjnych i wyzwoleńczych. Niestety równie niewidzialny wydawał się nowej, ludowej władzy.
- Żadnego domu w tym miejscu obywatelu nie ma i nie było – usłyszał pradziadek - ziemia jest niczyja czyli teraz państwowa i o jakiejkolwiek własności prywatnej mowy być nie może!
Na potwierdzenie pradziadek dostał nakaz pracy w mieście oddalonym o prawie trzysta kilometrów.
Zabrał córkę, bo żona zmarła podczas wojny na grypę i pojechał. Umarł cztery lata później nie
pogodzony do końca z tą podwójną stratą. Na szczęście osierocona córka była już dorosła i mogła
wyjść za mąż, co jako osoba niezwykle praktyczna natychmiast zrobiła. Nigdy nie przestała wierzyć, że odzyska swój rodzinny dom. Pielęgnowała tę myśl jak delikatną, egzotyczną roślinę aż zamieniła ją w silne, rozłożyste drzewo zdolne zagarnąć gałęziami wszystkich w zasięgu i zarazić ich wiarą
i determinacją. To dlatego dziadek całe życie zabiegał o odzyskanie domu rodzinnego żony. Podobnie
jak pradziadek, nie zważając na koszty i przeciwności sprowadzał dla prababki książki i nuty, dziadek
próbował najróżniejszych sposobów by przywrócić dom rodzinie. Nie zrażały go ani niezliczone
odmowy, ani groźby, ani propozycje by poszedł do diabła, ani nawet powołany na babcinej
ojcowiźnie PGR. Nie doczekał niestety zmiany ustroju i ustawy reprywatyzacyjnej na mocy której, po nieskończenie długiej i żmudnej batalii urzędowej babci zwrócono jej skarb. Wiktor całe dzieciństwo słuchał o wspaniałości i niezwykłości tego miejsca, o widokach zapierających dech w piersi i wianku dobrych emocji gęstych jak śmietana otaczających dom. Kiedy więc przyjechał i zobaczył walącą się, powyginaną chatynkę zamiast zachwytu poczuł zawód. Babcia za to zdawała się nie przejmować stopniem dewastacji. Wciągnęła głęboko powietrze, a dom jakby westchnął razem z nią. Uśmiechnęła się do wnuka w sposób jakiego nie znał, choć myślał, że zna już wszystkie jej uśmiechy. Przez mgnienie oka zobaczył roześmianą dziewczynę z jasnym warkoczem goniącą motyle w zdziczałym ogrodzie. Usłyszał szczekanie psów i wylewającą się oknami melodię szalonych walców wygrywanych przez prababkę. Poczuł oszałamiający zapach szczęścia ukrytego starannie w szczelinach białych ścian.
O dziwo ani socjalistyczna ojczyzna, ani wiejscy sąsiedzi, ani liczni szabrownicy nie byli
zainteresowani dobrami skrywanymi wewnątrz domu. Może naprawdę był niewidzialny? Nie tylko
niczego nie wyniesiono, nie zabrano i nie skradziono, ale nawet nie zdemolowano go specjalnie.
Największych zniszczeń dokonał bezlitosny czas.
Babcia nie miała ani środków ani czasu by odbudować dom i wcale się przy tym nie upierała.
Wystarczała jej świadomość, że został odzyskany, chociaż sama mówiła, że wrócił. Jakby był kimś
żywym, cudem odnalezionym krewnym. W miarę upływu lat mówiła o domu coraz więcej i częściej,
a jej z roku na rok barwniejsze opowieści nabierały cech kompletnej fikcji. Opowiadała o młynarzu,
którego pradziadek zdemaskował jako mordercę dlatego właśnie, że wszedł do domu nieświadom iż
tam ukaże się jasno jego zbrodnicza natura. Dom bez trudu rozpoznawał niewierne żony i wiarołomnych mężów, ludzi poczciwych odróżniał od podłych a mądrych od głupich. Twierdziła, że
każdego wchodzącego na podwórze psa można było od razu rozszyfrować czy jest zły, czy tylko
głodny, ugryzie czy jedynie szczeknie, czy skrzywdzony, czy zwyczajnie zagubiony. W bajaniach babci w tym domu każdy był widoczny dokładnie takim, jakim był i dzięki temu pradziadkowie dokładnie wiedzieli komu można ufać, a od kogo trzymać się z daleka. Wiktor oczywiście nie wierzył w takie bzdury, ale kiedy pierwszy raz się zakochał i zwierzył babci ze swoich uczuciowych wątpliwości, ta poradziła by zabrał dziewczynę do domu. Wciąż nie wie dlaczego jej posłuchał!
Wiktor i Kinga byli jak ogień i woda. Ona – dusza towarzystwa i obowiązkowa persona na wszystkich najlepszych studenckich imprezach. Wygadana, wesoła, energiczna i z pełnym portfelem.
Złośliwi mówili o niej „świńska księżniczka”, ale nigdy w oczy. Jej ojciec faktycznie dorobił się na
świniach. Najpierw na hodowli, a kiedy obok chlewni wybudował nowoczesną rzeźnię, także na
szlachtowaniu. Mięso sprzedawał do marketów dopisując kolejne tysiące do rachunku bankowego
i budując fortunę, z której bez przeszkód czerpała jedynaczka.
Wiktor – spokojny student, wolący raczej dobry film w kameralnym kinie niż koncert w studenckim
klubie, nie mający nigdy w portfelu więcej niż do pierwszego i żadnych kompleksów z tego powodu.
Prawdopodobieństwo, że Kinga zwróci na niego uwagę nie przekraczało prawdopodobieństwa
trafienia szóstki w lotka, a jednak się stało. Stanowili melanż cudownych sprzeczności. Ona
wyciągnęła go do ludzi. On czytał jej Marqueza po hiszpańsku, kiedy na dworze szalała zima. I było
dobrze. Owszem, czuł się zażenowany siedząc w jej złotym BMW i towarzysząc w zakupach ciuchów po absurdalnie wysokich cenach, ale ostatecznie istnieją większe wady niż nadmiar pieniędzy i bogaty tatuś. Kiedy więc doszedł do wniosku, że to kobieta na resztę życia zabrał ją do domu na wsi.
Pokłócili się już po drodze, gdy okazało się, że droga jest wyboista i nieutwardzona, a złoty lakier
BMW pokryła gruba warstwa kurzu. Konieczność przebycia ostatnich kilkudziesięciu metrów piechotą pod górkę Kinga przyjęła z wściekłą furią. Wdrapawszy się na pagórek, kipiąc złością zdołała wycedzić jedynie: „To jest ta twoja hacjenda krezusie?” Wiktor poczuł bolesne smagnięcie pogardy. Przez mgnienie oka zobaczył dziewczynę o przeciętnej urodzie, powierzchownej wiedzy i równie płytkich uczuciach, ubraną w markowe ciuchy i za pieniędzmi ojca kryjącą strach przed zdemaskowaniem swojej nijakości. Wrócili do miasta w całkowitym milczeniu. Niby wciąż razem. Niby nic się nie zmieniło, ale zmieniło się wszystko. Coś wcisnęło się między nich i uwierało jak mały kamyk w dobrze dopasowanym bucie. Kinga od czasu do czasu żartowała złośliwie z posiadłości rodowych Wiktora. On ignorował jadowite przytyki, co doprowadzało ją do pasji. Nie potrafił zapomnieć tamtego obrazu i spojrzeć na nią jak kiedyś. Przestało im się układać, aż zawaliło się z hukiem i rozmachem godnym świńskiej księżniczki po kosmicznej, publicznej awanturze.

Wiktor lizał rany włócząc się po górach i wkuwając do egzaminów. Złote BMW zamienił na krzesło
w bibliotece. A kiedy pewnego dnia podniósł oczy znad książki, dostrzegł drobną blondynkę
o dziecięcej twarzy i okrągłych oczach wiecznie zdziwionej dziewczynki. Tak poznał Aśkę.

Aśka skończyła kierunek pedagogiczny i właśnie mierzyła się z pierwszą poważną pracą. Spokojna,
ciepła nie potrzebowała szalonych imprez, towarzystwa i emocjonujących przygód. Szukała za to
wsparcia i opieki. Pozwalała Wiktorowi robić sobie zakupy, gotować, wbijać gwoździe i przestawiać
meble. Z czasem dzwoniła nawet jeśli nie mogła odkręcić słoika, albo wymienić baterii w pilocie.
Rozczulała. Wiktor czuł się potrzebny. Lubił domatorskie usposobienie Asi, które zapewniało mu
spokój i pierwszą, dorosłą stabilizację. Ciągłe domaganie się uwagi z jej strony i nieporadność
w prostych sytuacjach bywały męczące, ale stanowiły niewielką cenę za normalność. A on pragnął
normalności. Zwyczajnego życia. Aśka nie polubiła pracy w szkole. Wiecznie na nią narzekała i Wiktor  zaczął podejrzewać, że nie znosi pracować w ogóle. Innych ambicji zawodowych nie zdradzała. Największym i jedynym jej marzeniem był dom, koniecznie z ogródkiem, którym mogłaby zarządzać i urządzać, meblować i pielęgnować. Odkąd więc przedstawił Aśkę babci, a ta wspomniała mimochodem o domu na wsi, dziewczyna oszalała na tym punkcie. Nie mówiła o niczym innym tylko o kolorach ścian, meblach, firankach, kafelkach, ciepłych obiadach, psach, kotach i poważnym związku. Każda rozmowa wędrowała tajemniczo w rejon upragnionego siedliska, na który miała swój doskonały pomysł, swoją nieskazitelną wizję i złościła się ilekroć nie chciał o tym gadać. Wiktor długo się wahał, ale kiedy Aśka uderzyła w płaczliwy ton powiedział sobie „raz kozie śmierć” i pojechali.

Wrześniowy wiatr wywiewał przez otwarte drzwi i okna malownicze kłęby kurzu i pajęczyn wprost
pod ich nogi. Z dziury w zapadniętym dachu raz po raz wylatywał ptak i nerwowo lustrował okolicę.
Wiktorowi wydawało się, że ostatnio dom był przechylony w inną stronę i jakby przestąpił z nogi na
nogę podczas jego długiej nieobecności, ale nie był pewien. Aśka chlipała cicho jak dziecko, któremu
zabrano lizaka. Wolałaby dom w mieście. Piętrowy. Z żywopłotem. A to była ruina, kompletna ruina.
Czuła się oszukana, zawiedziona i poniżona. Tak, poniżona! Z każdym chlipnięciem Wiktor dostrzegał więcej cech kobiety trującej jak bluszcz. Zachłannej, zrzędliwej, cwanie pozującej na nieporadną kobietkę potrzebującą nieustannej pomocy. Nie miała innych talentów niż manipulacja i sprawnie się nią posługiwała. Oplatałaby go stopniowo coraz ciaśniej i ciaśniej, aż zabrakłoby mu tchu. Płakała i chociaż nie był odporny na kobiece łzy, teraz czuł jak coś wewnątrz kamieniało na granit. Cierpliwie zniósł wymówki wypłakane w drodze powrotnej. Znosił je przez następne pół roku łudząc się, że żal wreszcie się wyczerpie, ale nie potrafił pozbyć się uczucia powolnego spadania w bezkształtną otchłań. Ciągnięty w dół ciężarem pretensji, narzekań i oskarżeń tracił powietrze, tracił nadzieję. To rozstanie nie było burzliwe. Przypominało dogaszanie ledwie tlącego się ogniska, albo zwijanie teatralnych dekoracji. Wiktor wynosił stopniowo rekwizyty z ich wspólnego życia, aż nie pozostało nic innego niż opuścić kurtynę i pogasić światła. Przyjął na drogę tobołek z ostatnią porcją łez, winy, zarzutów i odszedł. Aśka szybko znalazła pocieszenie w ramionach jakiegoś bankiera ze zdolnością kredytową na poziomie piętrowego domu z żywopłotem w mieście. Wiktor zamroził się na nowe uczucie na dłuższy czas.

W pobliżu rozszczekał się pies wyrywając Wiktora z niewesołych wspomnień. W samą porę.
Do tego, co zdarzyło się później nie miał najmniejszego zamiaru wracać. Bolało i piekło mniej niż dwa lata temu, ale dziura jaką nosił w środku nie dawała się niczym zasypać. Odwrócony plecami mniej się bał, że znów go wciągnie i przemieli. Zerknął na zegarek. Pośredniczka się spóźniała. Usiadł w trawie dając jej jeszcze najwyżej kwadrans. Kiedy zdecydował, że sprzeda ten bajzel, jednocześnie zdecydował, iż nie będzie tego robił samodzielnie. Kolega, tłumacz polecił mu biuro nieruchomości. Wiktor skorzystał. Ponad miarę gadatliwa pośredniczka nie przypadła mu do gustu, ale wyniki miała doskonałe i przystąpiła do działania z taką werwą jakby od tego zależało życie. Jego właściwie zależało. Może sprzedając ten dziwny kawałek świata mógłby otworzyć sobie nową drogę? Czasu już nie odzyska, ale może przynajmniej wiarę? Wiarę w ludzi. W siebie. W szczęście. Prawda, którą bezlitośnie wywlekał na wierzch ten dom nie była najczęściej ani piękna, ani potrzebna. Komu potrzebna prawda pustosząca duszę i zostawiająca zgliszcza? Bez niej mógł pędzić zwyczajne życie z Kingą, Aśką, a nawet z Niną. Trybik wewnątrz zgrzytnął na hasło „Nina”. Żaden pies nie zaszczekał żeby powstrzymać lawinę myśli.

Nina była jak grom z nieba. Jak dar. Jak gwałtowna odwilż po długiej, mroźnej zimie. Wypadła
na niego z zatłoczonego autobusu wypchnięta ludzką falą, wypuszczając przy tym dwa kosze pełne
dojrzałych jabłek. Owoce rozsypały się bezładną rzeką po pustoszejącym przystanku, a Wiktor ledwie utrzymał pion łapiąc dziewczynę. Zapach jabłek i brązowe oczy wdarły się przemocą pod warstewkę starannie hodowanej obojętności i rozniosły wszystko w pył. Jej melodyjny śmiech zadźwięczał mu w uszach jak dziwna, nieznana dotąd muzyka. Życie fiknęło efektowne salto. I przepadł. Uratowali nieszczęsne owoce przed rozjechaniem kołami i rozdeptaniem. Zanieśli kosze gdzie trzeba, ale zamiast rozstać się w tym momencie, jak nakazywał rozsądek, rozpoczęli wielogodzinną wędrówkę bez celu zatopieni w rozmowie. Ta miłość była dla Wiktora jak totalna pożoga. Wypaliła wszystko, co przedtem i wypełniła szczelnie całą duszę, serce i rozum. Z przesadą, charakterystyczną dla kogoś długo karmiącego się nieufnością, rzucił się na oślep karczując jakiekolwiek wątpliwości szybko i bez zastanowienia. W jego mniemaniu stanowili dla siebie mikrokosmos. Oni się nie uzupełniali. Oni się przenikali. Oddychali sobą jak najczystszym powietrzem wystarczając sobie nawzajem za cały świat. Żadne rysy nie szpeciły szklanej kuli szczęścia, w której Wiktor lewitował przez kolejny rok. Dlatego bez oporów, spokojny i pewny, zorganizował wypad do rodzinnego domu babci. Tym razem nic złego nie mogło się wydarzyć.

Gdy dotarli na miejsce na podwórku odbywał się jakiś piekielny festiwal tłoku i chaosu. Gnane
wiatrem, który wiał najwyraźniej tylko tutaj, hulały koronki jakby z pożółkłego ślubnego welonu. Na
krzywych, szczerbatych płotach furkotały strzępy wstążek. Ptasie pióra i liście wirowały na piasku
w dziwacznym tańcu bez rytmu i melodii, a dom znów stał nieco inaczej niż poprzednio trzeszcząc
podejrzanie. Czuło się w powietrzu niepokój jak po złym śnie, albo strasznym filmie. Nina wyciągnęła rękę żeby złapać przelatujący fragment koronkowej materii, ale natychmiast cofnęła ją jak oparzona. W oczach miała strach i winę. Wiktor choćby chciał nie potrafił zatrzymać pokazu slajdów w swojej głowie. Całe litanie nocnych smsów pisanych w toalecie, żeby go nie budzić. Szeptane rozmowy, urywane gwałtownie, kiedy wchodził. Jej niespodziewane wyjazdy. Samochód zaparkowany pod luksusowym hotelem, pożyczony rzekomo koleżance w potrzebie tak pilnej, że nie zdążyła mu powiedzieć. Pieniądze pojawiające się nagle znikąd lub znikające bez wyjaśnień. Para męskich rękawiczek w jej torebce skwitowana beztroskim: „noszę dla ciebie w razie zimna”. Nigdy wcześniej nie było mu tak zimno jak w tym momencie.
-
 Nie jestem jedynym mężczyzną w twoim życiu? – zaryzykował pytanie nie będąc przygotowanym na odpowiedź inną niż przecząca.

- Ale teraz najważniejszym – wzruszyła niedbale ramionami próbując jednocześnie okiełznać
fruwającą sukienkę. Wiatr ustał. „Ale” i „teraz” dwa precyzyjne ostrza zarzynające bezlitośnie coś
w środku jego wciąż zdumionego serca. Wiktor czuł i słyszał walące się z łoskotem fundamenty
marzeń, złudzeń, planów. Obserwował konającą nadzieję i powiększającą się czarną dziurę w głowie.
Mógłby dać im drugą szansę. Mógłby jej wybaczyć zdrady i kłamstwa. Tyle, że Nina nie chciała
wybaczenia. Nie chciała też monogamii. Pragnęła żyć jak dotąd, a on tak żyć nie umiał. Coś zawyło
rozdzierająco wewnątrz ostatni raz i zdechło, a Wiktor stał się jak ten dom - pustą ruiną pełną śmieci
i boleśnie cierpkich wspomnień.

W tym samym roku umarła babcia. Do ostatniego dnia próbowała postawić wnuka na nogi,
przywrócić go do życia, ale nie udało jej się wskrzesić niczego głębszego poza tym, że wstawał z łóżka, jadł, pracował i spał. Wiktor urządził jej wspaniały pogrzeb, na jaki zasługiwała jak nikt inny. Potem przegonił wszystkich, którzy oferowali pomoc i wsparcie. Przybity podwójnie stratą najważniejszych kobiet zamknął się w sobie jeszcze szczelniej i nie wyściubiał nosa z mroku. Żal i tęsknota kotłowały  się w nim jak górska rzeka bez ujścia. Każdą nienawistną myśl kierował do zniszczonej, wiejskiej chałupki upatrując w niej źródła wszystkich klęsk. Swojej samotności, zdrad Niny, a nawet śmierci babci, chociaż rozum podpowiadał, że miała 95 lat i pełne prawo do opuszczenia tego padołu. Po dwóch latach dorzucania win do pojemnego wora smutku przesypało się wreszcie i Wiktor postanowił pozbyć się przeklętej budy na zawsze. Zepchnął w kąt wyrzuty sumienia. Wynajął pośredniczkę i podpisał umowę, ale nie przyniosło to żadnej ulgi.

Gromkie „dzień dobry” poderwało Wiktora na równe nogi. Potrzebował chwili by wrócić do
tu i teraz. Wygrzebywał się jeszcze z trawy, gdy objuczona niemożliwie postać wspięła się na górkę
i to bez zadyszki. Drobna kobietka w trudnym do ustalenia wieku, z opadającą na czoło grzywką
stanęła przed Wiktorem i wlepiła w niego zielone, lekko skośne oczy.

- Przepraszam. Nie chciałam pana przestraszyć.
- Nie szkodzi – wydukał Wiktor dyskretnie prostując sztywne plecy – Nie słyszałem pani samochodu.
- Przyjechałam rowerem – wyjaśniła pogodnie – leży przy drodze obok jakiegoś innego. Razem
zawsze raźniej.

Uśmiechnęła się i nie czekając czy odpłaci tym samym, zaczęła wprawnie zdejmować z ramion
i pleców kolejne futerały. Wiktor nie miał pojęcia jak przywiozła to wszystko sama na rowerze.

- Wiktor – przedstawił się wyciągając do dziewczyny rękę.
- Wiktoria – odpowiedziała zdecydowanym uściskiem i kolejnym uśmiechem, który odejmował jej lat
– Mam zrobić zdjęcia do oferty sprzedaży. Ciocia wysłała smsa, że nie dojedzie gdyż leży powalona
niemocą. Ma to swoje dobre strony, bo nie mówi tyle, co zwykle, ale jednak żal biedaczki.

Żartobliwa wypowiedź dziewczyny nie rozbawiła Wiktora. Odruchowo sięgnął po telefon.
Rzeczywiście dostał wiadomość prawie godzinę temu. Pogrążony w myślach nie usłyszał sygnału, ani nie poczuł wibracji komórki. Nie mógł uwierzyć, że spędził tu tyle czasu. Zaklął w myślach.

Wiktoria odwróciła się i stojąc bokiem w lekkim, trochę żołnierskim, rozkroku lustrowała okolicę.
Dłonie oparła na biodrach i zastygła w całkowitym bezruchu. Wiktor zauważył małe, delikatne uszy
i niesforne pasma włosów najwyraźniej odporne na próby ujarzmienia. Wymykały się definicji fryzury i swobodnie opadały na opalony kark i szyję. W beżowych bojówkach i turkusowej koszulce wyglądała zwyczajnie i bardzo dziewczęco. Poczuł się dziwnie onieśmielony. Dawno nie przyglądał się żadnej kobiecie z taką ciekawością. Owszem mijał je, spotykał w pracy, sklepie, czasem jakaś uśmiechnęła się, zagadała, ale nie zapamiętywał twarzy, ani słów. Rozpływały się w ciemności, którą nosił w sobie.

- Bajkowa sceneria – przerwała ciszę nie odrywając wzroku od horyzontu.
- Z baśni o babie jadze – wymsknęło się Wiktorowi.
- Na ogłoszenie: „sprzedam dom na kurzej stopce” ciotka się nie zgodzi. Zbyt awangardowe.

Wiktor nie był pewien czy to żart i na wszelki wypadek zachował obojętny wyraz twarzy. Milczeli
dłuższą chwilę. Ona zapatrzona w dal z nieodgadnioną miną. On zagapiony w jej nieruchomy profil.
Omal nie podskoczył, kiedy niespodziewanie znów się odezwała.

- Mogłabym zrobić kilka zdjęć dla siebie? Oczywiście jak skończę te do ogłoszenia – dodała szybko.
Zdziwiła go ta niespodziewana prośba i nie wiedzieć czemu zezłościła, ale natychmiast się opanował.

- Pstrykaj ile chcesz – wzruszył ramionami – tylko po co ci to?

Odwróciła do niego twarz z wyrazem najszczerszego zdumienia i znów na chwilę spojrzała mu prosto w oczy:
– To inspirujące miejsce. Może kiedyś napiszę książkę. Mogłaby się tu toczyć akcja powieści…
- Chyba horroru – mruknął Wiktor.
- Widzę, że nie bardzo lubicie się z panem domkiem – zauważyła zatrzymując dla odmiany wzrok na
zaciśniętych ustach rozmówcy.

Miał ochotę się uśmiechnąć, ale prawie natychmiast przypomniał sobie, co potrafi niepozorny
budynek i na nowo zmarkotniał.

- Pan domek zaraz wywlecze na światło dzienne najczarniejsze grzechy i urządzi nam tu piekło –
wymamrotał bardziej do siebie niż do niej, ale musiała usłyszeć, bo roześmiała się głośno. Dźwięcznie.Serdecznie. Nie pamiętał kiedy ostatnio słyszał taki śmiech.

- No to zobaczmy te grzechy. Jestem bardzo ciekawa – powiedziała niezrażona łapiąc dwa futerały
i schodząc na podwórko. Powlókł się za nią taszcząc plecak. Szczupła sylwetka płynęła przed nim jak
żagiel i Wiktor wyobraził sobie wieczorne morze, plażę i stada skrzeczących mew. Czuł dziwne
migotanie w środku, jakby ktoś bardzo szybko gasił i zapalał światło.

Podwórko nie zdradzało żadnych oznak życia. Trwało w absolutnym bezruchu. Wiktoria zrzuciła swój ładunek i rozglądała się ciekawie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wciągała głęboko powietrze i wydychała głośno. Po dłuższej chwili sięgnęła po aparat i przymierzyła się do zdjęcia. Wiktor obserwował jej płynne ruchy i nabierał pewności, że nie fotografuje jedynie nieruchomości na
sprzedaż, ale że kocha to zajęcie i z pewnością robi fantastyczne zdjęcia. Obracała się wolno,
rytmicznie zwalniając przycisk. Pstrykanie migawki skojarzyło się Wiktorowi z klaskaniem dziecięcych rąk. Zagapił się na nią z cielęcym półuśmiechem nie myśląc o niczym konkretnym. Prawie podskoczył, kiedy wycelowała do niego i zrobiła dwa szybkie zdjęcia.

- Nie grzeszysz za dużo – uśmiechnęła się opuszczając aparat. W pierwszej chwili nie zrozumiał, co ma na myśli, ale szybko pozbierał rozsypane myśli i wrócił na ziemię. Rzeczywiście dom milczał jak
zaklęty. Pewnie z czystej złośliwości.
- Zajmujesz się fotografią zawodowo? – zapytał szybko żeby pokryć zmieszanie.
- Trochę – odpowiedziała swoim zwyczajem patrząc prosto w oczy – Pracuję jako grafik. Fotografuję
amatorsko i chyba powoli zaczyna mi wychodzić.

Kiwnął głową nie podejmując tematu. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się głupio, ale zielone oczy i przeklęte milczenie chałupy całkowicie go dezorientowały. Chciał żeby coś się stało i nie stało
zarazem, żeby zwyczajowe zdemaskowanie wreszcie się dokonało. A jednocześnie pragnął czegoś
wręcz przeciwnego. Niech powie teraz lub zamilknie na wieki – pomyślał idiotycznie i omal się nie
roześmiał. Mętlik w głowie narastał i miał zielony kolor lekko skośnych tęczówek. Na szczęście
Wiktoria zachowywała się swobodnie i zwyczajnie.

- Wejdziemy do środka – bardziej stwierdziła niż zapytała i zanim zdążył odpowiedzieć cokolwiek już przebijała się przez imponującą pajęczynę w spróchniałych drzwiach. Wiktor nie był tam od lat.
Śmierdziało kurzem, stęchlizną i czymś, co przywodziło na myśl zasuszone resztki cudzego życia.
Wzdrygnął się jakby ktoś niespodziewanie dotknął go zimną dłonią. Dom uparcie nie gadał.
Dziewczyna szła tuż przed nim ostrożnie stawiając stopy. Z półmroku wyłaniały się resztki sprzętów.
Wykrzywione starością komody. Wiekowe łoże z materacem wyżartym przez myszy i mole.
Zardzewiałe garnki, wypłowiałe szmaty, napuchnięte wilgocią książki w skórzanych oprawach.
Damskie buty w zadziwiająco dużym rozmiarze. Wiktoria zatrzymała się nagle i wpadł jej na plecy.
Zatoczyli się niebezpiecznie. Odruchowo objął ją w tali i przytrzymał. Miała silne, wysportowane ciało i włosy pachnące słońcem. Pisnęła jak dziecko, nie wiadomo ze strachu, czy rozbawienia. Cisza
zgęstniała i na milisekundę świat stanął dęba. Krótkim ruchem wyciągnęła aparat. Wiktor puścił ją
niechętnie i natychmiast poczuł chłód. Na podłodze dostrzegł zakurzone zdjęcie. Podniósł je i otrzepał z kurzu. Spoglądały na niego dwie dziewczynki w kolorze sepii. W jednej, ubranej w staromodną, białą sukienkę, rozpoznał babcię. Patrzyła wprost w obiektyw dojrzałym, mądrym spojrzeniem, które dobrze znał i za którym tęsknił.” Jesteś silny, jesteś mądry. Otwórz oczy, otwórz uszy i pamiętaj, że masz serce” – przypomniał sobie słowa, którymi kołysała go do snu, gdy był chłopcem. Uśmiechnął się mimowolnie. Trzask migawki przerwał ciszę. Wiktoria znów zrobiła mu zdjęcie.

- Tu jest jak w życiu – powiedziała celując aparatem w komodę – Pełno niedomkniętych szuflad.
Trochę radości – pstryknęła rozlatujące się pianino – Trochę wspomnień – zrobiła zdjęcie zdjęcia –
i cała masa śmieci.

Dom zatrzeszczał i stęknął. Wiktor nie odrywał już oczu od kobiety z aparatem. Każdy przedmiot, nad którym się pochylała wypełniał się światłem i na kilka sekund młodniał. Zobaczył lśniące buty
ustawione jak do tańca. Książkę szeleszczącą cudownie wyprostowanymi stronami. Sukienkę w
odzyskanym na moment kolorze dojrzałej piwonii. Dzbanek malowany w kolorowe kwiaty. Cicho
zagrało pianino i jak błyskawica przeleciały obrazy przygarnianych bezpańskich kotów i psów, stosów książek. Zapach ciasta ze śliwkami i miętowej herbaty. Głośny, niepohamowany śmiech , jasne włosy na wietrze, zielone oczy. Spokój. Słońce. Dużo słońca.

Dom gadał jak najęty z każdym słowem odłupując kolejną łuskę z twardej zbroi Wiktora. Kiedy
skończył Wiktor był pewien dwóch rzeczy. Będzie musiał pozamykać definitywnie niektóre szuflady i
zrobi to z radością; oraz wieźć na rowerze ciężki plecak pełen obiektywów. Odpowiedział pełnym
uśmiechem na uśmiech zielonych oczu. Zobaczymy co powiesz staruszku, kiedy przyjedziemy tu za
rok – pomyślał.

Małgorzata Gajewska
Tajemnice Dębowego Dworu
Gwałtowne podmuchy wiatru wzbiły w powietrze tumany kurzu powodując, że odruchowo mrużyłam oczy. Obawiałam się, że zjadę ze ścieżki i wyląduję w rowie. Granatowe niebo raz po raz rozświetlały błyskawice, którym towarzyszyły przeraźliwe grzmoty.
- Jasny gwint! Zaraz w nas piorun strzeli! – histeryzowałam pedałując z całej siły.
- Nie panikuj, za moment tam dojedziemy! – odkrzyknął Krzysiek.
Jasne było, że pilnie potrzebowaliśmy schronienia. Do zabudowań ukrytych w zagajniku za cmentarzem dzielił nas dystans około dwustu metrów. Skoncentrowałam się więc na utrzymaniu tempa jazdy oraz na omijaniu dziur i kamieni. W końcu dotarliśmy do skrętu na zarośniętą ścieżkę wiodącą do opuszczonego domostwa. Krzysiek zsiadł z roweru i z trudem zaczął się przedzierać w kierunku wyłamanej furtki wyznaczającej granicę miedzy tajemniczą posesją a reszta świata. Właśnie weszliśmy na podwórko, gdy pierwsze krople deszczu zaczęły rozbijać się o spieczoną ziemię.
- Do środka! – zawołał mąż kierując się w stronę zdezelowanych drzwi.
Na pierwszy rzut oka, mimo upływu wielu lat, widać było, że większość domu strawił ogień pożaru. Podwórko zarzucone było gruzem i zwęglonymi deskami, które porastała trawa. Marne resztki zapadniętego dachu i puste otwory okien sprawiały upiorne wrażenie. Nagle przypomniałam sobie ostrzeżenie pani Genowefy i wzdrygałam się na myśl o wejściu do pogorzeliska. Jednakże nie miałem wyboru, bo burza szalała już w najlepsze.
Krzysztof wziął mój rower i machnął ręką na znak, abym weszła przed nim do środka. Tłumiąc obawę wbiegłam do zaśmieconego pomieszczenia, które zapewne było sienią. Dach trochę przeciekał, ale przynajmniej stare mury dawały schronienie przed nawałnicą i piorunami. Nagle usłyszałam rozdzierający trzask łamanego drzewa i zaraz potem okropny huk. Przerażona zerknęłam w stronę sufitu, który zaczął walić mi się na głowę. Krzyknęłam i odruchowo zasłoniłam rękoma głowę. Przez chwilę zdawało mi się, że widzę w kącie pomieszczenia niewyraźną postać odzianą
w długą czarną suknię. Do piersi przyciskała przedmiot przypominający sporą księgę.
***
Przygodę z rowerami zaczęliśmy dwa lata temu, po tym jak u Krzycha zdiagnozowano podwyższony poziom cukru we krwi, co przy jego nadwadze mogło skończyć się cukrzycą. Niestety ja też zapuściłam się trochę, więc postanowiłam towarzyszyć mężowi w wyprawach rowerowych. Szkoda tylko, że nasze nastoletnie dzieci nie chciały z nami jeździć. Tym razem postanowiliśmy wybrać się do Puszczy Dulowskiej. Właśnie przeglądałam strony internetowe poświęcone tamtemu rejonowi, kiedy do pokoju wszedł Krzysiek.
- Na jutro zapowiadają lekkie zachmurzenie i przelotne opady – mruknęłam trochę zmartwiona.
- Co tam mały deszczyk! Z cukru jesteś? – zażartował.
- Zapakuj chociaż peleryny.
- Jak zawsze Aniu – zapewnił małżonek i uśmiechnął się beztrosko.
Następnego dnia o świcie, wraz z rowerami, wsiedliśmy do pociągu. Po niespełna godzinnej podróży dotarliśmy do przystanku kolejowego w Woli Filipowskiej, a stamtąd ruszyliśmy w stronę dróżki prowadzącej do Puszczy Dulowskiej. Pomimo wczesnej pory było raczej duszno, ale słońce niepodzielnie panowało na błękitnym niebie.
- Czy wiesz, że linia kolejowa prowadząca z Krakowa do Mysłowic przez Wolę Filipowską
została otwarta w 1847 roku? – zapytał Krzysiek zrównując się ze mną na pustej szutrowej dróżce.
- Jeździł tędy nawet Sienkiewicz – dodał z przekąsem.
- Kuba Sienkiewicz? Ten neurolog-piosenkarz?
- Nie! Henryk – ten od Trylogii!
Krzysztof  jako nauczyciel historii i entuzjasta pociągów dysponował obszerną wiedzą z dziedziny kolejnictwa. Tym razem jednak nie miałam ochoty wysłuchiwać kolejnego wykładu na temat pierwszych parowozów, więc szybko zmieniłam temat.
- Mam nadzieję, że dojazd do naszego szlaku nie odbierze nam wszystkich sił – sapnęłam.
- Według mapy, za moment wyjedziemy na płaski teren, a droga przez puszczę jest właściwie prosta jak patelnia.
Przez kilka minut jechaliśmy w ciszy rozglądając się po okolicy.
- Czy wiedziałeś, że Puszcza ma około 1300 hektarów i jest pozostałością prastarej puszczy, która od wieków porastała te tereny? – zagaiłam rozmowę.
- Faktycznie, duży obszar. Pewnie mieszka tu sporo dzikich zwierząt.
- Na pewno! Może zróbmy tu postój na kanapki – zaproponowałam wskazując drewnianą ławeczkę przy wjeździe na szlak.
- Popatrz! Widać stąd ruiny zamku w Tenczynku – Krzysiek wskazał ręką białe mury górujące w oddali nad lasem.
- No to mamy następną pozycję do naszej listy wycieczkowej – podsumowałam zsiadając z roweru.
Generalnie droga przez puszczę zrobiła na nas duże wrażenie. Jadąc prostymi alejami wśród
zielonych drzew, napawaliśmy się śpiewem ptaków i zapachem lasu. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, aby napić się wody i zrobić zdjęcia. Po niespełna dwugodzinnej przejażdżce dotarliśmy na przeciwległy skraj puszczy.
Na małej polance, tuż przy dróżce, wypatrzyłam altankę i ponownie zarządziłam odpoczynek. Usiedliśmy zatem pod zadaszoną wiatą i zachłannie pochłanialiśmy ostatnie zapasy. W pewnym momencie zwróciłam uwagę na starszą kobietę, która siedziała na zwalonym pniu nieopodal naszej ławki. Na trawie, tuż przy jej nogach leżał duży wiklinowy kosz. Staruszka ubrana była we flanelową kraciastą koszulę, dresowe spodnie i wysokie, gumowe buty. Na głowie miała kwiecistą chustę, spod której sterczały potargane, siwe włosy. Kobieta widocznie wyczuła moje zainteresowanie, bo raptownie spojrzała na mnie mrużąc brwi.
- Anka, to co dalej robimy? – mruknął Krzysiek przeciągając się leniwie.
-  Co mówiłeś? – zapytałam niezbyt przytomnie, wyrwana z zamyślenia.
- W sumie mamy jeszcze sporo czasu, dopiero co minęło południe.
- Pogubili drogę? – zapytała niespodziewanie staruszka i podeszła do nas lekko utykając.
- Nie, dlaczego? – odparł zmieszany małżonek.
- Hę? – kobieta widocznie nie zrozumiała.
- Chociaż właściwie, to mam pytanie – rzekł Krzysiek przesuwając się tak, by starowinka mogła wygodnie usiąść na ławce w cieniu.
- Może nam pani polecić jakieś dobre miejsce na obiad w Trzebini?
- Jak nie, jak tak!  – odpowiedziała z przyjaznym uśmiechem.
- Ino od ranka zbieram jagody i od słoneczka nieco osłabłam – poskarżyła się babcia.
Na to oświadczenie od razu oddałam jej ostatnią butelkę wody mineralnej. Kobiecina, zaspokoiwszy pragnienie, poleciła nam jadłodajnię swojej kuzynki oraz objaśniła nam jak dojechać do Trzebini.
- Czy warto podjechać na górę Bożniową? – dopytywałam naszej nowej przewodniczki, bo właśnie przypomniałam sobie, że też coś tam o niej czytałam.
- A owszem. Caluśką okolicę stamtąd widać jak na dłoni. Na szczycie od niedawna stoi wysoki krzyż, milenijny – dodała patrząc na mnie podejrzliwie.
- Jak na Giewoncie? Brzmi zachęcająco – odparłam zmieszana.
Kobiecina wytłumaczyła nam z grubsza, którymi dróżkami dojechać w rejony wzgórza.
- Ale za cmentarzem droga się kończy i trzeba tam dobrze wypatrywać ścieżki. Zwarzcie, co by na rozstajach iść zawsze w lewo. Jak przejdziecie dębowy zagajnik, to już niedaleko będzie na górkę.
Jeno za nic nie zbaczajcie do tego domu w zagajniku – przestrzegła machając przy tym powykręcaną
artretyzmem dłonią.
- A co? Straszy tam? – zakpił Krzysiek.
- To przeklęte miejsce. Nora wampira, psia jego mać – odparła poważnie staruszka i splunęła przez lewe ramię.
- Jasne – parsknęłam śmiechem przekonana, że kobieta stroi sobie z nas żarty.
Popatrzyła na mnie z dezaprobatą.
- Miarkuję, że pójdziemy w jedną stronę – sapnęła podnosząc się z miejsca.
- Chyba tak – bąknęłam zdezorientowana nagłą zmianą tematu.
- Podprowadźcie kawałek, jeno do drogi – rzekła pokazując na swój bagaż. – Dam wam pół litra borówek – zachęcała.
Cóż mieliśmy robić? Krzysztof wziął kosz na ramę, ja babinę pod ramię i ruszyliśmy w drogę.
- Więc cóż to za historia z tym wampirem? – zapytałam po chwili.
- A, to stare dzieje, ale wam powiem. Żyły tu przed laty takie podejrzane cudzoziemce. Z Siedmiogrodu wpierw przyjechał, jak mu tam było?... Razvan Constantin. Dom pobudował i nazwał go Dębowym Dworem, pewno od dębów, co tam od zawsze rosły. Rychło sprowadził żonę z bachorem, a baba jak nic wampirzyca. Kto ją widział przysięgał na Boga, że kły czerwone szczerzyła i włosy miała na twarzy. Nocą polowała po lasach, albo zwierzęta po zagrodach kradła. Gadali, że ino truchła po nich zostawiała, bez kropli krwi.
- Bujdy jakieś – Krzysiek machnął ręką. - Wampiry to fikcja.
- Gadam jak było – sapnęła. - Mój dziad na poczcie pracował i znał tego Razvana. Elenę też raz widział bez welonu.
Kobiecina zamilkła i tylko jej zaciśnięte usta zdradzały, że jest urażona.
- Proszę, niech pani mówi dalej – zachęciłam staruszkę.
Po chwili kobieta zaczęła znowu opowiadać.
- Dziecko posyłali na nauki do dworu, jak jaka szlachta! Służyła onegdaj u Zielenieckich moja babka cioteczna, to gadała, że polskiej mowy ją dziedzicowa uczyła i na fortepianach z nut grać. Ponoć Marianna normalna była, tylko że blada okrutnie. Te mary dobrze się maskują, ja tam swoje wiem! Zaraz po tym jak Elena zmarła w połogu, to Razvan zniknął. Może się zabił, a może uciekł. Ludzie gadali, że był austriackim szpiegiem i wyjechał do Wiednia. Zresztą zaraz potem pierwsza wojna
nastała i straszny czas przyszedł.
Marianna chowała się sama ze służbą tylko i tym ich sługusem, doktorem. Na szczęście proboszcz poświęcił Dębowy Dwór, a Mariannę przy okazji ochrzcił. No i był spokój dopóki się dziewce nie zachciało za cudze chłopy brać. Jakie to było rozpustne i zawzięte! A skąpe! Majątek pochowany mieli w kufrach, ale jak trzeba było wykupić kochanka z niewoli od hitlerowców to gadała bezczelnie, że biedna. A ta jej córunia to dopiero była cicha woda. Jak się druga wojna skończyła, to chodziłam z tą Heleną do jednej szkoły. Nie raz mi matula mówiła: „Gienia, pamiętaj, że jabłko niedaleko padła od jabłoni. Nie zadawaj się z tą dziewką”. W końcu franca zbałamuciła mojego Franciszka, świeć Panie nad jego duszą! Pewnie mu jakiego lubczyka do piwa nakruszyła! Toć bestia z niej wyszła. Na potańcówce w domu strażaka dostała ataku szału. Do szpitala ją wtedy zawieźli. Konowały zamiast zaciukać bestię, to puściły ją wolno. Choć tyle, że uczciwym ludziom zeszła z oczu. Za dnia to jej już w miasteczku nie uświadczył. Ale dobry Bóg zesłał ogień na ten ród przeklęty. Spaliło się domiszcze, tyle że strażacy nijakich trupów nie znaleźli. Pewnie się od ognia w proch rozsypały!
Nie dało się ukryć, że kobietę bardzo cieszył dramatyczny finał tej dziwnej historii.
- Teraz nie ma co tam zachodzić – dodała Genowefa. - Nawet miejscowym satanistom nie spodobała się ta nora.
Szliśmy w milczeniu, aż w końcu dotarliśmy do niewielkiej chałupy przy drodze.
- Jesteśmy na miejscu. Bóg zapłać! – rzekła babcia odbierając koszyk i wchodząc na swoje podwórko.
- Niesamowita historia. Dziękujemy za opowieść - rzekłam na pożegnanie.
Kobieta tylko wzruszyła ramionami i weszła do domu zamykając za sobą drzwi.
- A nasze borówki? – jęknął zawiedziony Krzysiek.
Jakiś czas później, siedząc przy fontannie na trzebińskim rynku i odpoczywając po pysznym obiadku, toczyliśmy zażartą dyskusję. Krzysiek uważał, że ta stuknięta babina wszystko zmyśliła. Ja byłam odmiennego zdania, chociaż w duchy i wampiry nigdy nie wierzyłam.
- Podobno w każdej bajce jest też odrobina prawdy – zastrzegłam chcąc mieć ostatnie zdanie.
W drodze na górę Bożniową, cały czas rozmyślałam o tajemniczym domu i jego
podejrzanych mieszkańcach. Tak jak tłumaczyła staruszka minęliśmy cmentarz i skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą na wzniesienie. Z zaciekawieniem wypatrywałam pogorzeliska i faktycznie w pewnym momencie pomiędzy drzewami dostrzegłam jakieś mury.
- Ciekawe, czy to pozostałości po tym Dębowym Dworze.
- Może – wysapał Krzysiek. – Lepiej się pospieszmy, bo się mocno zachmurzyło i kto wie, czy jakiej burzy z tego nie będzie.
Faktycznie, już od pewnego czasu powietrze stało w miejscu i miało się wrażenie, że nie ma czym oddychać. Kilka chwil później podziwialiśmy panoramę puszczy i miasteczka. Stojąc pod
dwunastometrowym krzyżem na szczycie góry Bożniowej, faktycznie całą okolicę mieliśmy
jak na dłoni.
- Warto było tu zajrzeć!– uśmiechnął się Krzysiek robiąc zdjęcia.
- Lepiej już się zbierajmy, zaczyna wiać! – powiedziałam wyciągając z plecaka peleryny.
Już raczej nie było szans uciec przed szybko zbliżającą się burzą.
***
Ocknęłam się i od razu ujrzałam nad sobą twarz Krzyśka.
- Nic ci nie jest? – zapytał z niepokojem.
Rozejrzałam się oszołomiona. To istny cud, że nic mi się nie stało. Dookoła walały się fragmenty
dachówek  i gałęzi. Na dodatek cały czas szalała burza. Niemal od razu wróciła mi pamięć i spojrzałam w kąt, gdzie jak mi się zdawało, widziałam zjawę.
- Popatrz! – krzyknęłam zrywając się na nogi.
W podłodze, tuż obok nas, powstała dziura wybita przez konar dębu. Wyraźnie było widać fragmenty kamiennych schodów prowadzących do jakiejś zapomnianej piwnicy.
– Wchodzimy tam! – zdecydował Krzysiek świadomy, że w każdej chwili może nas przygnieść
kolejny fragment niestabilnego dachu.
Po pokonaniu kilkunastu schodków znaleźliśmy się w bardzo ciemnej piwnicy. Pomimo tego, że znajdowało się głęboko poniżej poziomu podwórka, to było tam wyjątkowo sucho. Krzysiek uruchomił funkcję latarki w swojej komórce i poświecił.
- To chyba jakiś schron – szepnęłam rozglądając się dookoła.
Najpierw dojrzeliśmy regały z przetworami w szklanych wekach, narzędzia rolnicze i zniszczony męski rower. Mój wzrok zatrzymał się na starym żelazku z duszą postawionym na połamanym krześle, takim samym jaki miała moja babcia. Pod ścianą, przy następnych drzwiach, leżały dwie solidne metalowe skrzynie przypominające trumny. Pierwszy raz w życiu poczułam jak włosy stają mi dęba ze strachu.
- Jak w jakimś horrorze! – Krzysiek parsknął nerwowym śmiechem.
- Zamknij się! – wysyczałam chwytając go za rękę.
- Nie panikuj. Idziemy dalej, może znajdziemy jakiś skarb?- próbował żartować.
Nie zdążyłam zaprotestować, bo małżonek ruszył do przodu ciągnąc mnie za sobą. Uchylił następne drzwi i szybko omiótł skromnym światełkiem wnętrze. Było dużo większe i bardziej zagracone. Stała tam komoda z wysuniętą szufladą, otwarte pianino, metalowe miski, a nawet porcelanowa zastawa. Na podłodze w nieładzie walały się książki, ubrania i buty.
- Całkiem jak w pokoju Agnieszki – mruknął mąż mając na myśli naszą córkę.
- Kto tu mieszkał? – zastanawiałam się na głos.
W głębi pomieszczenia stało jeszcze staroświeckie łóżko z metalową ramą. Spod żółto-burej narzuty wystawały dwie czaszki oblepione resztkami zasuszonej skóry i kępkami ciemnych włosów. Stanęliśmy sparaliżowani niezwykłym widokiem i strachem. Tymczasem na zewnątrz burza nadal szalała w najlepsze. Wiatr smagał deszczem resztki budynku nad nami. Kolejna błyskawica przecięła niebo, a towarzyszący jej grom niemal wstrząsnął ziemią. Krzysztof z przejęcia upuścił telefon z latarką. Wrzasnęłam, po czym na oślep zaczęliśmy uciekać w stronę wyjścia. Wyhamowaliśmy dopiero pod studnią na podwórku. Nikt, ani nic, nas nie goniło. W strugach deszczu, objęci i drżący ze strachu, pomału dochodziliśmy do siebie. Burza stopniowo się wyciszała, a my zastanawialiśmy się co robić.
- Musimy zawiadomić policję.
- Za moment –  szepnęłam zbierając się na odwagę. – Przecież najpierw musimy tam wrócić, choćby
po twój telefon.
Zeszliśmy więc do piwnicy po raz wtóry. Rozglądając się uważnie podeszliśmy do łóżka, na którym leżały zwłoki. Na biureczku, przy materacu, dostrzegłam czarno-białe fotografie i sporą księgę. Dałabym głowę, że taką samą jaką miała w ręce „moja” zjawa, gdy raczyła mi się ukazać. Przetarłam rękawem zmurszałą okładkę i przeczytałam napis Das Tagebuch. Wiedziona ciekawością na chybił trafił otworzyłam pamiętnik. Znam język niemiecki, ale z trudem odcyfrowałam i przetłumaczyłam odręczne pismo.
12 kwiecień 1912 roku
 „Do Trzebini przyjechaliśmy pociągiem. Podróż z Wiednia była strasznie długa i męcząca. Na szczęście Marianną zajmował się Razvan i Helga. Mam nadzieję, że zmiana klimatu, a zwłaszcza otoczenia sprawi, że poczuję się lepiej. Dwór jest cudowny. Nie mamy sąsiadów, ale w mojej sytuacji to tylko lepiej. Doktor Rudolf twierdzi, że zostało mi może ze dwa lata życia. Nie mogę spać, często mam przywidzenia i wymiotuję. Na szczęście Marianna rozwija się normalnie. Niech ją Bóg uchroni od cierpienia, jakiego doświadczam każdego dnia.”
Zaintrygowana zaglądnęłam kilka stronic dalej:
16 wrzesień 1914 roku
Drogi pamiętniku,
Tatuś napisał do mnie list z Siedmiogrodu. Nie zdążył pojednać się z dziadkiem, bo ten zmarł tydzień przed jego przyjazdem. Na nic cały ten pośpiech. Tata obiecał, że wróci po mnie i razem wyjedziemy w bezpieczne miejsce. Pojedzie przez Galicję, chociaż obawia się, że działania wojenne mogą spowodować utrudnienia. Napisał też, że teraz, jak już nie ma matki, jestem jego jedyną nadzieją i dziedziczką. Prosił, abym nie zaniedbywała się w nauce i była grzeczna. Tak się o niego boję. I ciągle tęsknię za mamą.
- To musiała pisać mała Marianna – szepnęłam wzruszona.
W pośpiechu przerzuciłam kilka stron zapisanych innym charakterem pisma.
21 marzec 1935 roku
Za tydzień skończę trzydzieści lat, a dziś w nocy zostałam mamą! Helenka jest cudownym
prezentem od losu. Głęboko wierzę, że teraz Józef odejdzie od tej jędzy i zamieszka z nami
w Dębowym Dworze.
3 luty 1943 roku
Komendant obozu nie uwolnił Józefa, tak jak obiecał. Powiedział, że kolia z rubinami to za mało. Myślałam, że mnie zabije! Błagałam go o litość, ale on tylko mnie zniewolił, a potem wyrzucił za bramę. Przecież ja naprawdę nie mam więcej klejnotów. Nie ma już nadziei dla mojego lubego. Cecylia też mi nie uwierzyła. Jak ona mnie nienawidzi. Boże, gdzie ty teraz jesteś! Co my teraz z Helenką poczniemy…
Znowu przekartkowałam księgę i natknęłam się na wpisy dokonane jeszcze innym charakterem pisma.
15 październik 1953
Franek mnie pocałował i powiedział, że mnie kocha. Jeszcze nikt mnie tak nie dotykał,
a potem…Chyba nie mogę o tym pisać, to zbyt piękne, aby naszą miłość ubrać w zwykłe słowa.
Boję się tylko jak to przyjmie Gienia. Chyba ON też jej się podoba.
21 czerwiec 1955 roku
Nie mam już nikogo. Dzisiaj w nocy umarła mama. Tak jak prosiła przeniosłam ją do naszej krypty. Teraz leży taka cicha i zimna. Nakryłam ją moim ulubionym kocem. Przed śmiercią dała mi buteleczkę z jakimś płynem. Powiedziała, że jak odejdzie, to mam to wypić i położyć się obok niej. „Przyjdziesz do mnie we śnie, bez bólu i strachu”- tak powiedziała!. Chyba wariuję. Widzę rzeczy, których nie powinnam widzieć, słyszę rzeczy, których nie mam prawa słyszeć. Nie mogę patrzeć w lustro. Lekarz mówił, że mam porfirię. Jest nieuleczalna. Babcia Elena też na to chorowała. Ale ja chcę żyć i być normalna! Chcę żeby Franek do mnie wrócił. Dostałam list od Gieni. Napisała, że mamy wyjechać, albo nas wykurzy. Dlaczego ona tak mnie nienawidzi? Przecież jest moją siostrą.
22 czerwic 1955 roku
Nie chcę dalej żyć, w ciemności, bólu i strachu. Ktoś krzyczy przed domem „zabić wampira!”, ale ja nie jestem żadnym wampirem! Nikogo nie skrzywdziłam! Rzucają kamieniami. Boję się. Przyszłam do krypty i zamknęłam właz. Idę do mamy!
To był ostatni wpis. Krzysztof już powiadomił policję, a ja siedziałam na schodkach przed wejściem do Dębowego Dworu i czytałam pamiętnik kobiet z rodu Constantinów. Na podstawie wpisów trzech kobiet, kilku zachowanych listów i dzisiejszej opowieści Genowefy, zrekonstruowałam sobie w miarę wiarygodny przebieg zdarzeń.
W 1910 roku do Trzebini przybył Razvan Constantin, przemysłowiec z Siedmiogrodu. Przyjechał do miasteczka koleją z jednym lokajem i dwoma skrzyniami, do których nikogo nie dopuszczał. Słabo mówił po polsku, miał śniadą skórę i zachowywał się wyniośle. Początkowo gościł w dworze Zieleniewskich, więc ludzie zaczęli snuć domysły, że to następny absztyfikant panny Zielenieckiej. Jednak pan Constantin był żonaty i nie chcąc stawiać swojego gospodarza w kłopotliwej sytuacji, wynajął pokój w gospodzie przy rynku. Krążyły plotki, że chce kupić trzebińską rafinerię, albo nawet kopalnię. Chociaż żadnego interesu z Zielenieckimi nie ubił, to tak się zachwycił okolicą, że nabył ziemię przy wzgórzu Bożeniowym, najął ludzi i zaczął budować dom. Był samotnikiem, do kościoła nie chodził i w życiu towarzyskim nie uczestniczył. Za to włóczył się wieczorami ze strzelbą po okolicznej puszczy i regularnie wysyłał listy do Wiednia. To wystarczyło, aby miejscowi odnosili się do niego podejrzliwie. Ktoś nawet puścił plotkę, że jest austriackim szpiegiem. Chyba bardziej się go bano niż szanowano. Płacił dobrze robotnikom i sam wszystko nadzorował, więc dom szybko zbudowano. Wtedy Razvan zniknął na kilka miesięcy zostawiwszy wszystko pod nadzorem zaufanego lokaja. Wrócił na wiosnę z żoną i kilkuletnią córeczką. Wszyscy byli ciekawi pani Constantinowej, ale kobieta odziana w czarną suknię i zasłonięta gęstym welonem szybko została z dworca przewieziona zadaszoną bryczką do domu na wzgórzu. Upadła też nadzieja na znalezienie pracy w domu u państwa Constantinów, bo ci przywieźli ze sobą kucharkę i Helgę, opiekunkę do dziecka. Mieszkańcy Dębowego Dworu, skrupulatnie strzegli swojej prywatności. Panią Constantin
w ogóle nie widywano w miasteczku. Ponadto za dnia nie wychodziła z domu. Natomiast często
wieczorami spacerowała w towarzystwie męża po okolicznych lasach. Ci którzy się przypadkiem natknęli się na Elenę uciekali z krzykiem. Elena chorowała na porfirię, potocznie zwaną wampiryzmem. Choroba rozwinęła się u niej zaraz po urodzeniu dziecka i szybko postępowała. Z tego powodu rodzice Razvana domagali się unieważnienia małżeństwa, ale mężczyzna nie chciał nawet o tym słyszeć. Doszło do awantury i aby uniknąć skandalu Razvan przeprowadził się z rodziną do Wiednia, gdzie próbował ją leczyć u znanych lekarzy. Do Dębowego Dworu też zaczął regularnie jeździć miejscowy lekarz. Został jednak sowicie opłacony (lub jak twierdzili niektórzy zastraszony) i nigdy nic nikomu nie mówił o nowej pacjentce. Mieszkańcy zaobserwowali, że od momentu przyjazdu Eleny Constantin w okolicy zaczęły znikać mniejsze zwierzęta, a nawet ludzie. Tak się złożyło, że jakoś nikt nie brał pod uwagę ataków dzikich zwierząt z pobliskich lasów. Zabobonni ludzie rozgłosili teorię, że w Dębowym Dworze mieszkają wampiry. Pomimo wszystko Marianna, córka Constantinów, była regularnie zaprowadzana do dworu, gdzie pani Zieleniecka udzielała jej lekcji języka polskiego oraz gry na pianinie. Pewnej nocy do miejscowej akuszerki przyjechał przejęty Razvan i w pośpiechu zabrał ją do swojego domu. Okazało się, że Elena zaczęła wcześniej rodzić, a lekarza akurat nie było w miasteczku. Niestety Elena i dziecko nie przeżyli porodu. Nikt nie był na pogrzebie, ani nikt nie potrafił wskazać mogiły pani Constantinowej. Może dlatego, że mąż pochował ich w jednej ze swoich tajemniczych skrzyń, w krypcie pod dworem. Kilka tygodni później Razvan zniknął bez śladu. Mówiono, że popełnił samobójstwo. Niektórzy twierdzili, że widzieli go w pociągu jadącym do Wiednia. Po jakimś czasie akuszerka wygadała się, że tak zdeformowanego płodu nigdy wcześniej nie widziała. Zresztą sama pani Elena była w strasznym stanie. Ludzie byli poważnie zaniepokojeni, ale wkrótce ważniejsze sprawy zaczęły zaprzątać ich głowy. Oto wybuchła pierwsza wojna światowa. Dziewięcioletnia Marianna została tylko ze służbą. Od wyjazdu Zielenieckich z Trzebini kontakty utrzymywała jedynie z rodziną lekarza i księdzem. Podobno była niezwykle utalentowana muzycznie, toteż proboszcz pozwalał jej ćwiczyć na kościelnych organach. Marianna dla możliwości obcowania z muzyką zrobiłaby wszystko, toteż pozwoliła się nawet ochrzcić. Za namową doktora zaczęła prowadzić działalność charytatywną, a czasem nawet pomagała doktorowi opiekować się chorymi w miejscowym szpitalu. Czas wojny Marianna przetrwała korzystając głównie z pieniędzy, które zostawione jej ojciec oraz wyprzedając rodzinne klejnoty. Razvan nigdy nie wrócił do Trzebini. Marianna była dobra i łatwowierna, a do tego zamożna. Takie połączenie niemal zawsze kończy się katastrofą. Na dodatek wyrosła na bardzo ładną kobietę, toteż nic dziwnego, że zaczęli się wokół niej kręcić różni podejrzani zalotnicy. W końcu dała się uwieść bratankowi doktora. Przeżyła miłosny zawód, gdy narzeczony uciekł z większością majątku dziewczyny do Warszawy, gdzie słuch po nim zaginał. Od tego czasu Marianna żyła jak pustelniczka. Odprawiła służbę i zajęła się zielarstwem. Często widywano ją samotnie snująca się po okolicznych lasach. Mówiono, że zaczęła w niej grać krew przodków i wkrótce przemieni się w wampirzycę. Nie przeszkadzało to jednak niektórym mieszkańcom przychodzić do niej po wywary i cudowne specyfiki ziołowe na wszystkie prawdziwe i urojone choroby. Dziewczyna zawsze przyjmowała klientów w sieni domu. Klienci zawsze, tak na wszelki wypadek, mieli ze sobą srebrny krzyżyk i czosnek, którego Marianna wręcz nie znosiła. Minęło kilka lat i okolicą wstrząsnął kolejny skandal związany z Constantinami. Otóż  na wiosnę trzydziestego piątego wyszedł na jaw romans Marianny z pewnym szanowanym i zamożnym obywatelem miasteczka. Jakby tego było mało Józef był żonaty i miał kilkuletnie dziecko. Żona Józefa była pewna, że zielarka zauroczyła męża używając do tego czarnej magii i groziła wszystkim, którzy mieli ochotę nadal zaopatrywać się u Marianny. Wkrótce cała okolica odwróciła się od zielarki, pozbawiając ją tym samym jedynego źródła utrzymania. Oczekiwano, że kobieta rychło wyjedzie z Trzebini, ale Marianna właśnie urodziła Helenę i pozostała w Dębowym Dworze. Również wbrew oczekiwaniom opinii publicznej Józef nie porzucił swojej kochanki i uznał małą Helenę. Mężczyzna, w dowód wielkiej miłości i przywiązania, sprowadził dla Marianny aż z Berlina pianino. Oczywiście Marianna była zachwycona takim prezentem, w przeciwieństwie do Cecylii, żony Józefa, z której wszyscy się po cichu naśmiewali. Czas mijał, dzieci rosły a historia zatoczyła koło i znowu wybuchła wojna. We wrześniu 1939 roku Trzebinia znalazła się w pasie działań armii niemieckiej. Po klęsce wrześniowej gmina została włączona do Rzeszy, a przez jej teren przebiegała granica z Generalną Gubernią. W sierpniu 1944r. okupanci założyli przy rafinerii ropy naftowej podobóz obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – Arbeitslager Trzebinia. Większość więźniów stanowili Węgrzy i Polacy narodowości żydowskiej, ogółem około osiemset osób. Wśród nich znalazł się Józef. Cecylia i Marianna postanowiły w obliczu nieszczęścia zjednoczyć siły i spróbować jakoś wyrwać ukochanego mężczyznę z niewoli. Doszło wtedy do wielkiej awantury. Cecylia posądziła Mariannę o to, że ta nie zgodziła się ofiarować na ratowanie Józefa klejnotów rodowych. Prawda była zgoła inna. Józef zginął w obozie, prawdopodobnie w dniu, w którym Marianna oddała komendantowi rubiny. Po wojnie Marianna podjęła pracę w miejscowej kopalni, a Helena poszła do szkoły. Była wesołą i miłą dziewczynką. Uczyła się dobrze i była ulubienicą nauczycieli, co raczej nie przysparzało jej popularności wśród rówieśników. Wyrosła na piękną i inteligentną dziewczynę, więc wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Zaczęła bywać na prywatkach i zabawach. Na jednej z takich imprez stało się coś strasznego. Helena po raz pierwszy napiła się alkoholu, a zaraz po tym miała atak padaczki. W szpitalu nie postawiono jednoznacznej diagnozy, za to dziewczyna zaczęła bywać agresywna i bardzo pobudzona psychicznie. Ponadto nie mogła przebywać na słońcu, bo od razu schodziła jej skóra. Stopniowo wydłużały jej się zęby. Jakby tego było mało, na twarzy zaczęły jej rosnąć włosy. Nietrudno się domyślić, że wszyscy zaczęli jej wtedy unikać, a narzeczony Franek po prostu porzucił. Marianna zrezygnowała z pracy i zaszyła się z córką w domu. Ludzie przypomnieli
sobie Elenę Constantin i po okolicy rozniosła się wieść, że Helena zamieniła się w wampira. Zaczęto im grozić. Ludzi szczególnie podburzał Franek i Gienia, pierworodna córka Józefa i Cecylii.
***
- Helena popełniła samobójstwo – powiedziałam patrząc na Krzysztofa, który zaglądał mi przez ramię.
- A babcia Genowefa pewnie agitowała do spalenia dworu – dopowiedział Krzysiek.
Siedzieliśmy w milczeniu na schodkach przed wejściem. Spomiędzy kartek pamiętnika wysunęła się czarno biała fotografia przedstawiająca piękną kobietę w długiej sukni i przystojnego mężczyznę. Podniosłam ją i przeczytałam na wpół zamazany podpis:
Der Graf Razvan mit Frau Elena von Constantin, 1904.
- Nie wiadomo, jakie jeszcze skarby kryją stare skrzynie w podziemnej krypcie – wyszeptałam.
- Właśnie, nie wiadomo...
Ktoś powie, że to zbieg okoliczności, ale ja jestem przekonana, że ten dwór czekał na kogoś takiego jak my, aby uwolnić duchy przeszłości i ujawnić światu tajemnicę swoich nieszczęsnych mieszkańców.

Z zamyślenia wyrwał nas odgłos silnika zbliżającego się samochodu policyjnego. Jakby na to nie patrzeć, byliśmy teraz na miejscu przestępstwa. Zza chmur wyjrzało popołudniowe słońce i oświetliło ruinę, która kiedyś była dworem prawdziwego hrabiego z Siedmiogrodu.

Iza Raszka 

Stary dom

- Dzień dobry, panie Macieju.
- Dzień dobry, pani Kaju. Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani przyjechać i obejrzeć ten budynek. Mogła pani zrezygnować ze spadku… Nawet nie wie pani jak długo musieliśmy panią szukać? Jest pani ostatnią żyjącą krewną hrabiego von Doluhe.
- Tak, wiem… Nawet nie wiedziałam o tym, że miałam wuja… Na początku nie chciałam nawet o niczym słyszeć… Właściwie przekonały mnie ostatecznie zdjęcia, które mi pan wysłał. Są takie… Wyjątkowe… Mimo iż ten domek to właściwie ruina. Właściwie jestem ciekawa tych wszystkich cudnych przedmiotów, które tam się znajdują, chociażby pianino. Wie pan, że ja nigdy nie miałam pianina? 
Maciej uśmiechnął się szeroko. 
- To co wchodzimy do środka?
- Tak!
Kaja nie mogła się już doczekać, była bardzo podekscytowana. 
Weszli na teren posiadłości, która już za chwilę miała należeć do niej.
Mąż nazwał ją wariatką gdy zobaczył kilka zdjęć, które mu wczoraj w nocy pokazała po jego powrocie z delegacji.
Kaja jak zaczarowana rozglądała się dookoła. Mimo stanu budynku, teren posiadłości był wyjątkowo zadbany. Wszędzie rosły piękne różane krzewy. Traf chciał, że to jej ulubione kwiaty.
Coraz bardziej jej się tu podobało. Oczami wyobraźni widziała siebie odpoczywającą się w hamaku powieszonym na dwóch wiekowych już brzozach rosnących na tyłach budynku.
Maciej otworzył drzwi. Weszli do środka.
Tam znajdowały się tylko cztery pomieszczenia - w tym mała izebka, w której stała stara komoda i wiele innych pięknych, ale i zniszczonych przedmiotów, w tym wielkie małżeńskie łoże z pięknie zdobionymi ramami.
Kaja w miejscu się w nim zakochała.
Zajrzała do komody, znalazła tam kilka starych ubrań, zdjęcia kochającej się czteroosobowej rodziny i notes w skórzanej okładce. Otworzyła go na przypadkowej stronie i zaczęła czytać:
- „Henryku, ukochany... Wprawdzie na początku naszej znajomości nie bardzo nam się układało. Nie zawsze byłam fair wobec ciebie, robiłam ci wiele psikusów... Lecz już od dawna jestem w tobie zakochana... Ująłeś mnie między innymi swoją mądrością, opanowaniem, zaradnością... A dziś, stojąc tu przy tobie, biorę sobie ciebie za męża i ślubuję zrobić wszystko, aby rozjaśnić każdy twój dzień, zawsze trwać przy tobie, wspierać cię, być wierną, a przede wszystkim kochać cię aż po kres moich dni. Na świadków biorę wszystkich tu zebranych, a obrączka niech będzie symbolem mojej miłości i oddania.”
Przerwała by złapać oddech i po chwili kontynuowała:
- „Anno, najdroższa... Początki były trudne. Nie ukrywam, że twoja spontaniczność, ciągła chęć robienia kawałów działały mi na nerwy. Nie pasowało to do mojego poukładanego i dobrze zorganizowanego świata. Lecz gdy tego zabrakło, nie byłem sobą. Wtedy zrozumiałem, że kocham to w tobie, twój uśmiech, radość, chęć do życia. Rozjaśniasz już od dawna każdy mój dzień. A dziś, stojąc tu przy tobie, biorę sobie ciebie za żonę i ślubuję zrobić wszystko, aby rozjaśnić każdy twój dzień, zawsze trwać przy tobie, wspierać cię, być wiernym, a przede wszystkim kochać cię aż po kres moich dni. Na świadków biorę wszystkich tu zebranych, a obrączka niech będzie symbolem mojej miłości i oddania.”
Cofnęła kilka stron i znów poruszona czytała na głos:
-„Dzisiaj wróciłam ze szpitala, Henryk obiecał mi opowiedzieć naszą historię, musiałam ją zapisać, na razie w skrócie, ciągle na nowo ją odkrywam. Zacytuję Henryka:
Nasi rodzice poznali nas ze sobą 16 lat temu. Postanowili, że będę u was spędzał każde lato i zimę - zaczął, miał nieobecny, charakterystyczny dla osoby pogrążonej we wspomnieniach wzrok. - Szczerze? Na początku nie przypadliśmy sobie do gustu. Ty miałaś mnie za nad wiek poważnego mądralę. Ja z kolei ciebie za rozpieszczoną, marudną pannicę. Lubiłaś robić mi dowcipy, wiesz? - Mówiąc to zaśmiał się serdecznie. Nie mogłam i ja się nie uśmiechnąć. - Jednak z czasem miałem tego już dość. Nie byłem w stanie ci się zrewanżować... Z każdym rokiem miałem coraz mniejszą ochotę spędzać z tobą czas. Wiedziałem jednak, że muszę. Postanowiłem więc cię unikać. To było trudne, nie pozwalałaś mi na to. Zawsze robiłaś mi na złość. Trwało to parę lat. W końcu sama zaczęłaś mnie unikać. Nie wiesz, jak mnie to wtedy cieszyło. Miałem wreszcie odrobinę spokoju. I tak mijały lata, aż do pewnej zimy. Złamałaś wtedy nogę i musiałaś cały czas leżeć. Wiedziałem, że tego nie cierpisz. Uwielbiasz przecież być ciągle w ruchu. Chcąc, nie chcąc zacząłem się tobą opiekować, dotrzymywać ci towarzystwa. Z początku niechętnie. Myślałem, że nic, a nic się nie zmieniłaś. Bałem się, że ciągle będziesz marudzić. Nie wiedziałem czy chcesz żebym z tobą siedział. Myliłem się jednak. Dzielnie znosiłaś fakt, że musisz leżeć. Nie miałaś też nic przeciwko mojemu towarzystwu. Nie marudziłaś, nie skarżyłaś się... Ale też nie uśmiechałaś się, byłaś małomówna... Po paru dniach zdałem sobie sprawę, jak bardzo w tamtym momencie i przez ostatnie lata brakowało mi twoich wygłupów, śmiechu. Ta dziewczyna ze złamaną nogą to nie byłaś ty. Nim się obejrzałem, zacząłem robić wszystko, żeby tamta Anna wróciła. Starłem się na wszelkie sposoby poprawiać ci humor. Opowiadałem śmieszne historie, anegdotki. Czytałem ci na głos książki. Zacząłem nawet nosić cię na barana po podwórzu. Ale wtedy wszyscy patrzyli na nas i się dziwili. Niektórzy mówili nawet, że chyba ktoś nas podmienił. Wiedzieli przecież, że się unikamy, a tu nagle takie coś. Te wszystkie rzeczy pomogły, jednak tylko w niewielkim stopniu. Nie miałaś tego błysku w oku, co wcześniej. Pewnego ranka zapytałaś mnie, po co to robię, skoro cię nie lubię. Nigdy nie zapomnę smutku, jaki malował się na twojej twarzy, gdy o to pytałaś. Zrozumiałem wtedy, że to przeze mnie jesteś taka smutna i że bardzo cię zraniłem, odsuwając od siebie. Oczywiście powiedziałem, że cię lubię. Wyznałem też, dlaczego taki byłem, że nie wytrzymywałem już twojego zachowania. Powiedziałaś, że myślałaś, że ono mi zaimponuje. Tego dnia pierwszy raz usłyszałem z twoich ust słowo „przepraszam”. Wiele sobie wyjaśniliśmy. Dałaś mi nawet pierwszego buziaka. Od tamtego czasu byliśmy przyjaciółmi. Wróciłaś stara ty. Uśmiechnięta, rozmowna psotnica. Ja stopniowo przez kolejne lata uświadamiałem sobie, że jestem w tobie zakochany. Jednak to nie ja pierwszy się do tego przyznałem. Kiedy usłyszałem z twoich ust „kocham cię” po raz pierwszy byłem najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Obiecałem sobie wtedy, że zrobię wszystko, żebyś już zawsze była szczęśliwa i uśmiechnięta.”
Kaja płakała…
- Gdzie mam podpisać?- spytała z uśmiechem.
Maciej podsunął jej dokumenty i wskazał odpowiednie miejsce.
Kaja z radością złożyła na nich swój podpis, teraz tylko musiała wykombinować skąd wziąć pieniądze na remont jej przyszłego domu.
Ale to już zupełnie inna historia.


Kokonikowi,
Karolci,
Dragonowi,
Oli
I sobie samej.
Są ludzie, których nie dostrzegamy pół swojego życia, są też tacy, których poznajemy przez przypadek. Są osoby mieszkające kilka metrów dalej oraz tacy, których ledwo co znasz, a wydaje się jakby byli z Tobą całe życie…
Bo czasami nie trzeba słów, by się zrozumieć.

Małgorzata Irena Szumann
Na miarę księżniczki

Słońce prażyło niemiłosiernie. Jego promienie wdzierały się do jednego z pomieszczeń chatki stojącej na uboczu, z dala od reszty domostw. Pokój nie był duży, mimo że ilość przedmiotów znajdująca się w środku mówiła zdecydowanie co innego. Dosłownie każdy skrawek podłogi zajmowały różnego koloru materiały, nici, przeróżne wstęgi i artykuły krawieckie. W gąszczu porozrzucanych rzeczy siedziała drobna dziewczyna. Blond włosy spięte miała w luźny warkocz, opadający na ramię. Ubrana w znoszoną  flanelową koszulę, usiłowała przyszyć czarny guziczek do ubrania, nad którym właśnie pracowała. Przerwało jej ciche pukanie do drzwi i chwilę później w progu pokoju pojawiła się staruszka uśmiechnięta od ucha do ucha.
– Witaj Amelio, czy przeszkadzam? – zapytała. 
– Skądże znowu! – Zaprotestowała dziewczyna. – Niech pani przejdzie do salonu. Zaraz przyjdę z naprawionym fartuszkiem – powiedziała, wstając. Starowinka doskonale znała  każdy kąt tego domu. Była tutaj częstym gościem nie tylko dlatego, że ciągle miała do zacerowania swoje ulubione fartuchy, ale lubiła tę dziewczynę. Od pierwszej chwili Amelia urzekła ją swoją życzliwością oraz skromnością i to właśnie te cechy sprawiły, że kobiety darzyły się sympatią. Od ich pierwszego spotkania minęło pięć lat, a między nimi utworzyła się silna nić przyjaźni.
Kobieta weszła do pokoju obok, w którym było pianino zbudowane z ciemnego drewna, a na stoliku umieszczonym przy oknie stał malutki wazonik wypełniony polnymi kwiatami. To właśnie tu obie panie przegadały większą część dnia, kiedy po raz pierwszy się spotkały. Kobieta usiadła na jednym z drewnianych krzeseł przysuniętych do stolika i cierpliwie czekała na przybycie dziewczyny. Ta zjawiła się po kilku minutach z kitlem przewieszonym przez ramię i tacą w dłoniach, na której umieściła dwie szklanki napełnione kompotem z jabłek. Ostrożnie postawiła ją na stoliku i dopiero wtedy zajęła się prezentowaniem stroju.
– Oprócz zszycia dziury w kieszonce, ulepszyłam go o kaptur. Pogoda ostatnio nie dopisuje. Woda leje się z nieba, a pani stanowczo odmawia noszenia parasolki. Pomyślałam zatem, że pójdziemy na kompromis. Oczywiście można go zdjąć, jednak byłabym rad, widzieć panią z nim na głowie podczas ulewy. – Podała kobiecie materiał i wstrzymując oddech, czekała na jej reakcję.
– Ten materiał… dziecko, czy jest coś, o czym zapomniałaś mi powiedzieć? 
– Pomyślałam… – Zaczęła nieco zawstydzona Amelia. – Pomyślałam, że wszyję w materiał drobinki żywicy. Dzięki temu nie będzie tak bardzo nasiąkać wodą, a w upały zatrzyma ciepło. Ponadto pachnie świeżością  i jest taki…
– Przyjemny w dotyku. – Dokończyła za nią starsza pani, po czym starannie złożyła fartuszek w kostkę i położyła na stoliku. – Bardzo ci dziękuję, kochanieńka. Ile jestem ci winna? – Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką.
– Pani Zofio… Tyle razy mi pani pomagała. Jak mogłabym żądać chociażby grosz.
– To twoja praca. Z tego żyjesz! Nie możesz ciągle szyć dla mnie za darmo.
– To będzie ostatni raz. Obiecuję – powiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się do pani Zofii. 
– Kochana, a co z balem? Myślałaś już co założysz? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie masz zamiaru pójść? – Oczy Amelii rozbłysły z podekscytowania. Bez słowa wstała i wybiegła z pokoju, by wrócić z manekinem ubranym w piękną, długą suknie balową. Pani Zofia wydała z siebie ciche westchnienie. Wstała i obejrzała strój ze wszystkich stron. Suknia opinała manekina w biuście i talii, by niżej opaść kaskadą fal.– Rozumiem, że na tym nie koniec? Jak znam ciebie, to jest to dopiero początek.
– Oczywiście! – powiedziała z entuzjazmem dziewczyna. – Pomyślałam, że dół sukni przykryję jasnymi piórami, najlepiej białymi. Chciałam iść na poszukiwania odpowiednich. Górę zaś poprzetykam kilkoma błyskotkami, które będą skrzyć się w słońcu. –Patrzyła z rozmarzeniem na swoje dzieło, nie mogąc się doczekać kiedy będzie mogła ją ubrać i pójść na bal. Z zamyślenia wyrwała ją pani Zofia, która położyła rękę na jej ramieniu.
– Kochanieńka, ta suknia już teraz jest przepiękna, a co dopiero gdy ją ukończysz. Już za kilkanaście dni będziesz najpiękniejszym stworzeniem, które pojawi się na balu u króla Alberta, ja ci to mówię.Tymczasem nie będę ci przeszkadzać. Ruszaj w poszukiwaniu tych swoich piórek, złotko – powiedziała kobieta. Zabrała ze stolika swój naprawiony kitel i objęła dziewczynę. Obie pożegnały się w milczeniu. Kiedy Amelia usłyszała ciche zamykanie drzwi frontowych, spojrzała ostatni raz na manekina odzianego w suknię, po czym chwyciła wiklinowy koszyk i wyszła na zewnątrz w poszukiwaniu piór.

***
Pani Zofia co jakiś czas ukradkiem spoglądała na naprawiony fartuszek i uśmiechała się mimochodem. Pomimo upływu lat od kiedy zna Amelię, wciąż nie mogła nadziwić się jej zdolnościom i tego, na jakie szalone pomysły wpadała. Kto obsmarowuje materiał żywicą? Albo gdzie znaleźć kapelusz przeciwsłoneczny, na którego rondzie rośnie rzeżucha? Takie ekstrawagancje można było zobaczyć jedynie u Amelii i tylko ona potrafiła takie rzeczy tworzyć z kawałka materiału, i dobrobytu Matki Natury. Ludzie ze wsi chwalili sobie pracę dziewczyny i często przychodzili do niej z prośbą o uszycie stroju lub naprawienie starego, w zamian za dogodną cenę, lub produkt, na którym naprawdę zależało młodej krawcowej. Pani Zofia już nie mogła się doczekać, kiedy wróci do domu i założy swój ulubiony kitel. Podśpiewując wesoło, szła powolutku polną ścieżką w stronę chaty. 

***
Młody mężczyzna odziany w znoszony, podziurawiony płaszcz, szedł przez wieś, rozglądając się dookoła. Kilkudniowy, ciemny zarost odznaczał się na jego jasnej  twarzy, a brązowe oczy wodziły po wieśniakach, jakby kogoś szukał. Nie śpieszył się. Wolnym krokiem szedł przed siebie, a ludzie spoglądali na niego zaciekawieni. Nie wiedział jak długo wędrował. Całkowicie stracił poczucie czasu kiedy przemierzał pobliskie wsie i podsłuchiwał ludzi rozmawiających o swoich problemach i rozterkach.Domów było coraz mniej i wiedział, że opuszcza tę wioskę. Po raz kolejny nie znalazł tego, po co tu przyszedł. Przystanął na chwilę by odpocząć. Wziął głęboki wdech i spojrzał na dróżkę przed sobą. W jego stronę szła starsza kobieta i już z daleka słyszał jej radosny śpiew. Postanowił, że odezwie się do niej. Nie za bardzo wiedział dokąd zmierza, a przed zmrokiem chciał wrócić do domu.
– Przepraszam, mości panią. – Zaczął. Kobieta zatrzymała się i ze szczerym uśmiechem na twarzy spojrzała na chłopaka. – Mogłaby mi wielmożna pani powiedzieć, którą mamy godzinę? – zapytał.
– Dochodzi południe, kochanieńki. Bynajmniej tak wskazuje mój stary zegarek. – Spojrzała uważniej na tarczę swojego zegarka, by upewnić się, że się nie myli. W tym momencie do nozdrzy chłopaka doszedł zapach sosen, tak intensywny, że słowa same mu się wyrwały.
– Pachnie pani sosnami i… żywicą. – Kobieta zaśmiała się.
– To ten fartuszek. Amelia mi go naprawiła i ulepszyła według własnego uznania. Wiem, że się starała i wiem również, że fartuch długo będzie mi służyć, a przy okazji pachnieć. – Pokazała mu małe zawiniątko. Chłopak wziął do ręki materiał. Był lekki, jedwabisty i pachniał sosnami.
– Bardzo piękny i starannie wykonany. Gdzie mógłbym znaleźć tę Amelię? Może i ja bym coś zamówił – powiedział, oddając kobiecie fartuszek.
– Musisz iść cały czas tą ścieżką i za rzeczką skręcić w prawo. Jest tam kilka domostw. Jej ma jasną dachówkę i zielone drzwi, na pewno tam trafisz.
– Bardzo dziękuję za wszelką informację, szanowna pani. – Ujął jej pomarszczoną dłoń, składając na niej pocałunek, po czym ruszył dróżką w wyznaczonym przez starowinkę kierunku. Pani Zofia patrzyła na oddalającą się postać młodzieńca do czasu, aż straciła go z pola widzenia. Dopiero wtedy ruszyła w stronę domu, podśpiewując radośnie i zapominając o chłopaku.
Podróżnik dotarł na miejsce. Jego oczom ukazał domek z charakterystycznymi zielonymi drzwiami. Zapukał w nie mocno i stanowczo, mając nadzieję, że niebawem otworzą się i ujrzy właścicielkę. Niestety drzwi się nie uchyliły. Rozejrzał się dookoła. Okolica była spokojna i cicha. Stały tu zaledwie trzy domy, oddalone od siebie w dostatecznej odległości, by jeden drugiemu nie wchodził w drogę. Zapukał ponownie, jednak efekt był ten sam. Coś mu mówiło, że musi spotkać się z tą dziewczyną i ujrzeć jej prace. Podszedł do jednego z okien i zajrzał przez nie do środka. Jego oczom ukazał się pokoik zawalony materiałem wszelkiej maści. Barwne kolumny kolorowej tkaniny walały się po kątach. Z szuflad wystawały kłębki wełen, nici i wstęg, a tuż przy oknie ujrzał maszynę do szycia. Przez oparcie krzesła przewieszona była flanelowa koszula, cała w plamach od nieznanej mu substancji, zaś po drugiej stronie pomieszczenia rzędem ustawione były manekiny, na których wisiały na wpół gotowe stroje. Chłopak usiłował zobaczyć co kryje się za szafką, która zasłaniała mu widok, gdy usłyszał chrząknięcie.
– Ładnie to tak zaglądać w cudze okna? – Głos wypowiadający te słowa był delikatny i melodyjny, a zarazem w jego tonie dało się wyczuć zdenerwowanie. Podróżnik odwrócił się, a jego oczom ukazała się drobna dziewczyna, z luźno upiętym warkoczem, opadającym jej na ramiona i koszykiem wiklinowym wypełnionym pierzem. 
– Proszę o wybaczenie szanowną panienkę… szukam właścicielki tego domu… wiem, że ma na imię Amelia – powiedział młodzieniec. Dziewczyna przez chwilę przypatrywała się mu, zastanawiając się czy ma od razu zbesztać go za wścibskość, czy pozwolić mu mówić.
– Jeśli nikt panu nie otworzył to znaczy, że właścicielki nie ma w domu, to chyba oczywiste – rzekła. – Ja jestem Amelia. – Dodała po chwili, widząc jak usta chłopaka otwierają się, by coś powiedzieć.
– Nie chciałem być wścibski. Proszę o wybaczenie. – Amelia stała z kamienną twarzą, jednak  po chwili uśmiechnęła się delikatnie.
– Wybaczam tą niezręczność sytuacji. Nigdy panicza tu nie widziałam, jeżeli jednak zna pan me imię to musiał je ktoś panu powiedzieć i chce pan coś zamówić, prawda?
– To była taka starsza pani i miała przedziwny fartuszek… – zaczął.
– Pani Zofia – powiedziała bardziej do siebie niż do chłopaka. – Zatem co miałabym dla pana zrobić?
– Wpierw chciałem się rozeznać… dowiedzieć co można…
– Wszystko – odpowiedziała i uśmiechnęła się do Podróżnika. – Proszę mi wybaczyć czy mógłby mi pan chociaż zdradzić swoje imię? Lubię wiedzieć komu szyję.
– Najmocniej przepraszam… to przez to okno i w ogóle… – Podszedł do Amelii i ujął jej drobną dłoń, składając na niej pocałunek. – Tomas, ale mów mi Tom – odpowiedział.
– Zatem, Tomie, zapraszam do środka – powiedziała dziewczyna, lekko zarumieniona i otworzyła drzwi wejściowe, po czym weszła do środka i gestem zaprosiła chłopaka. Podróżnik poszedł za Amelią, która zaprowadziła go do salonu. – Przepraszam za bałagan – rzekła i wyniosła z pomieszczenia manekina, na którym była suknia balowa. Kiedy wróciła, miała na sobie koszulę, którą Tom widział przez okno, a w dłoni trzymała mały notesik i długopis. Przez ramię przewiesiła sobie miarę krawiecką. Usiadła naprzeciwko chłopaka, obdarzając go serdecznym uśmiechem. Coś w tym uśmiechu urzekło chłopaka. Oto siedziała przed nim drobna postać, która patrzyła z zaciekawieniem wprost na niego. Tylko do niego. Z zamyślenia wyrwał go jej głos.
– Czy chcesz uszyć coś konkretnego? Materiał i wszelkie dodatki będę dobierać według twojego uznania, a przy odrobinie informacji mogłabym dorzucić coś gratis.
– Sam nie wiem. Ujrzałem tą panią z fartuszkiem… to naprawdę wspaniała robota.  Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś był tak oryginalny i dobry w swoim fachu. Chciałbym coś podobnego.
– Znaczy się, fartuszek? Myślałam, że tylko kobiety lubują się w takich rzeczach, ale jeśli nalegasz… Jaki chciałbyś wzór? Kwiatki? Serduszka? – Tom spojrzał na nią lekko zmieszany, a dziewczyna widząc jego minę wybuchła śmiechem. – Żartowałam – powiedziała. – Proponowałabym jakąś kamizelkęalbo marynarkę. Oczywiście jeśli chcesz.
– Miałem raczej na myśli prezent dla rodziców. Nie przypominam sobie, by mieli w swoich strojach tak oryginalne rzeczy i na pewno byliby zachwyceni.
– Jak sobie życzysz. A co ma być tym prezentem? – Po dłuższej rozmowie przy filiżance herbaty, dziewczyna spisała wszystkie uwagi chłopaka w swoim notesie.Czarna marynarka z czerwonymi akcentami i obszytymi w złotym kolorze guzikami oraz czarne spodnie w kant miały być prezentem dla ojca, zaś dla matki Tom zażyczył sobie długiej, delikatnej, w lekko niebieskim kolorze sukni balowej, która mieniłaby się kolorami tęczy w słońcu. Amelia otrzymała również wskazówki z jakiego materiału mają być uszyte stroje, zaś proponowane przez nią dodatki, miały zostać wykonane wedle jej uznania. To właśnie one najbardziej intrygowały Toma i ciekaw był co z tego wyjdzie. Dziewczyna spojrzała na szybko zapisane punkty i zmarszczyła czoło. Przygryzła koniec długopisu jakby się nad czymś zastanawiała. 
– Nie zrozum mnie źle… – Zaczęła. – Masz dosyć wygórowane wymagania, rzec można iście królewskie zważywszy na kolorystykę oraz materiał z jakiego mam korzystać. Trochę niezręcznie mi to mówić, ale czy aby na pewno stać cię na te stroje? Nie wyglądasz na kogoś, kto śpi na złocie. – Chłopak uśmiechnął się tajemniczo.
– Moja droga. Gdybym nie miał czym zapłacić za wykonaną przez ciebie pracę, to nie prosiłbym o jej wykonanie. O wynagrodzenie nie musisz się bać, za to ja lękam się co wymyślisz. Ciągle przed oczami mam ten fartuszek i nie ukrywam, że nadal czuję zapach sosny. – Tymi słowami wywołał uśmiech na twarzy dziewczyny, która coraz bardziej mu się podobała. Widział jej zaangażowanie w pracy, uczciwość i kreatywność, jednak najbardziej spodobała mu się jej skromność. Nie chwaliła się na prawo i lewo, że potrafi stworzyć coś oryginalnego za pomocą kawałka materiału i nici. Uważała swoją pracę za coś naturalnego i nie czuła potrzeby, by na siłę zachęcać kogoś do zamawiania u niej ubrań. Tom pomyślał, że spotkał na swojej drodze wiele kobiet, ale żadna nie zaintrygowała go tak, jak ta prosta dziewczyna mieszkająca na skraju wsi. Inne wieśniaczki nie miały swoich pasji. Każde zajęcie jakie wykonywały robiły z przymusu, a najczęściej słyszane zdanie to „Gdybym została żoną księcia…”. Temat królestwa i potencjalnego bogactwa przewijał się codziennie przez każdą wieś i miasteczko jakie udało się Tomowi odwiedzić. Jakby nie liczyło się na świecie nic oprócz złota i władzy. Robiło mu się niedobrze na samo słowo „królestwo”. Czuł się jak odludek, gdzie wszyscy zainteresowani byli tym co dzieje się na dworze, a on sam jak palec nie miał najmniejszej ochoty tego słuchać. Wszystko zmieniło się, gdy przypadkiem trafił na panią Zofię, a ta pokierowała go wprost pod drzwi Amelii. Dziewczyny, która ani słowem nie wspomniała o dworze króla Alberta. Z rozmyślań wyrwał go głos młodej krawcowej, która machała przed jego twarzą dłonią.
– Tom, słyszysz?
– Przepraszam, zamyśliłem się. Mogłabyś powtórzyć?
– Mówiłam, że będziesz mógł odebrać stroje mniej więcej za dwa miesiące. Czy nie będzie to dla ciebie zbyt długi okres oczekiwania?
– Skądże! – Zaprzeczył chłopak. – Jeśli przez ten czas będę mógł cię odwiedzać, to będzie to dla mnie sama radość.
– Dobrze. –Zgodziła się Amelia. – Tylko zważaj na co się piszesz. Często chodzę po bagnach i nie zawsze wyglądam jakbym była zdrowa na umyśle. Pani Zofia opowiedziałaby ci na ten temat znacznie więcej.
– Z wielką radością dotrzymam ci towarzystwa zarówno tutaj, jak i na bagnach lub gdziekolwiek indziej, a i panią Zofię rad byłbym poznać bliżej.

***
Kiedy Tom wyszedł z chatki Amelii, było już ciemno. Dziewczyna podziękowała mu za towarzystwo i obiecała uszyć stroje najszybciej jak potrafi. Dawno nie spędziła tak miłego wieczoru. Z uśmiechem na twarzy przeszła do pomieszczenia, w którym jeden z manekinów odziany był w niedokończoną suknię balową i zabrała się do  jej wykańczania. Miała cichą nadzieję, że Podróżnik pojawi się na balu i będzie mogła spędzić z nim więcej czasu. Ostatnie piórko z wiklinowego kosza zniknęło długo po północy.
Kolejne dni minęły Amelii bardzo pracowicie. Szyła ubrania dla ludzi ze wsi, dokańczała ostatnie detale przy swojej sukni i z pełnym zaangażowaniem pracowała nad zamówionymi przez Toma strojami. Wieczory spędzała w jego towarzystwie. Chłopak starał się przychodzić codziennie, ale bywały dni, że pojawiał się raz lub dwa razy w tygodniu. Pomagał dziewczynie zbierać przeróżne rośliny w lesie i na łące, zadawał jej setki pytań odnoście pracy jaką wykonuje, a ona cieszyła się, że tak bardzo go to interesuje. Oboje czuli się dobrze w swoim towarzystwie i coraz bardziej się przed sobą otwierali. 
Tydzień przed balem, Amelia ukończyła swoją suknie. Razem z Tomem siedziała w salonie i patrzyła na swoje gotowe dzieło. 
– Piękna – powiedział, patrząc na nią. – Będziesz cudownie w niej wyglądać na balu. Być może się zjawię – rzekł tajemniczo i uśmiechnął się do dziewczyny. – Niestety nie mogę ci powiedzieć wszystkiego co bym chciał, ale jeśli pojawię się na balu to zapewniam cię, że dowiesz się o mnie wszystkiego.
– Jesteś bardzo tajemniczy – powiedziała Amelia.
– Tajemnica to moje drugie imię. Mam tylko nadzieję, że to co będę chciał ci powiedzieć nie sprawi, że uciekniesz jak najdalej ode mnie. – Chłopak zachowywał się dziwnie i Amelia czuła, że coś przed nią ukrywa, ale nie wiedziała co. Tom wstał i składając pocałunek na czole dziewczyny pożegnał się z nią. Młoda krawcowa odprowadziła go do drzwi, które zamknęły się za nim z cichym kliknięciem. Została sama. Ze swoją suknią i perspektywą nadchodzącego balu.
***
W sąsiedniej chacie młoda dziewczyna, której krótkie, czarne włosy opadały na czoło patrzyła przez okno na wychodzącego z domu Amelii Podróżnika. Nie pierwszy raz widziała, jak chłopak opuszcza mieszkanie jej sąsiadki i miała nieodparte wrażenie, że skądś go zna. 
– Mamuśka! – zawołała. – Chodźże tu prędko! – Niebawem obok córki zjawiła się szczupła kobieta z przenikliwym i zaciekawionym wzrokiem. Miała równie czarne włosy jak dziewczyna, spięte w  elegancki kok, z którego uciekło kilka poskręcanych kosmyków. –Kimże on jest? – zapytała. Kobieta spojrzała na Podróżnika, który zbliżał się do ich chaty. Jedynie przechodząc obok ich domu mógł dostać się do mieszkania Amelii. Nie założył jeszcze kaptura dzięki czemu kobieta przyjrzała się uważnie jego twarzy. 
– Wygląda na łachmytę, ale gdyby nim był to nie przypominałby mi kogoś – powiedziała. – Z resztą ta cała pani Zofia też jest wieśniaczką jakich mało, a ta dziewucha się z nią trzyma. Jaka kara nas spotkała, by mieszkać koło takiej dziwaczki, co do domu nawet świnię by wprowadziła – dodała kobieta i odeszła od okna. Córka spojrzała na nią z zaciekawieniem. – Za tydzień bal. Jestem przekonana, że mamy najpiękniejsze suknie w całej okolicy. Już ja się postaram, żeby książę Maksymilian zwrócił na ciebie uwagę. Nie cofnę się przed niczym, by moja jedyna córeczka dostała to co najlepsze.
– Och, mateńko! – zawołała dziewczyna i przytuliła się do niej. Wiedziała, że kto jak kto, ale jej matka nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć to czego chce.

***
Pani Zofia otworzyła zielone drzwi, prowadzące do domu Amelii Jej oczy skrzyły się z podekscytowania.
– No wyjdźże kochanieńka! Niech no cię ujrzy świat! – Ponaglała ją starowinka. Dziewczyna powoli przekroczyła próg domu. Oblana rumieńcem stanęła przed panią Zofią ubrana w pierzastą biel. Suknia balowa skrzyła się w słońcu od wszytych błyskotek, a starannie doczepione do niej piórka lekko falowały na wietrze. Długie blond włosy opadały na jej nagie ramiona. Wyglądała nie jak wieśniaczka, a jedna z dam dworu, na który właśnie się wybierała. 
– Moja piękna – powiedziała jedynie starowinka, bo nic innego nie była w stanie powiedzieć. Amelia uśmiechnęła się zawstydzona. Chwilę później pod jej dom nadjechał powóz. – Baw się dobrze, moja droga.
– Obiecuję, że będę się świetnie bawić. –Amelia wsiadła do powozu, gdzie siedziała jej sąsiadka wraz z córką. Obu paniom dziewczyna również uszyła suknie, takie jakie chciały. Starsza z kobiet – pani Kornelia, ubrana była  w krwiście czerwoną suknie, z głębokim dekoltem i rękawami w trzy czwarte. Strój był prosty, ale rzucający się w oczy. Jej córka – Marta, zażyczyła sobie czarną suknię, której dół z przodu sięgał powyżej kolan, zaś tył lekko ciągnął się po ziemi.  W pasie mieniły się sporych rozmiarów diamenciki, a w krótkich czarnych włosach miała wpięte złotą spinkę. Obie panie z zainteresowaniem przyglądały się dziewczynie, która machała pani Zofii na pożegnanie. 
– Dzień dobry. – Przywitała się, kiedy starowinka zniknęła jej z zasięgu wzroku.
– Dzień dobry, droga sąsiadko – zaszczebiotała matka Marty ze sztucznym uśmiechem.
Gdy tylko kobiety dojechały na dwór króla Alberta i wyszły z powozu, pani Kornelia odciągnęła na bok swoją córkę.
– Widziałaś, jak ona wygląda? Ta wieśniaczka myśli, że w tych swoich piórach zwróci uwagę księcia – syknęła, mrużąc wściekle oczy. To ty masz być królową tego balu, rozumiesz? Musimy koniecznie odszukać księcia zanim ta… ta… zanim on ją zobaczy – powiedziała i ciągnąc Martę za sobą, przekroczyła próg zamku.

***
Amelia na balu bawiła się przednio. Nie odmawiała nikomu tańca, a jej suknia robiła furorę wśród zebranych. Pani Kornelia obserwowała ją zazdrosnym wzorkiem i z minuty na minutę coraz bardziej się denerwowała. Król ogłosił, że jego syn nie pojawi się na balu, więc pani Kornelia krótko przed północą chciała wrócić do domu. Już miała zabrać Martę i wyjść, gdy go ujrzała. Opierał się o balustradę na piętrze i patrzył wprost na Amelię. Kobieta poznałaby księcia z daleka i fakt, że wpatrywał się jak urzeczony w jej sąsiadkę, całkiem wyprowadził ją z równowagi. To spojrzenie wystarczyło, by była przekonana o tym iż książę oniemiał na widok dziewczyny. Koniecznie musiała coś zrobić, by ta dwójka nie przypadła sobie do gustu. Młodzieniec nie wyjdzie do poddanych, zatem miała czas do kolejnego balu, by obmyślić plan, jak zwrócić na siebie i swoją córkę uwagę księcia albo… jak pozbyć się sąsiadki.

***
Podróżnik zjawił się u dziewczyny trzy dni po balu. Przeprosił ją, że nie mógł się pojawić na przyjęciu, ale zatrzymały go ważne sprawy rodzinne. Amelia tak jak wcześniej pani Zofii, opowiedziała Tomowi wszystko ze szczegółami, zaś on słuchał jej z zainteresowaniem. Dopiero gdy miał opuścić jej dom, oznajmiła, że ukończyła stroje jakie zamówił. To co ujrzał przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania, zwłaszcza suknia dla jego matki. Wyglądała niczym wyrzeźbiona w krysztale, a materiał był tak miękki i delikatny w dotyku, że Podróżnik bał się chwycić go mocniej.
– Nie wiem, co powiedzieć – rzekł oniemiały z zachwytu.
– Wystarczy, że zapłacisz mi za wykonaną pracę – odpowiedziała dziewczyna.
– Nie byłem przygotowany na dzisiaj, jednak mogę dostarczyć pieniądze jutro, jeśli nie sprawi ci to problemu.
– Zatem jesteśmy umówieni – odpowiedziała dziewczyna, uśmiechając się szeroko. Oboje posiedzieli jeszcze przez chwilę, po czym Podróżnik pożegnał się z Amelią i poszedł. Jej sąsiadka Marta znowu siedziała przy oknie i obserwowała okolicę. Kiedy zobaczyła Toma, natychmiast zawołała swą matkę. Ta przyjrzała się ponownie młodzieńcowi i coraz bardziej była przekonana, że już go gdzieś widziała. Pełna rezygnacji miała się poddać, gdy nagle ją olśniło.
– Czyżby… – Zaczęła, jednak nie dokończyła. Chwyciła swoją córkę mocno za ramiona i potrząsnęła nią, jakby nic do niej nie docierało. – Już wiem! – krzyknęła. – To ci niespodzianka! To ci dopiero bezczelna smarkula!!! Trzeba się jej pozbyć! – Szybkim krokiem przeszła się przez cały pokój, by stanąć przy drzwiach z triumfalną miną. – Mam plan, a gdy go wykonam, Amelia nie będzie dla ciebie żadnym zagrożeniem. Tak, córeczko! Mamusia utoruje ci drogę do księcia! – Mimo że Marta nie miała zielonego pojęcia, co ma na myśli jej rodzicielka, uśmiechnęła się na samą myśl, że dzięki niej zostanie żoną księcia. Z niecierpliwością wyczekiwała dnia, gdy jej matka wprowadzi tajemniczy plan w życie.

***
Dzięki pomocy pani Zofii, Amelii udało się przygotować wszystkie materiały potrzebne do uszycia nowej sukni balowej w jakiej miała pójść na kolejne przyjęcie. Nie marnując czasu, od razu zabrała się za tworzenie kreacji, zaś staruszka służyła dziewczynie pomocą kiedy tylko mogła. Sam fakt, że Amelia mogła skorzystać z jednego z pomieszczeń jej domu był dla niej niczym dar z niebios. Suknia jaką chciała stworzyć, miała być rozłożysta na samym dole, tak, by jej materiał ciągnął się po ziemi. W jej małej chatce nie starczyłoby na to miejsca. Całymi dniami przesiadywała w domu pani Zofii i nie wyściubiała nosa po za pomieszczenie w jakim postanowiła pracować nad swoim strojem. Pozostało jedynie nadanie koloru sukni, jednak na to nie starczyło już sił przepracowanej dziewczynie. 
– Dziecko. Ta suknia już jest piękna… Jeszcze nigdy nie widziałam, by ktoś był tak kreatywny, tak oryginalny, tak… Wróć do domu i prześpij się. Jesteś wykończona, pracujesz całymi godzinami, a do balu zostało przecież tyle dni. Możesz przyjść jutro i wtedy obsypiesz materiał sukni, czym tylko zechcesz, ale teraz serce mnie się kroi, gdy tak na ciebie patrzę. – Pani Zofia obawiała się, że Amelia jej nie posłucha i te ostatnie kosmetyczne poprawki będzie chciała dokończyć jeszcze dziś, jednak dziewczyna wstała z klęczek, otarła rękawem pot z czoła i uśmiechnęła się nieznacznie do staruszki.
– Ma pani rację. Wrócę jutro i dokończę suknię. Dzisiaj padam z nóg. Jeszcze raz dziękuję, że użyczyła mi pani jednego ze swoich pokoi do pracy nad tą suknią.
– Ach, chociaż tak mogłam ci się odwdzięczyć za te wszystkie przepiękne fartuszki, a teraz zmykaj kochanieńka do siebie. Zobaczysz, że sen dobrze ci zrobi i jutro wypoczęta zakończysz pracę. – Amelia pożegnała się z panią Zofią i wyszła z jej domu, biorąc głęboki wdech. Chłodne powietrze trochę ją orzeźwiło i przez chwilę chciała nawet wrócić, jednak uznała, że staruszka ma racje. Sen dobrze jej zrobi. Z myślami pogrążonymi pod fałdami prześcieradeł i koców, ruszyła w drogę powrotną do domu, jednak zamiast dobrze sobie znanej chatki, ujrzała słup ognia. Z przerażeniem w oczach czym prędzej pobiegła w stronę palącego się domu, którego ogień trawił już dach i przednią ścianę mieszkanka. Dopiero po chwili ujrzała, jak dużo ludzi znajduje się obok i usiłuje ugasić pożar. 
– Moje stroje! – krzyknęła zrozpaczona. Chciała wbiec do chatki i uratować co się da, gdy ogień buchnął przez jedną z szyb, tłukąc ją na malutkie kawałeczki. W ostatniej chwili jeden z jej sąsiadów uchronił ją od poparzenia.
– Za późno Amelko! – krzyknął jedynie, próbując przekrzyczeć innych ludzi, którzy biegali z wiaderkami wody. – Pomóż nam gasić pożar, może coś uda nam się uratować! – Nie trzeba było mówić tego dziewczynie drugi raz. Razem z innymi biegała z wodą i zalana łzami oblewała go, modląc się w duchu, by chociaż rodzinne pamiątki pozostały nietknięte. Po chwili, która zdawała się być wiecznością przybyła straż pożarna i to dzięki niej udało się ugasić płomienie. Dom był w opłakanym stanie. Tuż przy drzwiach ziała wielka dziura, przez którą spokojnie można było wejść do środka, dach zapadł się, jakby niedługo miał cały runąć i nie wiadomo było, co dziewczyna zastanie w środku. Ludzie, którzy przyszli z pomocą powoli oddalali się do swoich domów, składając Amelii najszersze wyrazy współczucia. Jeden ze starszych panów podszedł do załamanej i jeszcze nie dowierzającej krawcowej.
– Masz gdzie się podziać? Moja chata może i mała, ale znajdzie się w niej miejsce dla ciebie.
– Dziękuję… mam gdzie mieszkać, proszę się o mnie nie martwić – odpowiedziała. Mężczyzna wzruszył ramionami i tak jak pozostali odszedł, pozostawiając dziewczynę samą. Amelia patrzyła na to, co zniszczył ogień. Bała się wejść do środka. Kiedy w końcu postanowiła przekroczyć próg swojego domu, usłyszała głos swojej sąsiadki.
– Amelio kochana, nie ma sensu tam dziś wchodzić. Jest już ciemno i tak nic tam nie zobaczysz. Przenocuj w moim domu, a jutro razem pójdziemy i sprawdzimy co się uchowało. 
Pani Kornelia stała nieopodal i gestem zapraszała do siebie dziewczynę. Propozycja była kusząca. Zmęczona Amelia na nic nie miała siły, a zderzenie z przykrą rzeczywistością, jeszcze bardziej by ją dobiło. Z głową opuszczoną w dół, podeszła do pani Kornelii, która objęła ją w pasie i zaprowadziła do swojego domu.
Kiedy tylko dziewczyna znalazła się w ciepłym pokoju i położyła się na łóżko zasnęła jak kamień. Przebudzona wdzierającym się do pomieszczenia słońcem, wstała i przetarła swoje napuchnięte od płaczu oczy. Zdarzenia minionego wieczoru dopiero docierały do jej umysłu, a gdy całkiem oprzytomniała, wstała chcąc niezwłocznie zobaczyć swój dom. Podeszła do drzwi z zamiarem otworzenia ich, jednak te były zamknięte. Zdziwiona pociągnęła za klamkę mocniej, jednak to nie poskutkowało. Była zamknięta. Spojrzała przez okno i dopiero wtedy zobaczyła, że umieszczone są w nim kraty. Myśl jaka przebiegła przez jej głowę była zatrważająca.
– Pomocy! – krzyknęła. Niespełna minutę później usłyszała, jak ktoś się zbliża. 
– Nie wydzieraj się tak smarkulo. Nikt prócz mnie i mojej córki cię nie usłyszy. – To był głos pani Kornelii. Amelia nic z tego nie rozumiała. Dlaczego kobieta ją uwięziła? Usłyszała szczęk otwieranych drzwi i jej oczom ukazała się jej sąsiadka. W wytwornej sukni stanęła w progu i popchnęła dziewczynę, tak że upadła na podłogę. Z uśmiechem na twarzy postawiła tuż przed nią talerz z jedzeniem i wyszła zamykając za sobą drzwi. Amelia nie zdążyła do nich dobiec. Już była zamknięta. – Smacznego. Ażeby ci w gardle stanęło… kochanieńka. – Próbowała udawać głos pani Zofii, po czym z mrożącym krew w żyłach śmiechem oddaliła się.
Od zniknięcia Amelii minęły dwa tygodnie. Zarówno pani Zofia jak i Podróżnik zaczęli się o nią martwić i żadne z nich nie wiedziało gdzie jej szukać. Dzień po pożarze, starsza pani poszła odwiedzić dziewczynę, która nie zjawiła się u niej do południa, a kiedy zobaczyła dom, wbiegła do niego, by sprawdzić, czy nie znajdzie tam nieżyjącej dziewczyny. Chatka była pusta, co podniosło ją na duchu, jednak gdzie zatem podziała się Amelia? Nikt nie wiedział gdzie dziewczyna udała się po ugaszeniu pożaru. Mężczyzna, który proponował jej nocleg, zapewniał panią Zofię tysiąckrotnie, że młoda krawcowa mówiła, że ma gdzie zamieszkać, więc tak jak reszta oddalił się z miejsca wypadku. Amelia przepadła.

***
Tom nie potrafił skupić się na niczym. Ciągle zastanawiał się gdzie podziała się Amelia. Gdy ujrzał jej dom, jego serce podskoczyło mu do gardła. Obawiał się najgorszego, ale nie zastał w niezdatnej do mieszkania chatce dziewczyny. Każda czynność jaką wykonywał nie sprawiała mu radości. Był rozdrażniony, wiecznie zamyślony i ciężko było się z nim dogadać. Jedyną nadzieją na odnalezienie Amelii było odkrycie wszystkich kart, a tego nie chciał robić. Niestety nie pozostało mu nic innego. Postanowił, że następnego dnia odwiedzi panią Zofię i powie jej to, co zamierzał wyjawić Amelii.
Starowinka kiedy tylko usłyszała pukanie do drzwi, szybkim krokiem poszła je otworzyć. W progu ujrzała młodego mężczyznę, któremu towarzyszyło dwóch rycerzy.
– Pani Zofia, czy tak? – Kobieta ujrzawszy młodzieńca klęknęła przed nim pokornie.
– Miłościwy książę! – zawołała. – Czym mogę służyć? – zapytała, nie podnosząc wzroku. Książę pochylił się nad kobietą i pomógł jej wstać. Pani Zofia cała drżała.
– Potrzebuję pomocy, wielmożna pani, a tylko pani może mi pomóc. Czy możemy wejść?
– Oczywiście! Proszę, proszę! – Zaprosiła przybyszy do środka i zamknęła za nimi drzwi. 
To właśnie wtedy starsza pani dowiedziała się całej prawdy. Tak naprawdę Podróżnik był księciem. Chłopak opowiedział kobiecie ze szczegółami, jak podróżował po wsiach, podsłuchiwał ludzi, słuchał jakie mają problemy, w czym trzeba im pomóc, a przy okazji szukał swojej drugiej połówki. To właśnie dzięki pani Zofii odnalazł Amelię, która od pierwszej chwili zawróciła mu w głowie, a teraz przepadła i nikt nie wiedział, gdzie jej szukać.
– Musze ją znaleźć, chociażbym miał przeszukać cały kontynent, jednak boję się jej reakcji, gdy dowie się o mnie tego co pani teraz. – Zakończył swoją przemowę.
– Amelia z pewnością kocha pana jako człowieka, a nie pański dobytek, ale co my możemy zrobić… – Westchnęła starowinka. Było widać, że porzuciła wszelką nadzieję, na odnalezienie dziewczyny. Wtenczas książę uśmiechnął się.
– Zrobimy to, co każdy zastępca władcy ma prawo zrobić. Przeszukamy każdy dom.
Tak też się stało. Pani Zofia wraz z księciem i jego dwoma rycerzami, pukała do drzwi każdego z domostw i szczegółowo przeszukiwała kąty chałup. Wieśniacy chcieli czy nie, z rozkazu księcia musieli wpuścić go do środka, jednak w żadnym z domów nie odnaleźli Amelii. Wieść o poszukiwaniu dziewczyny rozniosła się w zastraszającym tempie i kiedy tylko informacja doszła do uszu pani Kornelii, kobieta upewniwszy się, że powzięła wszelkie środki ostrożności, czekała na przybycie księcia. Słysząc pukanie do drzwi, przybrała minę niewiniątka i otworzyła je.
– W imieniu księcia Maksymiliana, mamy rozkaz przeszukać pański dom w celu odszukania krawcowej Amelii – rzekł jeden z rycerzy, po czym odsunął panią Kornelię od drzwi, przepuścił w nich księcia i staruszkę, po czym dopiero zezwolił właścicielce pójść w ślad za nimi. Maksymilian obejrzał wnętrze domu. Było zadbane i przytulne. Nie spodziewał się, że odnajdzie w nim dziewczynę. Razem z towarzyszami przeszukali każdy kąt domu, zaś podenerwowane pani Kornelia oraz Marta chodziły za nimi jak cień, modląc się, by nie zauważyli wejścia do piwnicy ukrytego pod dywanem. 
Wtem do drzwi domu ktoś zapukał i w progu pojawił się mężczyzna. Wlazł do środka jak do siebie, stanąwszy przy wejściu do piwnicy z dużym workiem.
– Ziemniaki przyniosłem. Władować do spiżarni? – Nie czekając na odpowiedź osłupiałej kobiety, odsunął dywan i otworzył przejście na dół. Książę wymienił spojrzenia ze swoimi rycerzami.
– Tam nic nie ma – powiedziała szybko pani Kornelia. – To tylko spiżarnia.
– Sprawdzimy to – odpowiedział jeden z rycerzy. Książę wszedł do środka jako pierwszy. Na końcu ciemnego korytarza ujrzał drzwi, w których zamku wisiał klucz. Ostrożnie przekręcił je i uchylił przejście. Jego oczom ukazała się skrępowana dziewczyna, z oczami wypełnionymi łzami. Na ramionach miała sińce, a wyraz jej twarzy zmroził mu serce.
– Amelio! – zawołał i podbiegł do dziewczyny. Była słaba i z ledwością widziała kontury osoby, która się do niej zbliżyła.
– Tom? – spytała cicho.
– Boże… jak się cieszę, że żyjesz… – Z pomocą rycerzy uwolnił Amelię i przytulił do siebie. 
– Na mocy prawa danego mi przez mojego ojca, króla Alberta, skazuję was na więzienie, do chwili kiedy król będzie mógł was sprawiedliwie osądzić. Nie godzi się więzić drugiego człowieka! – Zagrzmiał jego głos. Jeden z rycerzy podszedł do kobiet i mocnym uściskiem chwycił je za ramiona i wyprowadził z domu. Tymczasem Maksymilian zwrócił się do Amelii.
– Wszystko będzie dobrze…
– Będzie dobrze – powtórzyła dziewczyna i zemdlała.

***
Amelia obudziła się w ogromnym łożu z baldachimem w pięknej komnacie. Obok ujrzała panią Zofię, która przyglądała jej się ze zmarszczonym czołem.
– Obudziłaś się, dziecko moje kochane – powiedziała i ścisnęła dłoń młodej krawcowej. 
– Gdzie ja jestem? Co się stało?
– Ach. – Westchnęła starowinka.  – To długa historia. – Dodała, ale rozpoczęła opowieść. Powoli opowiedziała wszystko, co miało miejsce od chwili, gdy spotkała księcia po raz pierwszy. Kiedy zakończyła swoją opowieść, spojrzała z niepokojem na dziewczynę.
– Czyli Tom, to tak naprawdę… książę?
– Tak – odpowiedziała pani Zofia. Przez chwilę obie milczały.
– A moja suknia?! Kiedy bal?! Czy ona…
– Wszystko na ciebie czeka. – Zapewniła ją starowinka i uśmiechnęła się do młodej dziewczyny. Wiedziała już, że Amelia uwierzyła w każde jej słowo i nie ma zamiaru uciekać przed księciem, którego pokochała, znając go jako zwykłego, szarego człowieka. 
Kiedy tylko dziewczyna wydobrzała, chciała wrócić do domu. Nie była tam od felernego dnia, kiedy cały jej dobytek pochłonął ogień. Wraz z panią Zofią oraz Maksymilianem, który uparł się, że będzie im towarzyszyć ruszyli do wsi, gdzie mieszkała Amelia. Dziewczyna ostrożnie podeszła do swojego domu. Nie opłacało się wchodzić do niego drzwiami, które ledwo trzymały się na zawiasach. Weszła do środka przez ziejącą obok dziurę wprost do swojej pracowni. Wszystkie materiały jakie miała, były nadpalone lub całkiem spopielone. Każda z szuflad pootwierana, wystawały z nich strzępki materiałów, upchane na siłę. W sypialni zastali totalny syf. Złota narzuta miała ślady ubłoconych butów, każda szafka była otwarta, a na podłodze leżały odłamki sypiącego się sufitu i skrawki materiałów. Dziewczyna podeszła do jednej z komód. W jednej z szuflad miała ukryty kuferek. Drżącą ręką otworzyła go, po czym wypuściła głośno powietrze. W środku znalazła nie naruszone, pożółkłe zdjęcia swojej rodziny. To właśnie na tych zwykłych, ale jakże cennych rzeczach najbardziej jej zależało. Wszystkie pamiątki rodzinne, włożyła z powrotem do kuferka i zabrała ze sobą. Opuszczając dom, obejrzała się za siebie ostatni raz, po czym wraz z panią Zofią i Maksymilianem poszła do mieszkania starszej pani. Książę spędził z nimi popołudnie, przeprowadzając z paniami rozmowę na temat tego, co się wydarzyło.
– Mój ojciec nie odwoła jutrzejszego balu. To właśnie na nim chciałem oznajmić wszystkim, że wybrałem sobie ciebie za żonę. – Zwrócił się do dziewczyny, która oblała się rumieńcem.
– Będę gotowa, tylko muszę ukończyć suknię. Pozwól mi tą ostatnią noc spędzić u pani Zofii.
– Jak sobie życzysz, moja droga. Czy mogę cię wypatrywać na jutrzejszym balu?
– Jak najbardziej – odpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się do księcia. Kiedy tylko się pożegnali, Amelia zabrała się do pracy. Pozostało jej jedynie nadać barwę swojej sukni. Stanęła przed manekinem, na którym wisiał jej strój, zaś pani Zofia podała jej kubełek, w którym dziewczyna miała przygotowaną substancję, którą ubarwi materiał. Chwyciła pędzel i mocząc go w złotym płynie, delikatnie zaczęła smarować nim suknię, wykonaną z pajęczych nici, które utwardziła żywicą i bezbarwnym klejem. Złocisty płyn wtapiał się w delikatne nitki, nadając sukni cudowną złotą barwę. Cały proces trwał nie więcej niż godzinę, zaś efekt końcowy był oszałamiający. Amelia odłożyła pędzel na miejsce i spojrzała na swój strój. 
– Gotowa – powiedziała. Pani Zofia uściskała młodą krawcową.
– Moje kochane dziecko – rzekła jedynie starsza pani, bo na nic więcej nie mogła się zdobyć.
Następnego dnia odbył się bal.  Książę siedział obok swoich rodziców, którzy wiedzieli tylko, iż dziś ujrzą synową. Gdy Amelia pojawiła się na balu, nie mieli żadnych wątpliwości, że to właśnie o nią chodzi. Ludzie schodzili jej z drogi. Ze spuszczoną głową szła przed siebie w kierunku podestu, na którym zasiadał władca z małżonką oraz Maksymilian. Pani Zofia towarzyszyła jej przez cały czas. Dziewczyna uniosła wzrok i oniemiała. Król i królowa odziani byli w stroje, które sama uszyła na prośbę Maksymiliana. Pamiętała tę chwilę jak dziś, kiedy to będąc przekonana, że rozmawia ze zwykłym wieśniakiem, przyjmowała zlecenie od chłopaka na te stroje. Łza zakręciła się jej w oku, ale opanowała wzruszenie. Książę wstał i chwycił dziewczynę za rękę, po czym poprowadził przed oblicze króla.
– Ojcze mój i królu, to kobieta, którą chciałbym pojąć za żonę – powiedział. – Czy zechciałbyś nas pobłogosławić? – W sali zapanowała cisza. Król Albert wstał.
– Czy ty, młoda damo również tego pragniesz? – Amelia potwierdziła jedynie skinieniem głowy. – Zatem błogosławię wam moje dzieci. Macie moje całkowite poparcie – rzekł król, po czym w pomieszczeniu zapanowała wrzawa. Ludzie świętowali do białego rana, a kiedy władca ogłosił zakończenie przyjęcia w końcu mógł na spokojnie porozmawiać z synem i jego przyszłą żoną. Oboje opowiedzieli mu jak się poznali i gdzie książę odnalazł dziewczynę, gdy spłonął jej dom. Król musiał osądzić panią Kornelię oraz jej córkę, a także zadecydować co zrobić z dawnym domem Amelii. Dziewczyna nie chciała go opuszczać tak samo jak nie chciała rozstawać się z panią Zofią. Król Albert doskonale rozumiał rozterki młodej krawcowej, dlatego nakazał odbudować chatkę dziewczyny, zaś pani Zofii dał zezwolenie na odwiedzanie dziewczyny w dworze, a także możliwość zamieszkania w nim. Starsza pani niezmiernie ucieszyła się z tej informacji. Traktowała Amelię jak własną wnuczkę i chcąc być jak najbliżej niej, postanowiła wprowadzić się na dwór, dom zaś wynająć. Amelia nadal szyła dla ludzi. Swoją chatkę przeobraziła w pracownię i każdy mógł przyjść do przyszłej księżniczki zamówić dla siebie ubranie. Maksymilian z dumą patrzył na swoją wybrankę, która z zaangażowaniem zabierała się do pracy, jakby zmiana statusu z wieśniaczki na księżniczkę nie zmieniała praktycznie nic. Uniósł miarę krawiecką i podał ją Amelii.
– Na miarę księżniczki – szepnął jej do ucha. To zdanie było najpiękniejszym jakie dziewczyna słyszała z ust Maksymiliana za każdym razem, gdy uśmiechnięty od ucha do ucha odwiedzał ją w pracowni. Widział ile radości sprawia jej szycie dla poddanych i nie zamierzał tego zmieniać, chyba że Amelia sama o tym zadecyduje. Zarówno on jak i jego rodzice ogromnie się cieszyli, że dziewczyna pojawiła się w ich życiu, zaś pani Zofia i wieśniacy nie mogli wymarzyć sobie lepszej księżniczki.

Andrzej Michał 
„Moja Lotaryngia” 

Wiruje przestrzeń, wiruje czas, koło historii unosi nas. Jestem tam wśród nich i tu, pośród was.
Minęło dokładnie sto lat od chwili, kiedy pierwszy raz znalazłem się dokładnie tu oto w tym miejscu.
I natychmiast, by nie było żadnych nieporozumień, wyjaśnię kwestię mego wieku; nie jestem wcale ponad stuletnim matuzalemem a tylko, tak samo jak kiedyś, tak i dzisiaj mam lekko ponad czterdziestkę. Dla mężczyzny wiek to idealny, nie za dużo i nie za mało, tak w sam raz.
W podobnym wieku był pewien Francuz ze stolicy Lotaryngii, pięknego miasta Metz, kiedy w połowie dziewiętnastego wieku zawitał przypadkiem do Zagłębia Dąbrowskiego i uwiedziony jego niezaprzeczalnymi walorami, postanowił zainwestować tu swe pieniążki.
Wykupił ów Lotaryńczyk od jednego Polskiego Hrabiego niezły kawał gruntu, pod którym znajdowały się ogromne pokłady „czarnego złota”, czyli węgla kamiennego.
Kopalnia powstała szybko, może nawet za szybko, przy jej budowie straciło życie kilkadziesiąt osób a tych z utraconym zdrowiem nikt nie zliczy, ale to nie było ważne. Liczyły się tylko zyski. A te były ogromne. Wszak węgiel sprzedawał się znakomicie na całym świecie. 
Przy tak ogromnym kapitale nasz Lotaryńczyk, wzorem miast przemysłowych Anglii i Francji postanowił zbudować tuż obok hutę żelaza, oraz koksownię. 
Stal wytapiana w Zagłębiu należała do najlepszych na świecie, nie było problemów z jej zbytem. 
Majątek Lotaryńczyka przyrastał z dnia na dzień, przekraczając wszelakie normy przyzwoitości. To i wydatki zdawało się musiał mieć spore? Nic z tych rzeczy. Pan Mortimer – tak się ów Francuz nazywał, był nadzwyczaj skromnym człowiekiem. Wiódł on prywatnie niezbyt wystawne życie a całą niemalże zarobioną fortunę inwestował dalej w swe przemysłowe imperium.
Wyjątek stanowiło cztery hektary w tak zwanej „zielonej dolinie”, położonej pomiędzy jego kopalnią a hutą, gdzie sprowadzeni z Francji architekci zbudowali gustowny pałacyk, co ciekawe w stylu, nie rodem z Lotaryngii a raczej z położonej nad oceanem Bretanii. Ogród okalający pałacyk, też raczej, nie przypominał ogrodów Wersalu a wypisz wymaluj był to typowy park w stylu angielskim. Z wyspą na środku stawu, gdzie prowadził gustowny mostek a pod nim łagodnie przepływały białe łabędzie z sobie tylko znaną gracją. 

Dziś w połowie drugiego dziesięciolecia, dwudziestego pierwszego wieku stąpam już tylko po zgliszczach minionej świetności, rozbitym szkle i zapuszczonym parku, kiedyś zielona rajska wyspa pośród przemysłowego przedmieścia Sosnowca, obecnie zapuszczone śmietnisko, którym nikt się specjalnie nie interesuje a pałacyk to rudera z dziurawym dachem, pękającymi ścianami, trzeba sporo odwagi, by wejść do jego środka. 
Wilgoć, wszędzie wilgoć, wita mnie wilgoć i stare objedzone przez myszy skórzane damskie buty, może mają ze sto lat? 
Zaglądam do pomieszczenia, w którym sto lat temu był gabinet, obecnie stoi tam rozwalone łóżko, pokryte wszechobecnymi pajęczynami. Nawet nieźle to wygląda, niczym z tandetnych filmów grozy. Jeżeli w gabinecie znalazło się łóżko, to ciekawe, co znajdę w sypialniach na piętrze? Może biurko a w nim skarby. 
O dziwo, schody zachowały się na tyle dobrze, iż bez uszczerbku na zdrowiu mogę dotrzeć do pokoju, w którym przed stu laty mieszkałem czas jakiś. Znowu rozwalone łóżko, pajęczyny no i dla odmiany rozwalona komoda, z której „wygląda” stara czarnawa pościel, otwieram jedną z szuflad i natrafiam na stare zdjęcia. Na których dawno zmarłe postacie spoglądają na mnie swym wyblakłym wzrokiem, to rodzina Mortimerów, potężny ród, który jednak zaginął w otmętach historii.
Na parapecie leży stara książka, boję się wziąć ją do ręki, by się nie rozsypała. Jej tytuł daje mi do myślenia; „The Uninvited”. Czyżbym ja też był tutaj, tym nieproszonym gościem? Na wszelki wypadek zabieram się do wyjścia, chcę tylko jeszcze zajrzeć do salonu i kuchni. Tam obijam się o stary rower, dziwne? Że go nie wyniósł gang złodziei złomu, podobnie jak mosiężnej płyty kaflowego pieca, zardzewiałych żelazek z duszą i tego wszelkiego żelastwa się wokół walającego, takiego jak ta stara szalkowa waga, można ją przecież sprzedać na giełdzie staroci, podobnie jak ten ponad stuletni malowany dzbanek, zachowany w całości wraz z miseczką.
Muszę stąd wyjść, jeszcze tylko zajrzę do salonu i uciekam. Pajęczyny i kurz doprowadzają mnie do szalonych eksplozji siennego kataru. Nic tu po mnie. 
Salon obchodzę szybko, wiekowe stołki trzymają straż nad tym wszystkim, poprzewracane komody, dziwne? Że okna zachowały się w całości, pod ścianą stoi klawesyn, nie mam odwagi dotknąć jego klawiszy, jeszcze dźwięk tego umarłego instrumentu przywoła demony z otchłani a na to jestem zupełnie nieprzygotowany. 
Zielone we wzory, oberwane tapety jednak wyglądają całkiem przyjaźnie, ja tu mieszkałem przecież sto lat temu, może one i mnie pamiętają z tamtych lat, ma pamięć się nagle urywa, co było dalej? Co będzie dalej? Nie wiem.
Wolnym krokiem zmierzam do wyjścia, spoglądam jeszcze w dół i wśród spróchniałych szpałków podłogi, pośród tego całego szklanego rumoru, znajduję rozbitą filiżankę – uszko jest jeszcze na swoim miejscu. Pochylam się po nią i po chwili podnosząc na wysokość swych oczu, oglądam czule, już trochę zamglonym wzrokiem i nim zdążyłem zareagować to z mych wilgotnych oczu spadły dwie łzy. 
Mężczyźni też płaczą, ale tylko wtedy, gdy nikt ich nie widzi i kiedy jest ku temu słuszny powód. Nie płakałem nad zrujnowanym pięknym pałacem, nie uroniłem łzy nad zarżniętym parkiem, czy też w jednej chwili, zamordowanym przemysłowym miastem. Me łzy, tak kap, kap… kilkanaście łez, nie więcej, może nie było ich zbyt wiele, ale zawsze jednak. Miałem wszak do nich powód najsłuszniejszy na świecie; Wspomnienie. Tam, sto lat temu z tej filiżanki, mocną, angielską herbatę piła ONA.

Widocznie, nie było dla mnie miejsca w piekle ani też i w niebie, tak, że urodzić się musiałem ponownie. Nie do końca w tym samym miejscu, ale w tym samym regionie, by zobaczyć na własne oczy jego świetność jak i upadek, ale dziś nie o tym, dziś powracam pamięcią sto lat wstecz i przestępuję wspaniałą kutą ręcznie bramę z napisem ” Lorraine”. Gdzie lekkim krokiem podążam wyszlifowanym brukiem szerokiej parkowej alejki, pośród zieleni wyłania się piękny dom, śnieżna biel jego elewacji jest tak nierealnie niewinna, iż przywodzi na myśl pannę młodą w białej sukni, tuż przed ołtarzem. Kolumnada przy wejściu głównym sprawia przyjazne wrażenie, zaprasza do wejścia. Jeszcze tylko krótko spoglądam na całość budowli, wysoki parter, piętro ze swymi strzelistymi nadokiennymi wykończeniami i granatową dachówkę, popularną może tam na północy Francji, ale tu stanowi niezwykłe, jedyne w swym rodzaju wykończenie spadzistego dachu. Na więcej nie mam czasu, barczysty lokaj zaprasza mnie do środka gdzie szybko przechodzę przez hol w oczywistej białej tonacji, mijam po drodze replikę jakieś starożytnej rzeźby, to chyba Wenus z Milo i bożek Pan, tym razem cały w kredowej bieli. Nad wszystkim obowiązkowo kryształowy żyrandol ociekający złotem, niestety nie mam czasu na więcej, gdyż w gabinecie oczekuje na mnie właściciel tej wspaniałej posiadłości, wnuk tego, który zapoczątkował to wszystko. 
Dziś zostałem zaproszony tu na przyjęcie, podczas którego cała Zagłębiowska śmietanka towarzyska omawiać będzie interesa i takie tam. Ja znalazłem się tutaj tylko dla tego, że jako wywrotowy dziennikarz dałem się im wszystkim mocno „we znaki” i właśnie postanowiono mnie nie zabijać a tylko przekupić, lekko utemperować a nawet wciągnąć w szeregi tutejszego tajnego stowarzyszenia. To mi przyszło na myśl, kiedy w gabinecie obecnego Pana i władcy tutejszych włości, zobaczyłem marmurową podłogę w czarno białą szachownicę. Obowiązkowy wszak to wystrój każdej loży a i cyrkiel z węgielnicą, widniał tu na każdym miejscu. Nie było żadnych wątpliwości, co tutaj się wyprawia.
- Dzień dobry. – To ja na powitanie. Nieoczekiwanie za biurka wstał szpakowaty facet, niższy wzrostem o nieokreślonym wieku i podszedł szybkim krokiem do mnie, wyciągnął dłoń w powitalnym geście i „zastrzelił” mnie swą poprawną polszczyzną.
- Dzień dobry. Nie mogłem się już na Pana doczekać, tyle o Panu słyszałem i muszę powiedzieć, iż jestem Pana wielkim miłośnikiem. Co prawda pańskie teksty w lewicowych gazetkach są dla nas nie do przyjęcia, ale ich styl…zachwyca. Ta pochwała klasy pracującej, opisy górniczego trudu, nędzy ich rodzin, sprawiło, iż nawet ja zapragnąłem zostać socjalistą! Przez chwilę oczywiście.
- Nie jestem socjalistą. – Przerwałem Panu Mortimerowi. 
- Wiem. Dlatego Pana tutaj zaprosiłem. Przejdę może do rzeczy, gdyż czas nagli a i goście czekają. – Tu Pan Mortimer wskazał na dwa olbrzymie fotele z czarnej skóry, stojące obok paleniska kominka. Był już chłodnawy październik, potrzebowaliśmy tego miłego ciepła. 
- Dziękuję. – Odrzekłem, zapadając się w miękkie siedzisko fotela.
- Układ jest prosty. – Pan Motimer naprawdę przeszedł od razu do rzeczy. – Jest Pan autorem kilku nie wydanych powieści. Ich tematyka po lekkim retuszu nadawałaby się do publikacji. Pańskie opisy gór, zwyczajów, ludzkie losy na tle tych wspaniałości… Tatry, Beskidy. A nawet pańska relacja z bałtyckiego kurortu Zoppt…
- Sopot.- Poprawiłem lekko pana Mortimera.
- Tak, Sopot oczywiście. Tam Polska szlachta wydaję duży pieniądz. W międzyczasie romansuje, jeździ konno i oczywiście te pojedynki! To jest dobre, to chcemy wydać, to chcemy czytać. Nie potrzebujemy humanistycznego bełkotu o umierających na pylicę górnikach, czy hutnikach wypluwających swe płuca. Pan wie i to na pewno rozumie. Swawole zadowolonych z życia w górskich kurortach są dobre. Bieda jest zła.
- To niech Pan zacznie uczciwie płacić swym pracownikom. To wtenczas też będzie ich stać na wypoczynek w kurortach. – Tu znowu ja. Trochę nieszczerze, bo miałem dość, wywrotowego życia a Pan Mortimer był dla mnie bardzo miły, lokaj nalał mi właśnie do kieliszka wyśmienitego czerwonego wina.
- Wydamy pańską twórczość tu i za granicą, przetłumaczoną oczywiście. – Mortimer uznał za niebyłą moją sugestię, co do poprawy robotniczych zarobków. – Wypłacimy Panu tantiemy na tyle wysokie, by stać było Pana na przebywanie tu pośród nas a nawet i więcej. Pan się do mnie może wprowadzi? Tak Pan się do mnie wprowadzi. Tu na piętrze znajdzie się dla Pana obszerny pokój z wielkim łóżkiem i jeszcze większym biurkiem, przy którym Pan ładnie będzie pisał, co nam się podoba i nie będzie Pan stwarzał żadnych problemów. – Pan Mortimer popatrzył mi głęboko w oczy a ja się tylko uśmiechnąłem. I wypowiedziałem słowa, które przeszły do historii:
- Umowa została zawarta. 
- Cieszę się niezmiernie, nie pożałuje Pan swej decyzji. – Tu Pan Mortimer ujął mnie za ramię i poprowadził do rozległego salonu, gdzie przy długim, suto zastawionym stole biesiadowała tutejsza towarzyska śmietanka.
- Nasz drogi przyjaciel, mistrz pisanego słowa. Naszego słowa. – Pan Mortimer przedstawił mnie obecnym. Z których większość znałem z widzenia; właściciele hut i kopalń. Żydowski bankier, który kiedyś groził:„że mnie wyłowią z Przemszy”, szeroko się do mnie teraz uśmiechał a Pan Reden, francuski właściciel kopalni węgla z Dąbrowy, już nie chciał mnie truć a tylko polecał świeże ostrygi, sprowadzone z jego ojczyzny. Nawet jeden Niemiec, ten właściciel zakładów włókienniczych, co miał podobno zamiar wynająć „fachowców”, do spalenia mego małego domku, teraz przyjaźnie do mnie machał kuflem piwa.
- Dziękuję. – Ukłoniłem się wszystkim i zająłem miejsce przy stole. 

Minęło zaledwie sto lat i wszystko diabli wzięli. Kopalnie zalane, huty zrównane z ziemią. O dawniej świetności, tylko szemrze wiatr tak na cmentarzach, pośród monumentalnych grobowców dawnych kapitalistów jak i tu pośród zrujnowanej, śmierdzącej obecnie wilgocią, sali balowej. Tu kiedyś siedziałem przy stole pośród prawdziwych bogaczy, nie takich jak teraz „biznesowacach”, co tylko uraczą cię prymitywną przyśpiewką w stylu: „masz coś dla mnie”. Czy; „ja nie będę miał na chleb”, to w przypadku kiedy nie chcą innym za „coś” płacić. 
Ci dawni byli naprawdę bogaci. Starali się też przynajmniej zachować pozory. Dużo czytali, szanowali sztukę i kulturę, fundowali teatry, filharmonie a nawet jak pokazuje ma historia, zamiast zabijać niewygodnych sobie „pismaków”, uczciwe ich przekupywali, nie jakimiś ochłapami, lecz kwotami tak wysokimi, że ci nie byli się w stanie nim oprzeć. Nie tak jak dzisiaj, kiedy się łatwo wysadza kamienicę, bo tam mieszka niewygodny dziennikarz z całą swą rodzinną. To zdarzenie miało miejsce w centrum Katowic. A Poznaniu też, jakiś senator, nasłał zbirów na uczciwego dziennikarza i tyle tego widzieli. Barbarzyństwo wśród cwaniactwa kwitnie, no cóż, trzeba będzie poczekać na lepsze czasy.
Lekko znużony, wykwintną atmosferą przyjęcia, postanowiłem rozprostować swe kości i przejść się trochę po okolicy, wypiłem przy stole trochę winka i szampana, to teraz, aby ochłonąć musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. 
Wiedziony przez swą intuicję odszukałem wyjście z olbrzymiego domu i niepokojony przez nikogo, przeszedłem przez dwuskrzydłowe szklane drzwi, wprost na duży taras, gdzie w jednej chwili owiał mnie chłód nocy i wzrok mój powędrował nieoczekiwanie, gdzieś w pustą ciemność, na której końcu zdawało się znajdować coś, lub ktoś? W każdym razie zdałem sobie sprawę z tego, że muszę tam iść. 
Kręconymi schodami zszedłem z tarasu do przyległego parku. Alejki parkowe były oświetlone intymnymi zielonymi światłami. Ta magiczna poświata pochwyciła mnie i już nie dała mi wyboru, czy też możliwości ucieczki. Słysząc niewypowiedziany głos: -„Chodź do mnie.” –  spokojnie pewnym krokiem podążyłem w „zielony mrok” na wprost, by po chwili nieoczekiwanie skręcić w lewo, przejść jeszcze kilka kroków i zamiast zielonego światła pojawiło się światło białobłękitne. A przy tym, me miejskie nozdrza wyczuły nieprzyjemną woń końskiego nawozu. Zapaliłem papierosa i udałem się w stronę światła, które jak się okazało było gazową lampą oświetlającą okrągły placyk, włożony szutrowymi kamykami. Obok tego znajdowały się charakterystyczne zabudowania przypałacowej stajni. Która z zewnątrz była lekko podświetlona białym światłem. Nagle usłyszałem końskie rżenie. Nacechowane lekkim zaniepokojeniem i strachem.
- „Nie bój się mnie koniku.” – Posłałem mentalnie w stronę stajni i chociaż byłem na zewnątrz zobaczyłem w środku konia, który przyjaźnie pokiwał swym pięknym łbem. 
Małe drzwi do wewnątrz były nie zamknięte na klucz, ostrożnie wszedłem do środka.
I chociaż w środku było zupełnie ciemno ja wszystko widziałem! 
- Ja widzę?! – Bardzo się zadziwiłem. Co prawda me oczy nie rozróżniały kolorów, ale doskonały szaro- czarny obraz otoczenia nie był ułudą. Otrzymałem dar. Dar kociego widzenia w nocy. 
Ostrożnie, by nie niepokoić znajdujących się w środku koni, przeszedłem środkiem, pośród nich. Paradoksalnie nie były to piękne araby a czystej krwi „angliki”. Lubiłem i znałem końskie piękno aż zanadto. Zatrzymałem się przy ostatnim, trochę zabiedzonym koniku, którego pogładziłem po pysku. Koń ten posunął się filigranowo w stronę nieoczekiwanej czułości. Tak, że z bliska zobaczyłem dokładnie jego smutne oczy, w których pokazała się wdzięczność i iskierka radości. 
- Ja ciebie stąd zabiorę. –  Powiedziałem do konia. A ten z radością pomachał łbem i ogonem. W tej samej chwili temperatura powietrza wokół się obniżyła, tak, że z pyska konia i mych ust wydobyły się kłęby pary. 
- To zwykły wałach, po co Ci taki? – usłyszałem głos za sobą i wiedziałem, że stoi za mną diabeł. 
- Pokochałem tego konia i już. A że stać mnie na jego wykupienie i jego utrzymanie, to zabiorę go stąd. –  Odpowiedziałem grzecznie, jednak się nie odwróciłem.
- Nie marnuj sobie życia na wałachach, zgliszczach przeszłości ani tłustych tyłkach, które Cię nie doceniają. – Tu diabeł mnie wyprzedził i dotknął swym palcem głowy konia, który natychmiast po tym padł martwy.
Zrobiło się teraz mi przykro, to diabeł, cóż mogłem zrobić? Zabił mego ukochanego konika, z którym nawet nie zdążyłem się dobrze zapoznać. Starałem się jednak być twardy. Wyszedłem ze stajni nie zwracając, żadnej uwagi na diabła. Ten podążył jednak za mną. 
- Niech Pan nie będzie taki. –  Diabeł szedł dalej za mną.
- Jaki? – Odwróciłem się do znajdującej się za mną postaci i ujrzałem mężczyznę swego mniej więcej wzrostu, lat około sześćdziesięciu z włosem przyprószonym siwizną. Ubrany wytwornie w granatowy trzyczęściowy angielski garnitur, w paski, krawat pod kolor i jeszcze białe rękawiczki na dłoniach tamtego. 
- Zapali Pan? – Srebrna papierośnica otwarła się w mej dłoni, diabeł się poczęstował. Na jego palcu powstał płomień tak z niczego. Odpaliłem od niego swego papierosa ja również.
- Dziękuję. – Ja.
- Miły jesteś mój Pisarzu. – Diabeł.
- Nie jestem twój. A co do mego pisarstwa, to ciężko będzie. Brak rozumku i wiele innych jeszcze kwestii… - Nie będę przecież ukrywał oczywistego.
- Jeszcze. Owszem jeszcze nie jesteś, ale będziesz. Twa cena wysoką jest. Nawet za wysoką do tego, co prezentujesz obecnie. Ale ja chętnie zapłacę. Wiedza to sprawa względna, wystarczy, że masz talent.
- Porozmawiajmy o czymś innym. – Zaproponowałem. Na dziś jeden cyrograf mi wystarczy. 
- A o czym? Może o koniach? – Tamten chyba czytał w mych myślach.
- Tak. Może być i koniach. – Zacząłem niezgrabnie. – Pan dobrze wie, że koń to nasza Polska tradycja, znikną w Polsce konie, zniknie też i ona sama. – Dodałem.
- Pan zdaje się nie przepadać za arabami. – Diabeł.
- Nie oto, że nie przepadam. Doceniam ich piękno, szybkość, zwrotność, ale akurat w naszych warunkach klimatycznych stawiałbym na prawie wymarłą rasę Polskich ciężkich, bojowych…
- Tak, Husaria i tak dalej. – Diabeł wiedział, że wiem o koniach, co nieco a ja wiedziałem, że Diabeł wie wszystko, więc dalsza rozmowa na tematy fachowe nie miałaby żadnego sensu.
- Kocham konie, bo są piękne. – Marzycielsko wtrąciłem.
- A ja uwielbiam konie na talerzu w ostrym sosie. – Diabeł się uśmiechnął.
- Ja nigdy nie jadłem świadomie koniny, dla mnie to niczym kanibalizm.
- A szkoda, bo konik dobrze przyprawiony smakuje wybornie.
- Kusi mnie Pan? 
- Cały czas. – Diabeł skończył palić papierosa. – Konie to teraz wyznacznik statusu materialnego. Jesteś bogaty, zakup stadninę. Nic poza tym. – Diabeł.
- Nie zgadzam się z Panem.
- Wiem. Dlatego Cię lubię. – Nic już nie odpowiedziałem. Zdałem sobie sprawę z tego, że jestem mocno pijany. Chciałem wrócić do pałacyku i się położyć, lecz nie znałem drogi powrotnej. Diabeł mi ją wskazał. I tak idąc obok mnie nagle się rozpłynął a ja wytrzeźwiałem.
Wchodząc do środka zastanawiałem się czy postać spotkana przed chwilą była realna? Czy też to tylko może wspartej alkoholem wytwór mej fantazji? Dziś po stu latach też tego nie wiem, lecz porada jakiem wówczas mi udzielił sprawdza się, co do joty. Zmarnowałem majątek na ratowanie wałachów i remonty ruder a i tłuste kobiece tyłeczki też mnie doprowadziły do czarnej rozpaczy. Szczególnie jeden z nich. I to dwa razy; kilka miesięcy temu i tam w przeszłości. To na pewno Ona, ta sama.
Następnego dnia po przyjęciu przeprowadziłem się do pokoju na piętrze i zabrałem się od razu do pisania. Kiedy schodziłem na obiad w holu zobaczyłem nieznajomą kobietę w dużym kapeluszu na głowie z pod którego długie czarne włosy opadały łagodnie na ramiona w ten jedyny niepowtarzalny sposób.
Ubrana była jak na tamte czasy przystało; Suknia obszerna, szara, szczelnie wszystko zakrywająca, zarzucone drogie futerko z norek czy też innych, zaszlachtowanych lisków. Lokaj musiał zauważyć błysk w mym oku i wszystko mi wyjaśnił.
- To córka handlarza koni. Czeka na ojca. Ten bezczelnie zażądał od Pana Mortimera zbyt dużej kwoty. – Nie słuchałem już go, podszedłem do kobiety i wbrew konwenansom się przedstawiłem, następnie dodałem.
- Chodź ze mną, oprowadzę Cię po mojej małej Lotaryngii. 
- Muszę czekać tu na ojca, on z Panem Mortimerem, robi interesy. – Odpowiedziała a ja uwiedziony tonacją jej głosu puściłem jej oczko. Jej piękna twarz się zapłoniła. Cudowne duże czarne jej oczy, wyraziły zachwyt.
- Choć ze mną, oprowadzę Cię po przemysłowym mieście. Widziałaś może huty i kopalnie? – To musiało głupio zabrzmieć, lecz przyniosło skutek.
- Nie, nasza rodzina handluje końmi. Mieszkamy na wschodzie. Handel końmi nie idzie tak dawniej. Mówi się, że automobile wkrótce zastąpią transport konny. – Dziewczyna zdawała się być mną zachwycona, ja zastanawiałem się nad jej wiekiem. Wziąłem ją za starą pannę, na oko tak pod trzydziestkę. 
- Automobile to przyszłość, choć ze mną zaprowadzę Cię do huty, gdzie stopi nas żar uczuć. Gdzie w piecach niczym w piekle, gotuje się płynna stal a robotnicy niczym diabły włochate, krzątają się wśród kadzi. – Dalej plotłem głupoty, nie zauważyłem, iż ona się również zakochała we mnie od pierwszego wejrzenia. 
- Taka huta to bardzo dobry interes, nie to, co handel końmi. – Powiedziała zawstydzona. 
Nasza pierwsza rozmowa trwała dokładnie jedenaście minut. Po czym zgodnie z ówczesnymi zwyczajami rozstaliśmy się. Ja zamiast na obiad udałem się do swego pokoju. Nic przecież i tak bym nie zjadł. To była kobieta, na którą czekałem całe życie. 
Natychmiast zadzwoniłem po lokaja i powiedziałem mu o tym. Ten poinformował mnie, że ta panna i jej ojciec mieszkają w hotelu nieopodal dworca w Sosnowcu. I żebym jak najszybciej napisał do niej list prosząc o spotkanie, za zgodą jej rodzica oczywiście. 
Tak też zrobiłem a lokaj dostarczył list do rąk własnych. Panna była zachwycona, jej ojciec wyraził zgodę i dane nam było pospacerować sobie wspólnie po ogrodzie Lotaryngii, i to dwukrotnie, dzień po dniu, tak po godzince, tuż przed obiadkiem. Za nami szła przyzwoitka i nie mogłem ukochanej, nawet ująć ją za dłoń. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Byłem w niej zadłużony po same uszy, ona we mnie też, chociaż jej stwierdzenia, iż nie ogarnia mego pisarskiego umysłu mogło dać mi trochę do myślenia. Wyznałem jej swą miłość. Ona przyjęła to z radością, ale chciała abyśmy się lepiej poznali. Wszystko było na dobrej drodze do szczęścia. 
Wszystko diabli wzięli podczas obiadu, kiedy wyjawiliśmy sobie nasze daty urodzenia i okazało się, że oboje się bardzo w swych ocenach pomyliliśmy. Panna nie była pod trzydziestkę a lat miała dwadzieścia dwa. Starszy wygląd zawdzięczała prawdopodobnie ciężkiej pracy przy koniach. Natomiast ona się pomyliła, co do mnie jeszcze bardziej, dała mi około trzydziestki a ja miałem znacznie więcej. No cóż, już wtenczas mężczyźni z miasta wyglądali znacznie młodziej. Ogólnie dwadzieścia jeden lat różnicy pomiędzy nami podziałało na nią na tyle odstraszająco, iż po prostu wyjechała. Co było potem? Tego nie wiem. Nie pamiętam już swych dalszych losów z poprzedniego żywota. 
Spotkałem moją Marzenkę znów po stu latach. Prawie w tym samym miejscu. 
Obok zapuszczonego ogrodu Lotaryngii istniała wielka huta, którą kilka lat temu zrównano z ziemią a na jej miejscu postawiono wielkie hale targowe. Kilka miesięcy temu odbywały się właśnie tam targi łowieckie, gdzie Marzenka jako jeden z wystawców oferowała przeróżne artykuły dotyczące jazdy konnej, sokolnictwa i drobnych militariów. 
I znów za pierwszym razem rozmawialiśmy ze sobą jedenaście minut i znów przypadliśmy sobie do gustu, i znów pomyliliśmy się, co do swego wieku, znów dwadzieścia jeden lat różnicy. Marzenka dowiedziała się tego po miesiącu, chyba była przerażona. Tylko nie wiem, czym? Że się tak pomyliła dając mi trzydziestkę, czy tym, że jestem niewiele młodszy od jej ojca? W końcu jestem niczego sobie, mam niezłą kondycję a silniejszy jestem od większości dwudziestolatków. No cóż? Sto lat temu nie wiem jak to się zakończyło. Obecnie książka jest jeszcze otwarta. Może się jeszcze wszystko wydarzyć. A może napiszę na tej podstawie powieść? Zakończenie wszak już napisałem: 
„…- Ja Cię kocham, ja bez Ciebie już nie mogę żyć. – Wypowiedział te słowa do niewiadomo, gdzie się znajdującej kobiety, zakrył twarz w dłoniach i poprosił Boga o pomoc. A ten okazał się być wielkim kpiarzem. Pokazał mu przez chwilę kobietę jego życia, dał iskierkę nadziei, po czym wystawił, mówiąc:
-Idź do diabła.”

Sosnowiec  16.10.2016.

Dagmara Potoczny

Nowy dom

Siedzę i patrzę przez to okno. Na tym starym krześle, co go nie wiadomo skąd przytargał dziadek, a Ona nie pozwoliła go nigdy ani wywalić, ani odnowić. Jeszcze chwilę temu byłam przekonana, że ono to wrośnięte jest w tą podłogę. No bo nie może być tak, że przez lata nie przesunęło się nawet o kilka milimetrów. Tak się nie da. A jednak. Lakier dawno miejscami zaczął odpryskiwać, a skóra, choć ewidentnie musiała ją nacierać czymś dobrym, z czasem popękała. To nie byle jakie krzesło było, sam Pan na nim siadywał. Pan. Kurcze, jaki Pan znowu. Przecież Panów od dawna nie ma, nawet Towarzysze już czas temu jakiś przeminęli, a wydawało się, że trwać będą wiecznie. Nic nie trwa wiecznie. Ona też nie. 
Już słyszę głos Izy, jak marudzi, że o własnej Babce nie mówi się „Ona”. O własnej to może i nie, ale akurat Lutka nie była moją Babką, tylko Babką Izy. Nikogo więcej starucha nie uznawała, a mnie to już w szczególności. W sumie, to co się dziwić, żywą kopią jej konkurentki byłam i ulubienicą dziadka. Paranoja jakaś z tą zazdrością. Normalnie, przecież nic jej winna nie byłam, a o te dziadkowe kochanie też nie prosiłam. Dostałam, za niezależność i roztrzepanie, takie samo jak miała moja Babcia. Niech się ugryzie w nos.
- To co dalej z tym wszystkim? 
- No jak to co? Nic, każdy zabierze co chce, a resztę się sprzeda albo wyrzuci, chyba, że się rozmyśliłaś i chcesz nas spłacić, i wszystko będzie twoje. 
- Nie, nie rozmyśliłam się. Chociaż, dom chyba jest jeszcze do uratowania.
- Żartujesz sobie? Popatrz na tego grzyba, powąchaj tę pleśń w powietrzu. Babcia nic tu nie robiła od śmierci dziadka, tylko sprzątała, a dom to dom, wymaga dbania i pracy. Taniej go rozebrać i postawić tu coś nowego. Działka jest faktycznie bardzo interesująca. Gdyby nie to, że to takie zadupie, może bym i was spłaciła, ale nie mam teraz głowy do tego wszystkiego. Więc jak? Co dalej. 
Iza stała na środku niezbyt wysokiego pokoju. W ręce trzymała rozłożony testament Babci. Nie było w nim nic nadzwyczajnego, ani niespodziewanego, a cały dobytek został podzielony jeszcze za jej życia. To wszystko teraz to tylko formalności i nic więcej. Prości zna. A jednak. Ten sentyment. Coś niespodziewanego. Akurat tego się po sobie Daria zupełnie nie spodziewała.
- Chcesz coś stąd pozabierać?  
- Mogę zabrać to krzesło?
- Jasne. To stary grat. Dobra, mieszkasz bliżej, zostawiam Ci klucze i się zbieram. Marek zabrał już to co chciałam zachować, reszta mnie właściwie nie interesuje. Tylko jeszcze ta stara szafa, ale to tak jak się umawiałyśmy. Na tygodniu, jak znajdę wolną chwilę i transport. 
- A z tych pozostałych pomieszczeń?
- Co ty, same graty do wywalenia. Wszystko obejrzałam. Ja tego nie chcę w każdym bądź razie. Liczyłam, że ta mahoniowa komoda będzie jednak w lepszym stanie, ale tak jak jest, to szkoda na nią pieniędzy i czasu. Renowacja droższa niż nowa. Bierz co chcesz. Dobra, ja lecę. Muszę dziś jeszcze pozałatwiać zaległości, co się nagromadziły przez ten cały pogrzeb. Trzymaj się.
Krótkie uściski, buziak w powietrzu. Na podwórku Marek już niecierpliwie trąbił klaksonem na całą okolicę. Po co? Na co. Iza poleciała jak na skrzydłach. Daria została sama. W niewielkim, pustym, wilgotnym domu. Domu pachnącym starością, wilgocią i nostalgią. Kurcze przecież tutaj każdy przedmiot miał swoją historię. Wszystko było skądś i dlaczegoś. No dobrze, nie dlaczegoś, tylko dla pamiętania. Nawet nie dla pamięci, a dla pamiętania właśnie. 
Kurcze, tyle czasu, tyle historii, tyle opowieści. Tak wszystko wywalić na śmietnik? Całe życie dziadka i życie dwu kobiet? No dobra, jednej. Lutka dobrze przypilnowała żeby Babcia nie zagościła na długo w życiu dziadka. Co, to, to nie. Ona była żoną, nawet jak nią nie była, to i tak była. Kto by się papierami przejmował. Prawo było jej. Koniec. Jakaś obca przybłęda nie miała prawa mieszać w jej życiu. Już ona tego dobrze dopilnowała. Dziadek był jej własnością. 
Daria rozglądała się po pustym i cichym pokoju. Przez brudne okna i grube firanki wpadało niewiele popołudniowego światła, tym mniej, że dzień był pochmurny. Nie mogła przecież tak siedzieć i siedzieć, i wzdychać. Nie przepadała za Lutką, a Lutka nie znosiła jej chronicznie, ale razem z tą obcą i niesympatyczną kobietą odeszło wszystko co łączyło ją z Dziadkiem i Babcią. Bardzo za obojgiem tęskniła, ale życie ma swoje prawa. 
- Czas się ruszyć. Nie ma co tak siedzieć. 
Jeszcze tylko przejdzie wszystkie pomieszczenia, posprawdza, czy wszystko jest pozamykane, zapakuje do samochodu krzesło i tę mahoniową komodę, co to się jedno i drugie do niczego nie nadaje wedle Izy. Tak jej ta komoda spontanicznie jakoś przyszła do głowy, żeby ją zabrać. Iza nawet nie wyciągnęła z niej szuflad. Nie przyjrzała się jej dobrze, a była przecież piękna, no i w sumie była dziadkowa. Co tam, weźmie i ją. Nie jest wielka, a w środku są szpargały które może poprzeglądać w domu. 
Posprawdzała okna, drzwi od podwórka, które kiedyś były drzwiami od stajni, ale kiedy się tu sprowadzili, to dziadek stajnie zamienił na dodatkowe dwa pokoje. Na bogato miało być. Co tam jedna izba i kuchnia to nie u niego. No i było. Łatwiej widać było mu pracować niż siedzieć w domu. Nawet jak siedział to coś robił. Teraz pokoje po stajni to była graciarnia. Lutka wszystko tam upychała. Czasem Daria się zastanawiała co tę kobietę powstrzymało od tego aby spalić wszystkie rzeczy dziadka po jego śmierci. Nic z nimi nie zrobiła, choć wszystkie które się dało upchnęła w jednym z pokoi, poza rzecz jasna tym nieszczęsnym krzesłem ze skórzaną tapicerką. Jeszcze raz sprawdziła okno w kuchni, zapakował komodę i krzesło do samochodu i ruszyła do domu. Trochę ciężko będzie wytargać na jej poddasze te zdobyczną komodę, ale da sobie radę. Nic nowego.
Droga minęła szybko i sprawnie. Pora dnia i sobota zrobiły swoje. Małe miejscowości w sobotnie popołudnia stają się wyludnione. Każdy zabiega o swoje domowe ognisko. Na pierwszy ogień poszły szuflady z komody, później komoda. Ciężka była, ale akurat syn sąsiada się nawinął i nawet sam pomoc zaproponował. Skorzystała, a co tam, jak młody ma chęci, to nie ma co go odstraszać i wyręczą. We dwoje szybko się z nią uporali, a kiedy wniosła krzesło i postawiła je na środku dużego pokoju, była bardzo z siebie zadowolona. Komoda, obok niej szuflady, i krzesło. Wszystko brudne, skurzone i stojące na jej jasnym dywanie. 
- Ślicznie. Super. Poza czyszczeniem mebli, zafundowałam sobie jeszcze rozrywkę w postaci pranie dywanu. Jestem po prostu genialnym strategiem i logistykiem jeśli chodzi o dodawanie sobie zajęcia. No dobra. Co my tu mamy?
Rzuciła kurtkę na kanapę, a sama usiadła na dywanie obok swoich zdobyczy. Czyszczenie poczeka. Lepiej się teraz przyjrzeć może swoim zdobyczom. Komoda była piękna. Zaniedbana, to fakt, ale była piękna. Prosta i szlachetna. Nieco porysowana, ale rysy nie były głębokie. Żadnych korników. Super. Daria przesuwała ręką po meblu. Badała każdy jego fragment. Po prostu był piękny. Szuflady miały zaśniedziałe uchwyty, ale zdaje się, że da się je odczyścić. No i te skarby w szufladach. Proszę, proszę. Stare materiały obiciowe. Grube i ciężkie. Raczej chyba dziadek zostawiał je na łatanie, bo za mało aby coś większego z nich zrobić. Zawilgnięte i brzydko pachnące naftaliną i stęchlizną, ale całe i całkiem mocne. Może jej się jeszcze do czegoś przydadzą, jak je wypierze, jeśli się nie rozpadną. W kolejnej były jakieś papiery warsztatu. Pisane śmiesznym językiem. Niby urzędniczym, ale jakże innym od tego do czego na co dzień była przyzwyczajona. Wszystko się zmienia. Uśmiechała się do przeglądanych papierzysk. W kolejnej były zdjęcia. W kartonowym pudełka, w żadnym tam albumie, o tak wrzucone. Jedne starsze, drugie młodsze. Większość czarnobiała. Jej matka, jej ojciec, ona sama  i z Izą, z Pawłem. Sporo osób zupełnie jej nieznajomych. Dziadek uśmiechnięty, robiący miny do wnucząt. Na kilku dziadek z Lutką. Ani pół zdjęcia Babci. Poczuła się rozczarowana. Liczyła na jakąś sentymentalną podróż w czasie, a tu nic. Nic z tych rzeczy. Była zawiedziona. 
- Czas na herbatę. 
Wstając z podłogi przewróciła krzesło. Upadło z głuchym uderzeniem wytłumionym przez dywan. Przy okazji odpadło z niego siedzisko. 
- Niech to diabli. Stary rupieć się rozleciał, a ja się go tyle nataszczyłam i reanimować chciałam. 
Daria złapała za oparcie i postawiła pustą ramę na nogi. Z rozmachem złapała siedzisko i szarpnęła je do góry. Na podłogę posypały się jakieś papiery. Dziewczyna zaczęła się im bliżej przyglądać. To nie były zwykłe papiery. To były listy. Listy do Dziadka. 
- Nie może to być. Schowałeś to Stary capie pod okiem Lutki, na jej oczach, pod własnym tyłkiem? Pierdziałeś w listy mojej Babci? Ty stary popaprańcu!
Inna rzecz,  że krzesło było „święte” i nikt nie miał prawa się do niego zbliżać. Daria poprzyglądała się dokładniej meblowi. Faktycznie, mebel miał niewielką skrzynkę z cieniutkiej sklejki zaraz pod sprężynami siedziska. Raczej nie jest to schowek spodziewany, ale wygląda na skuteczny. Krzesło stało przez rok w nieużywanym domu. Zawilgoconym i chyba wilgoć wypaczyła cienką sklejkę, która przy upadku puściła. Listy. Listy Babci do Dziadka. Nie wiedziałam, że Babcia pisała listy do Dziadka. 
Listów nie było jakoś wiele. Tak ze dwadzieścia. Były między nimi dłuższe i krótsze przerwy. Pierwsze były pełne miłości, późniejsze pełne zagubienia i bólu. Ostatni był pożegnaniem. Czytała go i nie mogła zrozumieć co czyta. 
Janie, minął rok odkąd widzieliśmy się ostatni raz, a nadal nie ma dla mnie dnia abym o Tobie nie myślała. Nie ma dnia, abym nie zastanawiała się co poszło nie tak między nami. Teraz już to widzę. Widzę co zrobiłam źle, i gdzie nie dałam Ci tego na co zasługiwałeś. Byłam tak bardzo egoistyczna, i tak bardzo pragnęłam mieć Ciebie na własność, że nie dopuszczałam do siebie myśli, że Ty możesz czuć co innego. Chcę Ciebie przeprosić, za to, że kochałam Ciebie za bardzo. Prawie udusiłam nas tą moją miłością do Ciebie. 
Staram się nie ulegać pokusie wspomnień o Tobie, bo to nadal dla mnie nie jest dobre. Nadal napawa mnie melancholią, którą później trudno mi opanować. Noce są najgorsze. Noce są puste bez twojego zapachu i dotyku. Czasem boję się zasnąć mocno, bo we śnie przychodzisz do mnie tak jak przychodziłeś jeszcze poprzedniego lata. Każde wspomnienie o Tobie jest takie dokładne, jakby pochodziło z przed chwili, jakby dopiero się tworzyło i samej trudno mi uwierzyć, że ten rok minął. Był pusty i ciemny. Wierzyłam, że Ty też czujesz, że łączy nas coś magicznego, nieprawdopodobnego. Mogliśmy gadać albo milczeć godzinami, albo godzinami się kochać. Wszystko było takie naturalne, a ja to wszystko zaprzepaściłam swoimi pretensjami i domaganiem się tego abyś coś w końcu zadecydował. 
Tęsknię za Tobą, ale z tym można żyć. Może nawet przyjdzie dzień kiedy znowu zacznę się uśmiechać. Jednak wiem, że nie mogę zostać dłużej w tym miejscu swojego życia, w którym jestem. Wiem już, zrozumiałam, że nie wrócisz do mnie, że nawet nie napiszesz, nie odezwiesz się słowem, choćby jednym. Już nie masz w swoim życiu miejsca dla mnie, a ja w swoim zawsze będę mieć kawałek siebie dla Ciebie. Zawsze jakaś część mnie będzie czekała na Ciebie. Zawsze też jakaś część mnie będzie wierzyć, że choć przez chwilę może czułeś to co czułam ja. Nie mogło być inaczej, a już nie tamtej majowej nocy, kiedy świat się na chwilę zatrzymał i zeszliśmy do raju, a może do piekła? Sama nie wiem, gdzie byliśmy, jednak gdzie by to nie było – byliśmy razem. Razem i ciałem, i duszą. To nie racjonalne, ale tak jest. 
Mam nadzieję, że Twoje życie jest takie jak chciałeś, że wszystko układa się w nim wedle Twojej woli. Życzę Ci żebyś był szczęśliwy, a jeśli Ty będziesz szczęśliwy, to i jakaś część mnie odnajdzie spokój. Może to nie był po prostu nasz czas. Może jeszcze dane nam będzie się spotkać, jeśli nawet nie w tym, to w innym życiu. Kocham i kochać będę, na prokur Tobie i światu, bo tego nie możesz mi zabronić, choć czasem byś pewnie chciał. Żyj dobrze i spokojnie. Bądź szczęśliwy. Malwina.
Daria czytała list trzeci raz i nie wiedziała co ma o nim myśleć. Czy Babunia była szalona, czy Dziadek był zimnym draniem, czy jeszcze coś innego się działo. Była wściekła na tą Malwinę. Była wściekła na Jana. Głupi Jan zawrócił w głowie głupiej Malwinie, a ta się w nim zakochała bez pamięci, a on wrócił do tej całej Lutki, też głupiej. 
Z drugiej strony dobrze wiedziała, że Babcia była silną osobą, że Dziadek miał słabość do łatwych rozwiązań, które potrafił rozgrzeszać „odpowiedzialnością”, a to, że Lutka była mistrzynią manipulacji nawet na łożu śmierci powie każdy z domu opieki, gdzie spędziła ostatnie miesiące życia. Gdzie tu więc jest sens? Jak to możliwe, że silna kobieta zakochała się w obiboku, który chodził na postronku innej kobiety, która nawet właściwie nie była jego żoną? No dobra, kościelnie była, ale akurat, kto jak kto, ale Lutka z kościołem to nigdy po drodze nie miała, co najwyżej tylko dla zachowania pozorów na wsi, co to i tak nikt w te pozory jej nie wierzył, choć wszyscy udawali, że jest pięknie i że wierzą. Tak, zdecydowanie Lutka też do słabych kobiet nie należała. Obie były silne, a on? On przy nich to dzimdziak był. Maszynka do zarabiania dla Luci, i chyba niezły ogier dla Babci. 
No i co z tymi listami? Czy Lutka je widziała? Czy je czytała? Idiota z tego dziadka. Gdyby tu teraz był już ona by mu powiedziała kilka słów. Tak do słuchu. Daria czuła się w obowiązku bronić interesów Babci. Skoro ona sama już nie mogła się obronić, to ktoś musiał o nią przecież zadbać. Zatroszczyć się o jej interes, tam gdzie sama była słaba i bezsilna. Nie no, jeśli do tego Lutka czytała te babcine listy to po prostu przesada! 
- Dziadku, myślę, że zadbałeś o to, żeby jednak ona tego nie dostała w swoje chciwe łapska…
Z drugiej strony, to gdyby Lutka te listy dostała do ręki, to pewnie by je zniszczyła, albo by je wykorzystała do jakiś podłych knowań. Chociaż kto to wie co to było. Dziadek spełniał wszystkie zachcianki Lutki. Nowe stroje, nowe meble, auto pierwsze we wsi, pierwszy telewizor, wszystko pierwsze, żeby Lutkę podziwiały sąsiadki i zazdrościły jej i majątku i chłopa. Tylko, czy z tym majątkiem miała też miłość tego chłopa? No bo skoro Jan nic nie czuł do Marleny, to po co schował jej listy i jedno zdjęcie w przemyślnej skrytce w fotelu, którego nie wolno było tykać nikomu poza nim. Dlaczego nikomu nie pozwalał konserwować krzesła, twierdząc, że nikt tego nie potrafi dobrze zrobić? Dlaczego wybrał ciężkie drewno z ciężkim, grubym i skórzanym siedziskiem, skoro wiedział, że jest to mebel zupełnie nie pasujący do tego domu, ani do tego jak urządziła ten dom Lutka. Był zupełnie nie w stylu Lutki, kobiety która na dodatek jedynym miejscem gdzie uznawała skórę to na kozakach. Na butach była dobra, ale nie na meblach. A gdyby tak się zastanowić, to przecież krzesło to bardzo by pasowało do salonu Babci. Czy Lutka się tego domyślała? Czy zdawała sobie sprawę, że jest gdzieś dom, do którego ten mebel pasuje, jakby to tam miało być jego miejsce od zawsze i na zawsze? Tyle pytań. Tyle pytań i nie ma już nikogo kto mógłby Darii na nie odpowiedzieć.
- Nie, normalnie to się tak nie robi ludzie kochani. Wzięliście się i pozabierali, a mnie zostawiliście jakieś strzępy rzeczywistości, urywki waszego życia, całe góry, całe Himalaje niezaspokojonej ciekawości i mnóstwo domysłów. Tak się nie robi! Wy mi numer wykręciliście, to teraz ja wam wykręcę. Trzeba było mnie nie prowokować. 
Daria zerwała się z nieszczęsnego drewnianego krzesła, na którym usiadł po pozbieraniu rozsypanych listów. Zrzuciła kurtkę na podłogę i wysypała na kanapę zawartość torebki. Złapała telefon i wybrała numer Izy.
- No co tam? 
- Spłacę Was. 
- Słucham? Jeszcze raz, bo chyba nie bardzo wiem o czym mówisz.
- Zwyczajnie, mówię, że spłacę Ciebie i Twojego brata w kwestii domu dziadków. Odkupię od Was tę ruinę. 
- Spoko. Nie widzę przeszkód, jeśli masz taką wolę. Tylko nie miej pretensji do nas później, bo to prawdziwa ruina jest. Jasne?
- Przecież wiem, widziałam, znam się na tym trochę. Chciałabym to załatwić tak szybko, jak się da.
- Dobra. Jutro pogadam z notariuszem i dam ci znać. Będzie? 
- Będzie. 
- No to dobrej nocy.
- Cześć.
Daria poczuła spokój. Dobrze zrobiła. To miejsce powinno było mieć inna historię, ale to, że była ona pełna ucieczki, zakłamania, udawania, że wiele rzeczy nigdy się nie wydarzyło, nie znaczy jeszcze, że nie zasługuje ona na drugą szansę. Daria też zasługuje na drugą szansę, więc da ją im obojgu, i sobie, i domowi. Jej domowi. Domowi z widokiem na sad i łąki.

Agata Rak

Przypadek Fredka D

Była siedemnasta, gdy Fredek obudził się zupełnie trzeźwy. Nic dziwnego rano wypił ledwie ćwiarteczkę (bo na więcej nie miał), a kumpli chętnych postawić pod sklepem jak na złość nie spotkał. W domu był ziąb – ogień pod blachą dawno wygasł - a na dworze trzymał tęgi mróz. Co najgorsze musiał się we śnie rzucać, ponieważ stół był przechylony i ostatni kieliszeczek, który zostawił sobie na klina, przepadł.
- Cholera – zaklął pod nosem - ale mnie suszy. Muszę coś skombinować, bo uschnę. Może Albert coś będzie miał. Wczoraj przecież wziął zasiłek. Może jeszcze wszystkiego nie przepił... Albo Kazek - temu przecież dopiero co listonosz rentę przyniósł. Myślał, ubierając się w pośpiechu. Już po chwili zamykał drzwi i przedzierał się przez zaspy do furtki. Mróz trzymał. Musiało być ze dwadzieścia stopni, bo policzki i nos momentalnie mu zdrętwiały. Droga była zasypana jak zawsze. Pług przecież jeździł tylko do domu sołtysa, a dalej ludzie musieli sami sobie radzić.
- Najpierw do Kazka, bo bliżej - mruknął, naciągając czapkę na uszy. 
Szło się ciężko. Poboczem w ogóle się nie dało, bo śnieg był za głęboki, a jezdnia przypominała miejscami szklankę. Miejscami zaś, między koleinami, śnieg był twardy i ubity. W dodatku było już prawie ciemno. 
- Jeszcze tylko zakręt koło domu Karolaka i już będę na miejscu - wymamrotał. Żeby tylko starej Kazka nie było, bo to jędza jakich mało. W kościele tylko siedzi i udaje cnotliwą, a przyzwoitym człowiekiem gardzi. Ostatnio, jak robili z Kazkiem i Bolkiem flaszeczkę, wpadła niczym furia i za miotłę złapała. A jak się przy tym darła, jak wyzywała. Od pijaków i ochlaptusów. Aż uszy więdły. Później won z domu kazała iść. To poszliśmy. Cóż się będziemy z babsztylem wadzić. "Szkoda tylko Kazka, że z taką jędzą zapowietrzoną pod jednym dachem żyje" - myślał, wlokąc nogę za nogą.
Po chwili już był pod domem kumpla. Jeszcze do drzwi nie doszedł jak usłyszał wrzaski Kazkowej. Za moment Kazek pojawił się w drzwiach i trzymając palec przy ustach ruszył chwiejnie do furtki. Cóż było robić... Fredek zrobił w tył zwrot i podążył za Kazkiem.
- Masz coś? – spytał.
- A skąd – odparł Kazek. Do zlewu mi cholera jedna wylała i resztę pieniędzy zabrała. Rozwodem grozi. A gdzie ja na stare lata pójdę. Córkę buntuje i ta już ze mną nie rozmawia prawie. Ech życie – westchnął.
- Trza iść do Alberta. Jak nic. Sam jest i nikt mu głowy nie suszy – stwierdził Fredek.
- Ano trza. Tylko czy mu jeszcze co zostało, bo rano widziałem go pod sklepem z Bolkiem - i chyba mu stawiał – dorzucił Kazek. Witek ten z K. też tam był i Stasiek spod lasu, a oni za kołnierz nie wylewają.
- Może jeszcze coś ma. Zasiłek wziął przecież dopiero wczoraj – rzucił Fredek.
- A kto go tam wie. Chytry nie jest i lubi się napić w towarzystwie. Wszystkim stawia, a sępów nie brakuje. Tylko o kumplach nie zawsze pamięta – mruknął Kazek.
Zamilkli i ruszyli przed siebie, pogrążeni we własnych myślach. Po paru krokach byli już przy zagajniku, za którym znajdował się przystanek i tuż obok chatynka Alberta. Stara i pochylona. Było już całkiem ciemno. Tylko świecący księżyc umożliwiał poruszanie się. Po chwili Fredek, idący przodem, zauważył jakiś ciemny kształt, leżący na drodze - tuż koło pobocza. Kształt był duży i przypominał człowieka. Gdy doszli bliżej, okazało się, że to mężczyzna.
- Ani chybi zabity – rzucił Kazek. Pewnie go coś stuknęło jak szedł od autobusu. Tak tu ciemno.
- To ten inżynier, zięć Karolaka – stwierdził Fredek. - Wiesz... ten, co mu prawo jazdy zabrali, bo po pijaku wjechał w płot starej Malczykowej. Teraz autobusem do pracy jeździł. Szkoda go. Swój chłop był.
- Może jeszcze żyje. Zobacz, czy dycha – mruknął Kazek, oglądając się wkoło niepewnie.
- E tam dycha. Zobacz, ile krwi. Cały śnieg zalany. Ani chybi trup – powiedział Fredek, przeszukując mu kieszenie. Patrz, ile ma forsy. Pewnie wypłatę wziął. Jemu to się już nie przyda, a my porządzimy z tydzień – dodał, chowając pieniądze do kieszeni. Jak nie my weźmiemy, to inni to zrobią. Wątpię, by rodzinie oddali ci, co go znajdą.
- No dobrze już, dobrze. Chodź szybko, zanim ktoś nas tu zobaczy – wymamrotał Kazek.
Pili do północy. Później zdrzemnęli się trochę. Rano Kazek ruszył do domu, a Fredek do sklepu. Wyrzutów sumienia z powodu zabranych pieniędzy nie mieli. Zmarłego nie żałowali. Nawet na ten temat nie rozmawiali, bo i po co. Umówili się tylko na wieczór na następną flaszkę, albo i dwie. W końcu mieli teraz za co pić. Fredek pod sklepem spotkał Bolka i Staśka. Jak zwykle czekali na okazję. Rozmowa toczyła się o zięciu Karolaka. A jakże.
- A wiesz ty, Fredek, co się wczoraj Jackowi od Karolaka przytrafiło. Leżał napity koło zagajnika i jakaś menda mu wypłatę zabrała. Caluśką. Ani grosza do domu nie przyniósł. Co gorsze - butelka wina, którą niósł na przeprosiny dla żony, mu się potrzaskała. Całe ubranie sobie powalał na czerwono. Karolak wściekły powiedział, że go z chałupy wygoni.
- Słyszałem, słyszałem – wymamrotał Fredek, umykając chyłkiem do domu.

Magdalena Bruchal
„Jak to się stało?!”

Zazwyczaj mam wyłączone dźwięki w telefonie. Po pierwsze nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał, a po drugie pracuję w bibliotece, a jak wszyscy dobrze wiedzą, jest to miejsce, gdzie panuje cisza i spokój. Dzisiaj zapomniałam to zrobić i doskonale o tym wiedziałam, idąc do czytelni. Jednak nie przejęłam się tym zbytnio, po latach wiem, że nikt ze znajomych nie zakłóca wiecznej ciszy bibliotecznej. Z takim założeniem wpadłam do biblioteki 
i zobaczyłam trzy kartony pełne nowych książek, które zostały zamówione na prośbę czytelników. Zabrałam się więc do ich rozpakowywania. 
Przez większość czasu wszystko szło jak z płatka, żadna książka nie była poszkodowana podczas transportu, liczba okładek była zgodna z ilością powieści… Aparat również leżał bez dźwięku na biurku obok komputera. 
Około godziny szesnastej, czyli godzinę przed końcem mojej pracy, zadzwonił telefon. Wzięłam go do ręki i zdziwiłam się, bo nie znałam numeru. Odebrałam więc, ale mimo zapytań, czy ktoś mnie słyszy, nikt się nie odezwał. Pomyślałam, że to najpewniej pomyłka. Odkładając komórkę, zobaczyłam, że zrobiła się kolejka do mnie. Pochłonięta wypożyczaniem książek, w większości tych nowych, niezniszczonych, nie myślałam oraz nie przejmowałam się tą sprawą. 
Wpisując datę oddania ostatniej z powieści, usłyszałam dźwięk przychodzącego esemesa. Gdy skończyłam i wszyscy wyszli, sprawdziłam go. Szczerze mówiąc, trochę się zdziwiłam, ponieważ wiadomość była z numeru, który widziałam na wyświetlaczu przed paroma minutami. Ów człowiek napisał: „Rozalia?”, czyli moje imię. Mimo, iż miałam obawy 
i czułam wewnętrzny niepokój, odpisałam jedno słowo na potwierdzenie jego pytania. 
Siedziałam jak na szpilkach, czekając na odpowiedź. I dostałam ją po kilku chwilach. 
„ Przyjdź do opuszczonego domu w parku. Zejdź do piwnicy. Znajdź szafę przy oknie.” 
Przestraszyłam się. Nie wiedziałam, co robić. Przez brak skupienia nie zauważyłam, że ktoś podszedł do mnie, aby oddać książki. Mimo, iż wykonuje tę czynność codziennie i mogłabym to robić z zamkniętymi oczami, teraz akurat nie potrafiłam. Poprosiłam koleżankę, aby zrobiła to za mnie, usprawiedliwiając się złym samopoczuciem. Kilka minut później powiedziałam 
to samo szefowej, prosząc o wcześniejsze wyjście do domu. Na moje szczęście jest dość wyrozumiała i pozwoliła mi.
Wyszłam z budynku i od razu pognałam do swojego mieszkania. Musiałam doradzić się kogoś, co mam robić. A kogo miałabym się pytać o zdanie, jak nie mojej siostry. 
Po otworzeniu drzwi dosłownie wleciałam do mieszkania i krzyknęłam do Karoliny, jednak nikt nie odpowiedział. 
- Kari, weź mnie nie denerwuj i chodź tu do mnie, bo mam problem! Przecież widzę, że twoje buty są, to ty też jesteś! – mówiłam bardzo głośno, na granicy krzyku, mimo tego, dalej nikt nie odpowiadał. 
Przeszukałam wszystkie pomieszczenia. Nigdzie jej nie było. A być tu powinna, skończyła pracę, nie mówiła mi, że gdzieś wychodzi! Zaniepokoiłam się. Byłam pewna, że tu jest, bo wchodząc do mieszkania, zauważyłam w przedpokoju nie tylko jej buty, ale i kurtkę, szalik oraz czapkę…  
I nagle coś mi przyszło do głowy. Karolina miała zmieniać numer telefonu. Pewnie robi sobie ze mnie żarty. Wie doskonale, że jestem panikarą i wszystko biorę na serio oraz wszystkiego się boję. Zrobiła to celowo, żeby mnie zdenerwować. Ale ona jest głupia… Stara, a taka dziecinna. 
Chętnie zostałabym tu i poczekała na nią, aby  jej wykrzyczeć w twarz, że prawie zawału dostałam, ale z drugiej strony jestem ciekawa, co takiego dla mnie przygotowała. 
Wyszłam więc z domu i ruszyłam w kierunku parku. Droga nie była długa, bo mieszkamy dość blisko.  
Pięć minut później stałam pod dużym, starym i opuszczonym domem, który wyglądał na taki typowy budynek z horrorów. Gdyby można było nadawać imiona lub nazwy domów 
z pewnością nazywałby się „Rozsypka”. Wygląda, jakby piorun w niego strzelił. Nie mogła wybrać lepszego miejsca do straszenia mnie. 
Weszłam na schody i stojąc już przed drzwiami, zastanawiałam się, czy to na pewno dobry pomysł. Przecież nie mam pewności, że to ona. Ale z drugiej strony… to przecież w jej stylu.
Z zamyśleń wyrwał mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Wyciągnęłam telefon. 
„ Widzę, że już jesteś”. 
To ona. Na pewno. Obserwowała mnie. Kto inny mógłby kazać przychodzić mi do takiego miejsca? Tylko ona. Nie mam tutaj wielu znajomych, nie sądzę, żeby ktoś chciał się ze mną tutaj spotkać. A zwłaszcza w piwnicy. Przy jakiejś starej szafie. 
„Zapraszam do umówionego miejsca…” – kolejna wiadomość. 
„Już idę” – odpisałam. 
Chyba jej. 
Ruszyłam w głąb domu. Rozejrzałam się i zlokalizowałam cztery pomieszczenia oraz schody na górę, czyli tam gdzie bym nie weszła. W zagłębieniu po lewej stronie od wejścia było zejście na dół. Na pewno do piwnicy. 
Stanęłam na ich szczycie i wzięłam głęboki oddech. Trochę bałam się tam schodzić, bo nie byłam do końca pewna, że to ona. Jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał mi, iż mogę się mylić co do tego. No ale kto inny? 
Kolejny esemes.
„Czekam”. 
Spojrzałam w dół i doszłam do wniosku, że jest tam za ciemno, nic nie zobaczę. Rozglądnęłam się po parterze i zobaczyłam latarkę na stoliku pod schodami na górę. Wzięłam ją i sprawdziłam, czy działa. Na moje szczęście dawała bardzo dobre światło. Zgasiłam ją 
na chwilę wiedząc, że na razie nie będzie mi potrzebna.
Cofnęłam się i po chwili już byłam przy zejściu w dół. Schodziłam powoli, odczuwając coraz większy strach. To na pewno Karolina, nie masz czego się bać – powtarzałam sobie w głowie. Gdy byłam już na samym dole zapaliłam latarkę i zobaczyłam, że do piwnicy dzielą mnie tylko jedne drzwi. Otworzyłam je z wahaniem. Wiedziałam, że już nie ma odwrotu. Od czego? Przecież to tylko wygłupy Karoliny.
Wchodząc, zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Widać było, że dawno tam nikt nie wchodził. Było pełno kurzu, pająków oraz zapach stęchlizny. W kątach leżały zdechłe szczury i myszy, a niektóre z żyjących jeszcze zwierząt zaczęło uciekać ode mnie. Przy zniszczonym łóżku zobaczyłam starą szafę, z której wysypywały się równie stare i zużyte ubrania. Nigdzie nie było Karoliny. Myślałam, że chociaż będzie jakaś wskazówka, ale nic nie ma. Podeszłam do mebla i otworzyłam jego drzwi na oścież. Może tam się ukrywa 
ta wariatka z nadzieją, ze mnie wystraszy? 
A jednak nie. Uzyskałam tylko to, że byłam przysypana jakimiś kolorowymi szmatkami aż 
do kolan. 
- Karolina, wyłaź stamtąd! – krzyczałam wygrzebując się z ubrań. – Gdziekolwiek jesteś – wyjdź! Mam dość tych dziecinnych zabaw! 
Kiedy się w końcu uwolniłam, chciałam wyjść z pomieszczenia. Coś mnie jednak podkusiło 
i poszłam za szafę. I to był błąd. To, co zobaczyłam było okropne. 
To były zwłoki. 
Zwłoki Karoliny. 
Martwe ciało mojej starszej siostry, którą jeszcze przed sekundą oskarżałam o sprowadzenie mnie tutaj. 
- Nie… Karolcia… - zaczęłam płakać. Miała plamę z krwi na brzuchu. Położyłam jeszcze ciepłe ciało na kolana i przytuliłam do siebie.
Moja siostrzyczka… nie żyje. Jakiś chory człowiek bezlitośnie ją zabił i tutaj zostawił. 
Z myszami i szczurami, których tak się bardzo bała… 
„Piękna niespodzianka, prawda?” – napisała osoba, która prawdopodobnie była zabójcą Karoliny. 
„Kim jesteś?” – zapytałam, ale gdy po dziesięciu minutach, podczas których zdążyłam wypłakać morze, albo raczej ocean łez, wiedziałam, że już mi nie odpowie. Zaczęłam panikować. Chciałam zadzwonić na policję, pogotowie albo w ogóle po kogokolwiek, ale nie byłam w stanie myśleć o niczym. Momentalnie zapomniałam numeru do wszystkich. Zapomniałam, jak używa się komórki. Liczyła się tylko moja siostra… moja martwa siostra 
w kałuży krwi. 
W pewnym momencie usłyszałam syreny radiowozu. Wzięłam Karolinę pod pachy 
i zaczęłam prowadzić w kierunku schodów. Chciałam ją wyprowadzić i pokazać, że są 
tu zwłoki mojej siostry. Idąc tyłem potknęłam się o coś. Był to nóż, cały we krwi. Zapewne nim zabito mi siostrę. Złapałam za jego rękojeść i rzuciłam w bok, aby nie potknąć się o niego znowu. 
Usłyszałam kroki. Podniosłam ją i ponownie zaczęłam prowadzić do wyjścia, ale nie dałam tym razem rady. Upadłam na zakurzoną podłogę. 
I wtedy nastała ciemność. 
Obudziłam się w wilgotnym pomieszczeniu. Strasznie bolała mnie głowa, ale zaczęłam się powoli podnosić. Byłam w celi. Paskudnej i brudnej celi. Obok mnie leżała butelka z wodą. Widać było na pierwszy rzut oka, że jest nieświeża. W oddali usłyszałam czyjeś kroki. Zerwałam się z łóżka i podeszłam do krat. Krzyknęłam, aby zwrócić na siebie uwagę. 
Przeczekałam chwilę, aż w końcu zobaczyłam policjanta.  
- O! – powiedział z szerokim uśmiechem. – Widzę, że się już obudziłaś. 
- Gdzie ja jestem? 
- Nie widzisz? Wzrok straciłaś? W celi, kobieto, w celi.
- To, to ja widzę. Niech mi pan powie, co ja tu robię! – krzyknęłam mu w twarz. 
- Spokojnie… Wszyscy bardzo się cieszymy, że możemy w końcu posłuchać zeznań potencjalnego zabójcy. Serdecznie zapraszam za mną. 
- Chwila, jakiego znowu zabójcy? Kogo zabójcy? 
- Twojej siostry. 
Zagotowałam się w środku. Ja zabiłam własną siostrę? Ja?! Przecież każdy wie, że jesteśmy nierozłączne, że kochamy się ponad życie… skąd takie oskarżenia?!
- Nie zabiłam jej! Znalazłam jej ciało w piwnicy!  
- Nie tłumacz się teraz, idziemy na przesłuchanie. 
- Mogę wiedzieć na jakiej podstawie stwierdziliście, że to ja ją zabiłam? 
- Na nożu były tylko twoje odciski palców, poza tym świadkowie mówią, że ostatnio o coś się pokłóciłyście. 
- Siostry zawsze się kłócą! – zaczęłam płytko oddychać. Po chwili zaczęłam powoli 
i spokojnie:
- Mam dowody na swoją niewinność. Korespondowałam z osobą, która kazała mi przyjść 
do tego starego domu i zejść do piwnicy. 
- Wytłumaczysz się za chwilę. 
Otworzył celę i mnie skuł. Prowadził przez korytarz. Z każdym krokiem byłam coraz bardziej przerażona. Bałam się, że mi nie uwierzą. Byłam niewinna. To niesprawiedliwe, że morderca jest na wolności, a ja tu siedzę i idę na przesłuchanie. 
- Myśli pan, że mi uwierzą? – zapytałam ze łzami w oczach. 
- Jeżeli mówisz prawdę z tymi wiadomościami, i znajdziemy je, to wszystko jest możliwe. Zobaczymy. 
- Tak… zobaczymy… 

Ewa Maja Maćkowiak
Woda na młyn.

– Oczadziałaś? – Halinka wrzeszczała do słuchawki, nie mogąc ukryć emocji. –Kobieto, czyś ty na głowę upadła?! Krupnik ci zaszkodził? Słońce styki przegrzało? Baśka! Na litość boską, opamiętaj się. 
Teraz już piszczała do słuchawki. Zawsze kiedy się zdenerwowała jej głos brzmiał niczym zmurszała piszczałka, choć wolałaby, żeby był to głos czarodziejskiego flecika. – Całą noc przez ciebie nie spałam i to nie jedną zresztą. Wysłałaś mi ten kretyński mali parę tygodni po twoim zniknięciu z „frapującymi” załącznikami, na widok których omal nie zeszłam z tego świata, że jesteś na końcu świata i nie masz dostępu do Internetu. Nie, no wspaniale! Pogratulować fantazji. Z ciebie przyjaciółka jak z koziej dupy trąba, tyle ci powiem na wstępie. – wypowiedziała resztę tyrady na wdechu.
– Też się cieszę, że cię słyszę Halinko – usłyszała melodyjny głos przyjaciółki. Zawsze zazdrościła jej tego anielskiego zaśpiewu. Co prawda nigdy nie słyszała ani chórów anielskich, ani choćby jednego anioła, ale gdyby usłyszała… z całą pewnością, byłby właśnie taki, jak głos przyjaciółki.
– Sraty graty!  Ja tu od zmysłów odchodzę, a już szczególnie od kiedy przejrzałam pocztę od łaskawej hrabini. Pisać do ciebie nie ma sensu, bo netu niet, dzwonić też, bo w telefonie jak zdarta płyta słyszę… abonent chwilowo niedostępny, abonent chwilowo niedostępny. No to było ponad moje siły. Ja wiem, że ty chciałaś zmienić swoje życie. Ba! Ja cię sama do tego nakłaniałam, i bóg mi świadkiem, że żałuję tego równie mocno, jak tego, że zrobiłam sobie depilację, wiesz jaką… ale Baśka, to … to co ja zobaczyłam, to nie zmiana, to jakiś koszmar. Te zdjęcia mnie p r z e r a z i ł y. Ja mam słabe nerwy, ja mam sfatygowaną zastawkę, mnie nie stać na takie atrakcje. Życie mi jeszcze miłe, moja kochana. Dlaczego ty mi to robisz?!
–  Uwielbiam te twoje powiedzonka. Wygadałaś się, przeszło ci? – zapytała, po czym łagodnie przeszła do śpiewu, wprawiając przyjaciółkę w osłupienie.
W moim magicznym domu, daj mi go dobry boże.
W takim zaczarowanym domu, nic mi się stać nie może.
Anioł, co na zydelku cichutko sobie siedzi . 
Raz spojrzy w prawo, to znów na lewo 
i życie domu bacznie śledzi.
Wieczorem na mym łóżku, przy głowie mojej siada , 
a ja mu wtedy w wieczornej ciszy, różne historie opowiadam.
Ile w tym moim domu, cudów i ile jest radości.
Ilu przygarnia tu do siebie, ludzi strapionych, ilu gości.
Anioł cierpliwie słucha i tylko czasem westchnie,
by potem szepnąć mi do ucha, tak cichuteńko bezszelestnie.
Spij już dziecino miła, bo cały dom już zasnął.
I nawet księżyc tam za domem dawno już temu, dawno zasnął.
A jutro wczesnym rankiem, jak tylko dzień na świat zawita ,
magiczny domek słońce oświeci i będzie znów wędrowców witał.
Śpij już więc dziecino droga w zaczarowanym domku, 
a ja polecę tam do nieba i powiem wszystko komu trzeba.
O tym magicznym domku, daj ci go panie boże.
Może to co mu powiem o tobie, w tej prośbie ci pomoże.
lalalalalalalala.

Halina wraz z każdą nutką znanej, ale przerobionej przez przyjaciółkę piosenki, czuła jak jej i tak już wielkie po osobistej mamie Jadwidze oczy, wychodzą sobie z orbit i najwyraźniej nie zamierzają przestać.
 –  Widzę, że humorek dopisuje – odpowiedziała i przetarła oczy, tak na wszelki wypadek, żeby powstrzymać ich dalszą ekspansję. – Ale ja ci powiem, jesteś niespełna rozumu. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Ja do tego ręki nie przyłożę. Możesz sobie śpiewać ile chcesz i co chcesz nie bacząc, że beczysz jak koza, bo umówmy się co jak co, ale śpiewać to ty lubisz ale nie umisz, – podkreśliła, choć wiedziała, że co jak co, ale głos i słuch to Baśka ma, i jeśli czegoś jej brak, to rozumu. Tak z rozumem odkąd wyjechała bóg wie gdzie, było troszkę gorzej.
– Więc jeśli myślisz, dalej nazywać tę rozpadającą się chałupę magicznym domkiem, to sama sobie tę magię uprawiaj! – wrzasnęła. – Na litość boską, oczu nie masz? To nie magiczny domek, to ruina. Ruuu iiiii nnnaaa.– na wszelki wypadek gdyby do Baśki miała nie dotrzeć ta ważna wiadomość, przeciągnęła sylaby.
– Może i ruina, ale już moja. Mówię ci, ten dom ma duszę!
– Noooo, z całą pewnością ma i to nie jedną. Kobito, w tym domu, tfuu, w tej ruinie jest dusz od cholery i ciut, ciut. I patrząc po tych zdjęciach śmiem twierdzić, że miejsca to tu dla ciebie jest stanowczo …brak!  Zaraz, zaraz, czy ja dobrze zrozumiałam, ty powiedziałaś: może i ruina… ale… już …moja?!
Po drugiej stronie słychać było „siejący się mak” i trzepot skrzydeł muchy owocówki.
– W imię Ojca i syna i ducha Świętego.– Halinka podniosła rękę, robiąc energicznie znak krzyża. –  Święta Rito od spraw trudnych, Święta Rito od spraw trudnych, Święta Rito od spraw trudnych  – wezwała trzy razy, bo wezwani po trzykroć podobno przybywają. – Nie proszę o siebie, proszę byś przywróciła mojej przyjaciółce Barbarze z domu Budziarek rozum. Straciła go i tak ją trzyma.
– No wiesz! –Basia żachnęła się – chyba troszkę przesadzasz. –  Miałam nadzieję, że kto, jak kto, ale właśnie ty będziesz mnie wspierała. Od zniechęcania i łojenia miałam ciotkę. 
W słuchawce zaległa cisza, w Halinie zabuzowała krew, a w głowie biegały rozszalałe myśli… no Halinka, brawo, brawo, bravissimo. Ale jesteś wredna. I przyjaciółka z ciebie jak z koziego zada trąbka. Dziewczyna przechodziła w „domu” gehennę, a ty zamiast ją wspierać wbijasz nóż w plecy. Uciekła od tego, co dane ci było samej nie raz słyszeć : – „Do czego ty się nadajesz, niedojdo?”, „Zginiesz, jak Andzia w parku”, ”Co ty byś beze mnie zrobiła?” , „Masz dwie lewe ręce”, „Rusz dupę , darmozjadzie”, „Jesteś nikim, rozumiesz, bękarcie?”. To i jeszcze inne, „miłe” przytyki wysłuchiwała co dnia od ciotki, która po śmierci mamy, była jej rodziną zastępczą, a ty nikczemna, kopiesz leżącego. No brawo ty.
Skąd się biorą tacy ludzie? Myśli kotłowały się po jej głowie. Zawsze zadziwiało ją to, dlaczego dwie siostry bliźniaczki, podobne jak dwie krople wody, tak bardzo różniły się od siebie. Katarzyna, mama Basi była ciepła, czuła i wrażliwa, zaś ciotka Bogusława, zimna, szorstka i brutalna. I właśnie tej brutalności doświadczała przyjaciółka.
– Jesteś tam? – Zapytała cichutko, wiedziała, że Halinka ma prawo się złościć. 
– Jestem Basiu, jestem. Przepraszam, bardzo cię przepraszam – wyszeptała w słuchawkę. – Gdzie jesteś? Zaraz będę przy tobie, tylko powiedz. Wybaczysz mi? – zapytała, a w głosie słychać było troskę.
– Nie mam czego wybaczać, przecież wiesz. Jestem na Końcu Świata.
– Gdzieee?! Nieee… Nie wierzę w to co słyszę. To ja się samobiczuję, że podła, że wredna jestem, a ty dalej swoje?! Na końcu świata, powiadasz?! To se tam na tym końcu świata siedź i to nawet do końca świata! O!
– Ale ja naprawdę jestem na Końcu Świta. 
– Taaa! Brnij dalej, z tymi dowcipami, ale do pustej słuchawki! – huknęła ze złością. 
– Nie rozłączaj się, proszę. Koniec Świata, tak się nazywa miejscowość w której jestem. Sprawdź sobie.
– Ty mówisz serio. 
– Serio.
– Ja z tobą zwariuję – zaśmiała się – dobra, niech ci będzie, pójdę za tobą na ten koniec świata, a nawet pojadę.

Tym razem śmiały się obie. 


Korek ciągnął się niemiłosiernie na długość półtora kilometra. Samochód toczył się więc po drodze tempem ślimaka. Choć co by nie powiedzieć, ślimak raczej pełza niż się toczy. Halina miała chcąc nie chcąc dużo czasu na ten Koniec Świata. Przez cały czas zachodziła w głowę co się stało, że Baśka kupiła dom w tak dalekim i odludnym miejscu, o ironio rzeczywiście na samym końcu świata. Wiedziała, że ciotka nie dawała jej żyć, ale musiało zajść coś, czego dziewczyna nie mogła już unieść. I z całą pewnością dowie się co to było, niech no tylko tam dotrze. Najpierw jednak utuli Basieńkę. Czuła, słyszała to w jej głosie, że tym razem stało się coś więcej, dużo, dużo więcej. Musiało się stać, inaczej nie trafiłaby na koniec świata do rudery, bo domem nazwać tego pożal się panie boże przybytku nazwać się nie dało. Jeśli to co widziałam na fotografiach jest prawdą, to zaczynam się o przyjaciółkę bać – rozmyślała. Przecież w tym domu aż roi się od duchów. Te wszystkie przedmioty nadgryzione zębem czasu, pianino z co drugim białym, a raczej pożółkłym zębem, rozwalające się komody, krzesła z podartą tapicerką, stare fotografie z których spoglądały smutne twarze, walające się ubrania, które pokryła warstwa kurzu, strach pomyśleć co pod nimi mieszka. Wzdrygnęła się na samą myśl o gryzoniach. Ten dom nie napawał optymizmem. Wyglądał, jakby ktoś opuszczał go w pośpiechu. 
Tak, jej przyjaciółka musiała przeżyci coś, co zmusiło ją do takiego kroku, do takiego desperackiego kroku!

Dom ciotki, w którym mieszkała, a raczej pozory domu, bo w tym układzie, Basia robiła za służącą, i jej życie w nim nie było bajką, no chyba, że byłaby to bajka o kopciuszku i złej macosze. Bo kochana cioteczka Dżili, albo Cruella, jak nazywały ją za plecami, była na wskroś zła. O ironio, to wcielenie diabła nosiło imię Bogusława, a powinna raczej hańba, bo nic boskiego nie wnosiła do życia innych. Sława, owszem ta część pasowała jak ulał. Cioteczka niczym wprawna aktorka odgrywała rolę kobiety o nieposzlakowanej opinii, zawsze głęboki pokłon i dzień dobry sąsiedzie, co słychać, jak się czuje babcia? No na tej grze pozorów mogłaby zdobywać sceny świata, sława murowana. – Ech życie… – westchnęła. – Ściany, czasami tylko ściany wiedzą o nich całą prawdę, bestie w ludzkiej skórze. – wypowiedział na głos.

Barbara siedziała na progu chyba stuletniego domu, przymrużała oczy obserwowała jak drobinki kurzu unoszą się w ostatnich promieniach czerwcowego słońca i tańczą swój podniebny taniec. Było tak cicho, iż miała wrażenie, że słyszy jak całe rodziny korników uwijają się, żeby do rana zjeść jej chatkę i modliła się, żeby to był tylko wytwór jej wyobraźni. Pokochała to miejsce, ten dom, chciałaby tu zostać do końca świata. Urzekło ją to miejsce od pierwszego wejrzenia. Ten dom miał w sobie duszę. To nic, że trzeba było naprawić dach, a w zasadzie przeprowadzić generalny remont. Zrobi to, uratuje od zapomnienia to cudowne miejsce. Tyle tu skarbów, pomyślała i uśmiechnęła się do swoich myśli. Co dla jednego jest skarbem, dla innych rupieciem. Halinka uznała to za rupiecie, jej prawo. A ja wyczyszczę i doprowadzę do świetności co tylko się da. Przeciągnęła się, rozmasowała obolałe ramiona. No tak, mają prawo boleć, pomyślała. W końcu odwaliłam już kawał dobrej roboty. Wyszlifowana komoda i stół i drewniane krzesła czekały tylko na położenie farby. Do renowacji pianina zamówi specjalistę, bo co jak co ale to pianino musi tu zostać. Te porządki zrobiły przy okazji całkiem dobrą robotę dla niej samej. Odgruzowała dom ze zbędnych rzeczy, ale przede wszystkim głowę z nadmiaru trosk i pytań co dalej.
Przedwieczorne powietrze gęste było od jaśminowego, zapachu. Uwielbiała jaśmin, tak jak jej mama. Jego zapach zawsze przywoływał z pamięci obrazy, kiedy to w ciepłe czerwcowe wieczory siadały na ławeczce pod jaśminowymi krzewami, wtedy Basia mówiła, – mamo, a powiesz ten jaśminowy wiersz. Jaśminem pachniały moje sny…? Powiedz, jak poznałaś tatę, proszę. 
A kiedy mama zaczynała opowiadać, Basia zamykała oczy, wtulała się w nią i czuła, jak jej ciepły, pełen miłości głos otulał jej malutkie ciałko. Jeszcze wtedy wierzyła, że te chwile będą trwały wiecznie. 

białopłatków wonna gałązka 
jaśminowym upojeniem
zapowiedziała 
miłości 
bezgrzesznością 
słów 
wyszeptanie
  
kocham te obietnice
to jaśminowe 
nocywitanie.

– Jaśminem pachną moje sny, mamo – wypowiedziała na głos, a gorące, palące tęsknotą łzy, spływały po policzkach… – Jak mogłaś mi to zrobić? Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy, mamo? – kierowała w niebo słowa żalu, szukając wzrokiem, jakby tam na przepływającej chmurze miała ją zobaczyć, kiedy usłyszała odgłos zbliżającego się samochodu. Szybkim ruchem otarła oczy. Czyżby ktoś zbłądził, pomyślała? Wstała, wolnym krokiem po zarośniętej wysoką trawą dróżce, kierowała się ku drewnianej furtce. Samochód zatrzymał się dokładnie wtedy, kiedy ją uchyliła, drzwiczki zaskrzypiały, jakby witały gościa… 
– O rany, to niemożliwe, co ty tu robisz? – wrzeszczała podskakując z radości.
– Jak to co? Przybyłam za tobą na koniec świata, żeby cię ratować przed niegodziwością tego świata.
– Ale dziś? 
– Jak widać.
– Miałaś być w przyszłym tygodniu, przecież praca, urlop…
– Nieee, no jak tak się cieszysz, że jestem dziś, to ja wsiadam, zawracam i już mnie nie ma. 
– No przecież wiesz, że się cieszę wariatko.
– No pewnie, że przecież wiem, drażnię się z tobą, ty niedobra. Lepiej chodź, pokażesz mi to stare, zawalone stertą rupieci domiszcze. –kończyła, wpadając w ramiona przyjaciółki. –  Oj, przepraszam, nie rób takiej miny, bo ci zostanie. Niech ci będzie, pokaż mi ten swój raj, na ..
– Końcu świata – przerwała – a żebyś wiedziała – dokończyła śmiejąc się od ucha do ucha.
– A co ty tu będziesz, że sobie tak pozwolę zapytać, robić w tym swoim zamku, księżniczko?
– Z całą pewnością, nie będę się użalać nad sobą. Już dość:
Nikt mnie nie kocha. 
Nikt mnie nie lubi. 
Jestem beznadziejna. 
Jestem brzydka. 
Jestem do niczego. 
Nic nie potrafię... 
Bo jak to mówią: Mówisz - Masz!

To była woda na młyn, mojego życia... Woda na młyn, rozumiesz?! Może więc najwyższy czas zmienić przekonania...?
– Wody na młyn?
– Nie patrz na mnie tak dziwnie, nie rozumiesz? 
– Eeee… nieee? – Będziesz miała m ł y n? 
–  JenyJulek, Hala, jaki młyn? Będę pisała książki.
– Wróciłaś, kochana moja, wróciłaś. Jak dobrze cię znów widzieć!– wrzasnęła Halina. Podbiegła do przyjaciółki, objęła rękoma, uniosła i zakręciła z nią piruety. – Możesz sobie i te swoje młyny budować, bo najważniejsze, że wróciłaś. Moja ty kochana pisarko. Już zamawiam egzemplarz.
– Ale co ty z tymi młynami? Zresztą, nieważne. Lepiej mnie puść, bo słyszę, że mi żebra trzeszczą i chodź, domek nad potokiem czeka. 
– Domek powiadasz? – zapytała zadziornie, – a niech ci będzie. A gdzie my będziemy spać, pani pisarko? – zapytała stawiając Basie nagle na ziemi. – Ty może masz bujną wyobraźnię, moja, nie sięga aż tak daleko. Ja za Brunhildę robiła na ruinach tego zamczyska robiła nie będę. 
– A to się zdziwisz.
– Wygodne to łóżko, sama je wymalowałaś? 
– Wymalowałam, a nawet czyściłam. Wszystko od podstaw. Zawsze podobały mi się przecierane meble. Ten to perełka, musisz przyznać.
– Przyznaję. I powiem ci, że mnie zatkało, jesteś moją bohaterką.
Dziewczyny siedziały umoszczone na drewnianym łóżku, wygodny, miękki materac zachęcał do leniuchowania. Półmrok, rozświetlały roztańczone płomienie świeczek, które Basia porozstawiała po całym pokoju.
– Chcesz przywołać duchy przeszłości, wabiąc je świecami? 
– A ty ciągle swoje. Powtarzam ci, tu nie ma żadnych duchów – ofuknęła przyjaciółkę.
– Nie ma, nie ma, ale po co wywoływać wilka z lasu? Podobno, kiedy świecisz lampkę na cmentarzu, to dusza przychodzi…
– Ta, zimą w kozaczkach, latem w sandałach. Czy widzisz tu cmentarz?
– Na zdjęciach widziałam, więc wiem co mówię.
– Halina!
– Już dobrze, dobrze, milknę jak grób. 
Zachichotały razem…
– Przywiozłam winko, twoje ulubione. Chciałam zostać matką chrzestną tego domku, ale boję się, że jak puknę butelką, choćby najdelikatniej, to się ta twoja wymarzona ruina rozleci. Nie, no żartuje –  uśmiechnęła się widząc minę przyjaciółki. To całkiem fajny dom. Podrasujesz go jeszcze i będzie jak malowany. Dlatego zamiast rujnować rui… dom, napijemy się za jego przyszłość.
– Gwarantuję ci, że po tym co ci powiem będziesz chciała się napić. Bo ja z całą pewnością.  
Halinka spojrzała na przyjaciółkę, rzeczywiście była jakaś inna, zmieniona. Myślała, że jest przewrażliwiona, ale teraz, teraz widziała to lepiej. Kąciki ust Basi układały się nienaturalnie w podkówkę. Schudła. Sińce pod oczami. Ale najważniejszy był wyraz oczu, a raczej brak wyrazu. Oczy przyjaciółki były nieobecne, spojrzenie puste.
– Po tym co mi zapowiedziałaś, a raczej jak, mam ochotę napić się już, i boję się, że na to co usłyszę jedna butelka może nie wystarczyć.
– Może.
– Baśka! Błagam cię, mów, że wreszcie!
– Nie jestem owocem miłości.
– Że co?
– Że to! Jestem owocem gwałtu.
Halina siedziała jej oczy robiły się coraz to większe. Usta otwierały, ale klucha, która rosła w gardle nie pozwalała na wydobycie się głosu.
– Zatkało cię. Mnie też.
– Basiu… 
– Basiu, Basiu… twoja przyjaciółka Basia jest owocem owszem, ale nie miłości, tylko grzechu, zepsutym, zgniłym, owocem gwałtu. I teraz wszystko układa się w całość. Teraz wiem, dlaczego ciotka mnie tak nienawidzi, dlaczego nienawidziła mamy, dlaczego całe życie była sama, dlaczego nienawidzi facetów. I wiesz co, ja się zastanawiam, czy do śmierci mamy ktoś nie przyłożył ręki. I czy nie była to jej reka…
– Jezu, Basiu, co ty mówisz…?

Za oknem zahuczała sowa. Halinka podskoczyła, złapała się za serce…


Agnieszka Bruchal
Zieleń jej oczu

Anatol Zając siedział  w swoim ulubionym fotelu, który śmiało mógłby służyć jako eksponat do podziwiania w niejednym muzeum. Niestety właściciel nie wyobrażał sobie by jego ukochane meble z duszą, stały zakurzone próżno czekając na powrót właściciela, który szurając kapciami w końcu zasiądzie wraz z gazetą.
Tak, Anatol był konserwatystą. Nie zaprzedał się postępowi, nie wymienił przepięknie zdobionych witryn na regały z Ikei, masywne szafy na te... to badziewie ze sklejki, czy czegoż one były zrobione. Nie. Takiej profanacji mężczyzna nigdy by nie popełnił.  Zrobił tylko jeden jedyny wyjątek w pędzie postępu, zakupił komputer.

 Dlatego gdy obolałe stawy uniemożliwiały przebyć trasę z czwartego piętra do pobliskiego kiosku z gazetami, załączał odpowiednią stronę w przeglądarce i zatapiał się w lekturze. Oczywiście przybytek technologii nie służył li tylko czytaniu wiadomości. Zając miał swoje maleńkie sekreciki, o których nie miała pojęcia ani najbliższa rodzina – siostrzeniec materialista oraz jego jedyny znajomy. Leon Szerszeń.
Anatol miał swój sekret, który ukrywał za fasadą szorstkości i nieprzystępności w realnym życiu. Te wiele lat temu spisał na straty, jako człowiek dumny nie potrafił przejść do porządku dziennego po tym, co ugodziło jego honor. Teraz jednak miał internet, a dzięki niemu mógł być kim tylko chciał. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Zając nie miał zapędów zboczeńca, albo innych odchyleń. Po prostu chciał poczuć się szczęśliwy.... Chociaż w tym świecie pełnym iluzji.


Często kiedy dni stawały się coraz krótsze, słońce nie ogrzewało swoim ciepłem ziemi i serc, zasiadał w fotelu z kieliszkiem koniaku i wspominał. Wracał pamięcią do czasów gdy miał marzenia i plany na przyszłość. Jakże on wierzył, że świat stoi u jego stóp! Był przekonany o swoim sukcesie zawodowym, rodzina? Wiadomo! Anatol przystojny, postawny i pewny siebie młodzieniec, mógł mieć praktycznie każdą dziewczynę. Tak. Wtedy za młodu zdawało się, że czas stoi w miejscu i zdąży ze wszystkim. Powiedzieć tej jedynej, że kocha. Podpisać odpowiednie dokumenty będące przepustką do kariery zawodowej. Niestety nie przewidział jednego. Życie nie zaczekało na niego.

Lata młodości wypadły w okresie gdy trzeba było określić własne stanowisko względem poprawności politycznej. Albo byłeś za, albo przeciw. Kto nie zgadzał się, wiadomo jak skończył. Anatol miał swoje zdanie, a jednak nie potrafił walczyć o swoje. Postanowił zaryzykować, na chwilę, bo przecież dla dobra kariery, żeby mieć możliwość lepszego startu. Nie zgadzał się z ustrojem, ale i nie sprzeciwiał. Był pośrodku. Nie chciał się narażać. Nie przeszło mu przez głowę, że kiedyś za ten jeden jedyny błąd będzie musiał żałować całe życie. Lata spędzone w samotności. Przepełnione wyrzutami sumienia.  

***

Marysię poznał w parku, siedziała w kwiecistej sukience, sama wygląda jak jeden z najpiękniejszych kwiatów, który rozwinął swój pąk kierując płatki ku majowemu słońcu. Anatol aż przystanął z wrażenia, w jego życiu było sporo kobiet, jednak do tej pory żadna nie wywarła aż takiego wrażenia. Piękna, eteryczna. Delikatna. Po prostu ucieleśnienie wszystkiego co najlepsze. Miedziano-brązowe włosy uroczo zakręcały się w spiralki okalając drobną, lekko bladą twarz, ale ta bladość była największym atutem, dziewczyna miała delikatnie różowe policzki i usta. I te oczy. Ciemno oprawione, szmaragdowe. W jej spojrzeniu można było utonąć.  Anatol po raz pierwszy w swym młodym życiu – zakochał się od pierwszego spojrzenia.  W tym momencie mogłaby zakończyć się bajka. Młodzieniec podchodzi, rozmawia. Okazuje się, że dziewczyna również odwzajemnia swoje zainteresowanie. Umawiają na pierwszą randkę, kolejną i... ślub. Później dzieci, żyli długo i szczęśliwie. Niestety.  Scenariusz napisał się zbyt brutalnie.

Pierwsza prawdziwa miłość jest przepiękna, emocje oczekiwania każdego spotkania. Euforia i stres, ale i radość rozchodząca po całym ciele. Tak, miłość jest piękna. Gorzej kiedy na jej drodze napotykane są zbyt trudne przeciwności losu. Oczywiście. We dwoje można wszystko. Można przejść razem trzymając się za ręce podczas burzy, a nawet tornada. Można. Lecz nie każdą przeszkodę zdoła się ominąć, nie każdy błąd wybaczyć. Nawet kiedy kocha się ponad wszystko.

Miesiące kiedy oboje żyli sobą i dla siebie jawiły z rodem najpiękniejszej bajki. Anatol zaraz po pracy spieszył się do domu, by przebrać i pobiec na spotkanie z Marysią. Zmierzali w swych planach ku przyszłości wspólnej. Zaręczyny i ślub. Mieszkanie i później dziecko. Miało być niby zwyczajnie, ale ta zwyczajność spełniała marzenia obojga. Niby nic, a tak wiele.


Tego dnia mieli pojechać na wieś. Do rodziców Marii, która teraz pomieszkiwały u swojej ciotki. W mieście łatwiej było o pracę, no i mogła ukończyć szkołę wieczorowo. Nawet gdy zaoszczędziła posyłała rodzicom parę gorszy. Żeby nie brakowało.  
Był październik, słońce odprowadzało ich na peron stacji kolejowej. Za dwie godziny mieli wysiąść w miasteczku od którego do wioski dzieliło trzy kilometry. Mały spacer. W sam raz dla dwojga zakochanych. Anatol był szczęśliwy, jego rodzice zmarli dwa lata wcześniej, dlatego myśl o zyskaniu teściów bardzo go radowała, chociaż czuł stres. Czy zostanie zaakceptowany, czy aby na pewno spodoba się przyszłej rodzinie. Ślub zaplanowali w Boże Narodzenie, nie chcieli czekać, wielka uroczystość nie była im potrzebna, zresztą i tak nie było ich stać na wystawne wesele.
Zgodnie postanowili o skromnym poczęstunku dla najbliższych.
Teraz zmierzali w stronę małej wioski, w której wychowała się Marysia, może za jakiś czas będą przyjeżdżać tu we trójkę? Z dzieckiem na odpoczynek do dziadków?
Szli roześmiani. I chociaż słońce zasnuły szare chmury, oni byli szczęśliwi. I nawet wicher nie był wstanie zmienić ich nastroju. Nie mogli spodziewać się, że zmiana pogody, miała być zwiastunem nieszczęścia.
***

Kilka miesięcy przed wyjazdem...


Anatol Zając proszony jest do naczelnika!
 Idąc w stronę pokoju przełożonego nie spodziewał się, że informacje jakie udzieli zaważą na przyszłości, nie tylko jego, ale również ukochanej i jej rodziny. Nie miał pojęcia, że Ojciec Marii od dawna jest obserwowany, dlatego kiedy szef dosyć szczegółowo dopytywał się  o zajęcia i sprawy związane z przyszłym teściem, odpowiadał wszystko co wiedział. Owszem, zdawał sobie sprawę, że czasy były trudne, nie wiadomo było koto, komu i za co podpadnie. Może gdyby był bardziej ostrożny, może gdyby skłamał i powiedział, że jego wiedza jest niewielka. Może nie doszłoby do tragedii. Może...


***

Właśnie dochodzili do zabudowań, kiedy zwrócili uwagę na dziwne poruszenie we wsi. Ludzie biegali z krzykiem, trudno było zlokalizować źródło niepokoju, tego co wywołało falę paniki.  To znaczy dla Anatola, bo Marysia od razu zamarła ze wzrokiem zwróconym na chatę położoną  nieco na uboczu. To właśnie tam stały czarne, przerażające samochody, które nigdy nie wróżyły niczego dobrego. Kim byli? Czego chcieli od jej rodziny? Z truchlejącym sercem popędziła do domu, miejsca gdzie powinno być bezpiecznie, gdzie nigdy nie powinno wydarzyć się nic strasznego.
Gdy dotarł na miejsce, jego oczom ukazał się straszny obraz. Niedoszły teść leżał w kałuży krwi, matka Marysi wyglądała niewiele lepiej, jeszcze żyła. Jeszcze, chociaż na pierwszy rzut było widać, że wydobywa z siebie ostatnie oddechy. Co takie się wydarzyło? Krzyk ukochanej, szok i niedowierzanie. Dziewczyna rzuciła się z pięściami do jednego napastników, nie miała z nim szans, ale rozpacz odbiera myśli. I jeśli w tej chwili Anatol myślał, że przeżywa najgorszy z koszmarów, był w ogromnym błędzie. Za chwilę jego przyszłość miała rozpaść się w pył.
Podchodził do Marysi, chciał pocieszyć, złagodzić ból, który rozdarł jej niewinne, szczere serce. Stała zapłakana, patrzyła na niego, czekała aż otuli ją swoimi ramionami, i nagle... Jeden z tych morderców, oprawców bez sumienia podchodzi do jej wybrana, poklepuje po ramieniu. Dziękuje, za „dobrą robotę”. Gdyby cisza mogła krzyczeć, ten krzyk sprawiły, że każdy znajdujący się w pobliżu straciłby słuch.

On, nie miał pojęcia za co, otrzymał „podziękowanie”, nie rozumiał sytuacji. Co takiego i dlaczego się wydarzyło. W co, został wplątany. Żadnej przysługi nie wyświadczał, o nic go nie proszono.

Ona, otrzymała najgorsze ciosy, straciła rodziców. Ukochany okazał się zdrajcą. Wystawił dwoje najważniejszych ludzi, sprzedał ich życie. Za co? Co otrzymał w zamian?

Miał wrócić z przyszłą żoną, mieli doprowadzić wszystkie sprawy związane ze ślubem do końca, oczekiwać jednego z najważniejszych dni w swoim życiu. Miał być początkiem szczęścia we dwoje.  

Marysia nie wytrzymała, uciekła w las, Anatol pobiegł za nią, jednak nie znalazł kobiety swojego życia. Nie znał okolicy, błądził, wołał. Błagał. Chciał wyjaśnić. Nie wiedział, nie miał pojęcia, że zwyczajna rozmowa odbierze im przyszłość...  
Tego dnia umarli rodzice Marysi. Umarła ich miłość i oni sami. Nigdy więcej się nie spotkali.  

***

Można żyć nie mając serca. Każdy kolejny dzień wygląda tak samo. Ból nie mija, po prostu po jakimś czasie staje się nieodłącznym towarzyszem. Zasypia i budzi się razem z tobą. Anatol oswoił się z pustką, dziurą w swojej duszy. Utracił część siebie. Lata mijały, poznał wielu ludzi, pojawiały się kobiety. Żadna nie zagościła w jego sercu. Było w nim miejsce dla jedynej, uciekła wraz z jego cząstką. Nie umiał udawać, nie chciał kłamać i dawać złudnej nadziei. Wybrał samotne życie. Wyjechał na drugi koniec kraju, jak najdalej od wspomnień. Miejsc, które kojarzył się z najpiękniejszymi chwilami. Brutalnie odebranymi.  
Pracował, praca była dla niego wszystkim. Nie chciał wracać do pustego domu. Dawał z siebie nie sto, ale dwieście procent, spał bardzo krótko. Zazwyczaj kiedy organizm zmuszał go do odpoczynku.  W taki sposób upłynęło życie Anatola Zająca.
Emerytura jawiła się czymś strasznym. Siedzieć w domu i patrzeć w przestrzeń? Nie miał wnuków, których mógłby pilnować. Była Sam. Właśnie podczas jednego z samotnych wieczorów podjął decyzję, kupna komputera. Nie miał życia w tym realnym świecie, stworzy sobie w wirtualnym. Anatol nie był zacofanym starszym panem, na bieżąco był z techniką. Czuł dumę z tego powodu. Inni jego rówieśnicy nie potrafili zrozumieć fenomenu w jaki sposób towar w markecie jest nabijany. Dlaczego tak „pika”. Cóż poradzić. On wiedział sporo. Śledził wiadomości, nowinki, doszkalał się. Chciał starzeć się z klasą.


Strona, na której mógł wykreować nowy wizerunek wpadła w jego oczy zupełnie przypadkiem. Przeczytał o niej w jednej z gazet. Niestety nie posiadał komputera i internetu. Na szczęście wiedział gdzie się udać. Po kilku dniach zasiadł w ulubionym fotelu przed monitorem. Euforia i ciekawość. Dawno nie doznawał podobnych uczuć.
Czuł się wyprany z emocji. Teraz, po tylu latach udręki mógł pokierować własnym losem, zadecydować o nim, napisać scenariusz. Taki, jaki powinien mieć miejsce jakieś czterdzieści pięć lat temu.

Napisał adres, wyświetliła się strona startowa. Mnóstwo kolorowych reklam, i to co najbardziej go zaciekawiło. Aby móc zostać użytkownikiem potrzebna była opłata. Tak. W dzisiejszych czasach za wszystko trzeba zapłacić. Anatol miał pieniądze. Uzbierał ładną sumkę, nie musiał sobie na nic żałować, jeżeli w tej  wyimaginowanej rzeczywistości miał poczuć namiastkę szczęścia, nie zważał na cenę. Chociaż tyle mu zostało.
Wybrał odpowiedniego swoim zdaniem avatara, nadał mu imię Antoni – w końcu tutaj ma być nowym człowiekiem. Rozpoczął budowanie nowego wizerunku, miejsca w jakim będzie mieszkał. Poznawał ludzi. Pokieruje swoim nowych „ja” tak, jak marzył przez wszystkie lata. Dni i wieczory. Może gdzieś w tym sztucznie wykreowanym miejscu spotka kogoś podobnego do dawnej ukochanej? Tylko zakończenie będzie miało lepszy finał...

***

Wirtualne życie pochłaniało Anatola, zapominał o tym co dzieje się poza monitorem komputera. Z każdym dniem coraz trudniej było mu oderwać się, do szarej rzeczywistości. Nie chciał spać. Po co? Tam w „sieci” miał to czego nie zaznał w normalności.

Był październik. Piękny, słoneczny. Liście złociły się na drzewach. Anatol miał dziwny sen. Od pamiętnej tragedii nie miewał snów. Lecz tej nocy przyśniła się Marysia. Nie widział jej twarzy, ale oczy. Te oczy poznałby w samym piekle. Obudził się z dziwnym uczuciem. Jakby coś go wołało, jakby dziwna siła popychała do podróży, do miejsca w którym skończyło się życie, a rozpętał koszmar. Nie opuszczał miasta od wielu lat. Ba! Starszy pan nie wyjeżdżał dalej poza granice własnego osiedla. Miał pod bokiem wszystko to, czego potrzebował.  I nagle, tego październikowego poranka poczuł, że musi jechać. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy, sprawdził połączenia i wyruszył na stację. Czekały go dwie przesiadki. To też zaopatrzył się w ulubione czasopisma. Nie lubił siedzieć bezczynnie. Długa podróżą nie przerażała. Tam w środku czuł, że robi słusznie.

Na miejsce dotarł wieczorem, planował od razu pojechać do celu swojej wyprawy, ale miał świadomość, że wiek nie ten, zmęczenie i zapadający zmrok nie są na korzyść . Zameldował się w okolicznym pensjonacie. Jakże dziwnie się czuł. Znajome krajobrazy, ale obce. Niegdyś tak bardzo bliskie. Sen nadszedł szybko, bladym świtem Anatol zszedł ubrany i gotowy do ostatniego etapu. Wsiadł do pustego przedziału, najwidoczniej młodzież i jeszcze pracujący mieszkańcy zmienili środki lokomocji. Za czasów młodości trudno było o miejsce siedzące, nawet stojące było luksusem. Cóż... tyle lat.  Jak się okazuje, nawet do wioski można było dojechać busem, kiedyś tylko spacer.  Zadowolony kupił bilet, nie wiele osób jechało.
Nie poznał miejsca, w którym wysadził go kierowca, inne obrazy zachowały się w jego pamięci. Wiele domów było odremontowanych, albo całkiem nowych wybudowanych. Zarośnięte polne drogi, teraz zadbane. Dziwnie było przemierzać tereny, które wywoływały tyle smutnych wspomnień. Nie było go tutaj tyle lat, ale mimo to, pamiętał gdzie iść, w którą stronę skręcić. Nogi same go prowadziły.

Nie wiedział jakiego widoku ma się spodziewać, już wtedy dom nie należał do zadbanych. Jego oczom ukazała się zapadnięta chatynka, od lat niezamieszkiwana, rośliny radośnie zajęły wnętrze. Dom umarł. Czy ktoś mieszkał w nim? Czy został pozostawiony sam sobie, po tej nieszczęsnej tragedii? Obszedł dookoła,  nie wiedział czy może zajrzeć do i tak już zmęczonego czasem wnętrza. Miał wrażenie, że coś go popycha ku drzwiom, które w zasadzie wyglądały jakby zaraz po otwarciu miały się rozsypać.
Delikatnie chwycił klamkę, wyobraził sobie ile razy jego Marysia jej dotykała, może była wtedy roześmiana, może smutna. Jedno jest pewne, całym sobą odczuł jej obecność w tym zapomnianym miejscu, zgrzytnęło, zacięło, ale i puściło. Drzwi głośnym westchnieniem otworzyły się przed zagubionym wędrowcem. Poprzez dziury w ścianach i suficie dochodziło światło. Anatol powoli zagłębiał się w pomieszczenia, które nie dane było zobaczyć, za życia właścicieli jak i samego domu. Teraz jego oczom ukazały się szczątki. Miał poczucie, że nie powinien zakłócać spokoju. Tutaj umarły dwie osoby, umarła miłość. Budynek stał się grobowcem.  Serce staruszka zakuło, nagle odczuł ból minionych lat, tego co utracił. Jego ciałem wstrząsnął szloch, nie potrafił się opanować. Gdzieś w oddali słyszał szelest, może dzikie zwierzątko przebiegło, może lis wyruszył na poszukiwania pożywienia. Świat kręcił się, żył i parł do przodu. Anatol był jakby obok, żył ale nie odczuwał radości. Gdy łzy przestały płynąć podniósł głowę, coś się poruszyło... Jego oczom ukazał się zapomniany i długo wyczekiwany widok. W końcu ją zobaczył. Wymówił tylko jedno słowo. Marysia....

Paulina Kuchta
Zawsze masz mnie

W życiu nie chodzi o to by się bawić. W życiu chodzi o to, by być szczęśliwym, gdy tylko inni się bawią. 
Złota myśl ojca

Gdy po ośmiu latach mnie wypuścili, chciałam tylko zapomnieć. O ojcu, o tym co zrobił. Nawet wmawiałam sobie, że to był nieszczęśliwy wypadek, uciekałam w kolejne związki, pracę, hobby. Ciągle gnałam do przodu, żeby tylko nie powracać myślami do domu. Do tamtych strasznych dni. Do powodzi. I matki odpływającej w trumnie. Niedawno zrozumiałam, że życie zeszło mi na ucieczce i próbie zapominania. I chociaż w niepamiętaniu jestem dobra, nie udało mi się. Wspomnienia przywołał ojciec. Swoim odejściem wywołał to, co tak długo upychałam w podświadomości. 

Na pogrzeb rodzina zjechała się z najdalszych stron. Patrzyli na mnie, jak na wyklętą, zakałę rodu, co to ojca w chorobie zostawiła, bezbronnego jak dziecko. Spojrzenia pełne wyrzutów paliły. Zresztą, osądzili mnie już dawno. Już wtedy gdy oglądałam pokój bez klamek, albo nawet zanim. Przyniosłam im wstyd, tylko to. Chorzy na raka budzą współczucie, litość, chorych na głowę lepiej unikać. Niech siedzą do śmierci w psychiatrykach. A nuż, szaleństwo jest zaraźliwe? Niektórzy nie dziwili się, sama sobą nie umiałam się zająć, jak miałabym starym, schorowanym człowiekiem? 

Nikt dokładnie nie wie, kiedy to się zaczęło. Kiedy pomieszało mi się w głowie. Czy śmierć matki to sprawiła, czy tak było na długo zanim odeszła. Pamiętałam, jakby to było wczoraj. Miałam dziesięć lat. Staliśmy tak razem, ojciec i córka. Ciało z ciała, krew z krwi, kość z kości, a każda moja cząsteczka chciała uciec. Ludzie widzieli tylko jego krokodyle łzy, spływające po nieogolonej twarzy, skapujące na zbyt ciasny garnitur. Ja widziałam co zrobił. 
Tamtego dnia, jak zawsze podniesione głosy niosły się po domu. Do czasu. Gdy w domu się krzyczy nie jest jeszcze źle, najgorzej gdy się milczy. Kiedy zapadła cisza, coś kazało mi wyjść z pokoju. Podeszłam na palcach. Mama leżała, wyglądała jakby spała. Tylko ta krew. Ojciec siedział w fotelu jakby też uszło z niego życie. Zaczęłam krzyczeć. Wykręcił mi rękę, uderzył na otrzeźwienie i syknął, że zabije jak coś powiem. Powiedział jeszcze: mama odeszła, zawsze masz mnie. 
Wtedy zrozumiałam, że jestem sama. Patrzyłam jak Bug zabiera okoliczne łąki, myślałam, że nastąpił koniec świata i Bóg wymierza ojcu w ten sposób sprawiedliwość. Rwąca rzeka odcięła nas zupełnie od świata. Zapomniana podlaska wieś, stała się z dnia na dzień wyspą. Nikogo to nie obchodziło. 
Potem było morze tabletek. Na lęk. Na sen, który nie nadchodził. Ojciec myślał, że lekami da się załatwić wszystko. Dziecko zapomni, że miało matkę. Po kilku latach machnął ręką, dotarło do niego, że zawsze będę pamiętać. Uznał, że potrzebuję fachowej pomocy. Tak trafiłam na oddział. Pamięć płata figle, niewiele obrazów z tego okresu przetrwało w mojej głowie. Wszystko jest nierealne i rozmyte, jak akwarele zalane nieopatrznie wodą. Po opuszczeniu szpitala wychodziłam powoli na prostą. Krok za krokiem. Bywało, że płakałam z przerażenia. Zapomniałam jak to jest żyć samodzielnie. Za murami było bezpieczniej.

Przeżyłam śmierć matki, przeżyję ojca. Koniec z wieczną żałobą. Tak postanowiłam. Weszłam do domu, by zobaczyć jeszcze raz ojca i pożegnać się – z nim, domem, przeszłością. Wszyscy wokół szlochali, tylko nie ja. Choroba zostawiła mu tylko skórę i kości. Wyglądał jak o wiele za stara miniaturka siebie. 
Myślałam wtedy, że to był ten ostatni raz, ale wróciłam. I teraz gdy znów tu stoję, jestem stara, zmęczona trwaniem, życiem i umieraniem. Jeszcze raz dogoniła mnie pamięć i duchy przeszłości. Chodzę po domu i daje się ponieść wspomnieniom. Już nie bolą. Myśli bezwiednie płyną jak Bug. Czasem zwalniają bieg, to normalne w moim wieku. Czasem zatrzymują się przy jakimś wydarzeniu i uparcie próbują sobie przypomnieć. Pozwalam im. Nie walczę już z przeszłością, nic w niej nie zmienię. Ostatecznie i tak wszyscy obrócimy się w proch. Rozglądam się wokół.  Sfatygowane buty mamy, zakurzona porcelana w kwiaty, zniszczone meble, poprzewracane krzesła, stara książka pokryta pajęczyną. Wszędzie kurz i gruz, który niebawem pogrzebie dom. Może to i dobrze. Niegdyś piękna nadbużańska posiadłość  obróci się w pył. Tak powinno być. A wtedy wraz z nią umilkną duchy przeszłości. Kiedyś muszą. A później ktoś zachwyci się tym miejscem i wybuduje dom. Może ten będzie szczęśliwy. 

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz