Wydarzyło się w Malowniczem

Beata Gąsior

"Musisz mnie dotknąć?"

To opowiadanie pisałam z myślą o bardzo ważnej dla mnie osobie i to właśnie dla niej jest to opowiadanie. Dla Adrianny.
To nie był dom o jakim marzyłam. Zdecydowanie nie był taki, jaki chciałam żeby był, czyli stary, i co najważniejsze pełen tajemnic. Ten był nowy, a postawiono go dla nas w miejscu, gdzie kiedyś stał podniszczony dworek, który chciałam uratować najbardziej na świecie, ale kto słucha rad dziewczynki? Nikt, a już na pewno nie moi rodzice i dlatego wprowadziłam się do miejsca, zupełnie nie pasującego do otoczenia, jakim jest małe, urocze miasteczko, które jako jedyne poprawiło mi humor, bo nie było aż tak boleśnie nowoczesne, jak wszystko co znałam do tej pory.
Gdzieś około południa przyjechała do nas babcia, mieszkała w miasteczku obok i bardzo dobrze znała Malownicze, więc zaproponowała, że mnie oprowadzi. Było bardzo gorąco, lipcowe słońce niemiłosiernie prażyło, więc po godzinie spacerowania poprosiła o chwilę odpoczynku przy studni i wysłała mnie po lody. Wokoło było mnóstwo ludzi, większość najchętniej zostałaby w domu, gdyby nie ciągle narzekanie ukochanych pociech, które koniecznie chciały zjeść loda z jak największej ilości gałek. Dlatego snuli się z lekkimi uśmiechami po ryneczku w to upalne popołudnie, szukając odrobiny cienia. Na szczęście łagodny wietrzyk muskał policzki i wyplatał kosmyki włosów związanych w kucyki, dodając upragnionej ochłody.
Malownicze, tak? Nie wiedziałam kto nadał nazwę temu miasteczku, ale wyobrażałam sobie tę osobę jako osobliwego starszego pana o przenikliwym spojrzeniu, nazwa bowiem idealnie oddawała klimat tego miejsca. Gdyby ktoś zapytał, jakie byłoby pierwsze określenie tego miejsca, jakie przyszłoby mi do głowy, gdy przejeżdżaliśmy przez to miasteczko, to bez wahania odpowiedziałabym właśnie, że jest malownicze.
Wokoło biegało mnóstwo dzieciaków, ale niestety jak na złość nie udało mi się wyłapać wzrokiem nikogo w moim wieku. Były wakacje i większość moich rówieśników wyjechała z miasteczka, a ja z rezygnacją wróciłam do babci.
- Podobno ta studnia spełnia życzenia - powiedziała z tajemniczym uśmiechem - jeśli wrzucisz do niej grosika, to duch miasteczka wysłucha twojej prośby. Jeśli życzenie się spełni zabiera swoją zapłatę, a jeśli nie jest w stanie nic zrobić, a widzi, że ktoś jest smutny, to potrafi zaczarować pieniążka tak, aby przynosił szczęście. Tylko jest jeden kłopot - musisz rozpoznać ten, który sama wrzuciłaś.
Zerknęłam na nią z ukosa, ale wydawało mi się, że nie żartuje, wręcz przeciwnie - była bardzo poważna. Siwe włosy opadły jej na czoło, wymykając się niebieskiej spince. Wpatrywała się w taflę wody  nieobecnym  wzrokiem.
- Naprawdę , babciu? - zapytałam z udawanym niedowierzaniem - czy ty aby na pewno nie wymyśliłaś jej na poczekaniu?
Wiedziałam, że to był jeden z jej sposobów na pocieszanie mnie, gdy miałam nienajlepszy humor. Babcia roześmiała się serdecznie i nie dała po sobie poznać, że wie, iż już dawno kwestionuję prawdziwość jej historii.
- To już zależy od ciebie, kochanie, czy uwierzysz czy nie - powiedziała -  ale myślę, że świat dzięki temu jest o wiele bardziej kolorowy.
Kiwnęłam głową, a ona palcem wskazała na moją koszulkę.
- Lód ci się topi, Adeczko.
I to był koniec naszej rozmowy, bo była przekonana, że zamiast się smucić, będę rozmyślać nad jej historią i po jakimś czasie przyjdę do niej, aby posłuchać dalszych części.
Po weekendzie przyszły burze, więc dni dłużyły się niemiłosiernie, gdyż większość czasu spędzałam na czytaniu książek i oglądaniu telewizji. Musiałam być przy tym bardzo cicho, bo tata pracował i nie chciałam mu przeszkadzać. Gdy wreszcie nadeszły upragnione słoneczne dni od razu wybrałam się na spacer. Nie przeszłam nawet kilku kroków ścieżką, a kątem oka dostrzegłam zwisającą z drzewa linę. Podeszłam, a gdy zadarłam głowę do góry, wśród gałęzi dostrzegłam domek na drzewie. Był zadbany i wyglądał na solidny więc bez wahania zaczęłam wspinać się na górę. Zajrzałam przez okno i zobaczyłam, że ktoś jest w środku. Chłopak na oko w moim wieku siedział na podłodze i naprawiał zepsutą lalkę. Już miałam zapukać, ale z wnętrza usłyszałam jego wesoły głos.
 - Możesz wejść - krzyknął - raczej Cię nie zjem.
Ostrożnie uchyliłam drzwi i powoli weszłam do środka
- Jestem Adrianna, niedawno wprowadziliśmy się do domu obok - wyjaśniłam szybko.
Chłopak patrzył na mnie z uśmiechem, ale nie takim czystym uśmiechem, jaki widzi się na twarzach dzieci, które dostaną lizaka - szczery i bezinteresowny, ten był ciepły, ale zrazem przytłumiony smutkiem, trochę jak stara książka, którą otwierasz i widzisz w środku żółtawe plamy - czy to odejmuje jej jakiegoś wdzięku? Wręcz przeciwnie, przyciąga uwagę jeszcze bardziej. Chciałam zapytać, dlaczego się smuci, ale jakoś nie umiałam dobrać słów, więc wolałam milczeć.
- Mam na imię Daniel - chłopak zaprosił mnie do środka - mieszkam po drugiej stronie miasta, ale większość dnia spędzam tutaj, bo rodziców i tak nie ma w domu. Przysiądziesz się?
Kiwnęłam głową i usiadłam obok niego. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Przychodziłam tam praktycznie codziennie, a Daniel zawsze na mnie czekał. Pomimo, że świetnie się dogadywaliśmy, to czułam, że coś przede mną ukrywa. Aż do pewnej lipcowej soboty nie miałam pojęcia jaką skrywa tajemnicę.
Rankiem udałam się do pobliskiej cukierni, żeby kupić jakieś ciastka, ponieważ mieliśmy zamiar zbierać jeżyny i pomyślałam, żeby oprócz tradycyjnie - kanapek, wziąć coś słodkiego na drugie śniadanie. Słodki zapach otumanił mnie na chwilę i poczułam błogie ciepło - teraz już wiedziałam, dlaczego tak lubił tam przychodzić. Wybrałam kilka czekoladowych ciastek i pobiegłam do domu.
Cichutko wspięłam się po linie, żeby zrobić Danielowi niespodziankę i z wesołym okrzykiem dosłownie wpadłam do pomieszczenia. Chłopak nalewał właśnie herbatę i zaskoczony moim gwałtownym wejściem wylał wszystko na swoją rękę.
- Przepraszam! To moja wina! - krzyknęłam i podbiegłam, żeby mu pomóc.
- Nie trzeba! - zupełnie nie wiedziałam dlaczego, chłopak spojrzał na mnie przerażony i odsunął się szybko.
- Daj spokój! Trzeba to opatrzyć!
Chciałam go chwycić, ale moja ręka przeszła przez jego dłoń, jakby jej w ogóle nie było!  Znieruchomiałam, byłam pewna, że tylko mi się zdawało, ale kiedy jeszcze raz spróbowałam przesunąć po jego ciele, nie napotkałam żadnego oporu! Krzyknęłam i odskoczyłam jak oparzona, a następnie cofnęłam się do drzwi.
- Co to było?! Kim ty jesteś?!
- Daj mi wytłumaczyć - powiedział - zaczekaj!
Uciekłam nie dając mu szansy na wytłumaczenie. On był duchem?! Czyżby opowieść babci tym razem faktycznie była prawdziwa? Byłam pewna, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a pomimo tego, wróciłam godzinę później, gdy nieco ochłonęłam. Nikogo i tak nie było w domu, więc nie miałam z kim podzielić się tym, co zobaczyłam.
Zaczęłam go szukać, ale nie znalazłam go ani w domku na drzewie, ani w pobliżu, a ja zdałam sobie sprawę, że to miejsce bez niego zdaje się jakby obce, pozbawione uroku. Po prostu puste. Chociaż miało się już ku wieczorowi, zamierzałam go znaleźć za wszelką cenę. Naprawić to, co zepsułam.
Znalazłam go nad rzeką. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, ale już nie uśmiechał. Widziałam jak stał tam i parzył na mnie szeroko otwartymi oczami, zagryzając wargi. Wydawało mi się, że był równie zszokowany jak ja wcześniej. Chyba myślał, ze nie zobaczy mnie już więcej. Uśmiechnął się smutno i odwrócił wzrok.
- Jestem inny - powiedział - inny niż myślałaś. Ale co do jednego możesz być pewna - jestem naprawdę głupi, jeśli myślałem, że uda mi się to ukryć przez dłuższy czas.
- Jesteś duchem? - zapytałam ostrożnie.
- Nie jestem takim duchem, o jakim myślisz - urwał źdźbło trawy i włożył do ust szykując się na dłuższą historię - jestem duchem tego miasteczka. Pojawiłem się dawno temu, jak budowano  Malownicze, bardzo dużo nas wtedy było, wiesz opiekowaliśmy się ludźmi i miasteczkiem, mieliśmy wtedy mnóstwo pracy. Teraz to miejsce zostało jednym z niewielu, gdzie można nas spotkać. Czas upływa, świat się zmienia a wraz z nim ludzie, nie zostało tu już dla mnie za wiele miejsca. W zasadzie to nie mam praktycznie nic do zrobienia w tym miasteczku.
- To czym tak dokładnie się zajmujesz?
- Teraz - zamyślił się - czasem rozpraszam wokół leniwą atmosferę w niedzielne popołudnia i usypiam miasteczko po tygodniowym biegu albo próbuję zachęcić turystów, aby zatrzymali się tutaj chociaż na chwilę, ukazując im Malownicze jak najpiękniej potrafię. Najczęściej jednak przesiaduję w starych domach, otaczam je tajemnicą i opiekuję się nimi, czyszczę stare nagrobki na cmentarzu i kładę tam polne kwiaty. Gdy jest ciepło siadam czasami przy fontannie i słucham dziecięcych życzeń, które staram się spełnić, jeśli nie wymagają zbyt wiele wysiłku. W zasadzie... to chyba tyle.
- Możesz dotknąć rzeczy? A mieszkańców już nie?
- Kiedyś żyłem trochę jak normalny człowiek - powiedział - ale teraz powoli tracę siły. Nie umiem już spełniać wszystkich życzeń tak jak kiedyś, czasami nie jestem w stanie utrzymać nawet filiżanki w ręce.
Kiwnęłam głową i usiadłam zaraz przy nim, bardzo blisko, tak żeby jakoś naprawić swój błąd, żeby nie widzieć już więcej jego wyrazu twarzy po mojej gwałtownej i pełnej strachu reakcji. Nawet ziemia była ciepła, nagrzana się od letniego słońca, jakby zachęcała nas żebyśmy posiedzieli przy niej jeszcze chwilę w ten cichy wieczór.
- Zależy ci na tym aż tak bardzo?
Spojrzałam pytająco a on skinął głową na swoje ręce.
- Musisz mnie dotknąć, żeby być moją przyjaciółką?
Zagryzłam wargi ze wstydu i usiadłam bok niego.
- Mogłeś mi powiedzieć wcześniej - mruknęłam.
Siedzieliśmy tego wieczoru nad rzeką i milczeliśmy, ja - ponieważ nie wiedziałam co powiedzieć, on zaś uważał, że niekiedy słowa są niepotrzebne. Pamiętam, że akurat tej nocy na zachmurzonym niebie delikatnie przebijał się blask pierwszej kwadry księżyca, odbijając się w leniwej rzece. Może to była dobra wróżba? Znak, żeby zacząć od nowa?
- Muszę już iść - powiedziałam w pewnej chwili.
Kiwnął głową, ale nie odwrócił się. Drgnął tylko i objął nogi rękami.
- Jutro nauczysz mnie puszczać kaczki - powiedziałam i oczami duszy widziałam jak się uśmiecha.
Następnego dnia jak zwykle czekał na mnie w domku na drzewie. Zaparzał herbatę, tym razem jak zdążyłam wyczuć już pod drzewem, jaśminową. Weszłam na górę, a on przywitał mnie z uśmiechem. Wydawało się, że zepchnął w zapomnienie wczorajszy incydent, a i ja nie wspominałam o niczym, widząc jego dobry humor. Posprzątał w domku, wyprał firanki i nazbierał do wazonu kwiatów, które wypełniły pomieszczenie słodkim zapachem. Zaprosił mnie do nakrytego stolika, gdzie czekała filiżanka z herbatą i kawałek truskawkowego ciasta na porcelanowej zastawie, która obowiązkowo musiała pasować do wystroju wnętrza. Dziwiłam się sobie, że nie zwróciłam wcześniej uwagi na jego zachowanie - pełne swoistego wdzięku i kultury oraz te spokojne, opanowane ruchy jakby wyjęte z innej epoki. Po chwili przysiadł się do mnie, a ja roześmiałam się pod nosem widząc, że słodzi jak zwykle i machinalnie zaczęłam liczyć kostki cukru, które wrzuca do herbaty. Jedna, dwie, trzy, cztery... przy piątej zawahał się na chwilę po czym wzruszył ramionami i wrzucił jeszcze dwie.
Zapytałam go, czy musi jeść i pić tak jak ludzie, ale on zaprzeczył.
- Lubię to robić - zamyślił się - szczególnie, gdy mam z kim.
- Umiesz piec ciasta?
Roześmiał się szczerze.
- Nie umiem ani piec ani gotować. Zazwyczaj kupuję w cukierni - są naprawdę pyszne.
Pokiwałam głową i nagle przypomniałam sobie słowa babci, która opowiadała o fontannie z życzeniami.
- A skąd bierzesz pieniądze? - zapytałam - spełniasz życzenia?
- Na spełnianie życzeń nie mam już za wiele siły. Gdy mam ochotę na coś słodkiego to biorę gitarę i gram obok fontanny - powiedział i nagle serdecznie się roześmiał - to trochę śmieszne, że duch miasta gra na ulicy, żeby zarobić na kawałek ciasta. No cóż, takie mamy czasy.
Kątem oka wyłapałam, że wyciągnął dużo przyborów do rysowania - kredki i farby leżały w idealnym porządku na niewielkim stosiku papieru. Widząc moje zainteresowanie przyniósł przybory i położył przede mną.
- Narysuj mi coś - powiedział.
Nigdy nie byłam szczególni dobra w rysowaniu, wbrew twierdzeniu rodziców i babci, którzy
- Nie umiem rysować - mruknęłam, ale on nadal upierał się przy swoim.
Nalegał, żebym coś narysowała, a gdy odmówiłam zaproponował, żebym zrobiła cokolwiek - origami, wyklejankę, mogłam nawet napisać wiersz. Krzywiłam się, bo nie byłam dobra z żadnej z tych rzeczy.
- Czemu ci tak zależy? - zapytałam niechętnie biorąc do ręki kartkę papieru i zastanawiając się co mogłabym z niej zrobić.
Daniel wybiera niebieską kredkę, pochyla się nad papierem, ale nic nie rysuje, a po chwili odkłada ją z powrotem i drapie się po głowie z nieszczęśliwą miną.
- Zawsze kochałem patrzeć na ludzi, którzy tworzyli - powiedział - cokolwiek. Pisali, malowali nawet jak wyliczali skomplikowane równania albo budowali- popatrzył na swoje ręce - ja tego nie potrafię, moje ręce nie potrafią żadnej z tych rzeczy. Dlatego zawsze podziwialiśmy ludzi - są wspaniali, bo mogą tworzyć.
- Naprawdę? To skąd tyle wspaniałych rzeczy tu zgromadziłeś?
Przejechał palcem po farbach i zamyślony wyraz twarzy natychmiast zastąpił wesoły uśmiech.
- Umiem za to naprawiać rzeczy zniszczone przez ludzi - powiedział - zdziwiłabyś się ile pięknych rzeczy leżało porzuconych. Szkoda, że ludzie niszczą to co tworzą.
Zerknął na mnie i widząc moje zakłopotanie, próbował trochę rozluźnić atmosferę.
- Pewnie dziwiło cię skąd w domku ducha tyle różnych staroci, prawda? - przerwał ciszę, chcąc jakoś wyrwać mnie z zamyślenia.
Zaczerwieniłam się i kiwnęłam głową, bo chociaż już od jakiegoś czasu mnie to zastanawiało, to nigdy nie mogłam zdobyć się na pytanie.
Nagle ciszę  przerwał grzmot i z nieba polały się strugi deszczu. Daniel poderwał się i wyjrzał przez okno. Widziałam jak jego wesoły uśmiech zastępuje poważny wyraz twarzy. Zmarszczył brwi i spojrzał na swoje ręce.
- Lepiej wracaj do domu - powiedział - zapowiada się okropna burza.
Ociągałam się trochę, ale Daniel był nieugięty. Stwierdził, że może zrobić się niebezpiecznie i prawie wypchnął mnie siłą.
- Jutro przyniosę ci mój rysunek! - krzyknęłam schodząc po schodkach, a on uśmiechnął się tak samo jak wtedy, gdy widziałam go pierwszy raz i pomachał mi na pożegnanie.
Gdy wróciłam natychmiast dostałam burę od rodziców, chociaż nie miałam im tego za złe - burza była naprawdę okropna - pierwszy raz widziałam taką nawałnicę. Pioruny co chwilę uderzały bardzo blisko domu, a szyby drżały od dźwięku grzmotów. Padało chyba całe popołudnie. Gdy tylko słonce przedarło się przez chmury pobiegłam, aby zobaczyć czy z Danielem wszystko w porządku.
Kiedy dotarłam moim oczom ukazał się straszny widok - drzewo wraz z domkiem zostało powalone przez piorun. Wszędzie leżały meble i rzeczy Daniela. Zaczęłam go wołać, chociaż podświadomie wiedziałam, że go już nie znajdę. To dlatego tak usilnie prosił, żebym sobie poszła. Przeczuwał, że kończą mu się siły i nie chciał, żebym patrzyła jak znika. Nie chciał widzieć jak płaczę. Zagryzłam wargi mnąc rysunek, który specjalnie dla niego narysowałam. Męczyłam się nad nim chyba z kilka godzin, żeby wyszedł jak najładniej. Starałam się na próżno?
 Krążyłam pomiędzy porozwalanymi wszędzie szczątkami i usiadłam obok pnia, nie wiedząc co zrobić? Powiedzieć rodzicom? Raczej nie uwierzą. Mogłabym wyżalić się babci, ale ona mieszka w sąsiednim miasteczku i rodzice nie pozwoliliby mi do niej jechać.
 W pewnym momencie kątem oka wśród potłuczonej porcelany wyłowiłam jakiś blask. Podniosłam się i z trawy wyciągnęłam grosika. Właśnie! Fontanna z życzeniami!
Chociaż zdawało się to mało prawdopodobne, całym sercem wierzyłam, że uda mi się sprowadzić Daniela z powrotem. Pobiegłam pędem na rynek i po wymówieniu życzenia wrzuciłam pieniążka ale nic sie nie stało, ani tamtego dnia, ani przez kolejny tydzień, a jednak pomimo tego, że wszystko pozostawało bez zmian, codziennie przychodziłam do ruin domku na drzewie, a później siadałam przy fontannie, bo cóż innego mi pozostało oprócz nadziei, ze kiedyś wreszcie się pojawi? Opowiedziałam o wszystkim babci, która zareagowała dokładnie tak samo jak ja, kiedy opowiadała mi o legendzie fontanny. Pomimo usilnych przekonań, zawsze uśmiechała się i pytała, czy aby na pewno tego nie wymyśliłam. Pomimo iż tak mówiła, byłam pewna że tak naprawdę mi uwierzyła, chociaż nie dała tego po sobie poznać.
Pierwsza niedziela sierpnia była tak samo upalna jak ta lipcowa, kiedy pierwszy raz odwiedziłam malownicze. Upał stłumił śmiechy, ludzie nie byli skorzy do rozmów, jedynie nieliczni śmiali się na głos. Lekki wiatr próbował wyciągnąć kilka niesfornych kosmyków z mocno zawiązanego kucyka, ale ja na przekór związałam włosy jeszcze mocniej i oparłam się o fontannę. Ile to już dni minęło? Dwa tygodnie? Może mniej, może więcej, ale nadzieja nadal pozostawała. Czasami rankiem biegłam do lasu, żeby zobaczyć czy ruiny domku nadal tam są, czy czasem całe to spotkanie i nasza przyjaźń była naprawdę realna i nie okazała się jedynie snem.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk gitary, a zaraz potem rynek wypełnił dźwięczny głos ulicznego grajka. Bardzo dobrze znałam ten głos. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do Daniela aby go przytulić, zupełnie zapominając o tym, że był duchem. Jednak tym moje ręce nie przeniknęły przez jego ciało - mogłam go normalnie dotknąć!
Chłopak przestał grać i uśmiechnął się do mnie.
- Wróciłem - powiedział - dziękuję.


Agnieszka Bruchal

W poszukiwaniu swojego miejsca        

Pociąg jechał już od kilku godzin, siedziała w przedziale z dwiema nastolatkami burzliwie opowiadającymi miniony pobyt nad morzem. Ich beztroskie wybuchy śmiechu przypominały Agacie czasy pełne radości i tego wszystkiego co już nigdy nie powróci. Nie żeby czuła się nieszczęśliwa. Miała pracę, a nawet mieszkanie, tylko gdzieś w tym wszystkim przestała odczuwać radość z kolejnego dnia. Właśnie to zawieszenie w próżni było bodźcem do zrobienia kilku kroków w przód. Nie miała zamiaru rzucić z dnia na dzień posady, ani sprzedać mieszkania by wyjechać w odległe zakątki świata. Po prostu zapragnęła wrócić do miejsc, które w jakże odległej dla niej przeszłości jawiły się niczym najwspanialsze. Dzwonek telefonu przywrócił kobietę do rzeczywistości – dzwonił Rudolf. Nie miała ochoty z nim rozmawiać. Kilka lat temu poznany na imprezie u wspólnych znajomych stał się jej kompanem żartów i wypadów do baru, mimo dobrych relacji nigdy nie łączyło ich nic poza wesołymi cmoknięciami w policzki na przywitanie. O ile Rudek sprawdzał się jako dusza towarzystwa i ogarniał swym poczuciem humoru każdego kto znalazł się w jego pobliżu, tak nie zdawał egzaminu na powiernika i pocieszyciela gdy było źle. Życie brał bardzo lekko, a ona Agata była w pewnym sensie rozmarzoną zagubioną w tym pędzącym do przodu świecie małą dziewczynką, która czasem potrzebowała wyżalić się w męską koszulę.  Kino i tańce nie zawsze były odpowiednim lekarstwem,  I teraz, kiedy postanowiła oderwać się od życia, które z pozoru ustabilizowane, a jednak nie będące spełnieniem jej marzeń, nie miała zamiaru odbierać połączenia z tamtym życiem, przed jej wewnętrzną przemianą. 

Kiedy wróci do domu, odezwie się do przyjaciela, ale teraz nie może tego zrobić. Tak postanowiła. Tymczasem pociąg zatrzymał się na stacji. Wysiadła z wagonu lekko ociężała, nużąca podróż dała o sobie znać. Na szczęście ten drobny dyskomfort nie zniechęcił Agaty do dalszego działania, ruszyła przed siebie by już po chwili stać na środku małego uroczego miasteczka gdzie świat wyglądał inaczej niż ten jej Wrocławski. Ludzie jakby wolniej przemieszczali się ulicami, zaś malutkie sklepiki wyglądały przytulniej niż te wielkomiejskie anonimowe galerie. Przysiadła na ławeczce by choć przez chwilę rozkoszować się tymi innymi, o wiele przyjemniejszymi dźwiękami, niż te do których przywykła przez wiele lat. Zgiełk wielkich miast dało się znieść, ale jakże szybko się o nim zapominało będąc w takim miejscu jak to. Widok wyłaniających się gór wprawił kobietę w przyspieszone bicie serca, kochała je całą sobą, nawet gdy podczas spaceru szlakami złapał ją niespodziewany deszcz, nie dawała się zniechęcić. Brnęła w błocie i cieszyła chwilą.
***
Jednak musiała wstać by ruszyć w ostatni etap jej podróży, do domu ciotecznej babci. Jagna była dobrotliwą, twardo stąpającą po ziemi kobietą. Zawsze można było liczyć na jej słowa otuchy, ale i również nagany , gdy doświadczona przez życie kobiecina stwierdziła, iż Agata zachowuje się bezsensownie. To dlatego teraz zapragnęła być właśnie tutaj i znaleźć wewnętrzną równowagę. Ruszyła wolnym krokiem w stronę starej przytulnej chatki, znajdującej się nieco na uboczu. Drzewa okalające domek  były piękne okazałe, tworzące jakby osłonę przed niechcianymi spojrzeniami. Soczysta trawa zieleniła się z oddali, babcia mimo swego wieku starannie doglądała obejścia by nie straszyło swym zaniedbaniem. Parapety okien ozdobione pięknymi pelargoniami, oraz petuniami rozweselały wygląd tego wysłużonego domu. Czas jakby stanął w miejscu, 15 lat temu gdy była jeszcze małą dziewczynką i ukradkiem próbowała zerwać choćby jeden śliczny czerwony kwiatuszek. Jagna nigdy by nie pozwoliła by jej przepiękne okazy zostały brutalnie oskubane przez małą ciekawską.
Furtka może i wiekowa, miała w sobie coś dostojnego, drewniana wielokrotnie odmalowywana dumnie próbowała przekonać,iż jeszcze wiele lat posłuży swojej właścicielce. Agata nie umiała sobie wyobrazić by jej miejsce miała zając inna, może i nowa i piękniejsza, ale nie posiadająca duszy, zapraszająca każdego kto przed nią się znalazł. Teraz właśnie takie wrażenie odczuwała młoda kobieta, stojąc i zastanawiając się jak bardzo zmieniła się babcia, czy jej dawny pokój wygląda jak z czasów dzieciństwa i czy poczuje się równie u siebie jak wiele lat temu?

- Jesteś! - zawołała stojąca w progu domu wiekowa kobiecina, jej wyprostowana sylwetka niczym nie zdradzała wieku. Nikły uśmiech zdobił surowo wyglądającą twarz. Agata wiedziała,że babcia nie należy do wylewnych, a ten cień uśmiechu jest niczym największy promień słońca..

- Tak, babciu! W końcu do ciebie dotarłam, zatrzymałam się na chwile by poczuć zapach tego wszystkiego co kwitnie...

- Wejdź do domu, pewnie jesteś głodna – stanowczym gestem Jagna zaprosiła wnuczkę. Najpierw obiad, później będą mogły usiąść przed domem i spokojnie porozmawiać.

**
Kiedy już rozpakowana, odświeżona i oczywiście nakarmiona siedziała popijając pyszną herbatę opowiadała swej powierniczce jak to właściwie się stało,że znalazła się teraz w tym miejscu. Nigdy nie dzwoniła niespodziewanie oznajmiając swój przyjazd kolejnego dnia. Tak naprawdę, nie pamięta kiedy była w tym ukochanym przez siebie miejscu. Praca ją pochłonęła, weekendy ze znajomymi pozwalały nie myśleć o poważnych sprawach. Aż w końcu nadeszła pora by zrobić porządek ze swoim życiem. Jaki? Tego się miała właśnie tutaj dowiedzieć...

- Coś nie jesteś zbyt rozmowna, kiedyś szczebiotałaś,buzia ci się nie zamykała. Babcia wnikliwie przyglądała się siedzącej obok młodej kobiecie. Zmiany jakie zaszły w jej wyglądzie może nie były zbyt wielkie, a jednak gdzieś znikł ten błysku radości z oczu. Stały się przygaszone.

- Widzisz babuniu, ostatnio dużo myślę, a rozmowa przychodzi trudniej niż to jest do pomyślenia. Sama nie wiem dlaczego.

- Taak, widać,że coś cię trapi, jednak nie będę zmuszała do zwierzeń. Miałaś potrzebę tu być, więc korzystaj w pełni ze świeżego powietrza i odnajdź w końcu swoje miejsce na ziemi...

**
Przechadzała się znajomymi dróżkami, z których nie wiele osób korzystało. Tutaj nie oszpecił zieleni, a nawet urokliwego błotka brutalny asfalt. Agata wiedziała,że w mieście, ba nawet w większości wiosek nie dałoby się żyć bez tego udogodnienia, ale teraz miała ochotę poczuć naturę całą sobą. Dosłownie. Zdjęła buty i nie zastanawiając się czy zachowuje się jak normalna inaczej, zaczęła podskakiwać wesoło przyśpiewując. Radość rozpierała z każdą kolejną minutą co raz bardziej. Tak dobrze nie czuła się od bardzo dawna. Roześmiana postanowiła usiąść na pobliskim pieńku. Rozglądała się wkoło, na widok gór oraz piękne obłoki, niebo bardziej niebieskie niż we Wrocławiu, a może tak jej się tylko wydawało? Może tutaj w Malowniczym faktycznie kolory były bardziej intensywne niż w każdym innym miejscu na ziemi?
Rozmyślanie przerwała jej melodyjka telefonu. Jednak zasięg dotarł i tutaj, a już miała nadzieje,że nikt jej nie dopadnie, ale nie. Maleńka kreseczka świadczyła,że o to została połączona ze światem zewnętrznym, zaś ten brutalnie próbował wykraść jej te piękne doznania na łonie natury.
Znowu Rudolf, ten to potrafi znaleźć najmniej odpowiedni moment. Jakby wyczuł,że zmiana Agaty dotyczy również jego osoby... nacisnęła czerwoną słuchawkę, połączenie zostało odrzucone. Siedziała już od dłuższego czasu, nie patrzyła na godzinę, nie musiała się nigdzie śpieszyć. W pewnym momencie na horyzoncie zamajaczyła sylwetka, był to chyba mężczyzna, niestety pod słońce trudno było zidentyfikować płeć nadchodzącej postaci.

- Cześć! - usłyszała miły męski głos, który wydał się dziwnie znajomy..
Podniosła głowę i zobaczyła uśmiechającego do niej na oko w podobnym wieku mężczyznę.
- Hej, nie poznałam cię.. tyle lat minęło! - Agata w końcu pojęła kto niespodziewanie przerwał jej chwilę zadumy.
- Czyżbym miał się ponownie przedstawić? Uśmiech nie schodził z twarzy Marcina, którego Agata znała praktycznie od zawsze.
Przyjeżdżając co roku do babci jako mała dziewczynka nie jeden raz biegała do uroczego chłopca, zaledwie rok od niej starszego by wspólnie przemierzać okoliczne zakątki, bądź grać w piłkę. Zawsze trzymali się razem. Taka typowa dziecięca przyjaźń. Później będąc nastolatkami i młodymi studentami żadne z nich nie zaglądało do miejsca, w którym wydarzyło się tyle przyjemnych rzeczy...

- Marcin, opowiadaj. Jak potoczyło się twoje życie, pracujesz? Masz rodzinę? Mów wszystko od początku!
- Przede wszystkim bardzo się cieszę,że pierwszą osobą, którą zobaczyłem po przyjeździe po latach jesteś właśnie Ty... a, co u mnie? Dużo by opowiadać. Pracuje, nie narzekam na nadmiar czasu – tutaj uśmiechnął się dosyć kwaśno.
Agata wiedziała o czym mowa, sama miewała problemy z nudą, na którą czasem chciałoby się ponarzekać.
- W życiu prywatnym swego czasu wiele się działo, ale w chwili obecnej postanowiłem odpocząć,nabrać dystans i zobaczyć co dalej przyniesie los. Chciałem powspominać stare dzieje, gdy świat wydawał się do zdobycia.  A ty Agata?
-  ja? Nie wiem.. niby nie powinnam narzekać, a jednak czegoś brakuje. Mam wszystko i nic. Podobnie jak ty, postanowiłam wrócić do chwil, które nie jeden raz trzymały mnie przy zdrowych zmysłach. Samotność może i ma swoje plusy, ale nie zawsze...
Siedziała patrząc w zachodzące słońce, nie odczuwała podniosłości chwili, po prostu zapragnęła by właśnie teraz czas się albo zatrzymał albo cofnął.
- Rozumiem, czasem mam ochotę zostawić to wszystko i po prostu sobie odpuścić. Dobrze,że znaleźliśmy się razem tutaj, właśnie teraz. Długo zostajesz u babci?
- Nie wiem, wzięłam trzy tygodnie urlopu, ale miałam w planach zrobić małe przemeblowanie w domu i może jakieś malowanie..albo pojadę nad morze. Sama nie wiem co zrobić z czasem.  Pamiętasz naszą wyprawę do lasu? Kiedy chcieliśmy udowodnić,że sami uzbieramy najlepsze okazy grzybów? Jaka rozpętała się wtedy burza!
- Jakże mógłbym zapomnieć? Takiej ulewy w życiu bym się nie spodziewał! W dodatku piorun uderzył w drzewo nieopodal nas. Tak zaczęłaś się wydzierać,że mało mi bębenki w uszach nie popękały.
- Dobrze jest się teraz śmiać, ale wtedy myślałam,że to ostanie nasze minuty życia! Nigdy nie widziałam uderzenia pioruna. To było straszne doświadczenie dla małej dziewczynki. Poza tym, wiatr robił swoje. Tak huczało w koronach drzew jakby miał nadejść koniec świata! A ciebie to tak śmieszy, no ładnie.
- Nie śmieszy, po prostu twoja panika była urocza, żałuj,że nie widziałaś swojego przerażenia w oczach. Mogłabyś grać w filmach, charakteryzacja niepotrzebna. - śmiech jaki rozniósł się w powietrzu był ciepły i po prostu szczery.
- Będę powoli wracała do domu, babcia obiecała,że zrobi moje ulubione racuchy z jabłkami i cukrem pudrem...takie jak w dzieciństwie.
- Nie mów,że twoja babcia robi jeszcze, swoje popisowe racuszki! Nie ma mowy, muszę się wprosić,chociaż na jednego.

Agata roześmiała się w głos, wiedziała,że Marcin nie odpuści, w końcu placuszki drożdżowe babci Jagny nie były zwykłe, smakowały jak niebo w gębie i każdy kto miał zaszczyt ich posmakować zapamiętywał do końca życia. Żadne inne, robione ściśle według babcinego przepisu nie smakowały tak jak Jagny..
Szli obok siebie nie odzywając zbyt wiele, czasem dobrze jest wspólnie pomilczeć, słowa nie jeden raz są zbędne. Zaś przyjemna cisza potrafi połączyć. Pola zaczęły się delikatnie złocić, lato było w pełnej krasie, pobrzękiwanie pszczółek oraz towarzyszące motyle dodawały tylko sielskości. Zza zakrętu pojawiła się ukochana chatka, za każdym razem gdy Aga spoglądała w jej stronę odczuwała radość, gdyby mogła z chęcią wprowadziłaby się od zaraz, ale... miała swoje życie tam, we Wro
może nie te wymarzone, ale mimo wszystko jej własne i pewnym sensie była już do niego przyzwyczajona.
Marcin otworzył przed dziewczyną furtkę, był to gest iście dżentelmeński, który lekko onieśmielił Agatę. Jako dzieci zawsze gonili jedno przez drugiego, ścigając się kto będzie pierwszy na miejscu. Teraz zaś wszystko uległo zmianie. Nawet sposób przechodzenia przez maleńką bramkę.

**
- Jesteście dzieci! - babcia zareagowała jak kiedyś, gdy wygłodniali wpadali do kuchni i nie pamiętając o myciu rąk domagali się jak największej porcji racuszków. Tak było i tym razem, tylko bez tego wbiegania.
- Tak, babciu. Spotkaliśmy się całkiem przypadkiem no i postanowiłam zabrać Marcina ze sobą, zresztą nawet gdybym tego nie uczyniła to i tak poszedł by za mną, a dokładniej zapachem twoich placków. Agata nałożyła sobie na talerz solidną porcję, posypała cukrem pudrem i zanurzyła się w przepysznym, aromatycznym smaku..
- Mmmm, istne delicje! - Marcin zachwycał się jakby miał przed sobą samą ambrozję, zamiast zwykłych drożdżowych przysmaków.
- Skoro już sobie tak siedzimy razem, to może skorzystam z okazji i opowiem wam historię, która wydarzyła się wieki temu, a o której do tej pory nie mogę zapomnieć.
Głos babci wydał się nieco tajemniczy, jakby miała zdradzić jeden z największych sekretów świata...

...Było to w roku 1973 kiedy jeszcze jako moda dziewczyna przyjechałam po raz pierwszy do Malowniczego. Wiadomo czasy były jakie były. Rodzice postanowili zamieszkać na wsi bo zawsze o tym marzyli, ale ja nie wyobrażałam sobie żyć na takim odludziu. Przyzwyczajona do miejskiego życia wręcz dusiłam się na myśl o braku wyjść do kina, czy choćby na spacer ulicami rynku gdzie było mnóstwo knajpek. Niestety klamka zapadła i w październiku wraz z naszymi bagażami zawitaliśmy. Stanęłam przed domem i nie widziałam co myśleć. Wydawało mi się,że kryje w sobie jakąś tajemnicę, rodzice oczywiście wyśmiali moje podejrzenia twierdząc,że szukam kolejnego powodu by nie zostawać w tej chatce. Mnie jednak coś nie dawało spokoju. Wiedziona dziwnym przeczuciem, zamiast zająć się rozpakowywaniem postanowiłam zwiedzić moje nowe miejsce zamieszkania. Przeszłam się po pokojach, jeden z nich, ten w którym urządziłaś sobie gniazdko Agatko, najbardziej mnie przyciągał dlatego zaczęłam się po nim rozglądać, niby wszystko wyglądało normalnie, a jednak coś mnie nawoływało i nagle moje spojrzenie zatrzymało się starej szkatułce, ani specjalnie zdobione, ani eleganckiej. Ot taka prosta. Ciekawość narastała we mnie z każdą kolejną chwilą. Usiadłam na starym wytartym krześle i zajrzałam do wnętrza, oczywiście nie znalazłam żadnego skarbu, nawet maleńkiego drogocennego kamyczka. W środku związane błękitną tasiemką leżały listy i bardzo stare zdjęcia. Już pożółkłe i lekko zniszczone. Przez dłuższą chwilę biłam się z myślami czy wypada czytać cudzą korespondencje, ale będąc młodą,zbuntowaną dziewczyną ciekawość wzięła we mnie górę. Otworzyłam pierwszy, był to najprawdopodobniej list miłosny, ukochanego do swej lubej. Kiedy przebiegłam spojrzeniem tekst, stwierdziłam,że jest zbyt intymny bym mogła go do końca przeczytać. Zdjęcia wydawały się być o wiele ciekawsze. Widniały na nich roześmiane panienki mniej więcej w moim wieku, tylko data była znacznie wcześniejsze niż wtedy gdy ja przybyłam do tego domu. W tle zauważyłam znajome już okoliczne tereny, tylko w oczach tych śmiejących się dziewcząt widać było niepokój, czy coś miało się wydarzyć o czym podświadomie zdawały sobie sprawę? Kolejne fotografie były zupełnie w innym klimacie, teraz już nikt raczej nie robi pamiątek z takich okoliczności... młodzi siedzieli przybici na trawie, obok zaś widniał krzyż i świeży grób.
Dlaczego w tym miejscu zostało pochowane ciało? Dlaczego nie na cmentarzu? Bardzo mnie to zainteresowało, tylko zdjęcia nie udzielą odpowiedzi, zaś na ich odwrocie nie było nic zapisane.. wróciłam do przeglądania listów. Jeden z nich opisywał wydarzenie z dnia 9 czerwca 1959 roku. Czworo znajomych ze szkoły postanowiło uczcić zdanie matury oraz wejście w dorosłość. Czuli,że przyszłość stoi przed nimi otworem i jeżeli chcą mogą dotrzeć do najbardziej niemożliwego celu. I może tak by się stało gdyby właśnie nie wybrali tego feralnego dnia. Urządzili ognisko nad maleńkim strumykiem gdzie niemalże dookoła był las, a obok niego niewielka polanka. Czasy w jakich dorastali nie należały do najłatwiejszych, mimo,że było już od wielu lat po wojnie, nie oznaczało,że sytuacja polityczna się ustabilizowała. Mnóstwo ludzi nie widziało z kim może być szczerym, bo z każdej strony czaili się donosiciele. Wśród młodych była jedna para Zosia i Janek, którzy od zawsze trzymali się razem, dlatego też nikogo nie dziwiło,że w końcu poczuli do siebie coś więcej niż tylko koleżeńską sympatię. Zosia nie miała pojęcia kim był jej ukochany, a ten miał przed nią swoje tajemnice. Nie była to jego wina, po części zmuszony, może wydawało mu się,że dzięki swoim uczynkom będzie miał większe perspektywy dojdzie daleko. Nie było dane nikomu się dowiedzieć... Po zmroku usłyszeli odgłosy kroków, niby nic nadzwyczajnego, w końcu las to i dzika zwierzyna..ale Janek przeczuwał. Popełnił błąd, ten jeden jedyny raz popełnił błąd i zdawał sobie sprawę,że przyjdzie mu za niego zapłacić. Nie spodziewał się,że tak szybko... Wszystko potoczyło się w mgnieniu oka, cel był tylko jeden. Zlikwidować i odejść. Trzy strzały dla pewności. Później nastąpiła cisza. Stali sparaliżowani. Szok odjął im zdolność mówienia, a nawet ruchu. Janek leżał martwy, a jego puste spojrzenie zatrzymało się na Zosi...
Nie zrobili normalnego pogrzebu, nie potrafili wytłumaczyć dlaczego. Grób Janka znajduje się gdzieś między lasem a strumykiem. Zosia nigdy nie otrząsnęła się po morderstwie jedynej miłości. Kiedy rodzice umarli została sama w domku. Zajmowała się ogrodem, sadem, miała trochę zwierząt. Jednak nigdy nie spróbowała zmienić swoje życie. Tamtego czerwcowego wieczoru pogrzebała się za życia razem Jankiem..
List, który opisywał całe to nieszczęśliwe zdarzenie był od kolegi, który należał do ich tak zwanej paczki, kiedy doszło do tragedii Zosia odcięła się od wszystkich kolegów i koleżanek. Nie była w stanie widzieć ich współczujące spojrzenia, słuchać,że kiedyś się ułoży. Waldek pisząc swój list chciał zakończyć ten rozdział, ale ona nigdy nie odpisała. Chowała wszystkie koperty i nawet ich nie czytała...
Kochała ten dom, zaś jej uczucie bije ze wszystkich ścian po dziś dzień. Dbała o niego jak o coś najcenniejszego.  Może marzyła kiedyś o zamieszkaniu w nim wraz ze swym ukochanym, a później dziećmi?
Los jednak bywa przewrotny, po dziesięciu latach od dramatu otrzymała telegram. Musiała jechać do miasta, którego szczerze nie znosiła by uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej jej babki, ta sędziwa staruszka przeżyła jej własnych rodziców. Jadąc pociągiem wiele rozmyślała, kiedy zatrzymali się na stacji i nadeszła pora wysiadać Zosia poczuła się jak zagubiona dziewczynka, kiedy ostatni raz była w wielkim mieście? Ile się zmieniło od jej ostatniej wizyty? I jak ona się tutaj, teraz odnajdzie?!
Chcąc nie chcąc musiała wziąć torbę i skierować w stronę wyjścia. Ku jej ogromnemu zdziwieniu praktycznie przed jej twarzą ukazał się mężczyzna,łudząco podobny do jej Janka! Okazało się,że był to jego starszy brat, którego pamiętała jak przez mgłę, jeszcze ze szkoły podstawowej. Rodzina jej babki znała się z jego Dziadkami i tak o to kiedy okazało się,że Zofia przyjeżdża Antoni postanowił wyjść po nią na peron, by nie musiała błądzić sama ulicami miasta. Dopiero ta wizyta uświadomiła jej,że tak naprawdę nie znała swojego Jaśka, on mówił jej o sobie tylko tyle co uważał za stosowne, reszta była albo przemilczana, albo zgrabnie wpleciona w nic nie znaczące fakty. Wtedy jeszcze nie wiedziała,że o wiele gorsza prawda jest dopiero przed nią, Antek miał jej do zakomunikowania coś jeszcze. Nie wiedział jednak czy ma prawo dobijać tę i tak już zrozpaczoną kobietę, z drugiej jednak strony  powinna znać prawdę. I tak oto po dziesięciu latach życia wspomnieniami idealnej miłości Zosia dowiedziała się,że jej Jan, tutaj w mieście miał narzeczoną, którą miał poślubić w sierpniu 1959 roku...
Jest powiedzenie,że prawda potrafi zabić, o tym Zofia przekonała się na własnej skórze..Wróciła do domu. W pośpiechu nie pamiętała o zabraniu swojej torby, jednak to było już bez znaczenia. Siedząc we własnym pokoju opłakując własne nieszczęście. Nikt do tej pory nie wie jak zmarła Zosia. Czy rzeczywiście pękło jej serce z rozpaczy? Antek miał ogromne wyrzuty sumienia, czuł się współwinny śmierci tej biednej kobiety. Ludzie powiadają,że co roku na święto zmarłych przynosił na grób bukiet kwiatów. Nikt go nigdy nie widział,ale kwiaty zawsze te same zdobiły skromną mogiłę Zosi...

**
- Tak dzieci, miłość może być piękna, ale również tragiczna. Dlatego ja zawsze mówię jeżeli masz kogoś świadomie skrzywdzić zastanów się kilka razy. Janek poniósł karę, ale dlaczego biedna Zosia musiała tyle wycierpieć... - Babcia siedziała zamyślona nad ostygniętą już herbatą.
- To ja już może pójdę do domu, zrobiło się późno. - Marcin zerwał się nagle i wybiegł jak oparzony nie mówiąc nawet Agacie czy jutro znowu się spotkają. Ona gdzieś w środku miała maleńką nadzieje na odnowienie starej przyjaźni...
- Babciu masz taką tajemniczą minę, czy jest coś o czym powinnam wiedzieć?
- Wiesz kochanie, ja zawsze bardzo lubiłam Marcina, kiedy był jeszcze dzieckiem. Jednak Ciebie tu nie było, a ja co nieco słyszałam na jego temat. I wiem dlaczego tak nagle się pojawił. Ma problemy w pracy, w dodatku pokłócił się z narzeczoną. Nie mówił Ci ? No właśnie. Nie wiem jakie miał zamiary względem Ciebie, ale znając historię Zosi nie mogłam pozwolić by nikt w porę nie zapobiegł może nie tak strasznej, ale kolejnej tragedii..
- Dziękuję ci babuniu..- w gardle Agaty pojawiła się ogromna kula, nie mogłam więcej powiedzieć bo łzy zaczęły spływać po policzkach.
-Wiesz kiedy go zobaczyłam,pomyślałam,że to jakiś znak, że może to jest właśnie to po co tutaj przyjechałam, potem opowiedziałaś o tej kobiecie, nie bardzo rozumiałam dlaczego właśnie dzisiaj postanowiłaś nas zapoznać z tak odległą sprawą. Marcin jednak od razu pojął w czym rzecz..
- Nie spodobało mi się,że swoje nieudane sprawy próbuje ukryć, zaś ciebie wplątać w coś co nie byłoby dobre, bo przecież romans nie wchodziłby w grę, a Ty nie byłaś świadoma jego życia, tego drugiego prawdziwego. Przyjechałaś tutaj odnaleźć samą siebie, złapać równowagę by móc poprowadzić swoje sprawy taj jak należy. Nie potrzebne Ci zawirowania emocjonalne. Cieszę się,że nie gniewasz na mnie, troszkę obawiałam się twojej reakcji na moją ingerencję w twoje jakby nie było dorosłe życie.

**
Siedziały do późna w nocy opowiadając przeróżne rzeczy, tego co było kiedyś gdy przez dom przebiegała ferajna dzieciaków, na drzewach wisiało więcej dzieciarni niż samych owoców, a trawa nie miała szans wybujać wiecznie zadeptywana kilkunastoma parami stóp.  Były również te wzruszające opowieści, kiedy niespodziewanie zmarł dziadek, ten silny zdrowy mężczyzna zgasł nagle. Cierpiały obie, mimo,że nie wylewały potoku łez wiedziały,że każda na swój sposób odczuwa ogromną stratę. Dom na jakiś czas stał się pusty i wyciszony. Musiał odbyć swoją żałobę, oddać szacunek temu kto wprowadzając się do niego pokochał go od pierwszych chwil i z takim też uczuciem dbał by nie podupadał z biegiem lat. Kiedy Agata rozpoczęła studia wyższe zaprzestała przyjazdów, wiecznie miała swoje zajęcia, znajomi, wypady na weekend, dorywcza wakacyjna praca, by potem nie brakowało na najpotrzebniejsze wydatki. Jagna zaś żyła dalej. Co tydzień odwiedzała swojego Karolka, zdawała mu relacje z minionego tygodnia, doradzała w sprawach, które trapiły przez co nie jedną noc miała nieprzespaną. Zdobiła grób kwiatami, charakterystycznymi dla danej pory roku, ale wiedziała,że On najbardziej lubił zapach bzu.. dlatego w maju bywała kilka razy w tygodniu, by ulubionego kwiatu miał pod dostatkiem i zawsze ze świeżym zapachem. Agata wiedziała jak oboje się kochali, była to dojrzała i mądra miłość. Nie musieli wyznawać sobie uczucia by każdy kto wszedł do domu wiedział jak to małżeństwo się szanuje i nie potrafi bez siebie żyć. Zawsze marzyła by poznać kogoś, kto będzie równie mocno ją kochał, jak ona jego, będą mogli ze sobą rozmawiać o wszystkim, pokłócić by potem z uśmiechem na twarzy pogodzić. Niestety jak dotąd nie było dane poczuć czegoś podobnego. Kto wie? Może już nigdy nie miała się tego wiedzieć? Jak to jest być kochanym aż do śmierci...
Dni mijały, a urlop powoli dobiegał końca, jeżeli miała w planach wielkie przemeblowanie musiała spakować rzeczy i następnego dnia wyruszyć w podróż powrotną. Czy stęskniła się za swym maleńkim mieszkankiem? W pewnym sensie tak, smuciło ją tylko,że w domu nie będzie kogoś kto by wypatrywał jej z okna, już nawet nie czekał na dworcu, ale chociaż w kuchni z ciepłą herbatą na przywitanie.

**
- Dziękuję za wszystko, mam nadzieje babciu,że w końcu ty odwiedzisz mnie, może nie mam tak pięknego domku z duszą, ale myślę,że moje cztery kąty są równie przyjemne. - Stała z walizkami przed domem, spoglądając na domek, ogród i sad, zapamiętując każdy szczegół, by w chwilach zwątpienia móc wrócić myślami do jej ostoi.
- ale Agaciu, gdzież mnie starej jeździć po tych wielkich miastach, ja nie pamiętam kiedy była we Wrocławiu, pewnie ten hałas by mnie otumanił i nie wiedziałabym w którą stronę się udać po opuszczeniu pociągu.
-Babciu przecież wiadome jest, że bym po Ciebie wyszła, stałabym przy samych torach aby Cię od razu objąć i zaprowadzić gdzie trzeba!
- No dobrze, może jak już powykopuje wszystkie kwiatki i będę wiedziała,że jestem odpowiednio przygotowana do zimy przyjadę na jakieś dwa dni.
- Jakie dwa dni?? Przecież może śmiało na tydzień, będzie mi bardzo miło mieć chociaż przez chwilę współlokatora w domu.
- powinnaś rozejrzeć się za jakimś narzeczonym, a nie zmuszać starą babkę do jeżdżenia, ja domu nie mogę pozostawić na tak długo, o widzisz Azorka musi ktoś nakarmić. Wiesz jak to jest z sąsiadami. Za długo kogoś wykorzystywać nie wypada, to obowiązek. Każdy ma swoje zajęcia i obowiązki.
- Achh babciu,żeby z tym narzeczonym było tak prosto.. no cóż. Moje zaproszenie jest aktualne, nawet dwa dni, będę się ogromnie cieszyła.
- Zadzwoń jak już dotrzesz do domu, wiesz,że nie pójdę spokojnie spać dopóki nie będę pewna,że wszystko jest jak należy. Uważaj na siebie i pamiętaj, to co nas ma spotkać dobrego przytrafia się zupełnie niespodziewanie...

**

Znowu stała w ryneczku tego uroczego miasteczka, w księgarni było kilka osób, być może matki kupowały dla swych pociech nowe podręczniki do szkoły, pamiętała jak zawsze nie mogła się doczekać kiedy rozłoży piękne, błyszczące książki. Tak dawno temu siedziała w szkolnej ławce. Rozejrzała się dookoła, w kawiarence jakaś para popijała w filiżanek aromatyczną kawę, skąd wiedziała,że to kawa? Po prostu miała takie przeczucie. Każdy kto przyjechał chociaż raz do tego miejsca zakochiwał się w nim bez pamięci, miało w sobie coś takiego co przyciągało i nie pozwalało o sobie zapomnieć, chciało się wrócić choćby na chwilę..
Tymczasem trzeba było udać na stację, bo pociąg miał planowany odjazd za jakiś kwadrans, a przecież jeszcze musiała kupić bilet.
Kiedy znów siedziała w przedziale zastanawiała się na ile pomógł jej przyjazd tutaj. Jakoś nie czuła wielkiego przełomu, o którym tyle sobie wyobrażała. Miała nadzieje,że pobyt tutaj nakreśli jej spojrzenie na pewne sprawy, tymczasem czuła się wypoczęta i nic poza tym.
Sytuacja z Marcinem pozostawiła w jej głowie dziwnie rozczarowanie, jak to ludzie z biegiem czasu potrafią się zmienić, by później w dorosłym życiu stać się całkiem innymi ludźmi niż tymi co zapamiętaliśmy.
Niebo się zachmurzyło, słońce przysłoniły ciężkie zwaliste chmury, zaś z daleka było słychać pierwsze odgłosy burzy. Agata lubiła te zjawiska atmosferyczne, zwłaszcza oglądać uderzające pioruny, nie żeby nie zdawała sobie sprawy z zagrażającego niebezpieczeństwa, po prostu od zawsze fascynowała się trąbami powietrznymi i wyładowaniami elektrycznymi.
Deszcz coraz mocniej zacinał w okna, na zewnątrz poszarzało, przedział spowiła ciemność, jakby był wieczór a nie środek dnia. Jednak Agacie taka zmiana wcale nie przeszkadzała, zatopiona w swoich rozmyślaniach nie zwracała uwagi na przerażone spojrzenia współpasażerów. Nie słyszała szeptów, które z niepokojem wypowiadane stawały się coraz głośniejsze. Ludzie obawiali się,że intensywne opady deszczu sprawią podtopienie torów, co uniemożliwi dalszą podróż. Dla Agaty było bez znaczenia czy będzie jechała godzinę, dwie a nawet i dziesięć. Nie musiała się śpieszyć, nikt na nią nie czekał.
Na szczęście pociąg miał niewielkie opóźnienie,to znaczy zależy od punktu widzenia, dla niektórych godzina była czymś strasznym inni zaś, nie mieli nic przeciwko dłuższej przymusowej jeździe.
Zabrała walizkę po czym wolnym krokiem ruszyła do wyjścia. O dziwo powietrze nie było parne, tylko przyjemnie rześkie. Idąc  przez stację nagle ktoś przed nią stanął.
-Rudek?? Co ty tutaj robisz??
- Wiesz Agatko, ten czas kiedy cię nie było, nie odbierałaś telefonu. Dał mi wiele do myślenia... Wiem,że nie jestem romantykiem, nie bardzo pasuje do mnie wizerunek troskliwego, ale zależy mi na Tobie i no nie chciałbym cie stracić...
- Poczekaj chwilę.. czy ja dobrze zrozumiałam.. ty chcesz ze mną.. być ?
- No tak, być , czy mieć każdy to rozumie inaczej, ale żebyśmy razem ze sobą, rozumiesz...
Agata stała na samy środku stacji pkp i patrzyła w osłupieniu na swojego kumpla od imprez, nigdy nie brała pod uwagę,że ich dwoje mogłoby łączyć coś więcej niż tylko zwykła więź koleżeńska,a tutaj taka niespodzianka.
- Może coś odpowiesz, czy dasz nam jakąś szansę, albo nie, bo nie wiem co mam robić, dziwnie się czuję stojąc tutaj..
- Przede wszystkim chodźmy do mnie. Muszę coś zjeść, odpocząć i pomyśleć.  Takiego rozwoju wypadków w najśmielszym śnie się nie spodziewałam. Toś mnie zaskoczył panie Rudolfie!


**

Jagna widziała,że jej ukochana cioteczna wnuczka w końcu ułoży sobie życie tak jak zawsze skrycie o tym marzyła. W końcu ten, który wydzwaniał odkąd przyjechała aż do powrotu wydawał się być upartym. A to dobry znak, nie zniechęca się, mężczyzna musi wiedzieć,że jak mu zależy na kobiecie musi poczekać, a później o nią zwalczyć.
Kołysała się w swym wysłużonym bujanym fotelu gdy zadzwonił telefon, to była Agatka, poinformowała,że szczęśliwie dotarła na miejsce i pije herbatkę nie sama, a w towarzystwie kogoś kto być może niebawem będzie dla niej całym światem.
Czas pokaże jak poukładają się życiowe ścieżki tych dwojga zagubionych, odnalezionych przyjaciół.


Kinga Dokupil

PAMIĘTNIK

Był ciepły letni wieczór kiedy weszłam do domowej biblioteki mojej babci. Od zawsze lubiłam książki, ale dopiero tamtego dnia uświadomiłam sobie jak bardzo potrafią one zmienić życie. Gdy człowiek godzinami wpatruje się w drobne literki zaczyna tworzyć się historia, która zdaniem czytelnika jest tylko kolejnym dobrym wyborem i odpowiednio spędzonym czasem. To właśnie wówczas poznajemy swoje drugie odbicie – dostrzegamy ukryte dotąd cechy charakteru, zaczynamy rozmyślać nad sprawami nieistotnymi, do czasu… Czy tylko ja uważam, że książki zostały stworzone aby pomóc nam stać się lepszym człowiekiem? Ukazują wartości, poszerzają horyzonty, rozwijają naszą wyobraźnię.
Tak było w moim przypadku. Poczułam chęć zanurzenia się w powieści, która chociaż odrobinę zmieni moje życie. Nie sądziłam jednak, że przyczyni się do tego mały i wyjątkowo stary pamiętnik.
Biblioteczka babci była miejscem, w którym mogłam pobyć sama. Zamykałam ciemnobrązowe drzwi i siadałam w zielonym fotelu przy oknie. Widok był nieziemski. Długi pas intensywnie zielonej trawy, na którym czasami można było zobaczyć kozy, a dalej drzewa, drzewa i jeszcze raz drzewa. Pokrywały pagórki i przyozdabiały znajdujące się gdzieś w oddali góry. Mogłam godzinami podziwiać ten widok, przypatrując się zachodzącemu słońcu. Jednak tego wieczoru moim głównym celem było wyszukanie w zbiorze na tyle niezwykłej książki, żebym mogła zaczytać się w jej cudowną fabułę i odkryć siebie na nowo. Usiadłam więc tuż przy regale i omiotłam wzrokiem najbliższe egzemplarze. Było wśród nich wiele znanych mi lektur Sienkiewicza, różne zielniki, encyklopedie czy księgi kucharskie. Jednak żadne z nich nie było na tyle interesujące, by mogło sprostać moim wymaganiom. Mimo że w biblioteczce było wiele intrygujących książek, tylko ta jedna rzuciła mi się w oczy. W zasadzie to nie była książka, tylko coś w rodzaju dzienniczka. Wzięłam do ręki granatowy egzemplarz tego fascynującego notatnika i przejechałam delikatnie palcami po grubej i dość chropowatej okładce. Gdy zbliżyłam przedmiot do twarzy i poczułam intensywny zapach starości, wiedziałam, że znalazłam to, czego szukałam. Usadowiłam się wygodnie w fotelu i włączyłam stojącą obok lampkę. Na chybił trafił otworzyłam na żółtej stronie z dużym napisem w górnej części kartki: 28 lipca 1879.


Lato w tym roku jest wyjątkowo upalne. Co chwilę okładam się zwilżoną chustką aby jakoś to wytrzymać.  Ale i tak jest ciężko. Anna wczoraj pojechała na ślub koleżanki i wróci dopiero za trzy dni. Czy ja naprawdę mam sama pomagać rodzicom w uprzątnięciu naszego nowego domu? Lubię to miejsce, naprawdę, ale zaczynam mieć dość ciągłego przeglądania starych pudeł z rzeczami zmarłego właściciela. Gdyby chociaż w środku znajdowały się jakieś interesujące przedmioty. Niestety oprócz starych ubrań i naczyń nie dostrzegłam niczego ciekawego.
Widzę się dzisiaj z Jakubem. Może on jakoś poprawi mi humor. Jako jedyny potrafi nawet w te najgorsze dni wywołać uśmiech na mojej twarzy. Za każdym razem gdy go widzę, dostaję dreszczy, a gdy tylko jego silne ramiona obejmą moje ciało jestem pewna, że to właśnie jego chciałabym mieć za męża. Takiego pewnego siebie i wyjątkowo męskiego. Ale czy on tego chce? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, a przecież nie chcę zostać starą panną. Dlaczego w tak krótkim czasie w mojej głowie pojawiło się tyle myśli? To chyba znak żeby dalej już nic nie pisać.


29 lipca 1879

Miałam rację. Jakub jak zwykle wiedział jak poprawić mi humor. Przygotował piknik niespodziankę. Najpierw podróż wozem jego ojca na łąkę za lasem, a potem przyjemne chwile tuż przy pasących się owcach. Jego matko była na tyle dobra, że zrobiła dżem z dzikich jeżyn. Pyszny! Gdyby tylko można było zatrzymać tę chwilę na dłużej. Niestety po upływie trzech godzin musiałam być w domu aby zacząć przygotowywać konfitury z owoców. Lubię być w kuchni i przyrządzać różne smakołyki, jednak nawet to nie może się równać z czasem spędzonym z Jakubem. Gdybym tylko mogła mieć go przy sobie nawet w kuchni. Wystarczyło by tylko wziąć ślub i zamieszkać razem. Co za piękne marzenie! A w dodatku takie realne. Nie wypada mi z nim jednak o tym rozmawiać, ale ja naprawdę chcę spędzić z nim resztę życia. Zwykłe spotkania przestały już mnie zadowalać.


2 sierpnia 1879

Nawet w taki upał muszę pracować na zewnątrz. Całe szczęście, że teraz zajmuję się tylko krową i kurczakami. Gdybym miała tak jak mój brat i ojciec codziennie chodzić w pole, opadłabym z sił. Czasami im pomagam, jednak teraz, gdy do naszych ziem mamy osiem kilometrów, a mama coraz częściej ma problemy z sercem, zostaję z nią żeby w razie jakiegoś wypadku być przy niej. Ciężko mi z myślą, że jest taka chorowita. Pewnie jest to skutkiem przepracowania w młodości. Tak czy inaczej nie mogę zostawić ją samą na tak długo. Gdyby jeszcze Anna tu była to byłoby jakoś prościej. Niestety razem ze swoim mężem zamierzają wprowadzić się do małego domku za lasem. Będzie miała teraz swoje życie, a moje problemy nie będą dla niej zbyt istotne. To smutne, że moja najlepsza przyjaciółka przestanie być zawsze obok mnie.


5 sierpnia 1879

Wstałam jak zwykle o szóstej. Nakarmiłam zwierzęta i wydoiłam krówkę. Zaprzyjaźniłam się także z nowym lokatorem, którego Jan przyprowadził wczoraj z pola. Wychudzony i bardzo brudny kocur szybko znalazł swój kąt obok pieca, jednak długo tam nie pomieszkał, ponieważ mama niemal od razu go wygoniła. Gdy posprzątałam w kuchni i przeglądnęłam kolejne trzy pudła staroci miałam iść na nasze stare pole i zebrać jeżyny. Lubię tam chodzić i delektować się promieniami słońca i zapachem zboża. To jest chwila tylko dla mnie. Zabrałam więc wiklinowy koszyk i udałam się na przechadzkę dróżkami Malowniczem. Zielona trawa delikatnie muskała moje dłonie, a wiatr plątał brązowe włosy. Uwielbiam to ten krajobraz, góry, rzeki. Wszystko! Gdy doszłam na miejsce od razu zabrałam się za zbieranie jeżyn. Były wyjątkowo dojrzałe, dlatego w krótkim czasie nazbierałam na kilka słoików dżemu. Gdy już koszyk był pełny usiadłam pod brzozą i zamknęłam oczy żeby wsłuchać się w śpiew ptaków. Nawet nie zauważyłam, że dołączył do mnie kot. Zanurzyłam ręce w jego długim futrze…


Coś trzasnęło, a po chwili do pokoju wbiegł mój młodszy braciszek.
- Chciałabyś coś zjeść? – zapytał piskliwym głosem.
- A co dobrego zrobiłeś?
- Nalesniikii. No mama je zrobiła ale… ale ja tez pomagałem.
- W to nie wątpię – zaśmiałam się z jego plątaniny słów. Bartek ma cztery latka, ale nie zawsze udaje mu się wszystkiego dokładnie wypowiedzieć. – Biegnij na dół, ja zaraz przyjdę.
Zapatrzyłam się na chwilę jak roześmiany otwiera drzwi i zbiega po schodach. Westchnęłam ciężko i spojrzałam jeszcze raz na trzymany przeze mnie pamiętnik. Był bardzo prosto pisany, tak jak zwykle pisze się pamiętniki, jednak sam fakt, że ma tyle lat mnie ekscytował. Byłam zdziwiona, że był w tak dobrym stanie. Tak czy inaczej znalazłam odpowiednią lekturę na najbliższe godziny i nie mogłam doczekać się następnych chwil z dziewiętnastowiecznym pamiętnikiem.
Po kolacji chciałam natychmiast wrócić do czytania, jednak pomagałam mamie w robieniu słodkości na jutrzejsze spotkanie z ciocią, która miała przyjechać do nas z Anglii. Cieszyłam się na to spotkanie. W końcu nie widziałam jej dwa lata.
Mimo wszystko nie mogłam się doczekać powrotu do czytania. Musiałam jednak  zostawić to po raz kolejny na potem, ponieważ resztę wieczoru miałam spędzić z Bartkiem, który wyjątkowo nie chciał pójść spać.
Gdy tylko weszłam w piżamie do łóżka, włączyłam nocną lampkę i otwarłam znaleziony pamiętnik na pierwszej lepszej stronie.


12 sierpnia 1879

Nieustannie myślę o tamtym wieczorze, dlatego wszystko, co teraz się wokół mnie dzieje jest po prostu nudne. Nawet nadchodzące pięćdziesiąte urodziny taty nie są wielkim wydarzeniem. A przecież szykujemy przyjęcie niespodziankę!


Ponieważ nie wiedziałam o co chodzi, cofnęłam się o dwie kartki do tyłu.

9 sierpnia 1879

Jestem dzisiaj wyjątkowo przejęta. Jakub zaprosił mnie na jutro na kolację o zmroku w sadzie jego rodziców. To bardzo dobry pomysł, jednak moim zdaniem atmosfera nie będzie zbyt romantyczna. Na pewno będzie ciemno i zimno, a ja przecież boję się ciemności. Czyżby o tym zapomniał? Mimo wszystko cieszę się na to spotkanie. Wszakże każda chwila z nim jest wyjątkowa. Oby tylko rodzice się nie dowiedzieli. Mam nadzieję, że pogawędka o nocowaniu u Marii wystarczająco ich przekonała. Źle mi z tym, że ich okłamałam, ale wiem, że nie dali by mi pozwolenia. A tak mi na tym zależy! Oby wszystko poszło zgodnie z planem i nasze spotkanie się udało.


10/11 sierpnia 1879

Wstałam bardzo podekscytowana. Musiałam to jednak ukrywać, bo przecież nocowanie u kuzynki nie może być aż takie emocjonujące. Wykonałam wszystkie moje codzienne obowiązki, a następnie udałam się z Janem do naszego sąsiada, który chciał sprzedać kozę. Mieliśmy sprawdzić, czy zaproponowana cena nie jest wygórowana. Nasz przyjaciel miał jednak zdrową i bardzo zadbaną zwierzynę, więc zakupiliśmy również koguta. Potem czas dłużył mi się nieubłaganie. Nawet praca w przydomowym ogródku nie skróciła mi tego oczekiwania.
Gdy została godzina do mojego spotkania z Jakubem zaczęłam się przygotowywać. Wzięłam kąpiel i nawet użyłam mydła zapachowego, które dostaliśmy jakiś czas temu od cioci Janki. Potem zaplotłam włosy w długiego warkocza i włożyłam elegancką suknię w kolorze bordo. Na koniec wpięłam we włosy urwany wcześniej kwiat chabru i popsikałam się kolejnym prezentem od cioci - różanymi perfumami.
- Czemu się tak stroisz? – Mama weszła do mojego pokoiku i wpatrywała się w wpiętego chabra. – Wybieracie się gdzieś z Marią?
- Tak – odpowiedziałam niepewnie. – Pojedziemy wozem jej przyjaciela na targ.
- No dobrze – westchnęła ciężko. – Miłej zabawy wam życzę. – Ucałowała mnie w policzek i odeszła w stronę kuchni. Po raz kolejny musiałam ją okłamać. Niestety nie widziałam innego wyjścia.
Gdy wyszłam z domu słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Uśmiechnęłam się i pełna wigoru zaczęłam podążać w stronę miejsca, gdzie miał na mnie czekać mój wybranek. Po dziesięciu minutach spaceru ujrzałam go opartego o wóz. Żuł źdźbło trawy, a na twarzy miał lekki uśmiech. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o ciemnej karnacji. Całymi dniami pracował w polu, dlatego jego ramiona były wyjątkowo umięśnione. Był ubrany nieco inaczej niż zwykle, bo popielatą koszulę zamienił na śnieżnobiałą, a czarne i na ogół obdarte spodnie zastąpił ciemnobrązowymi. Muszę przyznać, że prezentował się bardzo elegancko
Gdy mnie zauważył, uśmiechnął się zniewalająco i zaczął powoli zmierzać w moim kierunku. Zrobiłam to samo i już po chwili obejmował mnie z całej siły.
- Bo mnie udusisz – jąknęłam z nutką grozy.
Spojrzał na mnie swoim przeszywającym wzrokiem i z impetem zdjął mi z głowy słomiany kapelusz. Obrócił się i zaczął biec. Przyjęłam zaproszenie do zabawy i natychmiast zaczęłam go gonić. W lawinie śmiechów i pisków w końcu dał się złapać, a ja z udawanym oburzeniem wyrwałam mu kapelusz z rąk i z powrotem włożyłam na głowę.
Gdy wreszcie zmierzaliśmy polnymi dróżkami w stronę wyznaczonego celu robiło się szarawo. Przynajmniej pogoda nam dopisała. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a samo powietrze było bardzo ciepłe. Po dwudziestu minutach spokojnej jazdy moim oczom ukazała się przestrzeń wypełniona nieskończoną ilością jabłoni. Nie zatrzymaliśmy się jednak od razu, tylko mało wyjeżdżoną ścieżką dojechaliśmy do niewielkiej polanki. To co zobaczyłam na miejscu było niesamowite. Na samym środku rozłożony został duży koc, na skrzynkach na jabłka leżały różne przysmaki i butelka czerwonego wina, a na około tego wszystkiego rozstawiono chyba trzydzieści świec. Spojrzałam na Jakuba, ale on tylko puścił do mnie oko i pomógł zsiąść z wozu. Następnie przywiązał konia do najbliższego drzewa i objął mnie od tyłu.
- I jak ci się podoba? – szepnął mi do ucha.
- Przepięknie – westchnęłam. – Jak z najwspanialszej powieści.
Usiedliśmy na kocu i zaczęliśmy delektować się kawałkami placka porzeczkowego i chlebkiem z dżemem malinowym. To wszystko popijaliśmy półsłodkim winem zrobionym przez ojca Jakuba. On sam bardzo się starał, aby ten wieczór był wyjątkowy. Gdy zrobiło się ciemno, zapalił świece i położył się obok mnie splatając swoje palce z moimi. Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie!
Leżeliśmy tak dobrą godzinę rozmawiając o ważnych i mniej ważnych sprawach. W pewnej chwili zapragnęłam jednak po prostu się do niego przytulić i wsłuchać się wbicie jego serca. Położyłam więc głowę na jego piersi, a on w zamian zaczął bawić się moimi włosami. Nie jestem w stanie opisać uczucia błogości, którego doświadczyłam w jego ramionach. A tym bardziej nie mogę opisać tego, co stało się później. Czułam, jak powoli rozplata mi włosy i rozwiązuje drobne kokardki, które mocowały sukienkę na plecach. Potem doznałam ciepła jego ciała na moim i ciężar, jakim mnie obciążył. To było coś zupełnie nowego i… niebiańskiego. Po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach pożądanie i już wiedziałam, że ten wieczór dopiero się zaczynał.
Gdy w końcu padliśmy z sił i oczy poczęły nam zachodzić mgłą, przenieśliśmy wszystko do wozu i rozłożyliśmy się na kocu. Nie było mi zimno, jednak przyjęłam drugi koc do przykrycia i  niemal natychmiast usnęłam w potężnych ramionach.


Po raz pierwszy poczułam, że nie powinnam tego czytać. W końcu były to prywatne sprawy tej kobiety i zaglądanie do jej sekretów na pewno nie było czymś dobrym. Jednak ta historia tak bardzo mnie interesowała, że nie mogłam postąpić inaczej. Zaczęłam więc brnąć w to jeszcze bardziej:

To było cudowne uczucie obudzić się obok ukochanego. Nasze ciała przez cały czas były złączone, więc nie musiałam się przysuwać. Leżałam i wpatrywałam się w jego spokojną twarz do momentu, gdy się obudził. Zerknął na mnie, uśmiechnął się i delikatnie pocałował na powitanie.
- Witaj piękna – szepnął mi do ucha. – Jak się spało?
- Cudownie – zamruczałam. Tylko częściowo była to prawda, bo spanie na drewnianym wozie z pewnością nie jest niczym przyjemnym. Bolały mnie plecy, ale postanowiłam się tym nie przejmować i dłużej cieszyć się chwilą. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu, ponieważ Jakub musiał pomóc swojemu ojcu, a w dodatku miał dziś jechać na targ po jakieś nowe narzędzia. Po pół godzinie musieliśmy więc pozbierać wszystkie rzeczy i ruszyć w drogę.
Dalsza część dnia była taka sama jak zwykle, z tą małą różnicą, że uśmiech nie zszedł mi z twarzy aż do zaśnięcia, a i z tym miałam problem.


Obróciłam się na plecy i zaczęłam myśleć. Czy ta kobieta była moją krewną? Czy wyszła za mąż za tego mężczyznę i jak wyglądało jej życie? Miałam ogromną nadzieję, że dowiem się o niej jak najwięcej z kartek tego pamiętnika. Z przykrością odkryłam jednak, że nie zawiera wielu zapisanych stronnic. Pomimo ciężkich powiek i w pół do trzeciej w nocy na zegarku zaczęłam dalej czytać:


16 sierpnia 1879

Jestem dzisiaj wyjątkowo zła. Po raz drugi próbowałam skontaktować się z Jakubem, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Jego ojciec jest jak grób. Nawet nie potrafił powiedzieć mi gdzie znikł jego syn. A może nie chciał? Tak czy inaczej byłam pewna, że nie zrobiłam niczego, czym mogłabym go urazić. Przecież nie mógł tak z dnia na dzień zniknąć i nic mi o tym nie powiedzieć! A może… dostał co chciał i teraz nic dla niego nie znaczę. W końcu nigdy nie rozmawialiśmy o dalszym wspólnym życiu. Być może nie traktował mnie poważnie. Mężczyźni tak się nie zachowują! A przynajmniej tak sądziłam… Co mam w takim razie zrobić? Nie zamierzam go szukać, choć i tak jestem pewna, że nadal jest w Malowniczem. Więc nie będę o niego pytać i nawet nie zamierzam o nim myśleć. Jeżeli by mnie kochał, nie zrobiłby czegoś takiego…


18 sierpnia 1879

Dalej nic… Jestem załamana. Wiem, że miałam o nim zapomnieć, ale łączy mnie z nim zbyt wiele, żeby tak z dnia na dzień wyrzucić go z pamięci.
Nawet nie cieszą mnie jutrzejsze urodziny taty. Wiem, że to ważny dzień, szykujemy wspaniałą uroczystość, ale w mojej głowie nie ma nic poza Jakubem. Czuję się z tym okropnie…


19 sierpnia 1879

Dziś urodziny taty. Pomimo złego nastroju przybrałam twarz maską szczęścia, żeby nie zasmucić wyjątkowo radosnego dziś ojca. Już wczoraj rozpoczęliśmy przygotowania. Piekliśmy placki dyniowe, porzeczkowe, różne desery z jeżyn i jabłek, które dostaliśmy od rodziców Jakuba. Najbliższa rodzina i sąsiedzi też przyłączyli się do pracy w kuchni i pomagali nam ukryć nasze przygotowania do uroczystości. Po południem Anna wysłała ojca na targ, a  my w tym czasie wynieśliśmy na zewnątrz stół i krzesła, a następnie zaczęliśmy wszystko znosić. Na początku mama bała się, że nie zdążymy przed jego powrotem, ale na szczęście mieliśmy wielu pomocników. Po niecałej godzinie wszystko było gotowe, a my wraz z zaproszonymi gośćmi udaliśmy się na tył domu. Nie musieliśmy długo czekać, ponieważ najwyżej po ośmiu minutach usłyszeliśmy nawoływania ojca. Najwyraźniej zobaczył nakryty stół. Potem było oczywiście składanie życzeń i wręczanie drobnych podarunków. Sąsiedzi i przyjaciele taty wręczali swoje konfitury lub jakieś produkty spożywcze typu jajka, natomiast od nas dostał bilet na pociąg do Wrocławia, skąd pochodziła jego mama. Był szczęśliwy i przyjemnie było patrzeć na łzy wzruszenia. Szkoda, że nie mogłam cieszyć się razem z nim.
Pomimo pracy, którą musiałam wykonywać po zakończeniu przyjęcia, nadal myślałam o ukochanym. Czułam, że dłużej w tej nieświadomości nie wytrzymam.


21 sierpnia 1879

Udało nam się dzisiaj przekonać tatę do podróży w rodzinne strony. Upierał się, że jest zbyt dużo pracy, by teraz wszystko zostawić i wyjechać. Na szczęście mój brat zapewnił go, że wszystkiego dopilnuje. Tak więc Anna zabrała mamę do siebie, żebym ja mogła pomóc Janowi. Upierał się, że sam da sobie radę, ale ja widziałam w jego oczach uczucie zmęczenia. Zakasałam więc rękawy i razem z nim udałam się na najbliższe pole.


24 sierpnia 1879

Uznam ten dzień za przełomowy. Dostałam wiadomość od Jakuba.
Wstałam nieco później, pewnie przez wczorajszą męczącą pracę w polu. Zjadłam śniadanie, wykonałam wszystkie codzienne obowiązki i udałam się do sąsiadki po kilka słoików. Po drodze spotkałam Marię, która wręczyła mi wymięty kawałek papieru. Wyglądała na podekscytowaną. Spojrzałam na kartkę i zobaczyłam charakterystyczne pismo Jakuba. Chciałam natychmiast odczytać to co napisał, ale postanowiłam zbytnio się nie nastawiać i odczekać chwilę, żeby się uspokoić. Usiadłam powoli na kamieniu i rozłożyłam kartkę.

Odwróciłam kartkę i wyjęłam zawiązany czerwoną wstążką list. Uśmiech pojawił mi się na twarzy gdy zrozumiałam, że trzymam dokładnie ten sam list, który dostała ta kobieta od Jakuba.

Najdroższa!

Wiem, że masz za co być na mnie wściekła. Zniknąłem bez najmniejszego wytłumaczenia, ale sądziłem, że będzie to krótka nieobecność. Niestety jak zwykle, wszystko trwa znaczeni dłużej niż sądziłem.
Gdy po naszym spotkaniu pojechałem na targ, spotkałem przyjaciela mojego ojca, który zaproponował mi kilkudniową pracę przy remoncie domku jego zięcia. Określił dobrą cenę, więc się zgodziłem. Moja praca zajęła mi zaledwie trzy dni, jednak właściciel domu zasugerował, bym został do końca remontu i pomógł pozostałym pracownikom. Zgodziłem się. Jestem zły, że nie porozmawiałem z Tobą wcześniej. Teraz nie mam wyboru, bo z pewnością jesteś rozwścieczona i muszę Ci wszystko wytłumaczyć.
Na początek bardzo Cię przepraszam. Nawet nie wyobrażam sobie, co musisz czuć. Bądź jednak pewna, że między nami nic się nie zmieniło. A więc miałem trzymać to w tajemnicy, zwłaszcza przed Tobą, ale teraz muszę Ci to wyjawić. Zgodziłem się na tą pracę i wyjechałem bez żadnej rozmowy ze względu na Ciebie. Już od dawna myślałem o przyszłości. O naszej wspólnej przyszłości. Pragnę wybudować dom, w którym będziemy szczęśliwi. Ty i ja!
Chciałem porozmawiać z Tobą zaraz po powrocie, ale teraz wiem, że nie będzie mnie przez kilka długich tygodni, więc dłużej nie mogło to czekać. Mam nadzieję, że teraz mi wybaczysz i  będziesz na mnie czekać, żebyśmy mogli rozpocząć nowe, wspólne życie.

Twój na zawsze
Jakub


Ucieszyłam się z treści tego listu. Już myślałam, że ten cały Jakub okazał się wyjątkowo głupim facetem. Miał jednak dobre intencje. Byłam bardzo ciekawa, jak zareagowała na to główna bohaterka!

Uśmiech pojawił mi się na twarzy, bo zrozumiałam, że to wszystko robił dla mnie. Zaryzykował i wyjechał żeby zarobić pieniądze na naszą przyszłość! Więc jednak myślał o tym i traktował mnie poważnie. W jednej chwili chciałam śmiać się i płakać. Oczywiście ze szczęścia. Nie mogłam doczekać się, żeby powiedzieć o tym Annie.

26 sierpnia 1879

Od momentu otrzymania listu od Jakuba jestem wyjątkowo szczęśliwa. Nie mogę doczekać się jego powrotu i ujrzenia jego rozpromienionej twarzy. Nic nie mogło zakłócić mojej radości. Może poza lekkimi bólami brzucha, które co jakiś czas mnie nawiedzały.


29 sierpnia 1879

Ostatnio nie czuję się najlepiej. Bóle brzucha są coraz częstsze, a dodatkowo co jakiś czas dochodzi do nich migrena. Mama stwierdziła, że to przepracowanie. Gdy taty nie było to ja chodziłam z Janem na pola i pomagałam mu najlepiej jak umiałam. Może mama ma rację i po prostu się przepracowałam. Zrobiłam sobie dzisiaj dzień leniuchowania i przez większość dnia leżałam na kocu obłożona zwilżonymi szmatkami. Myślałam, że mi przejdzie, ale wieczorem było jeszcze gorzej. Nie mogłam spać, miałam wysoką gorączkę i dreszcze. Anna musiała opiekować się mną jak małym dzieckiem. Czułam się wyjątkowo bezsilna. Oby to minęło…


2 września 1879

Dziś czuję się już lepiej, ale ostatnie dni dały mi w kość. Rodzice byli bardzo przejęci, a Anna zasugerowała wezwanie lekarza. Nie pozwoliłam jednak na to. Nie chciałam sprawiać kłopotów. Stwierdziłam, że to zwykłe zmęczenie i na pewno mi przejdzie. I przeszło, po serii wymiotów i zasłabnięć. Miałam już tego dość, ale na szczęście wszystko jak przyszło, tak poszło. Na razie jednak się oszczędzam i nie wychodzę na słońce. Gdyby chociaż Jakub przy mnie był…


5 września 1879

Dzisiaj czuję się już zdecydowanie lepiej. Poszłam nawet nazbierać jeżyn żeby zrobić dżem. Oczywiście mama uważała, że to zły pomysł, ale ja już miałam dość ciągłego leżenia w łóżku. Byłam zdrowa. Na pewno.


12 września 1879

Piszę coraz rzadziej ze względu na brak sił. Wolę wykorzystać całą energię na napisanie listu do Jakuba. Bóle brzucha znów się nasilają. Już nie tylko ja zaczynam coś podejrzewać. Obawiam się, że cała moja rodzina dokładnie wie co mi jest. Oby to jednak nie była prawda…

16 września 1879

Czy to rzeczywiście jest prawda? Czy te wszystkie dolegliwości są skutkiem spędzenia z Jakubem tamtej nocy? Czy na prawdę zostanę matką? Czy cieszę się z tego powodu? Co to w ogóle oznacza? Dlaczego mam tyle pytań? I żadnej odpowiedzi…


17 września 1879

Nie dojrzałam do tego, jestem pewna. Nie czuję się na siłach by urodzić dziecko i stać się dobrą matką. Wiedziałam, że kiedyś musiało to nastąpić, ale nie sądziłam, że tak szybko, że tak nagle. Zamierzałam najpierw coś przeżyć. Wiem, że to samolubne, ale jestem za młoda i wiem, że lepiej byłoby dla tego dziecko, gdybym była starsza i bardziej przez życie doświadczona. Nie chcę, by moje błędy wpłynęły na jego dzieciństwo. Wolałabym zabrać je wszystkie na siebie, byleby było szczęśliwe. No właśnie… Szczęśliwe. Czy mogę mu dać to szczęście? Czy potrafię zadbać o nie tak samo jak każda inna matka?
Po raz kolejny mam za dużo pytań. Najwyższy czas się z tym wreszcie uporać i pogodzić się z faktem, że za kilka miesięcy na świat przyjdzie dziecko. Moje dziecko. I zamierzam o nie dbać najlepiej jak będę umiała i zrobię wszystko, aby było szczęśliwe. Włożę w  to całe swoje serce. Przecież ja już je pokochałam…


24 września 1879

Coś jest nie tak. Czuję to…
Mój stan zdrowia jest na tyle zły, że każde napisane tu słowo było stworzone z wielkim wysiłkiem. Czuję się, jakbym umierała. Ale to przecież nie możliwe… To nie może być prawdą! Muszę urodzić pięknego niemowlaka, na którego czekam z niecierpliwością.
Muszę…


2 października 1879

Zdobyłam się na otwarcie tego pamiętnika i napisanie tego co czuję, bo wiem, że tylko w ten sposób pozbędę się tego ze swojego serca.
To, co zdarzyło się kilka dni temu było jak wejście w płonie, jak upadek z kilkudziesięciu metrów, jak rozdzieranie ze skóry. Nie… Tego nie powinno się do niczego porównywać. To wydarzenie jest jak najmocniejszy cios zadany prosto w twarz. Nic gorszego nie istnieje. Nawet śmierć…
Leżałam tak jak już od kilkunastu dni w swoim łóżku, poobkładana kocami, ręcznikami, okładami. Spędzałam kolejne ciche popołudnie, w którym miałam jednocześnie się cieszyć i smucić. Myśl o dziecku wywoływała u mnie tylko i wyłącznie uśmiech, lecz fakt, że okropnie się czuję i może to zaszkodzić maluchowi stwarzał lęk. Wiedziałam, że ciąża nie przechodzi normalnie. Rodzina szeptała o tym za moimi plecami. Nie chcieli, żebym wiedziała, że płód jest zagrożony. Ja jednak doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Modliłam się, abym to wszystko zakończyło się mimo wszystko szczęśliwie. Moje modły nie zostały chyba wysłuchane.
Leżałam na boku wtulona w poduszkę i osuszałam oczy, które i tak były pełne łez. Po chwili ktoś zapukał i drzwi lekko się otworzyły. Nie odezwałam się, ale to nie zniechęciło mojego gościa. Rozległo się kilka kroków, ale nagle ustały. A zaraz potem usłyszałam krzyk rozpaczy. Odwróciłam się wystraszona i zobaczyłam stojącą Annę. Usta zasłoniła ręką, a wzrok miała wbity w łóżko. Spojrzałam w to samo miejsce i już wiedziałam co się stało. Śnieżnobiała do tej pory kołdra była teraz ubrudzona krwią.
Poroniłam… Bardzo się tego obawiałam, ale wydawało mi się, że jakoś przetrwam i urodzę córeczkę albo synka. Nie miałam jednak doczekać dniu porodu. Moje życie znów legło w gruzach.


15 października 1879

Wyobrażałam sobie ten dzień. Wstanę z samego rana i pobiegnę go przywitać. Minęło tyle czasu… Mój ból jest jednak zbyt duży. Nie mogłabym spojrzeć mu w oczy. Nie umiałabym mu tego powiedzieć. I tak będę musiała. Przyjdzie i zapyta co się stało. Nie mogę go oszukać. Nie potrafię… Należą mu się wyjaśnienia.
Niech to się już skończy!


I skończyło się. To były ostatnie słowa napisane w tym dzienniczku. Dramat tej kobiety był zbyt duży by miała to jeszcze opisywać. Na pewno było jej ciężko. Mam chociaż nadzieję, że Jakub ją wspierał i że byli potem razem.
To takie przerażające, a w dodatku wydarzyło się naprawdę!
Byłam za bardzo zdruzgotana żeby zasnąć, dlatego założyłam szlafrok i zeszłam do kuchni, żeby zrobić sobie coś do jedzenia. Było grubo po trzeciej i byłam przekonana, że nikogo nie napotkam, ale najwyraźniej moja mama też nie mogła spać. Siedziała na fotelu z kubkiem herbaty w ręku. Spojrzała na mnie trochę zaskoczona, ale nie odezwała się tylko poklepała ramię drugiego fotela zapraszając mnie, abym do niej dołączyła. Nalałam sobie herbaty z dzbanka i usiadłam na wyznaczonym miejscu. Byłam tak zrozpaczona, że stwierdziłam, iż muszę z kimś porozmawiać. Mama był do tego idealną osobą.
Opowiedziałam jej jak znalazłam pamiętnik i chciałam go nieco streścić, ale jak się okazało, gdy była mniej więcej w moim wieku, również go przeczytała.
- Czy autorka tego pamiętnika jest naszą krewną? – zapytałam w końcu. – Nie znalazłam żadnego nazwiska, ani nawet imienia tej kobiety.
- Gdy tak jak ty znalazłam ten pamiętnik i go przeczytałam - mama zaczęła opowiadać – byłam ciekawa czy ktoś wie do kogo należał. Poszłam do swojej mamy, żeby dowiedzieć się nieco o pamiętniku i jego właścicielce. Kobieta, która go pisała to Liliana Zatorska, a dla mojej mamy była prababcią. Jej historia jest bardzo smutna. Jako szesnastolatka poznała nieco starszego od siebie chłopaka, który się w niej zakochał. Po wielu staraniach zdobył jej zaufanie, a  wkrótce potem również jej serce. Ich rodzice pozwolili na tą znajomość, bo mieli nadzieję, że młodzi się kiedyś pobiorą i zaczną wspólne życie. Jednak żadne z nich nie myślało o przyszłości i żyło chwilą. Podobno byli dla siebie stworzeni. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu i byli nierozłączni. Do momentu, gdy Jakub zgodził się wyjechać do pracy. Marzył o wspólnej przyszłości z Lilianą, ale obawiał się, że jego ukochana nie będzie chciała wyjść za mąż za ubogiego człowieka. Postanowił wybudować dom, w którym mogłaby być bezpieczna i szczęśliwa. Nic jednak nie było takie proste i musiał opuścić ją na dwa miesiące, podczas których ona przeżyła prawdziwe piekło. Po nocy spędzonej w sadzie Liliana zaczęła chorować. Nie sądziła jednak, że zaszła w ciążę. Gdy w końcu zdała sobie z tego sprawę, nie mogła się długo tym nacieszyć. Po prawie dwóch miesiącach zmagań z gorączką i skurczami poroniła, a jej serce wypełniła pustka. Była załamana i nie zgodziła się, żeby jej siostra Anna poinformowała Jakuba. Nie chciała z nikim rozmawiać. Tak bardzo zamknęła się w sobie, że nawet przestała pisać swój ukochany pamiętnik. Któregoś dnia Jakub zakończył pracę i wróciła do domu, aby w odpowiedni sposób poprosić miłość swego życia o rękę. Zastał jednak wrak człowieka, który nie widział sensu życia. Z przybyciem Jakuba Liliana zaczęła wracać do zdrowia zarówno fizycznego, jaki i psychicznego. Pół roku później odbył się ślub, a jakiś czas potem młodzi wprowadzili się do własnego domu. Zdawało się, że ich życie zaczęło wracać do normy, jednak po dwóch latach Liliana po raz kolejny zaszła w ciążę. Znów zaczęła chorować, a strach jaki w sobie nosiła na nowo się odrodził. Obawiała się, że straci i to dziecko. Na szczęście Jakub był przy niej i dzięki niemu dotrwało do porodu. Ten okazał się jednak tragiczny, bo tuż po urodzeniu prześlicznej córeczki Liliana zmarła.
Nastała długa cisza. Przełknęłam ślinę i zamknęłam oczy, żeby zapanować nad potokiem łez. Nie mogłam uwierzyć, że ta kobieta jest dla nas tak bliską rodzinę i… i że tak szybko odeszła z tego świata. Była przecież młoda, miała tyle przed sobą! Dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe?
- A co stało się z Jakubem? – zapytałam w końcu.
- Był załamany śmiercią ukochanej ale włożył całe serce w wychowanie córki i w zapewnienie jej odpowiednich warunków. Poświęcił wszystko, aby tylko była szczęśliwa. Oczywiście ciężko było bez kobiecej ręki, ale obiecał sobie, że nie zawiedzie ani córki, ani żony.
Po tym co przeczytałam, a następnie usłyszałam moje życie odwróciło się do góry nogami. Nieustannie myślałam o nieszczęściu tej kobiety i o tym co musiała przeżyć. Wiem, że minie wiele wiele dni zanim uporam się z tym wszystkim i emocje opadną. Tak naprawdę to tego chciałam… Pragnęłam przeczytać coś, co wstrząśnie moim życiem. I tak się właśnie stało. Dostrzegłam piękno każdej chwili, szczęście kryjące się za rogiem. Nie potrzebne są klucze aby otworzyć drzwi spełniania i radości. Wystarczy obdarzać miłością najbliższych i cieszyć się każdą mijającą sekundą, bo ta już nigdy do nas nie wróci. Trzeba żyć tak, aby na łożu śmierci nie żałować absolutnie niczego.
Pomimo tych wszystkich chyba pozytywnych myśli nadal byłam wypełniona emocjami rozpaczy i smutku. Miałam mętlik w głowie i chciałam na raz zrobić zbyt dużo rzeczy.
A wszystko przez mały i bardzo stary pamiętnik.


Bartosz Skrobisz

Zdarzyło się w miasteczku Malowniczem

Wschód słońca oświetlając, z coraz to wyższego kąta, chaty i domy mieszkańców miasteczka, przekazywał im wieść o konieczności pobudki. Nie wszyscy byli tym zachwyceni, co więcej, niektórzy, na próżno rzecz jasna, próbowali oszukać dany fakt, zakrywając się szczelnie kołdrą i kierując głowę w stronę przeciwną do porannych promieni. Jednym z tych buntowników był piętnastoletni Tod, przerażony wizją kolejnego dnia w budynku, określanym oficjalnie jako drugie publiczne gimnazjum imienia generała Bajgla w Malowniczem.
Jak co dzień, i tym razem, jego anarchię przerwała kobieta średniego wzrostu, z podkrążonymi oczami i nieuczesanymi, jeszcze, blond włosami.
- Tod – krzyczała, stawiając kolejne kroki na schodach prowadzących na piętro. - Tod! Wiem, że nie śpisz! Czy musimy codziennie powtarzać tą samą awanturę?!
Musieli.
Chłopak chwycił dłońmi krańce kołdry i krzyżując ramiona zacisnął ją na sobie, twarz natomiast wbił w poduszkę, po chwili jednak z owego zamiaru zrezygnował, zauważając nagły brak dopływu tlenu. W ostatniej chwili przekręcił głowę na prawą stronę zaciskając powieki, gdy drzwi pokoju otworzyły się.
- Jak zwykle to samo. - powtórzyła kobieta i łapiąc za nakrycie pociągnęła je w swoją stronę. Kołdra jednak trzymała się ciała buntownika, które teraz zaczęło się delikatnie poruszać nieudolnie tłumiąc śmiech. - Tod! Spóźnisz się na zajęcia! Wstawaj!
- Pięć minut, dobrze? - odpowiedział cichy, zaspany, i chyba ochrypnięty, matka będzie musiała iść z nim do lekarza przed weekendem, głos przebił się przez warstwę nakrycia. - Pięć minut i jestem na dole.
Nieprzekonana najwidoczniej w prawdziwość rzucanych przez syna obietnic kobieta rzuciła się na łóżko i, tym razem z powodzeniem, zdarła z niego kołdrę. Chłopak zaczął delikatnie drżeć z zimna przybierając pozycję embrionalną, wiedział, że ta walka jest skończona. Poniósł klęskę.
Chwilę później ubrany szedł chodnikiem, mijając kolejne domki jednorodzinne, taszcząc ciężki niebieski plecak z nadrukowanym spider-manem stojącym na skraju jednego z wieżowców.
Kilka chwil później otaczające go domy ustąpiły miejsca parkowi, ciągnącemu się kilka kilometrów dalej i łączącego się z lasem.
Park ozdabiały huśtawki, piaskownice i karuzele, rozmieszczane w losowej, nikomu nie rozumianej, prawidłowości. Jedyne, w czym zachowano logikę projektując dany teren były ławki, umieszczane parami co sto metrów wzdłuż głównej ścieżki, prowadzącej do rzeczki, którą przecinał  stary drewniany most. Obecnie znajdowali się na nim robotnicy, rozładowujący z ciężarówki, zaparkowanej nieopodal, cały potrzebny im sprzęt. Odgrywającą się tam plątaninę obserwowało dwóch starszych mężczyzn, siedzących na jednej ze wspominanych ławek.
- Co oni robią z naszą biedną starą Tussy, przyjacielu? - zapytał jeden z nich, znając plany wyburzenia mostu i zbudowania nowego na jego miejscu. - Przecież my na nim pół młodości spędziliśmy... Jak tak można? I to bez pytania!
Jego towarzysz nie odpowiadał, kiwając tylko głową i przypatrując się pracownikom, wyciągającym aktualnie łomy i liny, nieustannie rozmawiającym radośnie między sobą.
Gdy robotnicy zabrali wymagany osprzęt, kierowca ciężarówki upewniając się, czy wszystko jest w należytym porządku odpalił silnik.
W tej samej chwili usłyszał pukanie do szyby w jego drzwiach. Spoglądając ujrzał starszego mężczyznę, jednak nie był to żaden z dwóch obserwatorów z ławki, pytającego o podwózkę w stronę miasta. Kierowca zmierzył go dokładnie wzrokiem, po czym wyraził zgodę.
Ostrożnie wyjechał na ścieżkę, kierując się w stronę ulicy. Jego  pasażer milczał patrząc przed siebie. Gdy jego wóz zbliżał się do ulicy, puściwszy lewy kierunkowskaz, dołączył do ruchu i mknął ku kolejnemu celowi, placu budowy na ulicy Broniew, by i tam wyładować sprzęt, umożliwiający rozpoczęcie pracy czekającym robotnikom.
Mijając kolejne skrzyżowanie niezręczną ciszę przerwał głos staruszka, był spokojny, stonowany, taki, jaki większość wyobraża sobie u świętego Mikołaja. Niski, ale ciepły.
- Powiedz mi, chłopcze, pochodzisz stąd?
 Pytanie „Mikołaja” nie należało do najtrudniejszych, jednak sprawiło chłopakowi za kierownicą nie lada problem. Otóż, wprowadził się do Malowniczem z rodzicami, gdy miał siedemnaście lat, od tamtej pory żyje tu, pracuje i mieszka. Jednak staruszek, taki jak jego pasażer, może być przewrażliwiony na punkcie słowa „pochodzenie” i prawdopodobnie wyśmiałby jego przynależność do miasteczka, dowiadując się prawdy.
 - Nie. Nie pochodzę stąd proszę pana.
 - Yhym. Moja rodzina żyje tu od pokoleń... Moi dziadkowie poznali się na moście, spod którego wyjechaliśmy i wiesz, nie mam wam za złe przebudowy go. Chodzi o bezpieczeństwo, wiadomo. Jednak... bolą mnie inne zmiany, np. miejsce oświadczyn moich rodziców, stara restauracja „Kogu Roga”, kojarzysz ją?
 Oczywiście, że kojarzył. Zawsze jadał tam z tatą, gdy mama miała drugą zmianę i nie była w stanie przygotować im obiadu.
 - Już jej nie ma, a znajdowała się na tej ulicy, o... tutaj! - starzec wskazał palcem przed siebie lekko przekrzywiając go w lewą stronę, kierowca spojrzał w wyznaczony punkt, na którym obecnie mieściła się firma ubezpieczeniowa jakiejś niemieckiej marki.
 Uwaga, jaką chłopak poświęcił na dany obiekt sprawiła, że nie zwolnił on zbliżając się do przejścia dla pieszych, przejścia po którym zmęczonym krokiem szedł nastolatek z niebieskim plecakiem i nadrukowanym na nim spider-manem.
 Uderzenie było nieuniknione, chłopak zorientowawszy się, co go za chwilę czeka, wydał krótki, przerwany w połowie, krzyk. Jego ciało chwilę później uniosło się gwałtownie, lecąc kilkanaście metrów dalej, kierowca i staruszek przerażeni patrzyli na nie, łapiąc ciężko oddech. Noga pierwszego z nich zaciśnięta była na hamulcu, a cały wóz stał na pasach po ostrym zatrzymaniu, na dowód którego za oponami rozpostarły się czarne ślady.
Nastolatek wylądował na masce jednego ze stojących w korku wozów, dla mężczyzny go prowadzącego ten poranek w jednej chwili zmienił się ze spokojnego, współdzielonego z gorącą kawą ekspresso i gazetą poranną w drastyczny koszmar, przypominający się przez długie lata w te upalne, jak owy poranek, noce.
O wypadku na przejściu dla pieszych poinformowała lokalna telewizja, jeden z telewizorów wyświetlających wtedy ten kanał, stał na powieszonej na ścianie półce w rogu knajpy „U Ryszarda”. Tej samej, do której często zaglądał miejski pijaczyna... Siwecki. I tym razem go nie zabrakło, zasiadającego na swoim ulubionym krześle przy barze. Rozgościł się i poprosił o to, co zwykle, czyli szklankę taniej whisky. Gdy już się z nią uporał, poprosił o kolejną, a chwilę później następną. Barman Tommy, jego dawny przyjaciel z lat szkolnych, powoli martwiąc się o ilość spożytego już przez Siweckiego alkoholu nachylił się w jego stronę i spytał czy nie wystarczy mu na dzisiaj.
Siwecki nie odzywał się, póki nie dostał do rąk kolejnej szklanki, a gdy to nastąpiło spojrzał na barmana i odparł:
- Mój drogi, dziś piję za przeszłość. A gdy pijesz za przeszłość, nie można się ograniczać.
Tommy wycierając ścierką szklanki chwilę zamyślił się nad słowami swojego klienta po czym zapytał:
- Nad własną przeszłością ubolewasz?
Siwecki nagle zerwał się poruszony, jednak po chwili znów usiadł. Przechylił szklankę, wypijając kolejną porcję palącego trunku, przetarł usta rękawem wolnej dłoni i znów zaczął mówić:
- Nie za swoją, lecz wszystkich wspomnianych. Za przeszłość tego miasta piję. Bo przyszłości już w nim nie widzę. Co ujrzą twoje dzieci, może kiedyś wnuczęta, co pokażę dzieciakom mojej siostry? Gdzie je zaprowadzę? Gdzie się będą bawić? To miasteczko nie ma przyszłości, ma jedynie rozrastające się budynki firm, nową technologię i udogodnienia, garnitury, zobowiązania, kontrakty. Zabraliśmy bezczelnie naszym potomkom, to, co tak hojnie przekazali nam przodkowie. Zabraliśmy im wolność...
Tommy pomyślał, że Siwecki jak zwykle przemawia bez sensu, że znów się zalał i gada bez namysłu. Poprosił Weronikę, oto, co zwykle, czyli by odwiozła pijaczynę do domu. Jednak Siwecki wstał odmówiwszy podwózce, twierdząc, że dojdzie sam. Powolnym, lecz nie chwiejnym, krokiem opuścił bar.
Jednak kolejny raz Tommy ujrzał go dopiero w trumnie, po tym jak zabił się przekraczając próg domu i wieszając na sznurze we własnym salonie.
Kilka dni później, gdy msza żałobna miastowego pijaczyny kończyła się, Tommy zaczynał rozumieć jego słowa. A zasługą tego był autokar, który podjechał po żałobników i trumnę, skracając obu ostatnią drogę zmarłego do miejsca spoczynku.
„To miasteczko nie ma przyszłości, ma jedynie rozrastające się budynki firm, nową technologię i udogodnienia”
Wspomniał barman, odczytując numer telefonu firmy widniejący na autobusie.
„Zabraliśmy bezczelnie naszym potomkom”
Te słowa przypomniał sobie, oglądając zza szyby autokaru nowe parkingi, w miejscach, w których kiedyś znajdowały się place zabaw. Jadąc dalej mijali park, a w nim dostrzegł kolejny element układanki. Stary most, który był głównym punktem jego młodzieńczych szaleństw. Akurat w chwili gdy go mijał, jeden z robotników przy nim pracujących, po odpowiednim oddaleniu się wcisnął przycisk, sprawiający wybuch drewnianej konstrukcji. Nie był on spektakularny, spróchniałe drewno od razu poleciało w dół, do wody. Gdy tak patrzył na to wszystko zza szyby, w czarnym, wyprasowanym garniturze, siedząc w wynajętym pierwszorzędnym autobusie, wspomniał jeszcze jedno zdanie z tamtego, nic nie znaczącego wtedy jeszcze, wieczoru. Zdanie, które zawierało w sobie cały żal, jaki zdążył zgromadzić w sobie przez całe swoje życie ten podrzędny pijaczek.
„Zabraliśmy im wolność...”


Ewa Kaczówka

Sowa

- Skaranie boskie z tymi turystami - mruknął pod nosem, później mimo bólu pleców wstał z ławeczki, wziął sękaty kij i podpierając się nim pokuśtykał w stronę płotu, który zatrzymywał niesione przez wiatr wizytyówki cywilizacji: opakowania po chipsach i batonach, czasem jakieś worki foliowe, papierki po lodach. Zbierał śmieci i wrzucał do plastikowego kubła na kółkach,  który raz na miesiąc opróżniała żółta śmieciarka. Poza sezonem turystycznym śmieciarka pojawiała się raz na dwa miesiące, o ile droga była przejezdna, a i to kubeł nie był nawet do połowy zapełniony. Bo i co takiemu staruszkowi do życia potrzeba? Bochenek chleba starczał na cały tydzień, margaryna też. A jak ugotował rosół, to jadł od niedzieli do niedzieli. Makaron kupował w blaszaku u Maciejowskiej odkąd został sam na świecie. Kluski były zapakowane w celofan, ale celofanem po kluskach kubła przecież nie zapełni. Gdzież im tam do tych robionych na stolnicy przez jego Antosię, ale cóż począć. Został sam, a żyć jakoś trzeba. Czasem w lecie sobie pozwalał na małe szaleństwo i kupował lody, ale nawet opróżniony  kubeczek wykorzystywał na doniczki do flancowania pomidorów albo na pojemniki do mieszania farb. Jego niezapełniony kosz był przedmiotem żartów śmieciarzy:
- Oj, dziadku! Nie najedliście, nie najedli przez te dwa miesiące!  Po was nie ma co  na wysypisko wywozić - wołał ten, który zeskakiwał ze stopni śmieciarki i ustawiał kubeł. - Turysty nie kupują tych waszych aniołków? Nie rozumieją się na sztuce?
- Kupować to może i kupują, ale sumienia człowiek nie ma drogo za nie brać - odpowiadał staruszek. - Zostawiają co łaska i idą na nocleg do Malowniczego.
- A jak nic nie łaska?  - zaśmiał się cwaniacko mężczyzna.
- To darmo daję. Przecie to tylko kawałek lipowego drzewa - odpowiadał cierpliwie, bo starość nie wygra z butną młodością.
- Was już nic rozumu nie nauczy, dziadku - konkludował śmieciarz pogardliwie i dziarsko wskakiwał z powrotem na stopnie z tyłu śmieciarki, zostawiając staruszka z pustym koszem na drodze. Po takich słowach staruszek sam czuł się jak śmieć. Kładł kij na pokrywie pustego kubła i mozolnie popychał przed sobą na kamienistej drodze, aby go postawić przy ścianie na rogu domu.
Jego dom znajdował się na obrzeżach miasteczka w miejscu najbardziej oddalonym od centrum. Kiedyś należał do osobnej, całkiem sporej wsi, ale wojna, śmierć i bieda wyganiały z niej po kolei ludzi, po których zostawały rozpadające się chałupy i stodoły, poprzewracane płoty, zarośnięte studnie. Łopuchy i pokrzywy zakładały swoje państwa na niegdyś gwarnych, rozbrzmiewających śmiechem dzieci podwórkach. Od dawna  nie było tu już słychać gdakania kur i prychania koni.  Z kilkunastu gospodarstw zostało jedno - jego. Dla porządku postanowiono przyłączyć je do miasta i tym sposobem od kilku lat, jako mieszkaniec ulicy Lipowej, a nie jak dawniej wsi Lipówka, korzystał z usług komunalnych, których hałaśliwym forpocztem  była żółta śmieciarka. Cywilizacja potrzebowała przestrzeni, którą mogłaby anektować i próżniowo zapakować w folię. Kolejnego miejsca, nad którym zamiast Słońca i Księżyca zaświeci różowy neon. Cywilizacja chciała zawiesić reklamę  hot - dogów i taniego motelu dla turystów, dlatego wysłała na zwiady żółtą śmieciarkę jako zapowiedź ostatecznej zagłady murszejącego świata. Staruszek czuł do tej maszyny niechęć. Wdzierała się hałaśliwie w jego cichy świat, płoszyła bociany znad zagrody Wybrańca. Bał się jej. Była dla niego niczym Jeździec Apokalipsy, powiewający nad jego światem chorągwią śmierci. Władze miasta proponowały mu mieszkanie zastępcze i dobrą cenę za ten jego kawałek łąki z lasem, ale gdzież jemu do miasta! W tych rozczłapanych trzewikach, w tym drelichu i kufajce pójdzie? Na śmiech ludziom chyba. On tam nikogo nie zna, a tutaj, na tym kawałku kamienistej ziemi, na tej górce, znają go wszystkie ptaszki, drzewa i nawet mrówki. Nijak mu było zostawić to, co tu przeżył, co widział. Nijak mu odejść tych duchów, które nocami wracają do chałup i stodół,  chrobotają jak myszy, przysiadają na wydeptanych progach, słuchają świerszczy i szmerów nocy, doglądają swoich gospodarstw. Staruszek siadał wieczorami na ławeczce. Wspominał Kędziora, który najlepszy we wsi bimber pędził i starą Natalkę, co to od małego kulała na lewą nogę i przez to  przy chodzeniu biodrem zarzucała. Przesuwał w palcach wyświecony różaniec i każdą zdrowaśkę za kogoś innego odmawiał. Jak zostawić to wszystko co żyje tylko przed jego oczami, w jego głowie? Tylko zapach zbutwiałej deski mógł wywabić z zakamarków pamięci tamtych ludzi, którzy barwnym orszakiem przesuwali się przed jego oczami równo z koralikami różańca w palcach. Jeśli on o nich zapomni, to się rozwieją jak dym z wygaszonego paleniska. Zdrowaś Mario łaskiś pełna… Ostatni dziesiątek zostawiał dla swojej Antosi, której nie mógł inaczej pamiętać niż tak, jak była w dniu ich ślubu: we włosach wysoko nad czołem upiętych jak w koronie i białej sukni u krawca w miasteczku szytej. Nie, nie… Nijak mu stąd odejść.
Któregoś wieczoru, a było to może z rok po tym, jak pochował Antosię, stało się coś, czego do tej pory nie potrafi zrozumieć. Przyniósł ze stodoły kołki lipowe do palenia. Układał je w koszyku obok pieca i wtedy jeden z klocków spojrzał na niego ludzkim wzrokiem, jakby o coś błagał, czegoś się dopominał, czegoś bardzo chciał… Staruszek długo ważył w dłoniach drewno, obracał, macał i dumał. I był coraz bardziej pewny, że z tych sęków  patrzy na niego kulawa Natalka. Przed zaśnięciem położył klocek na taborecie przy łóżku, a rano już wiedział, o co proszą te oczy: o to, żeby je wydobyć z drewnianych słojów. Oczy Natalki chciały raz jeszcze spojrzeć na świat, zanim się rozwieją na amen jak dym. Jeszcze przed śniadaniem pokuśtykał do szopy po swoje dawno porzucone narzędzia stolarskie. Od maleńkiego w drewnie robił, nazbierało się tego sporo. Przyniósł cały zestaw dłut, wyczyścił je z rdzy, naostrzył i  zabrał się do strugania. Od tej pory robił to całymi dniami. Raz nawet zapomniał o różańcu, tak był pochłonięty wydobywaniem ludzkich postaci z drewna. Bo z czasem zrozumiał, że w każdym lipowym kołku siedzi jakiś człowiek, jakiś znajomy z wymarłej wsi. Trzeba tylko wiedzieć, w którym kołku kto się schował i go cierpliwie stamtąd dłutem wydostać.
Sypiał w pomieszczeniu z kuchnią kaflową, a druga izba, ta, w której do ostatka leżała nieboszczka, zaczęła się zapełniać ludźmi z drewna. Nieraz złość go brała, często nie był ze swojej pracy zadowolony, ale nie ustawał. Brał nowy kołek i próbował do skutku. Po jakimś czasie wpadł na pomysł, żeby swoje figurki malować. Najpierw je powlekał podkładem, a później farbkami kupionymi u  Maciejowskiej. Od tej pory jego wieś była kolorowa, jak paradne chusteczki kobiet, które jeszcze z dzieciństwa pamiętał.
Na struganiu upłynęło mu ostatnich dwadzieścia lat życia.
Kilka lat temu wzdłuż drogi biegnącej obok jego chałupy wyznaczono pieszy szlak, prowadzący na taras widokowy wyznaczony na następnej górce. I od tej pory zaczęli się tu pojawiać turyści, a z turystami śmieci. Po jakimś czasie staruszek wpadł na pomysł, żeby strugać z drewna aniołki i w sezonie wystawiać je przed dom wraz z metalową miską na wolne datki. Jednak nigdy nie wystawił  żadnego ze swoich znajomych. Tych trzymał w izbie po nieboszczce. Ci nie byli na sprzedaż. Tych nie widział nikt oprócz niego i nieboszczki spoglądającej ze ślubnego zdjęcia. Raz jeden zrobił wyjątek dla pewnej pani z Malowniczego, bo miała włosy jak jego Antosia. Chwaliła jego aniołki, a on niechcący się wygadał o postaciach w izbie. To jej pokazał. Kręciła nad drewnianymi ludźmi głową, dużo wypytywała, mówiła, że jest im za ciasno w tej chałupie, że powinno się ich światu pokazać, przyjeżdżała dwa razy, robiła nawet zdjęcia. W końcu złamał się i dał jej kilka figurek, bo tak ładnie prosiła. Sprzedać by nie sprzedał, ale dać dał. Podziękowała, powiedziała, że tu jeszcze wróci, ale już będzie chyba z pół roku, a tu ani jej, ani figurek. Ale cóż. Takie życie. A włosy miała jak jego Antosia…

Tego dnia ruszył ze swoim kosturem w dół, do blaszaka Maciejowskiej w niezbyt dobrym humorze spowodowanym odwiedzinami żółtej śmieciarki i bólem kolan. Coraz trudniej mu było pokonywać trasę, na której znał wszystkie kamienie, ale one wcale przez to nie stawały się bardziej przyjazne, mniej dokuczliwe dla pokrytych odciskami i połamanych przez artretyzm stóp. Dotarł do sklepu w południe. Już od drzwi wyczuł, że coś się stało. Utwierdziło go w tym nietypowe zachowanie Maciejowskiej, która na jego widok energicznie jak nigdy wytoczyła się zza lady i rozpostarła potężne ramiona:
- Panie Kazimierzu! Panie Kazimierzu kochany -  powiedziała łamiącym się ze wzruszenia głosem i wymownie zamilkła. Teatralnym gestem otarła łzę, która oto oderwała się od rzęs i spływała po policzku, zostawiając na nim smolistą smugę tuszu. Nagle opuściła rozłożone ramiona i sięgnęła na stolik z prasą, z którego wzięła ,,Wieści z Malowniczego”. Potrząsnęła gazetą przed oczyma coraz bardziej zdumionego staruszka, powtarzając:
- Panie Kazimierzu! Kto by pomyślał! Trzeba było tak od razu… Ja bym na zeszyt towaru dała…gdybym tylko wiedziała… Całe dwie strony o panu!
Po tych słowach podetknęła mu pod nos gazetę z dużym, kolorowym zdjęciem na pierwszej stronie. A staruszek patrzył i patrzył… Maciejowska zamarła w bezruchu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Słychać było tylko ćwierkanie wróbla. Przez otwarte drzwi wpadł wiatr i poruszył lepem na muchy przyczepionym do żyrandola. A on patrzył raz na zdjęcie, raz na Maciejowską i oczom nie wierzył. To przecież jego figurki! Tutaj, w gazecie jest jego wymarła wieś! Usiadł na plastikowym krześle, bo przez chwilę wydawało mu się, że odkrył błąd stworzenia, który zaraz zostanie naprawiony. Czekał. Jednak zdjęcie w gazecie nadal było: błędu nikt nie naprawiał. Mało tego, na mniejszej fotografii był on sam, Kazimierz Sowa na tle swojej chałupy. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to wszystko za sprawą tamtej pani z Malowniczego, która obiecała wrócić. Bo przecież nikt inny jego figurek nie widział ani im zdjęć nie robił.
Pierwsza oprzytomniała Maciejowska:
- Panie Sowa! Tu jest napisane, że te pana rzeźby pojadą do Ameryki! Na wystawę twórców ludowych! Do Chicago! Pan taki artysta, a ja nic nie wiedziałam! Tymi aniołkami dla turystów to pan tylko ludziom oczy mydlił! - ze zgrozą załamała dłonie, a obfita pierś od nadmiaru emocji zafalowała pod kwiecistą podomką z bistoru.
Wracając z zakupami do domu staruszek co chwilę zerkał na gazetę wsuniętą do reklamówki obok chleba. Droga zleciała mu jak nigdy, odcisków nawet nie poczuł. Ani się obejrzał, a już stał pod drewnianą furtką i sięgał po haczyk. Znajome skrzypnięcie obudziło w nim poczucie rzeczywistości, która od chwili rozmowy z Maciejowską spłatała mu figla i się rozmyła. Usiadł na ławeczce pod ścianą, założył okulary, rozłożył gazetę i zaczął czytać obszerny artykuł o Kazimierzu Sowie, artyście ludowym, którego prace mają być prezentowane na polonijnym festiwalu twórców ludowych w Chicago. Ten Kazimierz Sowa zrazu wydał mu się jakiś obcy, jednak w miarę czytania postać z gazety stawała mu się coraz bardziej znajoma, coraz bliższa, wreszcie stała się nim samym. Pani z Malowniczego umiała tak to wszystko, co mu na sercu leży, wypowiedzieć, że staruszek co chwilę potrząsał z niedowierzaniem głową, a przy ostatnim akapicie ze wzruszenia trzęsła mu się broda. Wszedł do izby po nieboszczce, długo stał i przyglądał się swoim ludziom z drewna, patrzył na ślubne zdjęcie, wiszące nad łóżkiem obok obrazu i czuł, że coś się zmienia. Jakby ktoś przestawił zwrotnicę i skierował pociąg na inne tory. W porządku świata następowało jakieś przeszeregowanie, dzięki któremu jego życie robiło się jakieś głębsze i ważniejsze. Może zawsze takie było, tylko on o tym nie wiedział? Może ktoś inny musiał to dostrzec, nazwać i mu o tym powiedzieć, gdy tymczasem on ślizgał się po powierzchni jak najdrobniejszy papier ścierny polerujący lipową figurkę. Nie mógł się dobrze rozeznać w tym wszystkim, co się kotłowało w jego głowie. Poczuł ulgę, jakby mu ktoś wielki ciężar zdjął z placów: wieś będzie  żyć nawet po jego śmierci, choć myślał, że wraz z nim zginie po tych ludziach wszelka pamięć. Nie na darmo te oczy i twarze z lipowego drewna całymi latami wydobywał. Nie tylko dla siebie, żeby samotność po śmierci Antosi złagodzić. Kto by pomyślał...Kto by pomyślał…  Stary Kędzior i kulawa Natalka pójdą w świat! Wielka wdzięczność zalała mu serce, a widmo żółtej śmieciarki wydało się mniej straszne.
Wyszedł z izby, stanął na progu i podniósł oczy na niebo, na las, na bocianie gniazdo nad zagrodą Wybrańca. Nabrał pewności, że pani z Malowniczego znów przyjedzie.
- Ale się zdziwi, gdy własne oczy wydobyte z drewna zobaczy - pomyślał i pokuśtykał do stodoły, gdzie podsychały lipowe klocki...


Natalia Stachowska

Opowieść Starego Górala

Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. 
Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko. 
Albert Einstein 

Było bardzo wcześnie rano. Dorota Michalska siedziała w przedziela pociągu relacji Warszawa – Malownicze. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: najpierw budynki, potem pola, lasy… Obok na siedzeniu spała jej rodzina – trójka dzieci i mąż. Dorota zdawała się tego wszystkiego nie zauważać. Jej myśli biegły zupełnie innym torem. Zastanawiała się, co ona tu robi. Była tu już chyba tysiąc razy, ale jej mąż – Mateusz – uparł się, że to właśnie tu, wspólnie z dziećmi – Piotrem, Elą i Gosią – spędzą swoje wymarzone wakacje... 

***

Pensjonat Malowniczy Zakątek był mały, ale przytulny i stwarzał domową atmosferę. Położony był w cichej i spokojnej okolicy. Zresztą całe Malownicze było właśnie takie – ciche i spokojne – ukryte wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Następnego dnia po przyjeździe Dorota zaproponowała, aby całą rodziną wybrali się na wycieczkę. Nie chciała jednak iść na typową wędrówkę po górach, dlatego zaproponowała wycieczkę do Rezerwatu Buki Sudeckie. Jak podają przewodniki turystyczne, jest to rezerwat leśny utworzony dla ochrony naturalnych zbiorowisk leśnych, głównie żyznej buczyny sudeckiej. Rośnie tu 17 gatunków roślin chronionych w tym: lilia złotogłów, storczyk plamisty, goryczka orzęsiona i pokrzyk wilcza jagoda. Była piękna słoneczna pogoda i Michalscy mogli bez przeszkód podziwiać tę wspaniałą przyrodę. Dzieci były zachwycone. Jednakże po kilku godzinach maszerowania wszyscy byli bardzo zmęczeni, więc usiedli pod drzewem, rozmawiali, jedli kanapki i słuchali śpiewu ptaków. Nagle zrobiło się bardzo ciemno i zaczął padać deszcz, niebo się błyskało, a w oddali było słychać grzmoty. Zbliżała się burza. Michał podjął decyzję, że muszą wrócić do pensjonatu, ale z minuty na minutę padało mocniej. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Na szczęście w oddali ujrzeli jakąś chatkę, więc pobiegli do niej. Drzwi były otwarte, więc weszli do środka, ale w domu nikogo nie było. Z powodu burzy nie było prądu i, mimo że była godzina 16.00, wyglądało, jakby była północ. Michalscy niewiele widzieli w tych ciemnościach, ale przynajmniej mieli dach nad głową. Dzieci szybko zaczęły się nudzić i dla zabicia czasu opowiadały rodzicom różne historie o duchach. Grzmoty się nasilały, atmosfera zrobiła się mroczna, a nawet trochę przerażająca. Michalscy żałowali, że poszli na tę wycieczkę, a nie zostali w miłym i przytulnym pensjonacie. Nadal było ciemno, a ponieważ byli bardzo zmęczeni, wkrótce zasnęli. Nagle obudził ich jakiś dziwny hałas, coś poruszało się na zewnątrz. Nie mieli zielonego pojęcia, co to może być. Kilka chwil później przy wejściu do chatki pojawiła się jakaś postać. Byli przerażeni. Nagle ktoś gwałtownie otworzył drzwi...

***

– AAAAAAAAAA!!!!! – z piersi przerażonych Michalskich wydobył się wielki krzyk. 
– Kim jesteście i co tu robicie? – zapytała tajemnicza postać podejrzliwie. Kiedy lampa, którą miała ze sobą, oświetliła jej twarz, okazało się, że to żaden duch ani potwór, ale prawdziwy góral wrócił do swojego domu. Był to już niemłody mężczyzna z długą siwą brodą i licznymi zmarszczkami na twarzy. Miał na sobie znoszony wędrowny płaszcz i pelerynę przeciwdeszczową oraz charakterystyczny góralski kapelusz na głowie.
– Przepraszamy za najście, zabłądziliśmy, a na zewnątrz szaleje burza, więc jak tylko zobaczyliśmy ten domek, to się tu schowaliśmy, bo drzwi, na szczęście, były otwarte.
– Ach tak? – powiedział gospodarz z niedowierzaniem w głosie, ale jego twarz złagodniała, a cała rodzina opowiedziała mu dokładnie swoją przygodę.
Kiedy już wszystkie nieporozumienia zostały wyjaśnione, gospodarz zaprosił swoich gości na herbatę.
– Właściwe to kim jesteś – nagle wypalił Piotrek. 
– Piotrek, to było niegrzeczne, nie jesteś z panem na Ty, przeproś – upomniał syna Mateusz, ale gospodarz zdawał się nie przejmować.
– Możecie nazywać mnie Starym Góralem, bo wszyscy tak mnie nazywają… To mówicie, że opowiadaliście sobie różne historie o duchach. To może teraz chcielibyście posłuchać mojej opowieści?
– O duchach gór? – zapytał Piotrek. 
– Nie, o cudach – odpowiedział Stary Góral.
– Eee tam, cudów nie ma – powiedziała Ela.
– To samo można powiedzieć o duchach, a jednak przed chwilą krzyczeliście, bo myśleliście, że jestem duchem – skwitował Stary Góral.
Dzieci były zawstydzone i nikt już nic nie powiedział, a Stary Góral zaczął swoją opowieść...

***

Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie miasteczko położone wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Odetchnijcie pełną piersią... Czujecie to rześkie, górskie powietrze? Rozgrzane słońcem albo, jak kto woli, przesiąknięte zapachem dopiero co spadłego deszczu. Zróbcie parę kroków w głąb miasteczka i zapuśćcie się w kręte, wąskie uliczki. Pogładźcie stare mury, posłuchajcie, o czym opowiada bijący tu od dziesięcioleci kościelny dzwon... Gdzieś tam, dawno dawno temu, żył sobie pięcioletni chłopiec o imieniu Sebastian. Marzył on o życiu pełnym przygód i niesamowitych zdarzeń. Pewnego dnia, kiedy wracał z rodzicami z przedszkola, był bardzo zamyślony. Zbliżała się Wielkanoc i dziś mieli na ten temat zajęcia. Pani przyniosła ze sobą różne książki, były tam zdjęcia pisanek i palm wielkanocnych, chłopcu jednak utkwił w pamięci jeden fragment: 

„Wszyscy wiemy, że trzeciego dnia Pan Jezus odwalił ciężki kamień i wyszedł z grobu. Poprzewracali się ze strachu żołnierze stojący na warcie. Stał się największy cud. Pan Jezus przychodzi do nas ukryty, ale żywy. Uśmiechamy się niosąc święcone w koszyczkach. Bije wesoło dzwon. Mali, średni i dorośli wciąż klękają w konfesjonałach, spowiadają się, żałują, że byli takimi głuptasami i zwątpili w Pana Jezusa. Raniutko każdy kogut pieje z radością od razu na czterech płotach1”.

– Tato, czy, skoro Pan Jezus wyszedł z grobu, podczas świąt Wielkanocnych cuda zdarzają się częściej niż zwykle? 
– Trudne pytanie, ale myślę, że tak, chociaż trzeba uważać, aby ich nie przeoczyć.
– Jak to? – zapytał zaskoczony chłopiec.
– Bo cuda często objawiają się w rzeczach z pozoru błahych. Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.
Mały Sebastianek niewiele z tego zrozumiał, ale postanowił cierpliwie czekać na swój wielkanocny cud.
***
Czekał, czekał i.... się nie doczekał. Od tamtej pory minęło już 10 lat, a on, ile razy przypomniał sobie ten obraz ze swojego dzieciństwa, to wydawało mu się to tak nierealne, jak piękny sen. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a on trafił do domu dziecka. Tam ostatecznie wyzbył się złudzeń: cudów nie ma, a cała ta opowieści o niezwykłości świąt to bajki dla małych dzieci, a jeśli chce się coś w życiu osiągnąć, to trzeba to sobie wywalczyć samemu, bez żadnych sentymentów. Od kilku lat realizował tę politykę i nieźle na tym wychodził, wszyscy się go bali i nikt mu nie podskoczył, był królem życia – tak mu się przynajmniej wydawało.
Właśnie wcielał w życie swój kolejny plan. Zbliżały się kolejne święta Wielkanocne, ale te będą inne, niż wszystkie poprzednie. Razem z kumplami postanowił uciec za granicę i zacząć nowe życie, bez tego całego zgiełku, zakazów i nakazów. Wystarczyło ukraść trochę pieniędzy na wyjazd, ale to przecież dziecinne proste. Wszytko było perfekcyjnie zaplanowane. Dom był dość nietypowy, bo niby zwyczajny, taki, jakich wiele można spotkać w okolicy, biały z czerwonym dachem, jednak wyróżniała go charakterystyczna wieżyczka z lewej strony domu. Piękna, cicha okolica na skraju lasu, nieopodal strumyka, żadnych niepotrzebny świadków. Musiało się udać… Jednak nie wszystko poszło według planu...

***

Sam nie wiedział, jak to się stało. Został przyłapany. Nagle w domu, do którego się włamali razem z kolegami, pojawiła się kobieta. Nawet się nie spostrzegł, jak jego kumple uciekli, a on stał sam na środku dużego pokoju, a kieszenie miał wypchane kosztownościami. Dlatego teraz, zamiast wylegiwać się gdzieś na Kanarach, siedział w jakimś hospicjum czy innym ośrodku dla chorych dzieci. Cała ta szopka to pomysł pana Marka – jego wychowawcy – który wymyślił sobie, że w ten sposób wstrząśnie swoim podopiecznym i wpłynie na zmianę jego zachowania.
Phi, też coś – myślał Sebastian – przecież każdy jakoś styka się z cierpieniem, on na przykład nie ma rodziców i jakoś nie robi z tego tragedii. Nie rozumiał, co ma wynikać z tego, że jest tu codziennie od godzinny 7.00, by niańczyć jakieś bachory, do czasu...

***

Większość dzieci traktowała go z dystansem, a nawet się go trochę bała, ponieważ Sebastian był zawsze posępny, nigdy nie angażował się we wspólne zabawy. Nie lubił rozmów i pytań dzieci, kim jest i co tu robi, ale był jeden chłopiec, który szczególnie go polubił. Mały złotowłosy chłopiec z burzą loków na głowie. Leżał w łóżku przy oknie na końcu sali. Jego ulubionym zajęciem było układnie puzzli i sklejanie modeli. Miał na imię Dominik i był cichy i skryty. Sebastian, z braku lepszego zajęcia, często mu pomagał – lepsze to niż ciągłe rozmowy, czy inne dziecięce zabawy. Miedzy nimi nawiązała się szczególna więź i, choć Sebastian nie chciał się do tego przyznać, polubił tego chłopca, który przypominał mu jego samego, gdy był dzieckiem. Spędzał z nim coraz więcej czasu, nawet po godzinach. 

***

Pewnego dnia, kiedy siedział w autobusie i jechał do hospicjum, spotkał swojego dawnego kumpla – Grześka – jednego z tych, z którym próbował okraść dom.
– O, cześć Seba, jak leci, podobno robisz za niańkę?
– No, a co Cię to obchodzi? – mruknął w odpowiedzi.
– Spokojnie, coś tak nerwowy, już niedługo będziesz mógł z tym skończyć.
– Co masz na myśli?
– Robimy nowy skok i uciekamy stąd, gdzie nas tylko oczy poniosą.
– Taa, a potem znowu coś nie wyjdzie i wystawcie mnie do wiatru.
– Tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem, muszę wysiadać, jak się namyślisz, to tu masz wszystko napisane – pozwiedzał wysiadając i wręczył mu zwinięty kawałek papieru.

***

  Dominik już na niego czekał, ale tego dnia wydawał się bardziej zamyślony niż zazwyczaj.
– Wierzysz w cuda? – zapytał Sebastiana, kiedy składali kolejny model.
– Czemu pytasz?
– W niedzielę jest Wielkanoc, a rodzice mówią, że wtedy cuda zdarzają się częściej niż zwykle. Może wtedy wreszcie pójdę na spacer, bo teraz rodzice ciągle się o mnie boją, bo przez moją chorobę jestem słaby i łatwo się przeziębiam.
Sebastian nic nie odpowiedział, pomyślał tylko, jak niewiele trzeba, żeby uszczęśliwić tego małego chłopca. Dlatego nazajutrz postanowił spełnić jego marzenie. Była piękna, ciepła i słoneczna pogoda, więc ryzyko, że mały się przeziębi, wydawało się minimalne. Wystarczyło posadzić go na wózku i można było ruszać w drogę. Trzeba było tylko uważać, żeby nikt z personelu ich nie przyuważył, bo wtedy byłoby już po wycieczce, ale przecież Sebastian był mistrzem ucieczki.
To był chyba najszczęśliwszy dzień w życiu Dominika, od czasu, kiedy zachorował. Najpierw poszli do parku i zjedli lody, a później Sebastian zabrał Dominika do zoo i do wesołego miasteczka. Na strzelnicy Sebastian ustrzelił dla Dominika pluszowego misia. Obaj chłopcy bawili świetnie i zapomnieli o całym świcie. Nagle wszystko się skończyło, bo przybiegli do nich zdenerwowani rodzice Dominika
– Co ty sobie wyobrażasz bezczelny chłopku? On jest chory, mogło mu się coś stać!!! – krzyczeli nie zwracając uwagi na protesty Dominika. Sebastian był w szoku nie dlatego, że zaskoczyła go reakcja rodziców chłopca, ale dlatego, iż zdał sobie sprawę, że kobieta, która na niego krzyczała, to ta sama kobieta, która przyłapała go, podczas włamania do domu. Los po raz kolejny spłatał mu figla...

***

Siedział sam w pustym pokoju. Myślał, że to już koniec i że nigdy więcej nie zobaczy tych ludzi. Nie dbał o to, najbardziej mu było szkoda, że nie może widywać Dominika. Z jednej strony żałował, że naraził Dominika na niebezpieczeństwo, jednak z drugiej strony, gdy sobie przypominał, jaki mały był szczęśliwy, sam nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. To wszystko jednak nie miało teraz znaczenia, znowu był tym złym, nieznośnym chłopkiem. Przez chwile wydawało mu się, że może żyć inaczej, ale teraz myślał, że próbował oszukać samego siebie. Pora stąd wyjechać i nigdy nie wracać. Wyciągnął z szuflady kartkę, którą dostał od kumpla w autobusie, wiedział już, co chce zrobić...

***

Kiedy Sebastian dochodził na miejsce, było już późno, a do tego padał deszcz. Mimo że było ciemno, to z daleka już dostrzegł dość duży dom, jednak nigdzie nie widział swoich kompanów. Musieli już być w środku, bo widział jakieś cienie poruszające się po domu. Dzielił go niewielki kok od powrotu do dawnego życia, wystarczyło tylko, że przeskoczy płot. Postawił nogę na ogrodzeniu i zaczął się wspinać, jednak było ono mokre od padającego deszczu, więc się poślizgnął. Miał właśnie zacząć się wspinać od nowa, kiedy spostrzegł, że z kieszeni jego kurtki coś wypadło. Był to pluszowy miś, którego ustrzelił na strzelnicy w wesołym miasteczku dla Dominika, ale najwyraźniej zapomniał mu go oddać podczas całego zamieszania. Teraz ten oto pluszak sprawił, że Sebastiana zamurowało. Nic się dla niego teraz nie liczyło, przed oczami miał tylko Dominika i to, co razem przeżyli. Nagle sobie uświadomił, że nie może zrobić tego, co jeszcze przed chwilą zamierzał. Nie może włamać się tak po prostu do cudzego domu, bo co by na to powiedział jego mały przyjaciel, co, jeśli skrzywdzi tym kogoś podobnego do niego? Musi powstrzymać swoich kumpli. Wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer 997. 

***

Nigdy nikt się nie dowiedział, kto zadzwonił na policję. Sebastian sam nie był pewien, czy podjął słuszną decyzję, nigdy jednak jej nie żałował. Z jednej strony doniósł na swoich dawnych kumpli, ale z drugiej dawał im szansę na zmianę ich życia, może teraz na swojej drodze też spotkają takiego Dominika., który odmieni ich życie, tak samo jak zmieniło się jego życie?
Sebastian właściwie już się pogodził z myślą, że nigdy już nie zobaczy Dominka, ale ku jego zaskoczeniu rodzice Dominika pojawili się w domu dziecka w Wielką Sobotę. 
– Od czasu, kiedy cię poznał stał się weselszy i cały czas o tobie mówił. Nie miałam pojęcia, że złodziej z naszego domu i nowy przyjaciel mojego syna, to ta sama osoba.
– Przepraszam za wszystko – wybąkał Sebastian.
– Minie pewnie wiele czasu zanim zapomnimy wzajemne urazy, ale myślę, ale nie mam serca pozbawiać Dominika tylu radości – powiedziała mama Dominika.
Jeszcze tego samego dnia Sebastian odwiedził Dominika wspólnie z jego rodzicami. Chłopiec był przeszczęśliwy.
– A jednak cuda się zdarzają – powiedział chłopiec
– Głuptasie, przecież to, że byliśmy na dworze, to nie cud – powiedział Sebastian.
– Nie o to chodzi. Mam starszego brata, o którym zawsze marzyłem – powiedział Dominik i mocno go przytulił.
Sebastian się wzruszył. Nagle zdał sobie sprawę, że cud, na który tak czekał od wielu lat, właśnie się dokonał i to dzięki małemu chłopcu. Nareszcie zrozumiał, co jego tata chciał mu powiedzieć wiele lat temu, kiedy wracali z przedszkola To będą jego najlepsze świata Wielkanocne od dawien dawna.

 ***
Michalscy byli tak zasłuchani, że nie zauważyli nawet, jak burza się skończyła. Podziękowali swojemu gospodarzowi i zaczęli się szykować do drogi powrotnej do pensjonatu. Stary Góral wyprowadził ich z rezerwatu tak, żeby bez trudu mogli odnaleźć drogę powrotną do Malowniczego Zakątka. Kiedy już Stary Góral nikł pomału w góralskim lesie, Gosia krzyknęła za nim: 
– Powidz chociaż, jak masz na imię?
– Sebastian – odpowiedział z uśmiechem i mrugnął do nich znacząco, a potem zniknął w gęstwinie.

 ***

Kiedy Michalscy wrócili do pensjonatu, była już prawie noc. Wszyscy z Malowniczego Zakątka bardzo się o nich martwili i ucieszyli się, że nic im się nie stało. Michalscy opowiedzieli im swoją przygodę, ale nikt nie wiedział, kim jest Stary Góral, bo w chatce góralskiej w rezerwacie od lat nikt nie mieszkał, ale Michalscy byli zbyt zmęczeni, żeby się nad tym dłużnej zastanawiać. Dorota pomyślała tylko, że nie zna Malowniczego aż tak dobrze, jak na początku przypuszczała, i te wakacje na pewno nie będą nudne.

1. Fragment książki Ks. Jana Twardowskiego "Pacierz z Księdzem Twardowskim”. 

Kamila Oleszczuk

Historia Kariny

Karina leżała w łóżku i beznamiętnym wzrokiem patrzyła w przesuwające się w literki na ekranie nowego Kindle’a. Nie czytała. Nie miała siły. Jej zmęczony wzrok odmawiał posłuszeństwa. Mimowolnie spojrzała na śpiącego obok niej Filipa. Byli małżeństwem już blisko dziesięć lat. Kochała go bardzo, nadal niesamowicie ją pociągał. Cieszyła się, że trafiła właśnie na tak wspaniałego  mężczyznę. Był jej mężem, kochankiem, ale przede wszystkim przyjacielem, zawsze miała w nim oparcie, nawet, gdy robiła głupoty, popełniała błędy. Był z nią, kiedy odnosiła sukcesy i kiedy upadała ponosząc porażki. Tak było zawsze. Nagle zapragnęła znów poczuć na swoim ciele jego dłonie, chciała poczuć, jak jego silne męskie ramię przyciąga do siebie jej drobne ciało, jak jego usta łapczywie po nim błądzą, składając pocałunkami hołd ich namiętności. Płonęła z pożądania i tęsknoty, wiedziała jednak, że nic z tego nie będzie. Nie może posunąć się dalej niż do wspomnień tamtych gorących wspólnych nocy. Nie może już przytulić się do ukochanego męża, nie ma prawa pogładzić go czule po policzku. Zgasiła lampkę, odwróciła się plecami do Filipa i pozwoliła łzom ukołysać się do snu. 
Nad ranem obudził ją płacz córeczki. Natalka znów zmoczyła łóżko. Widać było gołym okiem, że dziecko wyczuwa i mocno przeżywa kryzys, jaki narodził się między rodzicami. Miała dopiero trzy latka, była długo wyczekiwanym dzieckiem, ich największą miłością. Dziś już chyba tylko ona ich łączyła. Tylko dla niej nie rozstali się z hukiem, a postanowili udawać, że są nadal kochającą się i szczęśliwą rodziną. Karina zerwała się z łóżka nie zważając, że gwałtownymi ruchami obudziła Filipa. Oboje pobiegli do pokoju Natalki. Wzięła dziewczynkę na ręce i mocno przytuliła, chcąc ją jak najszybciej uspokoić. Mała wciąż płakała. Filip pocałował córeczkę w główkę i spokojnym troskliwym głosem zapytał, co się stało.
– Miałam sen. – odpowiedziała zachodząc się łzami –  Nie było mamy.
– Zadowolona? – ofuknął Filip żonę. 
Karina poczuła jak pod wpływem lodowatego spojrzenia męża przeszywa ją dreszcz. 
– Już dobrze, kochanie, mama jest przy tobie. – czule zwróciła się do dziecka, ignorując atak Filipa. Ucałowała córeczkę i zajęła się szukaniem suchej pidżamki. W tym czasie Filip zmienił już pościel, jednak zamoczony materac łóżka nie nadawał się do położenia na nim dziecka. Zabrali Natalię do swojej sypialni. Mała przytuliła się do obojga rodziców i szybko zasnęła, podobnie jak jej ojciec. Tylko do Kariny nie chciał przyjść już sen. Miliony myśli kłębiły się w jej głowie. Wciąć zadawała sobie pytanie, jak to możliwe, że pozwoliła sprawom tak się potoczyć. Dlaczego los spłatał jej tak okrutnego figla. Miała przecież wszystko: wspaniałego mężczyznę, zdrowe i mądre dziecko, dobrą pracę, w której się realizowała. Dlaczego, do cholery, właśnie mnie to spotkało?! Niecierpliwie spoglądała na budzik stojący na nocnej szafce Filipa. Jeszcze tylko dziesięć minut i zadzwoni wzywając jej męża do pracy. Jeszcze tylko tych kilka krótkich minut będzie miała w łóżku całą rodzinę przy sobie, cały swój świat, a potem wszystko pryśnie jak bańka mydlana, rozbije się o codzienność.
Nie myliła się. Budzik zadzwonił, a Filip wstał i bez słowa poszedł pod prysznic. Słyszała jak zakręca kurki i po chwili włącza swoją szczoteczkę do zębów. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że jest tam z nim, że wchodzi do kabiny podczas gdy on się goli, czuła na sobie jego ukradkowe spojrzenia. Znów spod jej powiek popłynęły łzy. To tak bardzo boli, myślała. Ta przeciągająca się w czasie sytuacja w ich małżeństwie stawała się coraz mniej znośna. Karina żyła w wielkim stresie, ciągle zmuszała się do zakładania coraz to innej maski – przed Natalką udawała, że bardzo się z tatusiem kochają, przed rodzicami, że jest niebiańsko szczęśliwa, przed lekarzem, że nic jej nie jest, a do psychoterapeuty już dawno przestała chodzić. Rozgryzł ją, cwaniak jeden, i nie była w stanie wmówić mu, że nad wszystkim panuje. Zatęskniła za Magdą, przyjaciółką jeszcze ze studenckich czasów. Tylko jej mogła szczerze wyznać, co się dzieje i tylko ona mogła pomóc Karinie pozbierać jej rozbite w drobny mak życie. Magda, Magda, gdzie ona teraz może być? Z zamyślenia wyrwało ją trzaśnięcie drzwi. Filip wyszedł do pracy. Karina sięgnęła po komórkę, postanowiła odszukać numer do Magdy i umówić się z nią na spotkanie. Niestety numer, który posiadała, nie odpowiadał. Postanowiła zadzwonić do rodziców przyjaciółki, ale za godzinkę, może dłużej, bo o tej porze mogli jeszcze spać. Przytuliła się do córeczki i sama nie wiedziała, kiedy zapadła w sen. Kiedy się obudziła, dochodziła dziewiąta. Złapała telefon i wystukała numer matki Magdy.
– Halo? Dzień dobry, mówi Karina Majewska, nie wiem, czy pani mnie pamięta, jestem przyjaciółką Magdy. Studiowałyśmy razem.
– Ależ oczywiście, Karinko, że cię pamiętam – usłyszała w słuchawce ciepły głos matki Magdy – w czym mogę ci pomóc, moje dziecko?
– Usiłuję skontaktować się z Magdą, ale chyba zmieniła numer. Czy mogłabym prosić panią o namiar do niej? Mam dość pilną sprawę, nie chcę pisać maila, bo nie wiem, jak często sprawdza skrzynkę i… 
Nie zdążyła dokończyć, matka Magdy jej przerwała
– Kochana, Madzia faktycznie zmieniła numer, bo tam, gdzie teraz mieszka, jej operator nie ma zasięgu. za chwileczkę podam ci nowy. 
– To Magda nie mieszka w Warszawie? – zdziwiła się Karina
– A skąd?! Jakiś czas temu kupiła stary dom w Malowniczem, teraz tam układa sobie życie. 
– Chyba jestem daleko w tyle z nowinkami. Od obrony minęło parę lat, z czasem nasze kontakty nieco się rozluźniły. 
– Nie przejmuj się, Karinko, tak to już w życiu bywa, ale prawdziwa przyjaźń przetrwa wszystko, nawet kilometry. Magda na pewno się ucieszy, kiedy usłyszy twój głos.
Karina zanotowała numer do przyjaciółki i postanowiła zadzwonić od razu. Nie ma sensu zwlekać. 
– Lepiej już nie będzie, oby nie było gorzej – powiedziała do siebie i wybrała numer. Po kilku sygnałach usłyszała w słuchawce znajomy wesoły głos.
– Halo?
– Magda? Mówi Karina. 
– Karin? Jej, jak się cieszę, że dzwonisz. Co u ciebie? Kobieto, nie widziałyśmy się sto lat! – Magda krzyczała do słuchawki, a w jej głosie było słychać radość i podniecenie.
– No ostatnio rozmawiałyśmy chyba tuż przed moim wylotem do Hiszpanii. Nie chciałabyś nadrobić tych dwóch straconych lat?
– Karin, pewnie, że bym chciała. Tylko jak my się spotkamy? Pewnie już wiesz, że nie mieszkam w Warszawie. 
– Tak, twoja mama powiedziała mi, że wywiało cię pod Wrocław. 
– Wywiało, hmm, dobrze powiedziane. Mieszkam w Malowniczem, Karuśku. Piękna mała i bardzo malownicza miejscowość. To co prawda spory kawałek od Łodzi, ale może zabierzesz swoje towarzystwo i odwiedzicie mnie?
– Madzia, dzięki, ale jeśli przyjadę, to sama, może zabiorę małą. Muszę to uzgodnić z Filipem. Zadzwonię do ciebie po południu, dobrze?
– Pewnie, będę czekała. Trzymaj się, kochana. Coś mi mówi, że będziemy miały całkiem sporo do obgadania.
Rozłączyły się, a Karina nie zwlekając wybrała w komórce numer Filipa. Czekała na połączenie i z czułością patrzyła na ciągle jeszcze śpiącą córeczkę. Nagle w słuchawce usłyszała szorstki głos męża.
– Coś z Natalką? – Początkowo nie zrozumiała, o co pytał – Karina! – krzyknął jej do ucha – Coś się stało Natalii?
– Co? Nie, z Natką wszystko w porządku.
– To po co dzwonisz? – Nie był miły, już nie umiał.
– Filip, musimy porozmawiać. – Czuła, że chciał jej przerwać, ale mu nie pozwoliła. – Posłuchaj, ja już tak dłużej nie mogę. Nie umiem udawać, to ponad moje siły. Potrzebuję odpoczynku. Dzwoniłam do Magdy, mieszka teraz gdzieś w Sudetach. Chciałabym ją odwiedzić i zabrać ze sobą Natkę.
Usłyszała w słuchawce szyderczy śmiech męża. 
– Chyba oszalałaś. Wyobrażasz sobie, że ci na to pozwolę? Dla twojej wygody mam narazić małą na wielogodzinną tułaczkę w samochodzie albo w pociągu? Nic mnie nie obchodzi, jak się czujesz. Osobiście na to zapracowałaś, więc ciesz się, że jeszcze toleruję twoją obecność z nami. Natalka zostaje ze mną. Ty sobie jedź, droga wolna.
Rozłączyła się bez słowa pożegnania. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Piekące łzy popłynęły jej po policzkach. Miał rację, zasłużyła sobie na to. Poszła szybko pod prysznic. Nie chciała, żeby córeczka po przebudzeniu zobaczyła ją w takim stanie. Chłodna woda postawiła ją na nogi. Szybko się ubrała i zaczęła pakowanie. Kończące się lato było piękne, wybrała więc kilka sukienek, jeansy, kilka koszulek, zapakowała kosmetyczkę i domknęła niewielkich rozmiarów walizkę. Była gotowa. Zajrzała jeszcze raz do sypialni. Natalka właśnie się obudziła i z niepewnym uśmiechem spojrzała na mamę. Karina odwzajemniła uśmiech i podeszła do łóżka, żeby przytulić córeczkę. 
– Wyspałaś się, kochanie? Zrobię ci śniadanie. – mówiła mocno tuląc malutkie, drobniutkie ciałko dziecka. Zaniosła małą do kuchni i posadziła na wyspie. Nalała mleka do dwóch miseczek i wsypała płatki śniadaniowe. Natalka zajadała kakaowe kuleczki, kiedy Karinie przyszło do głowy, że nie zostawi teraz małej, że zabierze ją ze sobą mimo sprzeciwów Filipa. 
Spakowała walizeczkę Natalii, mężowi zostawiła kartkę z krótką informacją, gdzie będzie. Zapisała również numer do Magdy, gdyż nie wiedziała, czy ona sama będzie miała zasięg w Malowniczem. Miała lekkie wyrzuty sumienia, że stawia Filipa kolejny już raz przed faktem, a on nie ma na nic wpływu, ale w głębi duszy wiedziała, że to najlepsze wyjście z tej pogmatwanej sytuacji. 
Podróż miała im w cudownej atmosferze. Natalka była podekscytowana wycieczką, radosna śpiewała wesołe piosenki albo dla odmiany opowiadała bajki ukochanemu pluszowemu króliczkowi, którego dostała na drugie urodziny od obojga, jeszcze wtedy zgodnych i kochających się, rodziców. Nigdzie się bez niego nie ruszała. Karina popatrzyła na różowego pluszaka i znów poczuła, jak w oczach kręcą się jej łzy. Skupiła się na drodze. Do Malowniczego dojechała późnym popołudniem i uświadomiła sobie, że do tej pory nie zadzwoniła do Magdy. Zatrzymała się na rynku i szybko wyciągnęła komórkę.
– Madzia? Jestem w Malowniczem. Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej, jakoś tak spontanicznie podjęłam decyzję i ruszyłam w trasę. – powiedziała niemal jednym tchem. W słuchawce usłyszała słodki śmiech.
– Karin, mogłam się tego spodziewać. Zawsze taka byłaś, nic się nie zmieniłaś. Gdzie dokładnie teraz jesteś?
– Chyba w centrum, w każdym razie na jakimś rynku czy czymś takim. Widzę fontannę i jakąś cukiernię.
– To cukiernia Krysi. Poczekaj tam na mnie, zaraz do ciebie dołączę i razem pojedziemy do mnie.
– Dobrze, będę czekać. Aha, Magda, przyjechałam z Natalką.
– Świetnie, Marcyśka będzie miała towarzystwo. Do zobaczenia, Karin.
Karina zabrała córeczkę i obie powędrowały do cukierni Krysi, gdzie zamówiła po ciastku dla siebie i małej oraz sok marchwiowy i kawę migdałową. Krysia z uśmiechem zrealizowała zamówienie i już chciała zacząć rozmowę, kiedy w drzwiach pojawiła się Magda. 
– Karinka! – krzyknęła od progu. Obie rzuciły się sobie w ramiona. Krysia i Natalka, lekko oszołomione, skupiły swoje spojrzenia na dwóch przyjaciółkach, które przypominały bardziej dwudziestolatki niż dorosłe ustatkowane kobiety. Krysia, widząc, że Natalka z apetytem kończyła już swoje ciastko, podsunęła jej pyszną czekoladową babeczkę z uroczo wyglądającą wisienką na szczycie i puściła oko na znak, że może śmiało je zjeść, a mama na pewno nie będzie się gniewać. Miała rację. Karina, wyrwawszy się z objęć i uścisków przyjaciółki, przedstawiła jej swoją córeczkę.
– Magda, to jest właśnie Natalka, moja córeczka. – przyjrzawszy się dziecku krzyknęła udając oburzenie – Ty mały łakomczuchu! – po czym dodała – To jest pani Madzia.
– Mów mi Magda, kochanie. – zwróciła się do Natalki, po czym spojrzała uśmiechnięta na Karinę – Wzięła od was najlepsze geny. Jest prześliczna. Ma twoje oczy i loczki Filipa. 
Na wspomnienie Filipa po twarzy Kariny przebiegł ledwie zauważalny cień. Odwzajemniła uśmiech i usiadła przy stoliku między dzieckiem a koleżanką. Zamówiły jeszcze po kawie i pewnie nie wyszłyby od Krysi przez długie godziny, jednak Natalka zaczęła się już nudzić i trzeba było szybko zwijać manatki i pędzić do domu. 
– Ureguluję rachunek – powiedziała Karina.
– Tym razem nic pani nie płaci. Jest pani koleżanką mojej drogiej Madzi, umówmy się, że to rabat na dobry początek i naszej znajomości, dobrze? Taki niecodzienny marketing. – Krysia nie dała się przekonać Karinie. 
– No dobrze, tym razem niech tak będzie. – odpowiedziała zaskoczona Karina, po czym pożegnała się z miłą właścicielką cukierni i udała się w kierunku drzwi, przy których Magda i Natalka czekały na nią rozbawione. Zadziwiające, jak ufna była jej mała córeczka. Ledwo poznała Magdę, a już razem radośnie grały w łapki. Karinie zakręciła się łezka w oku. 
– Karin, słuchaj, ja przyjechałam tu rowerem, więc może pojadę pierwsza i poprowadzę cię, a ty z Natalcią pojedziesz samochodem za mną? – zaproponowała Magda.
– Chyba żartujesz, dziewczyno, dawaj tę swoją dwukółkę na bagażnik i wsiadaj do samochodu. Natalka, ładuj się, skarbie, do fotelika. Jedziemy porozrabiać u Magdy. – zadecydowała Karina z szelmowskim uśmiechem.
Dotarły do domu w kilka minut. Magda migiem przygotowała dzban chłodnej lemoniady i nakryła stół na werandzie — w taki upalny dzień zacieniona weranda i lemoniada z lodem były niczym zbawienie. Tymczasem Karina i Natalka rozpakowywały swoje rzeczy we wskazanym przez gospodynię pokoju. 
– Jeszcze przez kilka godzin będę nosiła tę maskę, potem niech się dzieje wola nieba – mruknęła pod nosem Karina. Postanowiła, że jak tylko nadarzy się odpowiednia chwila, zwierzy się przyjaciółce. Może wtedy rozwiązanie problemów okaże się bliższe niż teraz przypuszcza. Zawsze były w tym dobre — dzieliły się dobrymi radami i zawsze wychodziły cało z opresji. No może z drobnymi siniakami, ale na pewno silniejsze i bogatsze o nowe doświadczenia. Zeszły z Natalką na dół, bo Magda już niemal zachrypła od ciągłego wołania ich na tę niebiańską lemoniadę. Usiadły wygodnie na werandzie i w pełnym relaksie, dla Kariny pierwszym od wielu miesięcy, delektowały się napojem i pięknym widokiem na ogród. 
– Nie dziwię się, że zostawiłaś Warszawę. W takim miejscu można zapomnieć o reszcie świata. Sama chętnie bym się tu zaszyła. 
– Zakochałam się w Malowniczem. To naprawdę magiczne miejsce. Dopiero tutaj poczułam, co znaczy być naprawdę szczęśliwą. – Rozpromieniona twarz Magdy tylko potwierdzała prawdziwość jej słów.  – Twoja córcia wygląda na zmęczoną. Miała ciężki dzień. Może położymy ją wcześniej, a same urządzimy sobie babski wieczór? Michał zabrał dziś dziewczynki na wycieczkę, wrócą dopiero jutro przed południem.
– Michał? Dziewczynki? – zapytała zdziwiona Karina.
– Opowiem ci wszystko, jak będziemy same. Przeżyłam rewolucję i, o dziwo, dobrze na niej wyszłam. – uśmiechnęła się Madeleine.
Natalka bardzo szybko zasnęła głębokim snem. Karina ucałowała córeczkę i wyszeptała jej do uszka słowa, które każdej nocy słyszała z ust swojej matki 
– Niech ci się przyśnią aniołki – po czym okryła małą szydełkowym pledem i zeszła do przyjaciółki. 
Na stole stało już wino i jakieś przekąski. Magda postarała się, by ich pierwszy od lat babski wieczór był naprawdę wyjątkowy. Usiadły wygodnie i od razu po domu rozniósł się ich radosny śmiech. Jakby nic się nie zmieniło od czasu, gdy obie biegały po uniwersyteckich korytarzach w poszukiwaniu zajęć z praktycznej nauki języka. Nadal były sobie bliskie, rozumiały się bez słów, mimo że nie widziały się przecież już blisko dwa lata. Madeleine opowiedziała przyjaciółce jak kupiła dom i poznała Marcysię, a potem jej siostrę Kaśkę, jak zostały jej przybranymi córkami, bo tak je w rzeczywistości traktowała i nigdy nie pozwoliłaby, by poczuły się inaczej w jej domu. Na sam koniec opowiedziała o Michale, okraszając tę opowieść wtrąceniem o panu Mieciu i jego wielkiej, wręcz szalonej miłości. Uśmiały się do łez, w butelce widać było dno, kiedy Magda zapytała Karinę o jej losy. Dziewczyna zasępiła się. Magda poczuła, że potrzebne będzie jeszcze jedno wino, pobiegła więc do kuchni. 
– Trzymaj, coś czuję, że nasz wieczór sporo się przeciągnie. Mamy dużo do nadrobienia. – podała butelkę Karinie – nalewaj i opowiadaj. Co u Filipa? Musi być bardzo szczęśliwy i dumny, że ma w domu dwie tak urocze kobietki. 
– Tak, musi. Nie może być inaczej.
– Karo, co się dzieje? Nie układa się wam? Spokojnie, to pewnie tymczasowy kryzys. Zawsze byliście zgraną parą, zupełnie jakbyście byli stworzeni tylko po to, by przejść przez życie razem. 
– Obawiam się, że tym razem to nie jest zwykły taki tam kryzys, który można po prostu przeczekać i wszystko wróci do normy, Madzia. 
– Co ty opowiadasz?
– Mówię poważnie. To coś o wiele trudniejszego, nie wiem, czy damy radę uratować to małżeństwo. Pewnie gdyby nie Natka już byśmy byli po rozwodzie. Mieszkamy razem tylko dla niej.
To wyznanie wprawiło Madeleine w osłupienie. Milczała czekając aż przyjaciółka pociągnie swą opowieść. Złapała ja za rękę, chcąc dodać jej otuchy. Czuła, że Karina musi teraz wyrzucić z siebie wszystko, co do tej pory tłumiła. Łzy ciekły po policzkach Kariny.
– Niedługo po urodzeniu Natalki wykryto u mnie niewielkiego guza piersi. – zaczęła
– Pamiętam, Filip bardzo się wtedy o ciebie bał. 
– Guza usunięto, przez rok wszystko wydawało się w porządku. Byliśmy bardzo szczęśliwi, razem wychowywaliśmy naszą córeczkę, Filip nadal był czułym i kochającym mężem. W tym czasie czułam się niesamowicie kochana, atrakcyjna, zupełnie jakbym była gwiazdą filmową. To był wyjątkowy czas, naprawdę, chyba najlepszy okres naszego wspólnego życia. Na badaniu kontrolnym coś zaniepokoiło mojego lekarza i skierował mnie do szpitala. Tam okazało się, że mam raka, to wiesz. Zdecydowano się na amputację piersi. Filip ogromnie to przeżył, nie wiem, czy nie bardziej niż ja, ale cały czas był blisko mnie. Ciągle powtarzał, jak bardzo mnie kocha, że to nie ma dla niego znaczenia. Wierzyłam mu. Tylko dzięki niemu udało mi się przejść przez leczenie, potem przez terapię u psychologa. Bycie amazonką okazało się łatwiejsze i bogatsze niż się spodziewałam. Wcale nie czułam się mniej kobieca. Tylko po pewnym czasie coś się zmieniło. Niby Filip zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, że nadal jestem dla niego atrakcyjna, że mnie kocha, ale kiedy wróciłam do domu, nie było już nic tak jak dawniej. Nie sypialiśmy ze sobą, to znaczy, owszem, dzieliliśmy razem to nasze przepastnych rozmiarów łóżko, ale każde spało po swojej stronie, niemal na brzegach. Filip nie dotknął mnie już, a ja nie miałam już takiej śmiałości jak dawniej, by samej zaczynać. Wiesz, co mam na myśli? – Magda skinęła głową na znak, że rozumie przyjaciółkę, choć za nic nie mogła zrozumieć zachowania jej męża. Karina była piękną, bardzo seksowną kobietą. Po porodzie jej kształty stały się jeszcze bardziej ponętne, kobiece. O co mu chodziło? O tę odjętą pierś? Aż tak bardzo to okaleczenie go odrzucało? W tej opowieści nie poznawała Filipa, którego znała i którego dawniej po cichu zazdrościła Karinie. Przyjaciółka ciągnęła historię dalej – Przeczekałam, skupiłam się na Natalce i swoim zdrowiu. Dla Filipa stałam się żoną idealną, wiesz śniadanka, obiadki, kolacyjki, domek wysprzątany na błysk. O nic nie pytałam, do niczego go nie zmuszałam. On przyjął to bez zastrzeżeń. Jego codzienność wróciła do założonej na długo przed ślubem normy. Nie protestowałam, kiedy szedł do klubu z kumplami albo znikał na długie godziny na wycieczkach rowerowych. Kiedy skończyło się moje zwolnienie lekarskie, wróciłam do pracy. Byłam zmęczona i bardzo cieszyłam się z możliwości wyrwania się z tego dziwnego kołowrotka. Akurat moja firma nawiązała współpracę z Hiszpanami i potrzebowali wysłać do Barcelony kogoś zaufanego. Zgłosiłam się na ochotnika. Szef początkowo bardzo sceptycznie odniósł się do mojego pomysłu, ale udało mi się go przekonać i już dwa tygodnie później siedziałam w samolocie do Hiszpanii. Natalka została pod opieką Filipa i mojej mamy. Miała dopiero dwa latka, nie mogłam jej zabrać ze sobą, choć serce mi pękało z tęsknoty. Mój mąż nie był zachwycony takim obrotem sprawy, ale życzył mi powodzenia. Nawet nie pocałował mnie na pożegnanie na lotnisku. To bolało, Madzia, cholernie bolało, bo nawet nie wiedziałam, co tak naprawdę było powodem jego odsunięcia się ode mnie. Z jednej strony zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, że nadal mnie kocha, z drugiej strony przestałam już być kochanką, przestałam czuć się atrakcyjna dla jedynego faceta, którego kochałam. W Hiszpanii rzuciłam się w wir pracy. Mój główny współpracownik, Diego, był niesamowity. Pracowało nam się wspaniale, a po pracy pokazywał mi uroki Katalonii. Zaprzyjaźniliśmy się, z czasem bardziej niż mogłam się tego spodziewać. Podobałam mu się, Madziu, i nie przeszkadzał mu mój, nazwijmy to, defekt. Diego akceptował mnie, a i on nie był mi obojętny. Jak to Hiszpan, przystojniak, więc moja słowiańska kochliwa dusza nie oparła się jego urokowi. Oboje wiedzieliśmy, że to będzie krótki związek bez przyszłości. Było nam razem dobrze tu i teraz, i żadne z nas nie chciało tego psuć. Na chwilę zapomniałam o moich kłopotach w Polsce, Łódź była tylko kropką na mapie, kropką, która przysłoniła niechęć męża do mnie. 
– Karina, przecież ty zdradziłaś Filipa. – Magda nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Jej przyjaciele tak bardzo pogubili się w codzienności, że stoją teraz na krawędzi wielkiej przepaści i, jeśli ktoś ich nie powstrzyma, to za chwilę w nią runą i roztrzaskają się w drobny mak. Jak mocno muszą być poranione ich, kiedyś tak bardzo się kochające, serca?
– Wiem, Magda, wiem, ale proszę, ty jedna mnie nie oceniaj i nie potępiaj.
– Nie oceniam, kochanie, w końcu, jeśli wszystko wyglądało tak, jak opowiadasz, to przeżyłaś piekło, które musiałaś odreagować. Skoro Filip nie chciał przejść przez to razem z tobą, teraz dostał od życia zapłatę.
– Uproszczając, tak to mniej więcej wyglądało. Mój związek z Diego zakończył się wraz z moim powrotem do Polski. Nadal utrzymujemy ze sobą kontakt, ale tylko na drodze zawodowej. Żadne z nas nie wraca do tego, co było w Barcelonie. Niedługo po powrocie poczułam, że muszę opowiedzieć o wszystkim mężowi, bo czułam się okropnie okłamując go. Filip zrobił mi okropną awanturę, po czym złożył pozew o rozwód. Zapowiedział, że mnie zniszczy, że odbierze mi Natkę i wszystko, co kocham. Oczywiście nie udało nam się ukryć problemów przed córeczką, ona od razu wyczuła, że między rodzicami jest coś nie w porządku. Nasze uśmiechy i czułe jej traktowanie nie zmyliły jej. Stała się nerwowa, coraz częściej płakała, zaczęła moczyć łóżko, miewa nocne koszmary. Skrzywdziłam swoje ukochane dziecko, Madzia. Filip obwinia mnie za całą tą sytuację. Oczywiście łaskawie zgodził się nie wyprowadzać z domu dla dobra Natalki, ale nasze rozmowy dotyczą tylko jej, na inne tematy nie rozmawiamy. Nie chodzimy już na wspólne spacery, każde z nas zabiera dziecko o innej porze. Dzwonimy do siebie też tylko wtedy, gdy musimy poinformować siebie nawzajem o dziecku.  – teraz płakały już obie. – Madzia, wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? To, że uświadomiłam sobie, że nadal bardzo go kocham, że podoba mi się bardziej niż dawniej, że bez niego moje życie nie ma sensu. A teraz już wszystko stracone. Nawet dziś zabrałam Natalkę bez jego zgody, zostawiłam mu tylko namiar na ciebie. Pewnie zaraz będzie dzwonił, wściekły, że tak go załatwiłam.
Magda zaniemówiła. Jedyne, co mogła zrobić w tej sytuacji, to przytulić Karinę. Nie wiedziała, jak może pomóc małżeństwu przyjaciół. Jedyne, co mogło ją ucieszyć w całej tej sytuacji, to to, że Karina wreszcie się otworzyła, że wyrzuciła trzymane tak długo wewnątrz kłopoty. 
– Karo, już dobrze. Wypłacz się, to ci pomoże. Połóż się, już grubo po północy. Rano zajmiemy się Filipem i całą resztą problemów. Teraz już wiemy, na czym stoimy. 
Karinie szumiało lekko w głowie, więc nie protestowała. Poszła na górę, poprawiła okrycie córeczki i sama położyła się do wygodnego łóżka. Chłodna pościel przyjemnie otoczyła jej ciało. Zasnęła.
Magda nie miała ochoty sprzątać. Chciała się położyć, ale wiedziała, że sen szybko nie przyjdzie. Ciągle miała mętlik w głowie. Wino wcale nie pomagało, przynajmniej nie jej. Nie wiedziała, czy uda się uratować to małżeństwo, czy tych dwoje tak okaleczonych emocjonalnie ludzi może przestać się ranić jeszcze mocniej i pomóc sobie nawzajem, choćby tylko w imię dawnej miłości i dla dobra ich jedynej córki? Nawet nie wiedziała, kiedy zmorzył ją sen. Obudziło ją dzikie walenie do drzwi. Z przyzwyczajenia spojrzała na zegar, dochodziła piąta rano. To na pewno nie mógł być Michał, wić co u licha tak wali do jej drzwi, że omal nie wyskoczą z zawiasów?
Otworzyła. W drzwiach stał Filip, przystojny jak zawsze, z wiekiem stał się jeszcze bardziej męski. Tylko jego oczy były pełne złości.
– Gdzie ona jest? – spytał.
– Dzień dobry, też się cieszę, że cię widzę. – Madeleine bez skrępowania popatrzyła w twarz dawnego kolegi. – Jeśli szukasz Kariny i Natalki, to śpią na górze, ale grubo się mylisz, jeśli sądzisz, że pozwolę ci teraz tam do nich wejść. Nie patrz tak na mnie, jest środek nocy, daj im wypocząć. Chodź, zaparzę herbatę, pogadamy.
Filip poszedł za Magdą bez słowa. Doskonale wiedział, że żona opowiedział już wszystko swojej przyjaciółce i nie ma sensu, by teraz on się tłumaczył. Poza tym, dlaczego miałby to robić, w końcu to wszystko wina Kariny, to ona rozbiła ich rodzinę.
– Filip – zaczęła Magda – na początku chciałabym, żebyś troszkę się opanował. Wiem od Kariny, że przechodzicie trudne chwile. Twoja duma, twoja miłość, ty sam – wszystko jest teraz głęboko zranione i obolałe. Wiem. Chcę tylko, żebyś wiedział, że Karna nadal bardzo cię kocha, a Natalka potrzebuje obojga rodziców i stabilizacji w rodzinie.
– Karina mnie kocha? Dobre sobie. Tylko ona mogła ci naopowiadać takich głupot. Która kochająca kobieta wskakuje do łóżka innemu facetowi? – Filip z trudem powstrzymywał się od krzyku. – Zabieram Natalkę i wracam do Łodzi. Możesz jej to przekazać.
– Poczekaj, może jednak istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji? One muszą trochę pobyć razem, odetchnąć od codzienności, muszą się odstresować. Pozwól im na krótkie wakacje. Może sam dołączysz? W miasteczku jest hotelik prowadzony przez moich przyjaciół, zatrzymaj się u nich. Będziesz miał kontakt z dzieckiem i sam odpoczniesz. 
– Zwariowałaś do reszty, dziewczyno, ale niech będzie, przenocuję tam. Rano przyjadę po Natalkę. Lepiej, żeby była gotowa do drogi. – Trzasnął drzwiami i z piskiem opon ruszył w stronę centrum Malowniczego.
O śnie już nie było mowy. Madeleine postanowiła poczekać do rana, przygotować śniadanie, a po nim zabrać swoich gości na spacer po okolicy. Nie wiedziała jeszcze, czy powinna powiedzieć przyjaciółce o nocnej wizycie jej męża. Na razie chciała się skupić na tu i teraz. Dziewczyny nie kazały na siebie długo czekać. Dzień zapowiadał się na piękny i słoneczny, nikogo nie trzeba było namawiać na wyjście  domu. Do południa chodziły we trójkę po okolicy, potem Magda odłączyła się od nich, tłumacząc się koniecznością przygotowania obiadu na przyjazd Michała i dziewczynek. Karina ochoczo zgłosiła się do pomocy, ale koleżanka nie chciała o tym słyszeć. Stanowczo nakazała jej dalsze spacerowanie, a nawet piknik z Natalką. Z Madzią się nie dyskutowało, więc Karina nawet nie próbowała, uściskały się i rozstały. Kiedy Magda dotarła do domu, czekał tam na nią Filip. Przy furtce minęła go bez słowa, po czym gestem ręki zaprosiła go środka domu. Sen chyba dobrze mu zrobił, bo nie krzyczał już i nie rozglądał się nerwowo za Natalką i żoną.
– Karina – zaczął niepewnie – przepraszam za tę scenę skoro świt. Byłem zmęczony i cholernie zdenerwowany, wściekły na Karinę za to, że zabrała mi dziecko i wyjechała.
– Wiesz doskonale, że musiała to zrobić, inaczej nie pozwoliłbyś jej wyjechać na te wakacje. 
– No raczej. Pewnie już wiesz, że nie układa nam się w małżeństwie i rozważamy rozwód. Karina musiała ci już wszystko opowiedzieć. 
– No nawet gdyby mi o tym nie powiedziała, to dowiedziałabym się tego od ciebie. Nad ranem byłeś bardzo wylewny, wrzeszcząc o zdradzieckiej naturze mojej przyjaciółki. Co z ciebie za osioł, Filipie? Mieliście takie wspaniałe życie, dobre prace, podróże, cudowne dziecko. Niewiele wam brakowało do ideału. Nawet nie waż mi się teraz przerywać! – ostrzegła zapobiegawczo, widząc, że Filip otwiera już usta, by zaprotestować – Owszem, Karina opowiedziała mi o swoim romansie, ale ty nie zadałeś sobie nawet grama trudu, by odgadnąć, co ją do tego skłoniło. Jak mogłeś ją tak zaniedbać? Czy choroba aż tak ją w twoich oczach zniekształciła? Aż tak?! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że gdyby nie amputacja, dziś mogłoby już jej nie być? Byłbyś wdowcem, a Natka półsierotą. – Magda zauważyła, że jej głos podnosił się z każdym wypowiedzianym zdaniem – Czy ty ją kiedykolwiek kochałeś? Odpowiedz!
– Magda, przecież wiesz, że kochałem i nadal kocham Karinę i Natalię. Zawsze były dla mnie całym światem. Wiem, że nawaliłem, kiedy żona najbardziej mnie potrzebowała. Nie umiałem sobie wyobrazić nas wtedy… wiesz, co mam na myśli. Potem było już tylko gorzej, aż w końcu ją straciłem. Szlag mnie trafił, wściekłość wyciekała mi przez skórę wraz z potem, aż któregoś dnia spotkałem starego kumpla, teraz jest zakonnikiem. Wypłakałem mu się wtedy w rękaw habitu, przegadaliśmy wiele godzin, po których zrozumiałem, że tak naprawdę już dawno jej wybaczyłem, ale nie umiałem wybaczyć sobie i poprosić Karinę o to, by i ona wybaczyła mnie, więc dalej ciągnąłem tę szopkę, aż do wczoraj, kiedy spakowała się i przyjechała do ciebie.
– W życiu nie słyszałam o bardziej zakręconej parze niż wy dwoje. Co zamierzasz dalej? Ona cię kocha, wiesz? Tęskni za tobą, za waszym dawnym życiem, nocami ci się przygląda, jak śpisz, ale nie może znaleźć w sobie siły, by zawalczyć o wasze małżeństwo. Twierdzi, że nie ma do tego prawa. – Filip stał jak słup i słuchał słów przyjaciółki – No i na co się tak gapisz jak sroka w gnat? Biegnij do nich i wyjaśnijcie sobie wreszcie wszystko szczerze. 
Tym razem nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wyrwał się, ale przy furtce przystanął, odwrócił się i spojrzał na Magdę, która machnęła ręką w lewo, krzycząc:
– Tam! Znajdziesz je za jakieś pół godziny, jeśli będziesz się trzymał głównej drogi.
Pobiegł. Odnalazł żonę i córeczkę, kiedy bawiły się razem na łączce przed wejściem do lasu. Zrywały kwiaty i plotły wianki. Były takie radosne i spokojne. Długo je obserwował, zanim zdecydował się do nich podejść.
– Tatuś! – krzyknęła Natalka rzucając się w objęcia Filipowi. Karina zbladła na widok męża. Przez głowę przeszło jej, że przyjechał po Natalkę i skończą się ich wakacje, wspólne życie… skończy się wszystko.
– Spokojnie, Karina, nie stresuj się, nie zabiorę ci dziecka. Nie po to tu przyjechałem. Chyba musimy poważnie porozmawiać. Ko… kochanie, przepraszam. Byłem głupi, od dawna zachowuję się jak idiota, ale to przez to, że czuję, że cię tracę, że nie daję sobie rady z twoją chorobą, ze zmianami, jakie w tobie poczyniła, a potem z tym Hiszpanem, który mi cię odebrał. 
Karina stała jak osłupiała.
– Co ty bredzisz, Filip? Choroba już się skończyła. Nie ma nawrotów, przerzutów. Amputacji już nie cofnę, podobnie jak romansu z Diegiem, ale to nie zmieniło mojego uczucia do ciebie. Kocham cię od lat tą samą miłością, a może jeszcze większą, bo teraz wiem, co znaczy utrata ciebie. – chciała mówić jeszcze i jeszcze, ale już nie mogła. Łzy toczyły się po jej policzkach, a Filip scałowywał je z nich, obejmował żonę tak mocno, jak jeszcze chyba nigdy i nadal między pocałunkami przepraszał i błagał o wybaczenie. Dalsze słowa nie były już potrzebne. Może jeszcze kiedyś powrócą do tej rozmowy, na pewno, ale nie dziś, nie teraz. Teraz liczyło się jedynie to, że pierwszy i najważniejszy krok został poczyniony, że oczyścili atmosferę i znów mogą być razem, całą trójką. 
Objęli córeczkę i z nadzieją w oczach skierowali się ku domu Madeleine, która już ze swoją rodziną czekała na nich z obiadem.

Katarzyna Metzger

Nuty przeszłości

Julia ubrana w płaszcz chodziła nerwowo po pokoju. Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Spokojnie myśleć. Mimo upływu lat nadal nie pogodziła się ze wspomnieniami. Choć przez te wszystkie lata otoczyła swoją przeszłość wysokim murem milczenia, wspomnienia nadal nie dawały jej spokoju. Wracały, niczym znienawidzone nuty przeszłości.  
Dziś po latach miała stawić im czoło. Miała stanąć twarzą w twarz z ojcem i dzielącą ich przeszłością. Miała powiedzieć o wszystkim Tadeuszowi. A tego bała się najbardziej. 
Od rana miotała się po domu jak dzikie zwierze złapane w klatkę. Bo przeszłość była dla niej klatką z której dotąd nie potrafiła się wydostać. Nawet list który napisała kiedyś do Tadeusza niewiele pomógł. Przez te wszystkie lata nie miała odwagi go wysłać. Ciążył jej tylko w torebce jak nie potrzebny bagaż. Choć miała dziś raz na zawsze rozliczyć się z przeszłością i zerwać wszystkie krępujące ją dotąd więzy wcale nie czuła ulgi. Czuła tylko strach. Bała się, ale już nie ojca. Bała się tego co powie Tadeusz. Czy zrozumie jej milczenie. 
Szczęśliwym trafem samochód znowu im się zepsuł. Właśnie teraz, kiedy musiała zebrać myśli. Miała nadzieję, że przez te kilka chwil uda jej się uspokoić. Co chwilę spoglądała na ścienny zegar. Czas płynął nieubłaganie, a ona wcale nie czuła się lepiej. Bała się porozmawiać z Tadeuszem, zanim ostatecznie rozliczy się z przeszłością. Po tylu latach była mu winna szczerość, ale nie wiedziała jak mu to wszystko opowiedzieć. 
Czas płynął. 
Wiedziała, że powinna zawiadomić matkę o tym, że się spóźnią, ale nie miała na to dość siły. Nie chciała usłyszeć jej przepełnionego strachem głosu. Zbyt  dobrze go znała. Kiedy po raz kolejny spoglądała na zegar wydawało jej się, że wskazówki poruszające się na tarczy krążą coraz szybciej. W końcu wszystko wokół zaczęło wirować. Julia zamroczona potwornym bólem głowy bezwładnie osunęła się na fotel. Nie potrafiła określić ile czasu siedziała skulona w fotelu. Bała się ponownie otworzyć oczy, żeby wszystko nie zaczęło się od nowa.      
- Już dłużej tak nie mogę... - szepnęła do samej siebie kiedy odezwał się dzwonek telefonu komórkowego. Dźwięk przeszywał ją na wylot sprawiając ból. Sięgnęła po torebkę leżącą na podłodze i nerwowo przeszukiwała jej wnętrze. Chciała jak najszybciej znaleźć telefon, żeby uporczywy dzwonek przestał ją wreszcie dręczyć. 
- Słucham...
- Witaj córciu, daleko jesteście? - spytała matka 
- My? A tak, raczej tak... - wydusiła z siebie Julia  
- Co się stało? Tak dziwnie cię słychać?... - spytała zaniepokojona kobieta - Może dzwonię nie w porę?
- Nie, dlaczego... Nic się nie stało, po prostu spóźnimy się trochę... - powiedziała z wysiłkiem Julia próbując nad sobą panować. - ... samochód nam się zepsuł.
- Tylko mi nie mów, że nie przyjedziecie. - powiedziała z rozpaczą - Ojciec dostał by szału!
- Wiem... - powiedziała z goryczą - Nie przejmuj się będziemy na pewno, ale spóźnimy się na obiad. Nie czekajcie na nas odgrzejemy sobie po przyjeździe...
- Ale...
- Mamo, daj spokój podgrzejemy sobie i tyle. Naprawdę nie ma sensu żebyście na nas czekali. Po co masz się narażać ojcu.  - "Wystarczy, że ja doprowadzam go do szału." - pomyślała - Nie martw się. Niedługo będziemy. - powiedziała i rozłączyła się nie czekając na odpowiedz Niepewnym krokiem doszła do barku. Nalała sobie kieliszek wina i włączyła ulubioną płytę. 
''Od razu lepiej." - pomyślała siadając ponownie w fotelu. Machinalnie postawiła na podłodze prawie nie tknięty kieliszek wina. Z zamkniętymi oczami poddała się muzyce. Pozwoliła, by z każda kolejna nuta odsuwała od niej to co nękało jej duszę. Z czasem wydawało jej się nawet, że cierpienie zupełnie zatonęło w otaczających ją dźwiękach. Nic poza muzyką nie miało dla niej teraz znaczenia. Nawet trzask zamykanych drzwi był zbyt daleki, by zwróciła na niego uwagę.
- Kochanie możemy jechać. - powiedział Tadeusz wchodząc do mieszkania. W powietrzu unosił się leki zapach perfum Julii. Od razu go poczuł. - Julia możemy jechać! Julia!!! - wołał zaglądając do pokoi. 
W domu słychać było tylko muzykę, która zaprowadziła go do salonu. Wiedział co to oznacza. Mimo, że Julia nadal siedziała w salonie była teraz bardzo daleko. Znajdowała się w swoim własnym świecie do, którego on nigdy nie miał dostępu. Nie potrafił tak jak ona zatracić się w muzyce każdym kawałeczkiem swojego ciała i duszy. Przez dłuższą chwile stał wpatrzony w jej łagodny wyraz twarzy. Nie chciał spłoszyć w niej tego piękna i spokoju, ale ścienny zegar bezlitośnie sprowadzał go na ziemię swoim głośnym tykaniem. Czas płynął nieubłaganie.
- Julia... - powiedział nienaturalnym głosem. - wyłącz to musimy już jechać. Jesteśmy już strasznie spóźnieni. O tej porze mogą być już korki... Nie wiem czy uda nam się dojechać do rodziców na kolację... Zawiadomiłaś ich, że się spóźnimy? - spytał łagodnie. Doskonale wiedział, że sprawia jej przykrość odrywając ją od słuchania.  
Julia podniosła wolno powieki i spojrzała na niego smutno. Milczała, ale jej spojrzenie mówiło mu więcej niż słowa, które mogła by wypowiedzieć. Zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Kiedy słuchała muzyki była w zupełnie innym świecie. Nierzeczywistym. Nie lubiła gdy ktoś bez jej zgody próbował ingerować w ten świat.   
-Tak, tak... Jedzmy... - powiedziała nagle. Była już całkiem spokojna i gotowa na wszystko, cokolwiek miało by się dziś wydarzyć.

Mimo, że Julia nadal odczuwała dziwne zawroty głowy podróż sprawiała jej przyjemność. Ten zimowy dzień urzekł ją swoim pięknem. Pozwalał na chwilę oderwać się od gnębiących ją rozterek. Ogromne ilości śniegu nadawały zaniedbanemu dotąd krajobrazowi wprost bajkowy koloryt. Choć na ulicach nie było jeszcze widać kolorowych lampek, to w powietrzu czuło się już bliskość świąt. Wszystkie mijane przez nich domy wydawały się Julii bardzo przytulne. Chciała jak najdłużej napawać się ich pięknem, ale jechali zbyt szybko. Domy znikały jej z pola widzenia zanim zdążyła im się dobrze przyjrzeć. Denerwowało ją to choć wiedziała, że jeśli mają być na miejscu o rozsądnej porze nie powinni tracić czasu. 
Chciała odwlec czekającą ją rozmowę z Tadeuszem i konfrontację z ojcem.    
- Zwolnij... - powiedziała wreszcie czując nieprzyjemny uścisk w żołądku kiedy z zawrotną dla niej prędkością wyminął kolejny samochód. -  Co ty wyrabiasz? Chcesz nas zabić?!
- Musimy....
- Zwolnij!!! - wrzasnęła poirytowana patrząc na niego groźnie. Wiedziała, że przesadziła, ale Tadeusz zwolnił bez słowa jakby nie zauważył jej reakcji. Jechali dalej w milczeniu. 
"Boże jak ja bym chciała mieć to wszystko za sobą."- pomyślała z rozpaczą spoglądając na niego ukradkiem. Dla niego zachowywała się zwyczajnie, może była tylko trochę bardziej zdenerwowana przed wizytą u rodziców niż zwykle. To wszystko. Postanowiła nie czekać ani chwili dłużej. 
- Zatrzymaj się przy tym zajeździe. - powiedziała spokojnie
- Ale, przecież jest późno. - powiedział zdziwiony - Myślałam, że chcesz być tam chociaż na kolację. Powinniśmy...
- Zatrzymaj się. - powiedziała z uśmiechem. Mimo, że zrobiła to z wysiłkiem nie zauważył tego. Zagrała świetnie. 
"Boże od kiedy ja umiem tak udawać?" - spytała samej siebie w myślach kiedy Tadeusz bez słowa parkował samochód. 
Malutki drewniany zajazd miał niezwykły myśliwski klimat. Urzekał swoim ciepłem, ale Julia nie zwracała już uwagi na otoczenie. Nawet ogień w kominku nie zrobił na niej wrażenia. Wszystkie jej myśli wypełniała przeszłość którą miała podzielić się z Tadeuszem. Z każdą chwilą coraz bardziej bała się jego reakcji.    
- Gdzie siadamy? - spytał Tadeusz spokojnie 
- Co?... - spytała zdezorientowana.
- Gdzie siadamy? - powtórzył Tadeusz spokojnie jakby jej zachowanie nie robiło na nim wrażenia  
- Wszystko jedno... - odparła obojętnie - Może tu? - spytała wskazując długą drewnianą ławę. Nie chciała dać po sobie pokazać, że jest aż tak zdenerwowana.
- Nie ma sprawy... Na pewno wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej. - powiedział z niepokojem patrząc na jej bladą napiętą twarz 
- Nic mi nie jest. Zamów mi specjalność zakładu i kawę. - powiedziała głaskając opuszkami palców gładki blat ławy. Zupełnie nie zwracała uwagi na to co się dzieje wokół. Nie zauważyła nawet kelnera który postawił przed nią talerz. Cały czas toczyła walkę ze swoimi myślami. Czuła, że nie będzie w stanie opowiedzieć mu tego co przeszła. Nie miała na to siły. Otworzyła skórzaną torebkę i wyjęła z niej grubą kopertę. Kiedy Tadeusz posłał jej kolejne zdziwione spojrzenie po prostu położyła ją na blacie. 
- Słuchaj muszę ci coś powiedzieć, ale to dla mnie trudne... - powiedziała cicho
- Julia, co się dzieje? Naprawę zaczynasz mnie przerażać... 
Wszystkimi siłami próbowała powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Nie chciała żeby to zauważył. Zanim po jej policzkach zaczęły płynąć łzy, odwróciła głowę i utkwiła wzrok w ogniu kominka. Miała ochotę uciec, ale już nie było odwrotu. Od kont zaczęła mówić nawet nie spojrzała na Tadeusza. Bała się, że wytrzyma jego wzroku i będzie chciała się wycofać. Wiedziała, że już nie ma odwrotu, że musi wytrwać. 
- Zaraz ci wszystko wyjaśnię, a przynajmniej spróbuję. Wiem, że może ci być przykro, że mówię o tym dopiero teraz, ale nie potrafiłam zrobić tego wcześniej. Teraz też nie bardzo potrafię... łatwiej mi było o tym napisać. Nie byłam w stanie opowiedzieć ci o tym w inny sposób, a potem nie miałam odwagi ci tego pokazać... Nie mogę jednak czekać z tym dłużej - powiedziała łamliwym głosem mieszając nerwowo kawę. - Przeczytaj to, a potem wyjaśnię ci resztę jeśli uznasz, że jest jeszcze coś do wyjaśnienia... 
Tadeusz patrzył na nią zaskoczony, nic nie rozumiał. Nie wiedział co ma o tym myśleć. Po chwili ciszy, która wydawała się Julii wiecznością sięgnął ostrożnie po kopertę. Pożółkły papier i wyblakłe pismo żony świadczyły o tym, że koperta którą trzymał w ręku długo czekała na tę chwilę. Wiedział, że jeśli zdecydowała się mu ją dać nie ma sensu zadawać pytań, ani czekać na wyjaśnienia. 

Dźwięk rozdzieranego papieru sprawiał Julia straszny bul. Czuła się tak jakby Tadeusz rozdzierał na kawałki jej duszę. Nie musiała na niego patrzeć, żeby wiedzieć co myśli. Każdym kawałeczkiem swojego ciała czuła jakie wrażenie robią na nim słowa, które kiedyś napisała. Po chwili nie widziała już płomieni tańczących na kominku. Przeszłość po raz kolejny zastąpiła jej rzeczywistość...

* * * 

Poranek sączył się po szybach mgliście. Julia miała przed sobą kolejny ciężki dzień. Na sama myśl o tym co ją czekało westchnęła ciężko. Zapowiadało się na to, że czeka ją kolejna katastrofa. I to wcale nie dlatego, że zaspała i teraz musiała gnać po schodach na złamanie karku żeby nie spóźnić się na klasówkę z historii. 
Na parterze niespodziewanie wpadła na listonosza wytrącając mu z ręki wszystkie koperty.
- Dzień dobry, przepraszam... - powiedziała zawstydzona pomagając mu zbierać porozrzucane listy.
- Nie szkodzi..., ale pośpiech nigdy się nie opłaca...
- Zazwyczaj tak, ale dzisiaj to konieczne. - powiedziała zerkając ukradkiem na zegarek. Było późno.
 - O jest coś do nas! - zawołała
- Do ciebie...
- Do mnie? - spytała zaskoczona - Rzeczywiście.
- To polecony. Proszę tu podpisać... - powiedział z uśmiechem podając jej kwit - To na pewno dobra wiadomość. 
- Zobaczymy. Do widzenia. Dziękuję bardzo...
- Do widzenia. Uważaj na siebie. - powiedział.
Joanna wcisnęła tajemniczą kopertę do plecaka i pobiegła do szkoły. Nie już jednak o klasówce, a o licie, który miała w plecaku. Wiedziała, że listonosz nigdy nie chodzi do nich o tej porze
- Dziwne, że zrobił wyjątek akurat dzisiaj. - pomyślała – To  dziwne...  
Koperta, którą od kilku chwil trzymała w rękach tak ją zaintrygowała, że całkiem zapomniała o szkole i grożącym jej spóźnieniu. Obejrzała list z każdej strony. Na znaczku był stempel z Warszawy. 
„To musi byś jakaś pomyłka.„ - pomyślała choć na szarej kopercie widniało jej nazwisko i adres. Ostrożnie otworzyła kopertę i zaczęła czytał list. Nie mogła uwierzyć w jego treść. Z wypiekami na twarzy czytała go po raz kolejny... 
- Wygrałam? Ale jak? Skąd...? Nic z tego nie rozumiem. - powiedziała postanawiając podzielić się z tą informacją z Panią Natalią. Szkoła, klasówka, rodzina były teraz nie ważne. Liczyło się tylko to, że dostała tak niezwykłą szansę. Zarwała się ze stopni i pobiegła przed siebie. Nie liczyło się nic innego. W kilka minut dotarła do kamienicy w której mieszkała Pani Natalia. Mimo, że miała już zadyszkę schody też pokonała biegiem po kilka stopni naraz. Próbując złapać oddech zaczęła energicznie stukać pięścią w stare drewniane drzwi.
- Już..., już chwileczkę. - usłyszała przez drzwi. - Komu się tak spieszy... jak do pożaru!  To ty Julka...?! Co tu robisz tak wcześnie? Nie powinnaś być teraz w szkole?
- Niby tak..., ale to nie mogło tyle czekać... - powiedziała dysząc
- Wejdź, ale pamiętaj, że ja się na wagary nie zgadzam. Na następnej lekcji masz być w szkole choćby nie wiem co!
- Dobrze... Ale naprawdę nie mogłam czekać. - powiedziała wchodząc do środka. W pośpiechu zapomniała nawęd zdjąć buty, ale kobieta kompletnie nie zwróciła na to uwagi. Była zajęta robieniem herbaty. Ta prosta czynność była jak rytuał. - Proszę zobaczyć co dziś dostałam. 
- O odpowiedzieli... nie sądziłam, że decyzja zapadnie tak szybko. - powiedziała przeglądając leżące na kuchennym stole.
- Wie Pani coś o tym? - Spytała zaskoczona.
- Oczywiście. Sama im wysłałam twoje zgłoszenie i nagrania.
- Nie rozumiem czemu mi Pani nic nie powiedziała?
- A po co? Gdybyś wiedziała o wszystkim na pewno byś się martwiła. A to nie miało by sensu. Oszczędziłam ci stresu... Przecież nie było pewności, że ci odpiszą...
- No tak, ale...
- Niema, żadnego ale... teraz musimy przekonać twoich rodziców żeby pozwolili ci wyjechać. - Stwierdziła.
- Wiem... i tego właśnie się boję. Wiesz jaki jest mój ojciec. Nigdy nie akceptował mojej fascynacji muzyką. Już teraz ćwiczę ukradkiem. U ciebie albo po piwnicach. Chowam przed nim instrument..., nagrody...
- To dlatego trzymasz je u mnie?
- Nie mogę zabrać ich do domu, bo by je zniszczył. Wiesz jaki jest... Niema senesu wchodzić mu w drogę.
- Ale musisz mieć jego zgodę na wyjazd. - Powiedziała kobieta poważnie. - Rodzice muszą to podpisać...
- On tego nigdy nie zrobi. Chociażby po to by utrudnić mi życie. - Powiedziała smutno.
- Nie możesz tracić nadziei. Porozmawiam z nim.
- Nie radzę. Rozmowa z nim t jak wizyta w klatce lwa. Nie radzę pani tam iść. To się źle dla nas skończy... - Powiedziała czując, że stanie się coś złego. Mimo, że nauczycielka bagatelizowała.
- Pójdę do was dzisiaj i z nim porozmawiam. Zobaczysz wszystko będzie dobrze.
- Szczerzę wtopię - Pomyślała. Miała złe przeczucia.

Był wczesny wieczór kiedy wszyscy siedzieli na kanapie rozmawiając o zaproszeniu jakie dostała. Ojciec spokojnie wysłuchał Pani Natalii po czym odmówił tonem nie znoszącym sprzeciwu podpisania zgody na wakacyjny wyjazd. Wymienił kilkanaście argumentów na nie. Poczynając od tego, że został oszukany przez rodzinę. Wciąż był głuchy na argumenty nauczycielki. Wszystko było tak jak przewidziała Julka. Patrzyła w milczeniu w podłogę czekając na to co się ma jeszcze wydarzyć. Spodziewała się najgorszego. Nie docierała do niej nawet sens prowadzonej rozmowy. Strach przysłaniał jej wszystko inne. Nie zareagowała nawet kiedy ukochana nauczycielka wychodziła. Wiedziała, że kobieta jest rozczarowana jej zachowaniem, ale nie mogła postąpić inaczej.
- Kiedyś jej to wyjaśnię. - Powiedziała do siebie w duchu patrząc przez okno jak kobieta odchodzi. Kiedy staruszka odwróciła się i spojrzała ze smutkiem w kierunku ich okien. Julka instynktownie się odsunęła nie chciała być widziana. Musiałaby za to zapłacić, a przecież i tak czekała ją kara z to co się właśnie stało. Nie wiedziała kiedy to będzie, ale wiedziała, że się stanie. Awantura wisiała w powietrzu przez następne kilka godzin.

Czas płynął a w domu nadal się nic nie działo. Przez okna wkradała się cisza i ciemność. Panował pozorny spokój zakłócany odgłosami programu telewizyjnego. Julka nie umiała powiedzieć co takiego oglądał ojciec. Pewne było tylko to, że w powietrzu unosił się znienawidzony przez nich zapach alkoholu co zapowiadało najgorsze. Zawsze zaczynało się tak samo. Matka za wolno podała kolację, albo nie to na co miał ochotę i ruszała lawina oskarżeń, wyzwisk. Przeplataną seriami ciosów. Bił tak by nie było na to śladów i dowodów. Tego wieczora było tak samo. Pretekst był jednak inny. Do przerażonej dziewczyny nie docierał sens wrzasków. Jak na filmie oglądała demolowanie jej pokoju. Nie ruszyła się nawet gdy ojciec znalazł fu terał ze skrzypcami i nuty schowane w jej tapczanie. Dopiero gdy zaczął je niszczyć próbowała o nie walczyć. Ochronić ukochany instrument który dostała od Pani Natalii. Ale o ją odepchnął wymierzając solidny cios.  

Obudziła się z dziwnym uczuciem otępienia. Nie mogła się ruszyć. Nie miała pojęcia gdzie jest, ani co się stało. Trudno jej było nawet ruszyć głową. Gdy próbowała coś powiedzieć ujrzała nad sobą zatroskaną twarz Nauczycielki. 
- Już dobrze... niczym się nie przejmuj... wszystko już będzie dobrze. Niczym się nie martw... - Powiedziała łagodnie. Robiła wszystko by pocieszyć dziewczynę po tym co się stało. Nie przypuszczała, że to jeszcze nie jest koniec.
Z zamyślenia wyrwał ją brzęk porcelanowej filiżanki którą potrąciła niechcący w chwili gdy stawiał ją przed nią kelner. Niewiele brakowało, a kawa zniszczyłaby czytane przez Tadeusza kartki.
- Przepraszam. - Powiedziała zażenowana – Straszna ze mnie niezdara. Naleśniki wyglądały pięknie ale nie miała ochoty na jedzenie. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Wiedzą co się stało. Mimo, że minęło kilka lat znowu się bała. Czuła wewnętrzny ból. Znów była tą młodziutką dziewczyną sprzed lat, kiedy opuściła budynek sądu. Mimo, że ojciec dostał wyrok i nie mógł jej już nic zrobić nie miało to dla niej znaczenia. Jej dusza znów była pęknięta jak rozbite przed laty o futrynę skrzypce. Nie miała ochoty do tego wszystkiego wracać. Przeżyła przecież mimo wszystko kilka szczęśliwych naprawdę szczęśliwych lat. Miała ochotę uciec i znowu ukryć w Malowniczym. W domu ciotecznej siostry pani Natalii. To tam udało jej się poukładać wszystko. Pogodzić z przeciwnościami losu. Tam poznała Tadeusza... Czas po raz kolejny się cofnął. Znów tam była. Układała w głowie kolejne zadanie terapeutki. Pani Wiola spędzała kolejny urlop u Pani Krysi. Pisała książkę o terapii dla kobiet. Spędzały razem dużo czasu i postanowiła, że jej pomoże. Julia wiedziała, że dzięki niej mogła teraz żyć normalnie, pracować. Wszystko dzięki temu że terapeutka się uparła
- Gdzie bym teraz była gdyby nie one? Czy byłabym w stanie pracować jako dekoratorka i specjalistka od Feng Shui? Czy była by szczęśliwa? Czy potrafiła by kochać? Mieć nadzieje? - Zastanawiała się. Pamiętała jak miesiącami spacerowała po okolicy, czy odpoczywała w ogrodzie. Potrafiła spędzać tak całe godziny ucząc się lub próbując poukładać swoje życie. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Matka mimo że była teraz szczęśliwsza  nadal była uzależniona od ojca. Czekała na jego powrót i wyglądało na to, że niczego nie rozumie. Współczuła jej, bo wiedziała, że będzie gorzej. Ona chciała czegoś innego musiała uwolnić się od przeszłości. Nauczyć się, żyć bez grania. Zrozumiała to kiedy zamieszkała w Malowniczym. Mimo, że miała tam zostać na chwilę czuła się tak jakby  znalazła własny port. Spokój i cudowni ludzie, bardzo jej wtedy jej pomogli. Pomogli jej zrozumieć, że można żyć inaczej. Czuła, że bardzo chce tam teraz wrócić. Był, to jej mały raj. Choć byli tam przecież zwykli ludzie. Mieli wady, zalety, mieli na sumieniu małe i duże grzeszki. Ksiądz tłumaczył jej to cierpliwie. Wiedział, że przemoc zdarza się wszędzie. Zwykle w czterech ścianach. By ją pokonać musiała pogodzić się z przeszłością. Wybaczyć sobie i innym. Nie było to proste, ale udało się dzięki ludziom których spotkała po drodze. To tam na zawsze zmieniło się jej życie. - I pomyśleć, że największe szczęście zawdzięczała kolejnemu nieszczęściu. Gdyby nie pożar po jesiennej burzy nigdy nie poznała by Tadeusza. Nie zostali by przyjaciółmi. Nie byli by razem... Mówiła mu o wszystkim oprócz tego co się stało. Chciała mu powiedzieć o wszystkim po ślubie, ale nie była w stanie. Ten list czekał na otwarcie bardzo długo. Ale nie mogła z tym dłużej czekać. Ojciec znowu mieszkał w domu. Nie rozumiała tego, ale jeśli miała spotkać się ze swoim katem musiała powiedzieć prawdę... Nie chciała być z tym sama.

Tadeusz łożył kartki. Patrzył na nią nieobecnym wzrokiem. Nie wiedziała co ma tym myśleć. Nie miała odwagi o nic zapytać. Parzyła jak wyciąga z kieszeni telefon i dzwoni.
- Przepraszam cię na chwilę... - Powiedział wstając.
- No to po mnie... - Pomyślała – On mi tego nigdy nie wybaczy...
- Przepraszam. Jestem już... Powiedziałem twojej mamie, że przyjedziemy za parę dni. Teraz powinnyśmy wracać do domu... - Wyjaśnił płacąc rachunek.
- Ale... 
- Nie rozmawiajmy teraz o tym. Wracamy do domu. Jest już późno, a pogoda wcale nie jest lepsza...
Wstała i bez słowa ruszyła za nim czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Był późny wieczór droga była śliska. Bała się, ale ciemność hipnotyzowała ją jak magnes.

Obudziła się nie wiedząc gdzie jest ani co się dzieje. Ciemność nie pozwalała jej niczego dostrzec. Droga wyglądała jakoś inaczej. Nie było wokół miejskich świateł.
- Co się dzieje...?
- Jesteśmy w domu.
Wysiadając nie zobaczyła bloku. Byli w odbudowanym domu jego rodziny.
- Nic nie rozumiem... czemu jesteśmy tutaj?
- Bo tylko tu czujesz się bezpiecznie i możemy porozmawiać. Gdybyś powiedziała mi o wszystkim wcześniej nie zgodziłbym się na wizytę u twoich rodziców. Wiedziałem, że nigdy nie lubiłaś tam jeździć... Prawda jednak nigdy nie przyszła mi do głowy.
- Przepraszam. - Powiedziała cicho. 
- Nie... nigdy nie przepraszaj za coś co nie było twoją winą. Rozumiesz? - Powiedział obejmując ją. - Nie miałaś wpływu na to co się stało... Nawet jeśli można było temu zapobiec to nie było w twojej mocy. Niestety takie rzeczy będą się działy jeśli ludzie będą pozwalali na zmowę milczenia. My na to nie pozwolimy, bo masz to już za sobą... Dziwi mnie tylko czemu nie dałaś mi tego listu zanim pojechaliśmy tam po raz pierwszy. Czemu dopiero teraz?
- Wystraszyłam się...
- Czego?
- Wiem, że to nie tak powinno wyglądać, ale... prawdopodobnie jestem w ciąży. Nie chciałam go oglądać. Na samą myśl o tym zaczynałam się bać.
- Przecież masz mnie nie pozwoliłbym zrobić ci krzywdy... głuptasie. A z dzieckiem, to pewne?
- Jeszcze nie, ale czuję..., że to może się potwierdzić. - Wyjaśniła.
- Byłoby wspaniałe. Może wtedy przeprowadzimy się tu na stałe...
- Chciałbyś?
- Chcę, żebyście czuli się bezpiecznie. 


Zofia Łopuszańska

„Zmutowane myszy, krasnoludki i duchy”

- Nie chcę mówić, że oszalałeś, ale... oszalałeś.
Dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie rozmawiając, a wokół czekało w gotowości kilkunastu kolejnych, zbitych w grupkach, żegnających się. Wszyscy mieli na sobie lekko niedopasowane ubrania, niosące ślady zużycia lub walki, lecz gdzieniegdzie można było dostrzec także ślady okrągłości charakterystycznych dla płci przeciwnej. 
Mężczyzna posądzony o szaleństwo jedynie uśmiechnął się krzywo i powiedział:
- Wiem, że będzie ci mnie brakowało. – Następnie odwrócił się do zebranych i rozkazał podniesionym głosem. – Przygotujcie się. Zaraz wyruszamy. Marlene, ty wsiadaj pierwsza i przygotuj miejsce.
Wywołana kobieta skinęła głową i pobiegła gdzieś za plecy swojego – najwyraźniej – przełożonego. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było stwierdzić gdzie konkretnie, ponieważ wokół panowała niemal całkowita ciemność, choć po bokach terenu, w którym stali jaśniało przytłumione światło charakterystyczne w swej barwie i migotaniu dla szpitali i parkingów.
- Jacek – odezwał się jeszcze nasz pan psychiatra. – Bądźcie ostrożni i gdziekolwiek nie traficie, wyślijcie kartkę. Wiesz gdzie.
Jacek nie odezwał się, jedynie skinął głową, a jego oblicze złagodniało. Widać było, że tych dwóch, mimo pozornej niechęci, łączy głęboka przyjaźń.
Uścisnęli sobie jeszcze ręce i wymamrotali „Żegnaj...”.
- A tam! Żegnaj! – Pan psychiatra potrząsnął głową i uścisnął bardziej serdecznie przyjaciela.
- Spokojnie, Marek, nie połam mu żeber! – wykrzyknął jakiś żartowniś zza jego pleców i natychmiast dostał kuksańca od sąsiadki.
- No cóż... – Jacek klepnął w zamian Marka w ramię na pożegnanie. – Miejmy nadzieję, że to żegnaj zmieni się w do zobaczenia.
Następnie dziesiątka szalonego Jacka wyszła z czworokąta czerni, wspięła się dziurą obok hamulca do kabiny ciężarówki i schowała się z prowiantem na kilka dni w jednym z pudeł.
Tymczasem Marek także wydał kilka rozkazów.
- Giordano i Florek, weźcie kilku chłopaków i odwróćcie uwagę kici. Reszta po nasze pakunki. My też musimy się stąd zmywać.
Miał tylko nadzieję, że inne hipermarkety w dużym mieście mają równie wygodne nisze pod podłogą i że mniej zwracają uwagę na ubytek materiałów. No i przede wszystkim, że nie kupią kota i trutki na myszy.

- Szefie, szefie! Obudź się.
Jacek szybko podniósł się, otwierając oczy i kierując ich karcące spojrzenie w stronę Marlene.
 - Teraz nie jest twoja warta. Jeżeli znowu przejmujesz obowiązki jakiegoś wymoczka...
- Szef! Teraz nie o to idzie! Nasze pudło zostało gdzieś przeniesione. Kierowca na szczęście nie zauważył dziury, którą zrobiliśmy, ale to kwestia czasu...
- Dobra. Obudź resztę i każ się spakować. Jak tylko nas wniesie w miejsce docelowe uciekamy przez otwór i miejmy nadzieję, że nikt nas nie zauważy.
Marlene już się podniosła z kucek, gdy ją jeszcze zatrzymał.
- A twoją karę wymierzę później, ale nie myśli, ze ujdzie ci to znowu płazem.
- Tak, szef – westchnęła niewielka, naprawdę niewielka kobieta.
Wyszła drzwiami pokoju szefa i przeszła się przez resztę malutkich pokoi podrywając na nogi resztę oddziału z miniaturowych sof, łóżek, a nawet krzeseł.
Potrząsnęła głową nad ich losem. 
Ich nowa przygoda zaczyna się od podróży w zapakowanym domku dla lalek. Czy mogli upaść niżej?

- Ciociu! Ale powiedz! Ale powiedz! Co dostanę?
Marcysia, niegdyś źle traktowane i pozbawione opieki dziecko, teraz tryskało energią, pytając się o swój prezent urodzinowy. Madeleine pokręciła głową z uśmiechem na tę myśl. Zmiana, która zaszła w Marcysi i jej starszej siostrze Ani można było nazwać różnie, ale był to swego rodzaju cud. Cud, którego... no cóż... była jednym ze źródeł.
- Nie mogę ci powiedzieć. To niespodzianka.
W całym domu panował nieprzerwany chaos od dwóch dni, kiedy zaczęli przygotowania do urodzin Marcysi, a z Warszawy nadjechali goście – Kaśka i pani Basia. Sama gospodyni łatwo dała się w niego wciągnąć z pozostałymi domownikami. Była niezwykle podekscytowana perspektywą prezentów, nawet jeśli nie były dla niej. Chciała zobaczyć minę swojej przybranej córki, gdy ta zobaczy śliczny, nowy domek dla lalek, który dla niej specjalnie sprowadziła zza granicy przez jakąś luksusową siec sklepów. Sama doskonale pamiętała swój pierwszy miniaturowy, zabawkowy dom i ciekawiło ją czy ten dorówna wspomnieniom. Miała nadzieję, że tak. No i przede wszystkim, że spodoba się Marcysi.
Która teraz wypróbowywała swoją nową minę – próbowała być nadąsana.
- Ale ciociu...
- No dobrze. Powiem ci jutro z samego rana – obiecała Madeleine.
- Ale wtedy to będzie bez znaczenia! Wtedy już będę mieć urodziny!
Kobieta roześmiała się na tą odpowiedź i poczochrała małej włoski.
- Idź pobaw się z Anią i Kaśką. Jeśli będziesz grzeczna, dam ci kawałek tortu już dzisiaj, zamiast czekać do jutra.
Dziewczynka energicznie pokiwała główką i pobiegła do ogrodu.
- Naprawdę nie powinnaś tak jej rozpieszczać.  – Usłyszała za sobą męski głos, w którym natychmiast rozpoznała Michała.
- Och? A może zwyczajnie chcesz, żeby to ciebie porozpieszczała?
Roześmieli się w swoich ramionach, ale zanim doszło do nieuniknionego pocałunku na „dzień dobry”, zabrzmiał dzwonek do drzwi.
- Dostaliśmy napomnienie od losu. – Madeleine wzniosła oczy do nieba. A raczej do sufitu w korytarzu, gdzie dopadła ja Marcyśka. – Idź pomóż tam komuś w kuchni, czy gdzieś, nie wiem nawet gdzie, a ja otworzę drzwi.
- Jak widzę, całkiem straciłaś kontrolę nad swoim domem.
- Już dawno.
Michał niechętnie się od niej odsunął i poszedł w stronę kuchni. Tymczasem Madeleine poszła w drugą stronę i otworzyła drzwi kolejnym, niespodziewanym kłopotom.
- Proszę podpisać tu i tu i zamówienie jest pani.
Przy drugim pociągnięciu pióra usłyszała głośny trzask z wnętrza domu. Szybko odebrała duże ozdobne pióro z rąk kuriera. Pożegnała się i postawiła je na szafce na buty w przedpokoju i pobiegła szybko w kierunku katastrofy.

- Stoimy. Czas wysiadać.
- Dobra, Drak i Justyś, szukajcie niszy, pustych, zamkniętych przestrzeni, tajnych przejść, czegokolwiek. Musimy się ukryć.

- Marcysia, to miało być wieczorem, nie teraz. I jeden mały kawałek, nie pół tortu.
Madeleine spoglądała karcąco na dziewczynkę umazianą tortem czekoladowym, która jakimś cudem zdołała podkraść się do tortu nie alarmując pani Basi i Michała stojących nad przyszłym obiadem. Jednak gdy w końcu zorientowali się w sytuacji, dziewczynka przewróciła i stłukła stojącą obok szklankę. Teraz tych dwoje także próbowało teraz swoich najlepszych karcących spojrzeń na małej, która zaczęła się nieswojo kręcić.
- Trzeba będzie upiec nowy. – Pani Basia pierwsza przerwała milczenie. – Ale nie zdziwię się, jak rozboli cię brzuszek, młoda panno i nie zjesz dzisiejszego obiadu. – Pogroziła palcem dziewczynce.
- A dzisiaj twoje ulubione danie. – Dołączył do gry Michał.
- Kurczę.
- Zjem całe! – wykrzyknęła Marcysia, ale w tym samym momencie nieco pozieleniała na twarzy.

- Szef! Znalazłem!
Chwilę później cały oddział znalazł się w ciepłej niszy obok piecyka w kuchni. Gdy lato przestanie być tylko umowne, będzie tam nieznośnie, ale póki co to dobre miejsce, z którego można obserwować nowych lokatorów.
I rzeczywiście – byli świadkami powyższej rozmowy. 
I nie mogli pozwolić by takie pyszne ciasto się zmarnowało.

- Marcysi nic nie będzie. Każde dziecko któregoś dnia musi wsunąć za dużo i później to zwrócić. Czasami więcej niż raz.
- Wiem, pani Basiu, że stara się mnie pani pocieszyć, ale Marcysia naprawdę źle wygląda.
- Ano cóż – mój syn wyglądał podobnie, gdy jako pięciolatek zjadł robaka. To był chyba chrząszcz...
- Naprawdę? Pani syn? Ten policjant?
- O tak...
Dwie kobiety przekomarzając się przeszły z powrotem do kuchni. Za ich plecami szedł spokojnie Michał i to on pierwszy zauważył zgubę.
- Gdzie druga połowa tortu?
Reszta dnia upłynęła spokojnie. Pani Basia i Madeleine zdołały w tempie ekspresowym przygotować drugi (i na dodatek większy) tort, na widok którego Marcysia przestała żałować, że zjadła poprzedni i z błyszczącymi oczami stwierdziła, że ten jej się bardziej podoba. Nadal jednak nie udało się zidentyfikować złodzieja. Ania postanowiła nawet zabawić się w detektywa z Kaśką i przeprowadziły przesłuchania i rewizje, które jednak nie ujawniły winowajcy, więc szybko się poddały. Ostatecznie winę przypisano a) myszom, b) jakiegoś rodzaju domowym duszkom i c) krasnoludkom.
- Moja mama zawsze powtarzała, że jak coś ginie, to jest to wina krasnoludków. – uzasadniła Julka. – I że wystarczy na nie pokrzyczeć, a one oddadzą to jak najszybciej.
Niedługo później wszyscy wspólnie zasiedli do kolacji i dali sobie spokój tajemnicy znikającego tortu. Wszystko w końcu jakoś się ułoży.
O ile drugi tort nie zniknie.
Pod wpływem tej myśli Madeleine postanowiła jednak rozstawić pułapki na myszy, które znalazła w zeszłym tygodniu na strychu. Po odejściu od stołu zajęła się tym z Jazzmanem i Michałem.

- Rozstawili pułapki na myszy.
- Ludzie wszędzie są tacy sami.
- Właśnie! Zero dialogu  czy odpowiedniego podejścia!
- Oni naprawdę wierzą, że jakaś głupia mysz mogła ukraść taki kawał tortu?
- Tak się namęczyliśmy, a oni przypisują zasługę myszy! Jak zwykle!
- Co za idioci. Ktoś kto naraz w ciągu kilku minut może ukraść pół tortu, raczej nie będzie się przejmował pułapkami.
- Właśnie! Właśnie!
Tak mniej więcej wyrażały się emocje małych ludzi, którzy w czasie podróży do lodówki zauważyli rozstawione pułapki. W przeciwieństwie do tego czego można się spodziewać nie poczuli strachu, gniewu czy rozgoryczenia, że kolejny raz trafili na tę samą reakcję. Oddział rozpoznawczy, który wielokrotnie stykał się z wieloma różnymi niebezpieczeństwami poczuł się urażony. Uznać ich za wystarczająco nieudolnych, by złapać się w coś takiego? To był naprawdę cios poniżej pasa. Podobnie jak nie usłyszeć braw po skończonym spektaklu. Lub jeszcze gorzej: usłyszeć gwizdy i szelest wyciąganych pomidorów i surowych jaj. Ludzie Jacka czuli się jak niedocenieni aktorzy na najlepszej estradzie, którzy po skończeniu swoich ról mogą co najwyżej oczekiwać, że nie wyrzucą ich na zbity pysk.
Tak bardzo poczuli się urażeni, że nie wpadli na pomysł, że to nie koniec.
Po otwarciu lodówki rozległ się dźwięk zawieszonego w górze dzwonka, którego dźwięk poprzez mikrofalówki natychmiast popłynął do sypialni na górnym piętrze.
Ludzie duzi inaczej spojrzeli po sobie.
- A jednak nas docenili. Jak miło.

Gdy Madeleine, Michał i Jazzman (nie do końca w tej kolejności) zbiegli na dół dostrzegli jedynie otwartą lodówkę, z której zniknęło kilka produktów, ale przynajmniej tort nadal pozostawał w środku. O górną krawędź drzwi lodówki opierał się staromodny dzwonek, którego serce już się ustabilizowało i przestało bić o ścianki. Tuż obok przyklejona trwała włączona stara, zabawkowa (ale działająca) mikrofalówka, której kanał ustawiony był tak samo jak trzy pozostałe, które wchodzący nieśli w dłoniach.  
- Cokolwiek to jest to na pewno nie mysz. Pułapki zostały rozbrojone całkiem wprawnie. 
- Chyba, że to zmutowana mysz. Skąd tak dobrze znasz się na pułapkach na myszy, Jazzman?
- Wychowałem się tu, pamiętacie? U nas w domu zawsze było pełno tych szkodników. Chociaż nigdy nie potrzebowaliśmy takich sztuczek jak ta z dzwonkiem. Całkiem niezły pomysł.
Autor pomysłu – Michał – jedynie na niego spojrzał znad odklejanej taśmy izolacyjnej.
- Raczej nie podziała drugi raz. – W odpowiedzi na ich pytające spojrzenia wyjaśnił: - Baterie są na wykończeniu. 
- Dopóki się tu nie przeprowadziłam uważałam myszy za naprawdę słodkie zwierzątka domowe – westchnęła Madeleine. – A teraz uczestniczę w polowaniu na zmutowaną mysz.
- Chyba, że to duch.
- Albo krasnoludki.
- Raczej te dwa niż zmutowana mysz.
Wszyscy troje spojrzeli po sobie. Panowie uśmiechnęli się w specyficzny sposób, który dał Madeleine do myślenia, po co w ogóle to powiedziała.
- Uważam, że powinniśmy rozstawić warty. – zaproponował Michał. – Ja pierwszy.
- Przed północą cię zmienię – odparł Jazzman.
- Może jednak po północy? Czemu masz mieć całą zabawę dla siebie?
- To ty masz większe szanse. Będziesz pierwszy.
- Chłopcy, chłopcy – Madeleine uniosła ręce. – Nie będzie żadnych wart. Cokolwiek to było wzięło już kilka rzeczy z lodówki i miejmy nadzieję, że to mu wystarczy. A jeśli nie, to i tak nic na to nie poradzicie, bo znając was przyśniecie w środku warty.
Ostatecznie jednak, uznała, dobrze, że nie wspomniała nic o torcie, bo pewnie nie tylko z powodu urażonej, męskiej dumy zostaliby przy swoim, ale jeszcze wyjęliby go z lodówki i wpatrywali się w niego całą noc – na wypadek gdyby duch został właśnie przez tort przywołany.
Dobrze, że nie zaczęli wyrysowywać okultystycznych kręgów na podłodze.
Ale że dorośli faceci wierzą w duchy...

- Kuku, po co rzuciłeś się do tej lodówki po jedzenie? Dalibyśmy póki co radę bez niego, a tak ledwo zdążyliśmy.
- Przepraszam, szef. – Najgrubszy z małych ludzi i wyglądający nieco jak kulka przez swój niski wzrost zwiesił głowę i starał się wyglądać na jeszcze bardziej skruszonego niż zwykle.
- Gdzie się podziała dyscyplina tego oddziału? Kiedyś byś tak nie postąpił.
- Tak, szef.
Wszyscy wiedzieli, że kiedy Jacek wygląda i mówi bardzo spokojnie i na dodatek jeszcze mówi, że „kiedyś było lepiej”, to lepiej się z nim zgadzać w każdym calu i jak najczęściej przepraszać. Był bardzo dobrym dowódcą, dbającym o swoich ludzi, których traktował jak rodzina, i dlatego był dla nich taki srogi – nie chciał by im coś się stało. Nie robiło to jednak różnicy dla tego kto akurat stykał się z jego gniewem.
Zanim jednak zdołał dać mu ujście pojawiła się Marlene.
- Szef! Przeliczyłam nas, jak kazałeś, i Draka nie ma! Musiał zostać!

- Ustaliliśmy już, że musimy odwrócić uwagę wroga i jak najszybciej dostać się do lodówki zanim się spostrzegą. Dodatkowo musimy wszystko to zrobić w ciągu najwyżej pół godziny, o ile chcemy odzyskać Draka żywego, a nie w formie mrożonego filetu. Jakieś propozycje?
Jacek naprędce zebrał troje swoich podwładnych, którzy nie czuli jeszcze zbyt wielkiego zmęczenia, by wymyślić coś oprócz „Trzeba go wydostać! Jak? Po prostu trzeba! Szef!”, i zarządził naradę.
Po chwili milczenia ze swojego miejsca – konkretnie kawałku korka, który zapodział się wieki temu – wstał Bernard.
- Szefie, z tego co słyszeliśmy, ci ludzie spodziewają się myszy, nas lub jakiegoś rodzaju paranormalnej istoty. Proponuję dać im to ostatnie. 
- Chcesz udawać ducha? – Marlene spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Marlenko, tobie nikt nigdy nie przerywa – zauważył Jacek, choć z równym zaskoczeniem na twarzy. – Daj koledze się wypowiedzieć.
Bernard odchrząknął. Na twarzy zaczęły pojawiać się ślady rumieńców, ale brnął dalej.
- W pokoju obok kuchni, do którego spokojnie możemy przejść wewnątrz ściany – znaleźliśmy połączenie jeszcze przed zmrokiem – na stole była idealna do tego celu biała narzuta...
- Tak, tak, biała narzuta. Ale jak chcesz ją zawiesić w powietrzu?
- Marlenko.
- Tak jest, szefie.
Bernard znowu odchrząknął, ale tym razem wydawał się nieco pewniejszy siebie.
- Pamięta szef te małe gumki, które zabrałem jeszcze z poprzedniego miasta?
- Tak, co z nimi? – Jacek nawet się zainteresował propozycją. Doskonale pamiętał te denerwujące gumki, do wszystkiego się kleiły. I zanim Bernard się odezwał sam sobie odpowiedział. – Ach, chcesz je przyczepić do butów z jednej strony, a z drugiej do sufitu i w ten sposób przesuwać się razem z prześcieradłem zawieszonym w powietrzu. – Nie na darmo był w końcu dowódcą.
- Tak, szef. Co pan o tym myśli?
- Myślę, że to piekielnie zły pomysł. Wystarczy, że jedna gumka ci się obluzuje albo nie zechce się odkleić i jesteśmy ugotowani. – W miarę jak mówił, mina podwładnego powoli markotniała. – Ale o ile ci dwoje... – wskazał na Marlene i Justysia. - ...nie wymyślą czegoś lepszego, to jest to jedyny pomysł na dywersję jaki mamy. – Twarz Bernarda znowu wyrażała nadzieję. Od dawna chciał wykorzystać te gumki.
Jacek dał chwilę pozostałej dwójce na przemyślenie sprawy. Żadne z nich nie zgłosiło nowych pomysłów
- No dobrze. Czas na głosowanie.
Nikt nie sprzeciwił się „Operacji Gumka”, nawet mimo jej durnej nazwie.
- Bernard, tylko pamiętaj, by być uważnym. I w ogóle jak masz zamiar wciągnąć za sobą na sufit prześcieradło?
- Och, to proste, szef! – mężczyzna promieniał. – Ktoś mnie wyrzuci w górę z jakiejś położonej wysoko pułki, zaczepię się, a następnie ta osoba rzuci mi sznurek z obciążnikiem zahaczony o prześcieradło, tak, że będę mógł je do siebie podciągnąć.
- Niezły plan. – Dowódca klepał pomysłodawcę po ramieniu z miną człowieka, który zdał sobie sprawę, że właśnie obstawił na wyścigach nie tego konia, którego wygrana była pewna dzięki przekupieniu pozostałych dżokei. To była bardzo smutna, bardzo samotna mina.

- Wiesz co, Jazzman, ja chyba sobie jednak daruję. I ty też tak zrób. To głupie, żeby tak tu siedzieć w poszukiwaniu omamów. Magda miała w tym wypadku rację.
Siedzieli po przeciwnych stronach niewielkiego stołu w kuchni. Obaj już ledwie trzymali się na nogach – lub raczej trzymali na rzęsach swoje powieki.
Jazzman przetarł twarz dłońmi z widocznym zmęczeniem, a jednak się nie ruszył.
- Ty idź. Ja i tak bym nie zasnął, a tu może chociaż zobaczę zmutowaną mysz.
Michał usiadł naprzeciwko, starając się wyrwać z półsnu w jaki zapadł.
- Coś się znowu stało między tobą i twoją dziewczyną, prawda?
- Należy ci się nagroda za domyślność. Przysięgałem przed nią, że tym razem to nie moja wina i że to nie ja zacząłem. Co było prawdą. A i tak mi nie wierzyła.
Michał pokiwał głową ze zrozumieniem, chociaż nie rozumiał. Związek z Magdą był jego pierwszym związkiem, który nie skończył się na pierwszej nocy i nie miał szczególnego doświadczenia z zazdrosnymi ukochanymi. W tym wypadku jednak, uznał, zachowanie dziewczyny jest zrozumiałe. Specyficzne poglądy Jazzmana na temat flirtu zdążył poznać już pierwszego dnia ich znajomości i nie sądził, by podobały się one jego dziewczynie.
- Niewiele mogę ci poradzić, ale jestem pewien, że jakoś się między wami ułoży. Tak jak ostatnim razem.
- Tak, ale tym razem przysięgała, że nie będzie następnego razu.
Michał wysilił głowę starając sobie przypomnieć wszystkie doświadczenia z kobietami jakie miał w ciągu wszystkich jego podróży.
- Kobiety zwykle tak robią, a potem – choć się do tego w życiu nie przyznają – żałują. Kobiety kochają być odzyskiwane.
A w każdym razie tak wynikało z filmów jakich się naoglądał w życiu.
Jazzman popatrzył na niego z powątpiewaniem i swego rodzaju politowaniem.
- Wiesz co, stary, doceniam, że starasz się mnie pocieszyć, ale masz chyba jeszcze mniej doświadczenia w tego typu sytuacjach niż ja.
W tym miejscu rozmowę przerwał im głośny huk w jadalni, gdzie skierowali się i zobaczyli ducha.
Gdy już się napatrzyli, usłyszeli z kolei kolejny dźwięk – tym razem z kuchni – dźwięk otwieranej lodówki. Nie było jednak czasu sprawdzić co ją otworzyło i kto pokrzykiwał „A teraz, chłopcy i dziewczęta...”, ponieważ nagle ciało – ciało? - ducha, którym był w rzeczywistości obrus, spadło na nich ze świstem i obaj odczuli dwa silne uderzenia w tył głowy. 
Gdy już pokonali chwilowe zamroczenie – bynajmniej nie stracili przytomności – i rozplątali się z masy białego materiału, nie było już śladu po zmutowanych myszach, duchach i krasnoludkach.

- Bernard, należy ci się pochwała za szybko reakcję, gdy zacząłeś się odklejać. A te uderzenia były czystym geniuszem.
- Dzięki, szef – człowiek, do którego pochwała została skierowana aż urósł z dumy. Nieczęsto zdarza się słyszeć takie słowa z ust ich dowódcy.
 - Wszystkim wam należy się pochwała. 

- Więc nasi dzielni wartownicy nie przetrzymali nawet jednej nocy na straży. Jakie to przewidywalne.
Magda rankiem powitała ich porcją uszczypliwości. Złagodzoną jednak przez rozbawiony uśmiech. Nic jednak nie było w stanie im osłodzić wyrazu „A nie mówiłam” w jej oczach. Podobnie zachowywała się Julka, gdy tylko usłyszała o co chodzi. 
- Dobrze, że nic im nie powiedzieliśmy.
- Dokładnie, i tak mają zbyt wielki ubaw.
Całe szczęście, całe zdarzenie szybko zostało zapomniane, gdy tylko Marcysia wstała z łóżka i zaczęły się obchody jej pierwszych urodzin wśród rodziny, która o nią naprawdę dbała. Było dużo gości, dużo prezentów i dużo słodyczy – czyli to co dzieci lubią najbardziej.
A na koniec, do wyboru albo kurczak, albo tort.
Co najdziwniejsze, solenizantka wybrała ostatecznie mięso i poprosiła, by przestawić na nie świeczki. To dopiero był niezapomniany – i wzgardzony – tort urodzinowy.

- Konował, na pewno nic nie da się zrobić?
- Szefie, ja czytałem jedynie książki medyczne i gdy mieszkałem jeszcze w szpitalu, to podglądałem dużych ludzi przy pracy. Ale nie jestem lekarzem. Zdołałem doprowadzić ciało Draka do odpowiedniej temperatury, ale doszło do zatrzymania akcji serca. Całe szczęście, że przy tym byłem i wykonałem RKO, ale tak czy tak wpadł w śpiączkę, a ja nie wiem dlaczego. Nie wiem też co się stanie, gdy znowu dostanie zawału. Nie jestem lekarzem, szef!
Jacek patrzył na smutne i pełne rozpaczliwej determinacji oblicze Konowała – jedynego znachora jakiego mieli. 
- Co proponujesz?
Konował zagryzł wargi ze zdenerwowania. Teraz nadchodził najgorszy fragment rozmowy.
- My nie jesteśmy w stanie im pomóc, szef. Wiem co szef pomyśli, ale... Ale oni... – wskazał na ścianę, zza której dobiegała cicha, wieczorna rozmowa zmęczonych po dniu zabawy dorosłych. - ...tak. W przeciwnym razie Drak umrze.
Jacek odwrócił się do ściany nośnej, zza której nie dobiegał żaden odgłos. Przez długi czas milczał, ale w końcu poskładał swoje myśli w całość i odezwał się.
- Wielu już pochowaliśmy i nigdy nie prosiliśmy „ich”, by nam pomogli. Gdyby nie „oni” z Drakiem wszystko byłoby w porządku. Podobnie jak z wieloma innymi. Ilu naszych zginęło w wielkim mieście? – znów zamilkł, zaciskając i rozprostowując nerwowo dłonie. - Nie chcę więcej o tym słyszeć. 
- Tak, szef – Konował spuścił wzrok, gdy ten na niego znowu spojrzał. – Ale szef, przysięgałem nie szkodzić, a to jest szkoda.
I wyszedł z niewielkiego gabinetu Jacka.
Przez wiele godzin jednak po jego wyjściu wciąż paliło się tam światło, a niski i w gruncie rzeczy już stary wojownik starał się przemyśleć kilka spraw. Na przykład to czy może się nie pomylił. Dbał przez tyle lat jedynie o swoich, że być może zapomniał kilku starych lekcji...

Tymczasem Madeleine siedziała w salonie z Michałem popijając czerwone wino. Wyjątkowo nikt im nie przeszkadzał. Julka jeszcze wczesnym wieczorem, tuż po odejściu gości wyjechała z Tymkiem na jakiś koncert rockowy. Jazzmanowi udało się namówić dziewczynę na próbę naprawy związku w czasie wycieczki w góry zaraz z rana, więc starał się wyspać. Dziewczynki padły najcięższym snem jaki u nich widziała jeszcze przed dziewiątą. Kaśka musiała wracać do Warszawy. Pozostała jedynie pani Basia, ale ona postanowiła dzisiaj nocować u Leontyny.
- Jesteśmy sami – powtórzyła na głos z lubością Madeleine.
- Tak – odpowiedział Michał odbierając jej kieliszek i całując delikatnie. – I jutro nadal będziemy.
- Och? 
- Namówiłem panią Basię, by wzięła jutro dziewczynki na wycieczkę w góry. Są w końcu wakacje. – Każde kolejne słowo akcentował pocałunkiem: najpierw w usta, potem w szyję, dekolt...
- Zostaw wino tutaj.

- Konował! – zawołał ktoś szeptem, co wyraźnie mu nie wychodziło.
Niewyraźna, ciemna sylwetka wychylała się z wejścia do jeszcze niesprawdzonych przejść w ścianach. Natychmiast pośpieszył w jej stronę.
- Już jestem. Co się stało?
- Podsłuchiwałam twoją rozmowę z szefem. Mam pomysł.
Po barwie głos Konował zorientował się z kim ma do czynienia. Nie budziło to w nim wielkiego entuzjazmu. Zresztą z jej głosu wynikało to samo – nie była zadowolona z tego, że ma połączyć siły z kimś kogo szczególnie nie lubiła.
- Marlene, jestem pewien, że masz, ale Drakowi nie pomoże bieg z przeszkodami. Przede wszystkim dlatego, że w najbliższym czasie się nie ruszy. – Każde słowo wypowiadał z niezwykłą powagą i czymś w rodzaju ironii jednocześnie. Patrzył przy tym na rozmówczynie wyraźnie z góry i pogardliwie.
Wyjaśnienie tego jest dość proste, ale wymagałoby naprawdę dużej ilości czasu i papieru. Ważne jest to, że konflikt między lekarzem i nieoficjalnym zastępcą szefa oddziału był powszechnie znany i budził często niezrozumiałe śmiechy. Jednakże nigdy u samych zainteresowanych.
- Naprawdę uważasz mnie za aż taką idiotkę? Zresztą, nieważne... Lepiej posłuchaj czego mam do powiedzenia...
Kilku minut wymagało wyjaśnienie o co jej chodzi.
- Chcesz, żebym całkowicie złamał nakazy, zakazy i Bóg jeden wie co szefa i poprosił o pomoc ludzi?
- Tak. Szczególnie, że jutro będzie ich tylko dwoje. W razie czego nie znikniemy i nie uwierzą nawet sobie nawzajem.
- Rzeczywiście dotąd to działało. Ale jeżeli któreś z nich już nas widziało... 
- Jedno tak, ale może...

Po nocy spędzonej przez jednych w ciszy i spokoju, a przez innych... wprost przeciwnie wstało słońce oświetlając nawet najbardziej oporne cienie. W domach w Malowniczem powoli ludzie wstawali na nogi, przeciągali i przygotowywali się do swoich zajęć. Część szła do pracy, inni wyjeżdżali na wycieczki, a jeszcze inni obudzili się tylko na chwilę, by pożegnać wychodzących bliskich i położyć się z powrotem spać.
Tymczasem w domku położonym na peryferiach tego uroczego miasteczka przeciągało się więcej osób niż możnaby się spodziewać.
- Pani Basiu, tylko proszę uważać na siebie i na dziewczynki i wrócić przed kolacją.
- Tak, tak. Kochaniutka, naprawdę nie powinnaś się tak martwić i zająć czymś innym. 
Następnie nadszedł czas pożegnania z dziewczynkami.
- Papa, ciociu. 
– Do zobaczenia, pani Magdo. – Ania nadal zwracała się do niej bardziej formalnie niżby sobie tego życzyła, ale potrzebowała nieco czasu by się przystosować. Tak wiele przeżyła...
- Znowu się roztkliwiasz. – Szepnął jej do ucha Michał, gdy trzy sylwetki skręciły ku lasowi i zaczęły niknąć im w oczach.
- Wcale nie.
- A wcale, że tak. Masz ten wyraz twarz. Mnie nie oszukasz. Poza tym po co byś tu stała i tak za nimi wodziła wzrokiem?
- By się roztkliwiać – odparła przekornie, zamykając drzwi i odwracając się z uśmiechem.
Zanim jednak cokolwiek miałoby szansę się wydarzyć odezwał się telefon Michała.

- Niesamowite. Widać los nam sprzyja. Nie musieliśmy nawet wprowadzać w życie punktu 1. planu A.
- Tak. Rzeczywiście, nie musieliśmy. Nieoczekiwane wezwanie od jakiegoś tam zwierzchnika-wydawcy to rzeczywiście dobry omen. 
- No widzisz. A tak bardzo protestowałeś przeciwko temu planowi.
- Ale nadal może pojawić się wiele problemów. Zresztą skąd wiesz, że ona w ogóle będzie mogła nam pomóc, o ile nie zemdleje lub coś podobnego.
- Mdlenia bym się raczej spodziewała po facecie. My, kobiety jesteśmy bardziej wytrzymałe.
- Och, jasne.
- Nadchodzi decydujący moment! Jak zareaguje kobieta o imieniu Magda na nasz widok?
- Właśnie tego w tobie nienawidzę. Za dużo naoglądałaś się filmów.

Jak to się stało, że teraz dzwoni do lekarza niegdyś poznanego przez proboszcza i na tyle miłego, że o nic nigdy nie pytał?
Odpowiedź na to pytanie była jednocześnie niezwykle prosta i skomplikowana.
Prosta, ponieważ przedstawiała się w jednym zdaniu: Krasnoludki, których przyjaciel tkwił w śpiączce (między innymi z jej winy), ją o to poprosiły.
Część skomplikowana właściwie tkwiła w prostej: Kto by jej, u licha, uwierzył?
- Więc mówi pani, że ma pani przypadek śpiączki wywołanej głęboką hibernacją? Skąd pani wzięła tyle lodu, by coś takiego mogło się wydarzyć?
- Proszę o nic nie pytać, panie doktorze.
Przez słuchawkę usłyszała wyraźne westchnienie.
- Nawet jeśli jest pani przyjaciółką proboszcza, to to jest naprawdę...
- Naprawdę, proszę doktora, to jest poważna sprawa!
- Dobrze, ale później zadzwonię do proboszcza. – Słysząc jej ciche przekleństwo, nieco złagodził wypowiedź: nie był w końcu złym człowiekiem, ale chciał mieć pewność, że pomaga tym dobrym. – Zadzwonię jutro, bo dzisiaj mówił, bym mu nie przeszkadzał.
- Dziękuję, panie doktorze.
- Pacjenta przydałoby się przebadać i zrobić topografię mózgu, ale jak sądzę to niemożliwe. Z pani słów jednak wynika, że jego ciało po sześciu godzinach tkwienia w cieple nie wróciło do normalnej temperatury, więc założyliście, że zanurzenie go w gorącej wodzie raczej pomoże niż zaszkodzi... Co rzecz jasna wywołało coś co my, lekarze, nazywamy szokiem, który z kolei wywołał zawał, z którym sobie pani poradziła stosując RKO. 
- Tak, dokładnie – sama była zdziwiona jak dobrze sobie poradziła z pacjentem, który był wielkości jej przedramienia.
Zapanowała chwila milczenia, gdy lekarz przewracał jakieś papiery.
- Możliwe, że śpiączka jest spowodowana szokiem. Wtedy pani przyjaciel się obudzi w ciągu następnej doby. Jednakże jeśli jest wywołana krwiakiem albo uszkodzeniem nerwów wywołanym długotrwałym oziębieniem, to cóż... wtedy po 24h będzie już za późno.
- Rozumiem. – Madeleine jeszcze nigdy nie czuła takiego ciężaru na sercu. Z jednej strony nadzieja, a z drugiej kompletna rozpacz. A przecież po części wina za ten stan rzeczy spoczywa na niej. Już teraz jej mózg głównie wołał: „morderczyni” niż „wariatka”. Adrenalina i poczucie winy to pewnie jedyne co pozwoliło jej uwierzyć w istnienie tych małych ludzików zwanych krasnoludkami. – Dziękuję, doktorze. Odezwę się za niedługo. – I rozłączyła się.
Westchnęła ponownie, próbując zarobić na czasie, by przemyśleć następny ruch i odwróciła się w stronę stojących na stoliku na kawę w salonie małych ludzików. I natychmiast się zmitygowała. Nie powinna ich tak nazywać. Może i byli niscy, ale z tego co usłyszała byli równie silni co każdy normalny człowiek co było nieco przerażające – o ile nie było przechwałką, ale nie wydawało jej się.
- No i co? – od razu zapytała się kobieta o imieniu Marlene, która podobnie do Madeleine biegle znała francuski i miała kilku krewnych tam mieszkających. Nie prowadziły tej rozmowy w języku Marii-Antoniny tylko z powodu stojącego obok niej medyka oddziału, który zamieszkał w jej domu, Konowała.
- Lekarz powiedział, że są dwie możliwości. 
Postanowiła, by nie obwijać w bawełnę, bo i tak nic to nie da, a ona sama z pewnością wolałaby prawdę od głupich gierek. Miała tylko nadzieję, że nie skończy się to na wojnie, bo miała przeczucie, że mimo wszystko wielkość nie oznacza wygranej. 
Streściła więc szybko rozmowę z lekarzem i czekała.
Jedyne o czym pomyślała Marlene, gdy już zapadła cisza to to, że przydałby się szef.
Konował był jednak pewien, że tak czy tak badania nie wchodziłyby w grę. Sprzęt używany przez dużych ludzi do badań i prześwietleń emituje zbyt dużą dawkę promieniowania, by przeżył to ktoś jego wzrostu. Pozostawała więc nadzieja. Nadzieja, że Drak będzie na tyle silny, by przeżyć. 
I problem jak powiedzieć szefowi o ich akcji.

Madeleine westchnęła i usiadła na kanapie z kieliszkiem w ręku. Chciała by wrócił Michał. Nawet jeśli nie mogła mu nic powiedzieć, to jego bliskość byłaby dla niej niezwykle pocieszająca. Póki co mogła jedynie oczekiwać wieści od jej nowych współlokatorów.

- Na zakończenie, chcę dodać tylko tyle, szefie, że oboje zrobilibyśmy to jeszcze raz i że nie żałujemy. Nawet jeśli Drak nie da rady, to przynajmniej wiemy co mu jest i nie powtórzymy tego samego błędu w przyszłości.
- Och? Więc nie żałujecie?
Jacek rozparł się w miniaturowym krześle, które jako jedyne wzięli z domku dla lalek. Musiał przyznać, że było niezwykle wygodne. Teraz jednak liczyła się dwójka jego podwładnych pocąca się ze strachu, na którą patrzył ponad złączonymi dłońmi.
- Tak, szef.
- Widzę, ze się pogodziliście. 
Marlene i Konował wydawali się nieco zdziwieni naglą zmianą tematu, ale szybko odzyskali równowagę.
- To tylko chwilowy sojusz.
- Rozumiem. Więc kiedy ślub?
- Szef. Wolałabym jednak, żeby szef zajął się poprzednią sprawą.
- Jak wolisz. Więc co według was mam zrobić jeszcze w tej sprawie?
- Nie wiem, szef. Krzyczeć? Wściekać się?
Jacek uśmiechnął się krzywo na tę uwagę. Rzeczywiście poprzedniej nocy nieco nakrzyczał na Konowała, ale przeprowadzki zawsze źle na niego działały, a wiek nie polepszał sprawy. Ostatnio dużo częściej odczuwał upływający czas. Dlatego po wyjściu podwładnego przemyślał sprawę i doszedł do zaskakujących wniosków. Rankiem nakazał reszcie by nie przeszkadzała w samowolnej misji tej dwójki. Doprawdy. Żeby ktoś był tak głupi, by uwierzyć, że może zaplanować taką akcję bez jego wiedzy... 
- Krzyczeć? Po co?
A skoro to kwestia dumy, to chyba ma prawo do odrobiny wyższości? 
Może by im tak powiedział prawdę?
Nie. Zabawniejsze jest znęcanie się nad nimi w takiej formie.
Jeszcze przez tygodnie będą się czuli nieswojo, bo to chyba pierwszy raz gdy nie ukarał ich za jakieś nieposłuszeństwo. Szczególnie, że sami z siebie czuli się już winni.
O tak. Może i był raczej wojownikiem niż politykiem, ale znał się całkiem nieźle na ludzkiej psychice.
A każdy czasem ma gorszy dzień i okazuje się w gruncie rzeczy całkiem miły i nawet łaskawy. Choć nigdy się do tego nie przyzna.

Niecały tydzień później do jednej ze skrytek na warszawskiej poczcie trafił list. W skrytce tej niezwykłe było jednak tylko to, że gwoździe w tylnej ściance były tak wygodnie poluzowane.
List był przeznaczony dla niejakiego Marka.
Co niezwykłe streszczał całkiem wiarygodnie powyższe wydarzenia. Ostatni akapit stanowił zakończenie i brzmiał mniej więcej w ten sposób:
„Drak po około siedmiu godzinach się obudził. Nadal jest trochę niemrawy, ale nic wyraźnego mu nie dolega. Tutejsi ludzie nie są tak źli jak inni, choć rzecz jasna i tak nie można im ufać. Mimo to jednak jest z nimi łatwiej niż w mieście, a miejsca i jedzenia wystarczy dla kolejnych pięciu dziesiątek. Co ty na to?”
I podpis: „Jacek”.

Marta Podgórna

Hansine

Hansine niedługo kończy 18lat . Jej wielkim marzeniem od zawsze były góry. Pamiętała jak babcia , która jeszcze żyła zabrała ją do ,,  Malownicze’’ małej miejscowości w Sudetach . Spodobał jej się ryneczek i ludzie bardzo mili dla siebie . A najbardziej cukiernia , która zachęcała mieszkańców i turystów na gorącą czekoladę. Czy marzenia będą kiedyś rzeczywistością? To miał być ten dzień . Hansine wchodząc do kuchni oznajmiła mamie: 
- Mamo?
- Tak córeczko
- Wyjeżdżam…
- Dokąd?
- Spełniać swoje marzenia
Mama nie wiedziała co ma odpowiedzieć . Zdziwiło ją , to że jej córka chce wyjechać . Czyżby jej było źle w domu? Co my takiego złego zrobiliśmy? Hansine przytuliła się i powiedziała :
- Wrócę 
I tak pewnego sierpniowego dnia Hansine wyjechała do pięknego malowniczego miejsca do ,, Malowniczego” . Jadąc autobusem podziwiała uroki jakie niesie przyroda . Gdy dotarła był już wieczór . Stała sobie pod małym przystaneczkiem ,,Malownicze’’ i tak rozmyślała , którą stronę iść . Co by zrobiła babcia? Nocleg… To jest myśl. Idąc ścieżką nie wiedziała za bardzo , którą stronę się kieruje . Ciemności wynurzyło jej się coś wielkiego . Koń ? Hm… A na nim jeździec . Nie mając nic do stracenia Hansine zapytała:
- Dobry wieczór . Gdzie mogłabym przenocować ?
- Na rynku jest pełno pokoi do wynajęcia 
- A jak się tam dostać ?
- Zaprowadzę Cię 
- Ale Pan jest na koniu , a Ja pieszo
- He, He nie żaden Pan tylko Grim . To Ja również się przejdę razem z koniem 
- Dziękuję . A Ja mam na imię Hansine 
I tak szli milczeniu aż dotarli . Hansine zamknęła oczy i jakby , to wczoraj była tu z babcią . A , to już minęło 10 lat jak tu ostatnio była . Grim coś mówił ale nie usłyszała taka zamyślona była :
- Czy coś mówiłeś ?
- Tak , że tu nad cukiernią jest pokoik do wynajęcia
- U Pani Marit ?
- Tak… a skąd ją znasz?
- Kiedyś tu byłam
Dotarłszy pod cukiernię Grim  pożegnał się i życzył powodzenia . Hansine zapukała do drzwi , a Marit jakby czekała  na gości bądź też na nią :
- Wejdź moje dziecko
Przywitała się ze starszą kobietą ucałowała dwa policzki i usiedli do stołu . Marit podała gorącą czekoladę i zaczęli rozmawiać : 
- Jak Ty urosłaś i jaka piękna z ciebie dziewczyna 
- Oj , Marit przesadzasz
- A co Cię tu sprowadza ?
- Wakacje 
- Miło , że pomyślałaś o takim małym miasteczku jak ,, Malownicze” 
- Marit , bo Ja wróciłam do gór które kocham. Pamiętasz jak dawno temu jak byłam tu z babcią opowiedziałaś nam historię : o domku nad jeziorem otoczony lasem i górami
- Pamiętam i powiem Tobie Hansine , że nikt tam nie mieszka od wielu lat
- Jutro przejdę się i zobaczę to miejsce 
- Oj głuptasku przecież , to daleko… Jesteś już pewnie zmęczona pokój jest na górze tam gdzie zawsze i ten sam co miałaś jak byłaś tutaj 
Marit zaprowadziła Hansine po schodach na stryszek do małego pokoiku i sama również udała się na spoczynek . Hansine śniła o Grimie . Dlaczego pojawił się jej w śnie? Przecież Go nie zna. Gdy Cię nie widzę nie wiem jak wyglądasz tak , jakby dla mnie w ogóle nie istniałeś . I tęskniąc za czymś co na razie nie może stać się realne . Czy znajdę  tu miłość ? Najlepsze lekarstwo na miłość , to są marzenia tak mawiała moja ukochana babcia . W końcu trzeba wstać , bo to nie wypada tak u kogoś w gościnę i leniuchować . Pomalutku wstając z łóżka na boso Hansine podeszła do okna i otworzyła je szeroko . Co zobaczyła ? Widok , który zaparł jej dech . Z jej okienka zobaczyła wierzchołek góry . Nie zauważyła jak Marit weszła do środka : 
- Tak , to właśnie tam za tym szczytem Sudetów jest , to miejsce bardzo daleko nie prawda? 
- Tak , ale czym tam się mogę dostać 
- Koniem 
- Koniem? Ale skąd ja wezmę konia?
Marit nie zastanawiając się długo powiedziała , że Hubert młody wdowiec ma stadninę koni i chętnie wypożyczy jakiegoś konia . Hansine zapytała tylko gdzie ma go szukać  i poszła na rynek . Rynek , którym jest życie , śmiech dzieci , zabawa i pełno straganów. Hubert zauroczył Hansine , ale nie wiedziała czym miał coś sobie . Ach te Jego oczy , niebieskie zatopione w oceanie . Nie chciała na razie o tym myśleć . Nie zamieniając praktycznie wielu słów . Podziękowała i wskoczyła na konia . Odjechała . A jeździ bardzo dobrze , bo rodzice zapisali Hansine do szkoły jeździeckiej . Wspomniała o nich i poczuła tęsknotę . Co u nich? Konia , którego jej wybrał był spokojny i od razu spodobał się jej . Grzywa biała , cały czarny i oczy takie niebieskie jak u właściciela . Koń , bardzo mało spotykany . Czując zapach konia , przyrodę , wiatr we włosach Hansine wjechała na ścieżkę prowadzoną na górę . Poprowadziła konia już kłusem i tak , jakby się zdała na intuicję zwierzęcia , że będzie wiedziało jak ją poprowadzić . Po drodze minęła drewniany kościółek , polanę i tak dotarła na górę z której roztaczał się widok . Hm… to chyba tam o tym domku co Marit opowiadała . Jak , tu cudownie , jakbym mogła tu zamieszkać , to jest właśnie to marzenia . Ale czy się spełni? Marzenia się spełniają , ale trzeba to mocno wierzyć . Pomalutku podjechała bliżej domku . Konia puściła aby napił się wody ze strumienia i żeby odpoczął . Hansine stojąc tak przed chatką , bo tak można nazwać . Mała z dwoma okienkami , niebieska z ganeczkiem , ale bardzo zaniedbana . Wchodząc do środka poczuła wilgoć , ale zauważyła że kiedyś był ładnie urządzone pomieszczenia . Oglądając doszła do wniosku , że to tylko mały domek (chatka) utrzymała się dobrym stanie . Wychodząc na ganeczek przesiadła na schodkach i myślała do kogo , to może należeć . Odjeżdżając i pragnąc zarazem wrócić w to miejsce obiecała , że się dowie . W cukierni czekała już Marit :
- Co taka zamyślona Hansine ?
- Bo zastanawiam się do kogo należy ten domek nad strumieniem 
- Chodź napijemy się lemoniady i pogadamy sobie
I tak Marit opowiedziała młodej dziewczynie kolejną historię o domku nad strumieniem malowniczym otoczeniu gór . Ten domek i strumyk oraz las należą do Huberta . Ale nie chce tam wracać , to miało być miejsce jego i jego żony z synem . Oni zginęli w górach niedaleko tego domku . Chociaż Hubert kocha góry nie chce wracać tamto miejsce . Postanowił zostać przy rodzicach , którzy mają tu stadninę . Gdy Marit skończyła Hansine miała łzy w oczach :
- A czy , to jest na sprzedaż ?
- Nie wiem 
- Marit  , a jak mogę się tego dowiedzieć 
- Zapytaj jego na pewno jest w domu
Hansine wybrała się do Huberta , którego parę godzin temu poznała . A może Go znała tyle , że była wtedy małą dziewczynką , a teraz młodą panną :
- Przepraszam jest może Hubert 
- Tak w stajni z końmi
- Dziękuję 
Stoją tak oparta o drzwi wpatrywała się jak czyści konia na , którym niedawno jechała . Jak robi , to delikatnie z wyczuciem . Hubert jakby wyczuł , że ktoś jest odwrócił się i ujrzał właśnie Hansine . Jej włosy , jej sukienka i smukła talia , jaka cudowna dziewczyna . Czego może chcieć od takiego starego chłopa jak on ? Postanowił odezwać się pierwszy :
- Tak słucham . Znowu przejażdżka ? Zaraz będzie gotowy koń 
- Nie , może potem . Chciałam coś zapytać . Ale najpierw się przedstawię . Na imię mi Hansine
- Hubert , a więc słucham co tak młoda dama chce się dowiedzieć jeśli będę umiał odpowiem na pytanie
- Czy ten domek nad strumieniem należy do Ciebie ?
- Tak 
- A czy jest na sprzedaż ?
- Nie stać ciebie On jest zbyt drogi
- Mówią , że marzenia nie kosztują podaj cenę 
- Marzenia ?
- Tak , kocham góry od momentu gdy byłam tu 10 lat temu
- To nic nie znaczy , to trzeba dbać o dom kochać całym życiem być duszą dla tego miejsca 
- Będę…
- Jesteś jeszcze za młoda
Hansine była smutna gdy wracała . Pożegnała się z ,, Malownicznym” i odjechała do domu . Nie mogła znaleźć miejsca . Bardzo utkwił jej obraz tego co widziała i ten domek . Mama nie mogła patrzeć na córkę , która ciągle się zadręcza . Postanowiła z nią pogadać :
- Hansine 
- Tak
- Co Cię dręczy?
- Nic …
- Odkąd wróciłaś jesteś jakaś przybita opowiedz mi co się stało 
Hansine opowiedziała wszystko po kolei na końcu popłynęły jej łezki :
- I co Ja teraz zrobię mamo
- Spróbuję zadzwonić do Marit i się dowiedzieć czegoś 
Minął tydzień odkąd rozmawiały . Marit wysłała list ,że Hubert na okres wakacji wynajmuję domek turystą . Hansine nie uwierzyła , że jej marzenie o malowniczym domku może się spełnić . Natychmiast zadzwoniła pod numer , który wysłała im liście Marit :
- Słucham 
-Witam chciałabym wynająć ten domek 
- Dobrze , jak będzie Pani pobliżu proszę przyjść po klucze 
I tak właśnie Hansine zrobiła . Następnego dnia wyruszyła do ,,  Malownicze” . Pierwsze kroki skierowała właśnie nad stadninę koni po konia i klucze . Gdy Hubert ją ujrzał po raz 3 nie mógł uwierzyć :
- To znowu panienka
- Tak , ale tym razem po konia i klucze . Dzwoniłam domek na wynajem 
- A tak …tylko nie wiem cz się Tobie tam spodoba . Tyle do zrobienia jest pojadę z Tobą . Jeżeli coś będzie potrzebne będę wiedział co dowieźć 
- Dobrze , dziękuję 
Wyruszyli , ale Hansine już wiedziała , że nic nie potrzebuje . Wszystko jest , to co chce mieć . Gdy dotarli Hubert przeraził się , że jego  ukochane miejsce jest opłakanym stanie . Nie może tej pięknej , młodej dziewczyny tu ulokować :
- Hansine przepraszam , ale nie wiedziałem że jest aż tak źle . To się nie nadaje do zamieszkania 
- Ależ nadaje , posprzątam co tylko można . Woda jest , ognisko zrobię , prądu nie potrzebuję są świeczki . Potrafię sobie poradzić
- Ale chociaż coś do jedzenia dowiozę Tobie 
- I za , to mogę podziękować 
Gdy wrócił pod wieczór wiedział , że ucieknie , że nie zechce tu mieszkać . Ale gdy zobaczył , że posprzątała i że jest jako tako do zamieszkania ucieszył się :
- Widzę , że dałaś radę 
- No pewnie  Teraz jest inaczej niż na początku 
- Wierzę Ci , ale uważaj tu na siebie
- A kto może tu przyjechać ?
- Grim…
- Poznałam Go dwa tygodnie temu . A od dawna tu mieszka ?
- Tak , to mój przyjaciel
- O , to mogę go poznać 
- Będę go posyłał , aby przywoził coś do jedzenia i jeżeli coś jeszcze potrzebujesz , to powiedz 
- Na razie nie
Hansine została sama otoczona górami ,lasem i strumieniem . Postanowiła zwiedzić mały domek . Skoro mam tu zamieszkać przez kilka dni na próbę najpierw obejrzę skarb . Na dole znajdowała się mała kuchnia , dwa małe pokoiki i schody prowadzące na górę . Hm… co tam może być ? Nie zastanawiając się długo weszła po schodach . Co zobaczyła ? Poddasze i pełno półek z książkami , fotel , lampa i aż zachwytu klasnęła ręce . Czego chcieć więcej ? Mam wszystko , ale czyżby? Brakuje jeszcze kogoś z kim bym mogła dzielić , to miejsce . Tylko kim okaże się wybranek ? Czy , to będzie Grim , którego nie zna ? A może , to Hubert taki tajemniczy . Ciekawe ile Hubert może mieć lat? Skoro Marit opowiedziała , że to młody wdowiec miał żonę i synka . Hm… nie chcę teraz nad tym rozmyślać . Przejrzała księgozbiór książek i już wiedziała , że lubiła tu przebywać kobieta . Czy , to nie zmarła jego żona ? Hansine położyła się spać była zmęczona po ciężkiej podróży . Obudziła się bardzo szybko zaskoczyło  ją , ale i się wyspała . Zaparzyła sobie kawę i usiadła na ganeczku . Podziwiała malownicze otoczenie tego co widzi przed sobą . Gdy od strony chatki nadjeżdżał właśnie pierwszej chwili nie poznała . To Grim :
- Hej
- Witaj przywiozłem prowiant i zapytać o zdrowie
- Dobrze dziękuję 
- Czy na długo tu zostaniesz ?
- Na zawsze 
- No co ty ? Taka młoda powinna się bawić , a nie zaszywać jakimś ustronnym miejscu 
- Ale Ja pokochałam , to miejsce . I , to właśnie będzie mój dom 
- To przecież dom Huberta 
- Ale mi sprzeda
- Taka pewna jesteś
Od ostatniej rozmowy minęło 2 miesiące . Nadchodzi jesień czy Ja wytrzymam , tu a może wrócić do domu ? Postanowiła wybrać się do Marit . Marit opowiedziała jej , że rodzice chcą przyjechać i obejrzeć , to cudowne miejsce :
- Marit , ale Ja tam nie mam miejsca
- Nie martw się będzie dobrze dam ci skóry , żebyś mogła się przekryć czasie przymrozków , bo jak to górach bywa nadchodzą szybko
Pożegnała się i udała do Huberta , a potem do domku :
- Witaj Hansine czy czymś ci pomóc
- Chciałabym kupić ten domek
- On nie jest na sprzedaż
- Ale…
- Ja się zakochałem w Tobie od pierwszej chwili gdy się tu pojawiłaś . Chciałbym tam zamieszkać z Tobą . Bo , to również mój dom 
- A co z końmi , domem tu?
- To dom moim rodziców . Wiem może , to za szybko , że tak uczucia przed tobą otwieram . Ale obiecuję nie zawiodę Cię 
Dotknął Hansine delikatnie po włosach , pocałował usta i obiecał , że na wiosnę będą razem . Teraz może mieszkać w domku ile zechce . Hansine była ucieszona , ale też się bała , że to chyba jednak za szybko . Ale miłość nie sługa . Ona również zakochała się w tych oczach jego , ale co z Grimem ? Dobrze się dogadują , czy to jest przyjaźń , czy jednak co innego ? Mam czas do wiosny . Zima ciekawe jaka ona może być tak bajecznym miejscu . Śnieg , mróz oczy szczypie , książki i mój domek . Przez całą zimę Hansine czekała na Huberta , ale się go nie doczekała . Odwiedzał ją natomiast Grim . Gadali , śmiali się aż Grimowi również Hansine  przypadła do gustu . I pocałował ją tak aż kolana się pod nią ugięły . Zaniósł ją do sypialni i zaczął się z nią kochać . Gdy odjechał Hansine długo płakała . Co Ja uczyniłam ? Przecież mam być żoną Huberta , ale jak mam być skoro on się mną nie interesuje . Śniegi stopniały i pomału zaczęły pączki się pojawiać na drzewach , sarenki powychodziły z lasu nad strumyk , ptaszki zaczęły swój śpiew . Na ścieżce nie daleko domu pojawił się Hubert , co ją zdziwiło ale i ucieszyło . Chociaż od tamtego razu z Grimem już się nie pojawił . Musiała radzić sobie sama :
- Witaj Hansine 
- Witaj Hubercie jak miło , że się pojawiłeś 
- Przepraszam ,ale chcę cię prosić o rękę 
- Nie mogę
- Ależ Hansine ,,Kocham Cię ‘’
- Ale Ja cię zdradziłam 
- Wynoś się i nie wracaj 
Po roku czasu Hansine tylko czekała na wiadomość od Huberta . I doczekała się listu

Kochana Hansine 
Przebaczam Ci i rozumiem Cię 
Wróć najdroższa i zamieszkaj 
Domku , którym Ja również 
Chcę zamieszkać z Tobą .
Hubert

Hansine nie miała wyboru jak pojechać z niespodzianką . Z małą Julią . Hubert jak zobaczył Hansine z małą na rękach nie mógł uwierzyć :
- Czy ta mała , to…
- Tak Hubercie 
- Kochasz mnie ?
- Tak
- Chciałbym ciebie razem z tą cudowną istotką 
Zabrał ich do domku , którym znów zawita dusza i ognisko miłości . Oboje kochają  góry i wszystko co ich otacza . Żyją skromnie , ale szczęśliwie . Jednak marzenia się spełniają jeśli się ich naprawdę pragnie . Trzeba o nie walczyć . Tak jak Hansine walczyła o , to co pragnęła jako mała dziewczynka . A doczekała się jako młoda kobieta , żona i matka .


Aleksandra Boniecka

Przy Kawie

Stoję w kolejce. Kupuję kawę.  Zawsze lubiłem jej zapach. Smak był do niczego, ale zapach sprawiał, że potrafiłem odpłynąć. Jak było źle, zaparzałem kawę, siadałem przy oknie i pozwalałem, żeby drażniła moje zmysły. Nigdy jej nie wypijałem. Stoję w kolejce. Trzy osoby przede mną, dwie za mną. Za kasą siedzi starsza pani z przyklejonym uśmiechem i znudzonym głosem. Pięćdziesiąt cztery złote i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy. Mogę być winna…? Zawsze to robi. Pamiętam ją, pracuje tu od kilku lat. A kiedy Pani odda? Pyta pan z wąsem, uśmiechając się. Zabawne. A kiedy Ona odda moje serce? Mógłbym pójść do niej i uderzając pięściami w drzwi, zmusić, żeby otworzyła. Mógłbym przygwoździć ją wzrokiem i się o to zapytać. Ale po co? Znam odpowiedź, tak samo jak pan z wąsem. Stoję w kolejce. To takie banalne. Wstać rano, zjeść śniadanie, iść do sklepu. Jak zwykle. Czy jeśli ma się złamane serce cokolwiek może być jak zwykle? Wstaję wcześnie nie dlatego, że nie lubię tracić czasu.  Wstaję, bo nie mogę spać.  Polecamy zestaw maszynek Gillette za jedyne… Ona wyłamywała z takich maszynek żyletki i używała w nieodpowiedni sposób. Cięła się w poprzek nadgarstka, płytko. Dla zabawy, żeby mnie postraszyć. Wiem o tym. Pokazywała mi później blizny i krzyczała. Widzisz? Takie same pęknięcia mam na sercu… To twoja wina.  Następnym razem się zabiję! Wiedziałem, że tego nie zrobi, ale bałem się. Przydadzą się, poproszę. Wiem jak to zrobić. Wzdłuż, żeby otworzyć żyłę. I mocno, nie za płytko. Przecież nie chcę nikogo straszyć, że coś ze mną nie w porządku. 
Nie byłem pewny czy mogę sobie zaparzyć kawę, żeby jednak ktoś/coś przy mnie było. Lepiej umierać nieszczęśliwym i zapisać się w czyjejś pamięci czy uśmiechniętym, by nikt nie musiał się obarczać winą? Usiadłem na sedesie powoli rozłamując maszynki. Z lustra ktoś na mnie spoglądał. Smutna twarz, zmrużone oczy, pobladłe poliki. Czy to już jestem ja? Po naszym pierwszym spotkaniu, krwistą szminką, zapisała na tym lustrze swój numer. Mogłem nie dzwonić, mogłem zmyć tylko ten napis, jednocześnie wymazując ją z mojego życia. Przecież i tak nie lubiłem kobiet malujących usta.  
Pokaż jej, za czym będzie tęsknić. Tak powiedział facet pracujący w barze w Malowniczem, gdzie się upijałem przez kilka pierwszych dni. Co mam jej pokazać? To, że mieszkam w ciasnej kawalerce, nie mam pracy, wiedzy i urody? Podobno kobiety zakochują się w uśmiechu i oczach. Wciąż mi powtarzała, że mam przestać się krzywić. Nie wyglądasz wtedy ładnie. I nie mruż tak tych oczu, wyglądasz jak Chińczyk. Powinieneś zacząć nosić aparat na zęby, pomogłoby ci to. Kiedyś zapytałem ją, co tak naprawdę we mnie kocha. Roześmiała się ironicznie i nie odpowiedziała. Dopiero jak się żegnaliśmy szepnęła: Twoją prawdziwość kocham. Może to ma jakiś sens. Może powinienem pójść do niej i uwodnić, że nie jestem złudzeniem, nie jestem jakimś wymysłem, który może odrzucić, bo okazał się zbyt nudny na dłuższą metę. 
Dłoń mi drży. Czy naprawdę jestem taki tchórzem i nie potrafię wykonać kilku prostych ruchów? W naszym związku, to ona zawsze sprawiała wrażenie tej odpowiedzialnej za wszystko. Myślę, że w głębi serca uważała mnie za tchórza. Co za szczęśnie; nigdy nie powiedziała mi tego prosto w oczy. Zrobię sobie kawę. Czajnik szybko się nagrzewa, w równie szybkim tempie jak pokochałem jej usta. Gwizd zlewa się z dzwonkiem komórki. Odbieram szybko i wyłączam gaz. Masz chwilę czasu dla starej przyjaciółki? Ania. Jestem zupełnie w porządku, ale nie na taki moment. Czemu w ogóle odebrałem? Nie powinienem. Złe decyzje podejmuje się zbyt łatwo. Chętnie bym się z tobą zobaczył, ale jestem trochę zajęty. Grzecznie, ale stanowczo. Tak właśnie odpowiadają mężczyźni, którzy nie są tchórzami. A co takiego robisz? Zabijam się. Co za przykra sytuacja. Nic takiego. Odpowiadam pospiesznie czując w ustach smak swojej głupoty. Więc przyjdę. Rozłącza się. W takim wypadku zabijanie się byłoby nieco niestosowne. Lubię Anię. Nie chcę, żeby sobie coś o mnie pomyślała. Pyta często co tam u mnie czy coś. To miłe. Ponownie nastawiam wodę. Ania też lubi kawę. Z tymże ona ją pije. Staję przy oknie. Powinienem je już umyć. Wesołe Malownicze widać teraz jak przez mgłę, wyraźnie zaznaczają się plamy i rysy w kilku miejscach. Może i moja kawalerka jest ciasna i brzydka, ale z jej okien roztacza się najpiękniejszy widok. Sudety. Czasami spacerowaliśmy po górach. Są piękne. Lubiłem zacząć dzień wdychając rześkie powietrze. Bez Niej. Spacer z Nią był dużo trudniejszy. Powietrze gęstniało i wstyd mi było patrzeć w oczy roześmianych przechodniów. Malowniczanie tak mają, że zawstydzają tym, że cieszą się prostym dniem. Kiedy szedłem sam nie spotykałem nikogo, przed kim musiałbym udawać, że jestem szczęśliwy. Ona wolała wychodzić wtedy, gdy miała pewność, że kogoś spotka. Nawiązywała wówczas swobodne rozmowy, odgarniała uroczo włosy i uśmiechała się. Wciąż się uśmiechała. O rany. Jak ona pięknie to robiła. 
Tam gdzie Ją zazwyczaj żegnałem i witałem wyrosły dwa bratki. Ona wolała róże. Nigdy pojedyncze. Zawsze w bukiecie, choćby najskromniejszym. Puk, puk. Otwieram. W progu zdejmuje kalosze, tłumacząc, że straszne błoto się zrobiło po deszczu. Ania nigdy nie była tak dystyngowana i elegancka jak Ona. Była na to za swobodna. Szybko jesteś, nie zdążyła się nawet woda zagotować. Wskazuję głową na czajnik. Śmieje się głośno. Jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo mi to przeszkadza. Nic dziwnego, skoro nawet nie włączyłeś palnika. Cóż. Rzeczywiście. Wyręczyła mnie i po chwili siedzieliśmy oboje z kawą w dłoniach. Nadal jej nie pijesz? Kiedy potwierdziłem, zabrała mi ją, by za chwilę oddać wzbogaconą o mleko, cukier i jakiś inny składnik, którego nie mogłem rozpoznać. Smakowało niebem. Jak dobrze, że przyszła. Nie mogę znieść myśli, że mógłbym umrzeć nie smakując tego. 
Długo milczeliśmy. To była miła rozmowa. Zupełnie inna niż z Nią. Kiedy brakowało Nam tematów patrzeliśmy po kątach, licząc, że je tam znajdziemy. Jeżeli trwało to zbyt długo, zniecierpliwiona zabierała mnie do łóżka. Milczenie z Anią było inne. Pełne zrozumienia i prostych słów. To niepojęte jak wiele mi przekazała w tej głuchej rozmowie. Rok to za długo, by zadawać sobie ból. 
Czego potrzebujesz do życia? Oczy dziwnie jej zabłyszczały, jakby miała upatrzoną odpowiedź i czekała tylko, aż padnie z moich ust. Takich dni. To najlepsze, co padło z moich ust od dawna. Jednak nie o to chodziło. Zmarszczyłem brwi. A ty? Roześmiała się. Jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo mi się to spodobało. Ja nie chcę wiele, ale nie mniej niż wszystko… Zaczęła wpatrując się w moje oczy, badając moją reakcję. Żadne z nas nie interesowało się poezją, ale kiedyś w starym tomiku mojej cioci znaleźliśmy „Zielony wiersz” Broniewskiego. Nazwaliśmy go naszym. Żyliśmy w przeświadczeniu, że nikt prócz nas nie ma o nim pojęcia.
- Ciebie i zieleń
- I żeby listkom akacji było wietrznie
- I żeby sercu – bezpiecznie
- Żeby kot się bawił firanką, jak umie
- Żeby siedzieć na jerozolimskim ganku i…
Nic nie rozumieć. Dokończyliśmy wspólnie ulubiony fragment. Naszego wiersza. Powiedziała, że pójdzie już, że czas na nią. Dobrze. Przyjdę jutro. Z butelką wina. Właśnie. Czemu nie? Tak zrobię. Wstanę rano, zjem śniadanie i pójdę do sklepu, po najlepsze wino. A to wszystko nie będzie już miało prawa być banalne. Niech będzie. Zrobię ciasteczka i nauczę cię robić kawę. Taką jak dziś. Jak dziś. I poszła. A ja wyrzuciłem rozłamane maszynki. 

Malownicze
Malownicze położone jest w Sudetach, tam właśnie mieszkałam. Zapytasz kim jestem, po co Ci o tym opowiadam, czego od Ciebie oczekuje prawda ? Właściwie to chce Ci umilić tylko czas, no bo jak by na to nie patrzeć gdybyś nie miał innego zajęcia byś tego nie czytał znowu mam racje prawda ? Nie zacznę od razu się przedstawiać i opisywać siebie, o nie nie nie przykro mi. Dowiesz się i wywnioskujesz z czasem czy warto było. To nie będzie jakaś wielka opowieść, nie doczekasz się wielkiej i namiętnej miłości bogatych dzieciaczków, rozpieszczonych przez swoich wiecznie zapracowanych rodziców, bo niestety tak tu nie ma. Tu ludzi są zapracowani to prawda, ale przez to mają co włożyć do ust następnego dnia, nawet nie chodzi o nich, chodzi o ich dzieci, starają się aby one miały się jak najlepiej mimo, że nie mogą im wiele dać. Jak już pewnie czytelniku wywnioskowałeś jestem dziewczyną.  Wciel się we mnie teraz, żyj tak jak ja, czuj to co ja ! Bądź mną przez chwilkę. Wstaję wcześnie rano, jest środek wakacji a ja zamiast się wysypiać i spać jak najdłużej się da nie umiem. Może jednak nie będę taką zołzą, opowiem Ci trochę o sobie, co Ty na to ? Mam nadzieję, że się zgadzasz. Uznasz, że jestem dziwna co ? Bo każda książka co do tej pory przeczytałeś nie zaczyna się tak głupkowato, a jednak widzisz jestem inna, chce to wyróżnić nawet i tak. Dostrzegam piękno otaczającego nas świata, którego być może i Ty nie dowidzisz. Dlaczego ? bo nie zwracasz na te szczegóły uwagi. Zaprzeczasz ? To patrz teraz moimi oczami. Jest ranek, środek lata.
Słoneczko przygrzewa przyjemnie ciało. Wstaje z łóżka niechętnie, jest wcześnie zaledwie dochodzi 8. Sam fakt jest denerwujący, możesz spać do 11 a tu budzisz się już nawet i przed 8 ! Leże w łóżku z myślą, że może jeszcze zasnę. Jednak nie udaje mi się, po chwili słyszę jak na dworze bawią się ptaszki, które mają gniazdo niedaleko pokoju.  Ćwierkają radośnie i latają obok okna, ganiając się. Słońce delikatnie ogrzewa ich piórka. Gdy słyszę, że zaczynają zlatywać się osy mówię już koniec leżenia, te małe owady mogą narobić przecież tyle przykrości. Niby niewinne, a jednak uparte i dążące twardo do celu nie sądzisz ? Mimo, że je wyganiasz grzecznie z pokoju machając zaledwie klapaczką żeby im nie zrobić krzywdy one nic sobie z tego nie robią, uparcie nadal zostają w pomieszczeniu. Dopiero gdy się denerwujesz i zabijasz jedną po drugiej masz spokój na chwilę. Włączam muzykę trochę głośniej i relaksuje się patrząc na moje kwiaty w pokoju. Podobno, tak mówią mam dobrą rękę do kwiatów. A przecież do nich trzeba tylko mieć odpowiedni temperament. Wystarczy im tylko chwila poświęconego czasu, a potem odwdzięczają się pokazując dumnie swoje wdzięki. Gwiazdą jest słonecznik, który został obcięty kilka dni wcześniej zupełnym przypadkiem, ktoś by powiedział po co trzymasz nierozwinięty kawałek patyka z liśćmi, przecież on i tak nie rozkwitnie. A ja jednak śmiem zaprzeczyć ! Może i kwiat się nie rozwinął, ale czy to powód, aby go od razu przekazać na straty ? Nie ! Nazywam go baletnicą, ponieważ listki ma tak ułożone jakby w każdej chwili chciał tańczyć. Dumnie prostuje swoją łodygę do słonka, główkę odwraca do niego. Nie poddaje się, być może i pokaże mi swoje najpiękniejsze oblicze. Trzeba mieć nadzieje i wiarę, bo to najważniejsze. Dostrzegasz piękno w kwiatach ? Tak ? Powiedz mi jakie piękno dostrzegasz  w bluszczu. Zwykłym małym bluszczu, tak mówię poważnie. A widzisz nie dostrzegasz tu piękna, pewnie poleciałeś do komputera sprawdzić jak wygląda, nadal nie dostrzegasz piękna ? Przypatrz się listkom, piękne zielone liście z widocznymi żyłkami, od spodu mają takie malutkie haczyki żeby się przyczepić. Tak ślicznie się rozrastają, ale już nie mówmy o kwiatkach idźmy dalej. Patrzę do okna a tam z daleka widać, że idą ciemne chmury, burza. Przypominam sobie wtedy, że miałam iść do centrum Malowniczem. Zdaje sobie świadomość, że chmury idą szybciej niż myślę, lada moment na ziemi rozpęta się piekło. Mimo to ubieram się całkiem krótko jak na tą pogodę. Biorę pieniądze i powoli zamykam dom. Witam się jeszcze z psem, a królikom daje po małym jabłuszku na śniadanie. Wychodzę z posiadłości, okolica wygląda na opustoszoną, mimo to idę uparcie przed siebie. Oglądam niebo, już jest ciemne nade mną, lekki dreszczyk przeszywa moje ciało, ‘spokojnie’ mówię sobie w myślach, przecież nic mi się nie stanie. Idę dalej chodnikiem, słyszę jak w czyimś domu drzwi zamykają się z trzaskiem, wiatr staje się silniejszy, jak na złość wieje tak, że idę pod prąd ku niemu. On jednak  nie daje za wygraną podnosi z ziemi kurz i kamyki i obija nimi o moje nogi. Masz uczucie jakby Cie piaskował. Przeżyłam to już kiedyś, jak byłam nad morzem, jednak teraz to co innego, nie poddaje się idę dalej pod górkę, nie dając satysfakcji wiatrowi. Gdy wyszłam na pagórek niedaleko kościoła dostrzegłam jak spadają żółte listki, wyglądały jak motylki, tak powoli spadały na ziemię. Takie śliczne i bezbronne, całkowicie oddane wiatrowi, pozwalały mu się podnosić i opuszczać. Prześlicznie wyglądały w locie. Gdy szłam między nimi podziwiałam je. Natura na każdym kroku pokazuje swoje piękno. Wiatr dał mi za wygraną. Uspokoił się, jednak jak weszłam do sklepu pierwsze co zauważyłam to brak prądu w całej dzielnicy, przecież nie wiało aż tak bardzo żeby prądu nagle nigdzie nie było. Po chwili uprzejmej rozmowy z ekspedientką i kupieniu kilograma jabłek udaje się do domu. Z daleka słychać już grzmoty. Wiatr przestał wiać, listki już nie spadały, powiało lekką grozą, zrobiło się jeszcze bardziej ciemno. Nie daje za wygraną wracam do domu. Dłuży mi się ta powrotna podróż. Robi się coraz ciemniej, ale nie odczuwam dyskomfortu, nie boje się. Mam jakieś dziwne przeczucie, że nic mi się nie stanie. Zwalniam kroku. Przyglądam się chmurom które sprawiają wrażenie, że są nisko. Są przepiękne na swój sposób. Po mojej twarzy zaczynają spływać pierwsze krople deszczu, mam parasol w reklamówce lecz nie wyciągam go. Chce żeby krople delikatnie mnie głaskały swoimi ramionami. Widzę wysoko w niebie błyskawice, zaczyna się. Burza jest wysoko między chmurami, lecz z tej perspektywy robiła niesamowite wrażenie. Zamknij teraz oczy .. tak zrób to, nie bój się ! Wyobraź sobie ocean, ma kolor ciemno granatowy, unosi się on do góry, jest niebem, a Ty jesteś w bezpieczniej odległości na maleńkiej wyspie. Trzymasz się z całych sił wielkiej palmy kokosowej. Widzisz wszystko co się tam dzieje. Patrzysz jak ocean się rozstępuje. Po jednej stronie ciemne, granatowe konie wyłaniają się z wody, po drugiej jasne rumaki podnoszą wysoko dumnie swoje łby. Ciepły i zimny front prawda ?  Czujesz lekki niepokój, co się stanie, czy przeżyjesz. Patrzysz dalej, a tam obie strony, dobra i zła, ciepła i zimna, jasności i ciemności galopem ruszają do siebie. Pędzą ku sobie nieustraszone, nie boją się. Widzisz moment jak zderzają się ze sobą, efekt tego ? Ogromny błysk, tu z ziemi widoczny jako błyskawica, piorun, a tam u góry zwycięstwo rumaków, wściekłe granatowe konie zaczynają tupać ze złości, wiesz jak to na ziemi brzmi prawda ? Ten odgłos, znasz go. Zwiastuje zbliżającą się burze. Na twoim ciele pojawia się lekkie mrowienie, to deszcz delikatnie spada na Twoje ciało, my to uznajemy za deszcz, lecz teraz wiesz, że to rany przegranych koni. Wypływa z nich woda na ziemię. Już nic nie wydaje Ci się normalne. Widzisz jak burza nadciąga, nie boisz się jednak. Masz przeczucie, że wyjdziesz cały z tego i tak jest. Otwórz oczy. Spójrz na świat jeszcze raz. Widzisz je tak jak ja teraz prawda ? Widzisz mówiłam, że natura jest piękna sama w sobie. Idę nadal do domu, przyspieszam, nie chce zmoknąć. Już nie zwracam uwagi na to co się dzieje w naturze. Skupiam się na tym co trzeba zrobić. Wchodząc do domu zauważam fakt, że prądu nie ma nawet i w tym domu. Klne w myślach na to miasteczko. Nawet nie zawiało mocniej a tu już prąd odcinają. Deszcz zaczyna bardziej obijać się o szyby. Nie zważam na to i otwieram lekko okno w kuchni. Wyciągam jabłka i zaczynam je obierać. Zapytasz co chce z nimi zrobić prawda ?  A nic nadzwyczajnego, przyszedł mi smak na kompot. Ledo obrałam trzecie jabłko osy zaczęły wbijać się do kuchni. Zdenerwowana nie zwracam uwagi na te szkodniki. Gdy obieram piąte jabłko jest ich za dużo żeby bezpiecznie obierać. Wychodzę do sieni, siadam na schodach i w spokoju kończę to co zaczęłam. Gdy po odganiałam w końcu osy, dość brutalnie no, ale cóż przystawiłam garnek z jabłkami i wodą na piec. Ledwo zapaliłam pod nimi ogień usłyszałam pukanie do drzwi. Zaskoczona zapomniałam przykryć kompotu. Poprawiam szybko fryzurę spoglądając w lustro. Uśmiecham się do siebie, puszczam oczko, pewnie to zwykły listonosz z pocztą, albo złomiarze czy coś w tym deseń. Myliłam się. Przede mną stał mały chłopczyk, miał zapłakaną buzię. Dużo ich biega bo miasteczku. Rodzice nie zawsze są odpowiedzialni, większość z nich popadła w alkoholizm nie umiejąc sobie poradzić z codziennymi problemami. Turyści chętnie do nas przyjeżdżają, w końcu jesteśmy w górach, lecz nie mamy z tego dużego zarobku. Zlitowałam się nad chłopczykiem i wzięłam go do domu.
- Jak masz na imię? – zapytałam.
- Kuba – odpowiedział mały chłopczyk. Wzbudził we mnie macierzyńskie uczucia. Takie małe dziecko puszczone same na drogę, jak tak można ..
- Gdzie mieszkasz ? – odważyłam się na to pytanie. Musze tą sprawę wziąć w swoje ręce, i sprawić aby chłopak został wychowany tak jak na to zasługuje.
-Kilka ulic stąd – zaciął się na chwilkę, nie dziwie mu się, przecież jestem obca.- na ulicy Komediantów.
Ahhh. To wszystko wyjaśnia. W Malowniczem jest to najgorsza droga, mieszkają tam sami pijacy i gwałciciele, rabusie i narkomani. Ludzie tam z domów robią rudery. Powybijane okna, wyrwane siłą drzwi, wiele z nich umiera na ulicy, jak nie naturalnie to zostają zamordowani. Władze nie chcą z nimi mieć nic wspólnego. Boją się ich, mówią, że to zaraza, sami się wyniszczą, wtedy oni tam wejdą i zrównają wszystko równo z ziemią. Przyglądam się chłopakowi. Ma źle obcięte krótkie czarne ze smoły włosy, brudna twarz i ręce, potargane ubrania. A jednak w tych niebieskich oczach czai się chęć życia i przetrwania. Nie mam nic cennego w domu, ale od razu mu zwracam uwagę, że nie życzę sobie żeby mnie okradł. Tak wiem co o tym myślisz, pogadaj sobie i tak nic to nie da. A jednak zaskoczył mnie.
- Ja nie kradnę ! – zawołał hardo.- Ja potrzebuje tylko pomocy, i wiem że pani mi może pomóc. Słyszałem o pani dokonaniach, jak pomagała pani ludziom ledwo uchodząc z życiem. Wiem, że nie zasługuje na pomoc. – uklęknął ze łzami w oczach.- ale ja panią błagam !
To prawda co on mówił, ale nie wiem. Po prostu jak to powiedział zatkało mnie. W czym ja mu mogę pomóc ? Ja .. no tak nie opowiedziałam Ci w końcu o sobie. Byłam na misji w  Afganistanie. Byłam żołnierzem, ale zamiast walczyć dbałam o ludność cywilną. Raz w jednym maleńkim domu ukrywaliśmy się przed bombardowaniem. Tuliłam do siebie czteroletnie dziecko. Nazywała się Samanta. Jej rodzice zostali wcześniej zamordowani. Uznałam za sprawę honorową to, że muszę się tym dzieckiem zająć, odnaleźć jej dalszą rodzinę. Nie udało mi się. Zmarła. Rakieta trafiła w mieszkanie obok naszego. Mimo, że okrywałam jej ciało moim nie dałam rady jej uratować. To była moja największa klęska. Nie mogłam się z tym długo pogodzić. Dlaczego akurat ona a nie ja ? Mieszkanie  zawaliło się na nas, poczułam ogromny ból. Samanta została raniona ostrym kawałkiem metalu który spadł ze stropu, nie miałam szansy jak ją przed tym ochronić, przebił ją pode mną. Rana była zbyt poważna. Nic nie mogłam zrobić więcej. Zaczęłam płakać i przepraszać, że ją zawiodłam. Ale ona mimo tego że miała na wylot przebite ciało, od jednego biodra do drugiego uśmiechnęła się, była w szoku, nie czuła jeszcze ból. Powiedziała
- Dziękuję za wszystko. Idę teraz do mamusi, czeka już na mnie.
Zmarła po tych słowach, na ustach miała uśmiech, a ja klęczałam w kałuży krwi i szlochałam. Odnaleźli mnie kompani, zabrali do szpitala, miałam złamane obie nogi. Generał widząc mój stan odesłał mnie do domu, i zalecił wizyty u psychologa. Długo nie umiałam się pozbierać po tym co się stało. Wiele nocy nie przespanych, płaczu i złości. Widząc tego chłopca tu w górach w bezpiecznym miejscu, bez wojny, bez zagrożenia rakietami czy nagłym atakiem żołnierzy postanowiłam dać sobie szansę. Musiałam się nim zająć pomóc, winna byłam to Samancie. Przytuliłam Kubę mocno do siebie i obiecałam, że dam z siebie wszystko. Pierwsze co zrobiłam to kazałam mu iść się porządnie umyć, pokazałam gdzie łazienka, dałam mu czysty ręcznik i pobiegłam szybko do sklepu obok, gdzie były ubrania. Tak zostawiłam go samego w domu. Zaufałam mu. Kupiłam na oko kilka koszulek, bieliznę i spodenki. Ekspedientka dodała gratis 5 par skarpet. Dziwnie się na mnie patrzyła. W  sumie nie ma co się jej dziwić, kobieta podchodząca pod 40stke bez męża i dzieci, nagle tak od tak kupuje chłopięce ubrania. Podziękowałam jej, zapłaciła i wyszłam ze sklepu. Jak wróciłam Kuba jeszcze się mył. Zapukałam, pozwolił mi wejść, dałam mu na szafkę parę spodni, koszulkę, bieliznę i kapcie które miałam zapasowe schowane w szafce.
- Mam nadzieję, że będą pasować - zaczęłam.- Przepraszam za damskie klapki, ale nie mam innych.
- Dziękuję – zawołał gdy wychodziłam z pomieszczenia. Uśmiechnęłam się do siebie, i  dopiero wtedy przypomniałam sobie o kompocie który gotowałam. Jak  głupia leciałam szybko do garnka, ale było już za późno. Jabłka stały się jedną wielką papką, a piec był cały zalany białą pianą, aż cud, że  ogień nadal się palił pod garnkiem. Pokręciłam tylko głową i zostawiłam to wszystko jak było i zajęłam się szykowaniem jedzeniem. Posmarowałam nam chleba i wyciągnęłam całe pudełko parówek. Nakryłam do stołu i czekałam na niego.
- Może być ? – zapytałam wskazując  na jedzenie. Pokiwał tylko głową i zabrał się do jedzenia. Starał się jeść kulturalnie, jednak jego wygłodzony żołądek nie dawał szans rozsądkowi. Najadł się do syta, wyjadając wszystko co do ostatniej okruszki, szkoda mi było tego małego chłopca. Nie zasłużył sobie na taki los. Ubrania wisiały na nim jak na patyku, ale nie narzekał. Podszedł, usiadł mi na kolanach i przytulił się do mnie. Zaczęłam go głaskać uspokajająco po główce. Po chwile zorientowałam się  że mały smyk poczuł się bezpiecznie i zasnął w moich ramionach. Był wtedy taki bezbronny. Wiedziałam, że przed nami wiele przygód, wiele zmartwień i smutków, ale też i radości. Zasnęłam tak z nim na tym krześle z przekonaniem o naszym wspólnym zwycięstwem.


Julita Nowakowska 

Pięć deka sapientium

Deszcz, srebrny i drobniutki bezgłośnie osiadał na szybie auta, a potem, mikroskopijne kropelki spływały w dół, rysując na szkle niedbałe esy-floresy.  Odtwarzacz mruczał cicho, po raz enty radując uszy Mileny ulubionymi dźwiękami zespołu Milky Chance. Miała okropną chęć na papierosa, ale nie było mowy o paleniu w aucie. Gosia spała z tyłu, zakopana w polarowy kocyk, przytulając do policzka dużą szmacianą lalkę o imieniu Buba. Gdzieś tam nad horyzontem szarobure niebo przejaśniało się, wypuszczając spod ciężkich chmur nieśmiałe złote niteczki.
Na pewno się rozjaśni, na pewno, przecież jedziemy na południe – Milena  w myślach zaklinała pogodę. – Nie chcę, żeby mi deszcz, nawet najdrobniejszy przeszkadzał w rozpakowywaniu auta… No i Gośka zacznie marudzić.
Na liczniku od dobrej godziny widniała ta sama prędkość, chociaż Milena najchętniej wcisnęłaby gaz do dechy, żeby jak najszybciej być na miejscu.  Wielkie Nigdzie. Będą mieszkać w Wielkim Nigdzie. Ulica Leśna 7. Tylko raz tam była, kiedy po wielu nieprzespanych nocach, biciu się z myślami, przekonywaniu Gosi, rozważaniu wszystkich za i przeciw zdecydowała, że wyjeżdża.  To było najlepsze wyjście. Jedyne z możliwych, jeśli chciała żyć spokojnie, bez wiecznej nerwówki, oskarżeń i krytyki. Najważniejsze, że w tym Nigdzie czekał na nią dom, miała nadzieję, że wyremontowany, jak obiecał ojciec, praca i szkoła dla Gosi. No i miała pieniądze! Całe mnóstwo pieniędzy po sprzedaży siedliska nad Serwami.
Wszystko zaczęło się sypać po śmierci mamy, choć Milena wtedy tak tego nie postrzegała. Mama odeszła niespodziewanie, kiedy Milena była w połowie drugiej klasy liceum. Tak nagle i niepotrzebnie. Uparła się, że posprząta stryszek, choć do Wielkanocy było jeszcze daleko. Wieczorem razem oglądali jakąś niemądrą komedię w telewizji. A rano obudził Milenę okrzyk przerażonego taty.  Mama leżała w pościeli nieruchomo, ledwie mogła mówić. Zresztą, żeby usłyszeć jej niewyraźnie wyszeptane słowa, trzeba się było nisko nad nią pochylić. – Nie mogę …, Olgierd, … wylew, …pogotowie… Po minie taty Milena zorientowała się, że podejrzewa to samo, chyba był nawet pewien diagnozy, postawionej bełkotliwie przez mamę. Pogotowie miało przyjechać w ciągu piętnastu minut. Przez ten czas tata siedział na poduszce, obok maminej głowy, gładził ją po gęstych kruczoczarnych włosach, powtarzając:  Wandusiu, będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. Położymy cię u Witka, na neurologii, tam się tobą doskonale zajmą. Pamiętaj, że jesteś dla nas najważniejsza, że cię kochamy.
Milena nie potrafiła siedzieć bezczynnie. Biegała po całym domu, zbierając rzeczy mamy, potrzebne jej do szpitala – nową granatową piżamę z błękitnymi lamówkami, srebrną kosmetyczkę, wygodne kapcie, szlafrok… Biegała, starając się nie myśleć, co dalej? Bała się najgorszego, paraliżu, niepełnosprawności mamy, konieczności znalezienia kogoś do opieki, bo przecież tato ma gabinet, a ona szkołę. Szybko znalazła rozwiązanie – przecież może przychodzić pani Bronisława! I tak przychodzi od czasu do czasu – a to dywany potrzepie, a to okna umyje, ogródek wypieli, nawet kosiarkę nauczyła się obsługiwać. Będzie trzeba, to pani Bronia przyjdzie nawet codziennie. Nie musi pijusa w domu pilnować! I tak pożytku z niego nie ma żadnego. Odkąd, układając komuś dach, spadł z niego tak niefortunnie, że w kilku miejscach połamał nogę i mimo rehabilitacji mocno na nią utykał, zaczął pić. To była jego recepta na nieprzydatność.
Po południu mama, już w szpitalu, straciła przytomność i nie odzyskała jej przez tydzień, do śmierci. Milena na całe lata wypchnęła z pamięci tamten czas. Nie chciała pamiętać. Początkowo drażniły ją fotografie, które tata powyciągał z albumów, dał do powiększenia i oprawy i porozwieszał w salonie. Na jednej oni we trójkę nad morzem, ze stopami w wodzie. Mama, szczupła i zgrabna, w jednoczęściowym kostiumie – mimo doskonałej figury uważała, że skoro ma się dziecko, to nie wypada ubierać się, jak nastolatka – tata we wzorzystych bermudach, wpatrzony w mamę, a między nimi ona, Milena, kurczowo trzymająca oboje rodziców za ręce. Na innej rodzice – radośni, uśmiechnięci, szczęśliwi – to było ich zdjęcie ślubne. Mama w długiej, prostej sukni i delikatnym stroiku na głowie, trzymała w dłoniach bukiecik konwalii, nie chciała wyzywającej wiązanki, i tata z lekko przechyloną głową, jak zwykle z zachwytem wpatrzony w mamę. Ale najpiękniejsze było zdjęcie portretowe mamy, tata powiesił je obok kominka – mama roześmiana, z rozwichrzonymi włosami, przytrzymywanymi apaszką w grochy, zapatrzona w kogoś lub coś wzrokiem pełnym szczęścia. Potem przywykła do tych zdjęć i kiedy minął pierwszy, szarpiący serce ból, przechodząc przez salon, kiwała dłonią do tej postaci w groszkowej apaszce na włosach i wołała cześć, mamo!
Stanowili dziwną rodzinę. Rodzinę bez rodziny właściwie. Mama wychowywała się w domu dziecka. Po osiągnięciu pełnoletniości otrzymała w charakterze wiana mnóstwo dobrych słów, zapewnień o przyjaźni, trochę pieniędzy i klucze do wynajętego przez dom dziecka pokoju przy rodzinie. Nie narzekała. Uważała, że otrzymała bardzo wiele, a mając urodę, radość życia, pęd do nauki, zwojuje świat. Niedługo pomieszkała w swoim samotnym pokoiku – zdecydowała się na studiowanie stomatologii w Łodzi. I tam się z tatą poznali. Wanda, zajęta nauką, zaliczeniami, kolokwiami, czasem spotykająca się ze znajomymi z roku, nie zwracała uwagi na wysokiego szczupłego studenta z równoległej grupy, który snuł się za nią, jak cień. Zauważyła go dopiero, gdy zdjął ją z płotu, przez który uciekała przed zbyt natrętnym adoratorem. Podartą, odsłaniającą aż po pachwiny  zgrabne nogi spódnicę, troskliwie przykrył własnym swetrem, po czym, pochwyciwszy zawstydzoną dziewczynę na ręce, zaniósł ją do akademika. Od tej chwili stali się nierozłączni.
Wanda niczego nie wiedziała o swoim pochodzeniu. Ot, po prostu, wyjaśniono jej w domu dziecka, ktoś kiedyś zostawił maleństwo w kartonowym pudełku na schodach bidula. Dzieciątko było ubrane skromnie, choć czysto, a obok niego do pudełka włożono kartkę z informacją: „dziewczynka ma na imię Wanda, na nazwisko Borzęcka. Nie była chrzczona”.
Rodzice taty żyli, ale tak bardzo zajęci sobą i łączącym ich uczuciem, że często zapominali, iż sprowadzili na świat dwóch synów, Olgierda i Gustawa. Owszem, wychowali ich, wykształcili, ale tak, jakby mimochodem, przy okazji, pomiędzy jednym spazmem zachwytu nad sobą, a drugim. Ukontentowani ułożeniem sobie przez synów życia, choć tak naprawdę niewiele ich to obchodziło, bo dla siebie najważniejsi byli oni sami, zamieszkali w Krakowie, kontaktując się z synami tylko okazjonalnie. Gustaw niewiele lat po ślubie otrzymał propozycję pracy naukowej w Kanadzie i przeniósł się do Toronto wraz z całą rodziną. Bardzo szybko wszyscy doszli do wniosku, że z Polską, prócz Olgierda, nic ich nie łączy, a jeśli Olgierd zamierza utrzymywać kontakty rodzinne, to niech do nich przyleci. Olgierd nie poleciał.
Rodzice, pozbawieni prawdziwych domów rodzinnych, spożytkowali wszystkie swoje siły, uzbierali sporą kwotę, resztę dopożyczyli po znajomych i zbudowali sobie całkiem pokaźny dom na przedmieściu. Tu miało się skupiać ich życie małżeńskie, tu miały im się rodzić dzieci. Urodziła się tylko Milena. Dziewczynka kończyła podstawówkę, kiedy rodziców stać już było na otworzenie prywatnego, nowocześnie wyposażonego gabinetu dentystycznego we własnym domu. Nie przerywając pracy na państwowych posadach, popołudniami na zmianę przyjmowali pacjentów, których było coraz więcej i więcej. Doktorostwo Kasperscy szybko stali się znani w mieście, dzięki swojej dokładności, solidności i niezbyt wysokim cenom za usługi. Warto było przyjechać nawet z drugiego końca miasta, ryzykując tłok w autobusach lub wysokie kwoty za przejazd taksówką, by spotkać się ze zrozumieniem, przyjaznym przyjęciem, serdecznością i wyjść z gabinetu Kasperskich z przeświadczeniem, że się było ich najważniejszym pacjentem, a usługa przez nich wykonana jest najwyższej jakości.
Życie Mileny w tamtym czasie skupiało się na nauce i uczuciu do Krzyśka Rudnickiego, który był jej kolegą z klasy i zarazem pierwszą i największą miłością. Miłością na całe życie, oczywiście. Już w pierwszej klasie liceum oboje wiedzieli, że studiować będą w Warszawie, w duchu licząc na to, że wydostawszy się spod rodzicielskiej kurateli, zamieszkają razem, jak małżeństwo i będą robić to, co ich nęciło swoją tajemniczością i niemożnością wypróbowania, póki mieszkało się z rodzicami. Milena, po mamie śniada i ciemnowłosa, drobna i zgrabna i Krzysiek o szarozielonych oczach i bujnej ciemnoblond czuprynie, stanowili niezwykle malowniczą parę. Zakochani i zapatrzeni w siebie byli przedmiotem zazdrości kolegów – bo nie dość, że tacy piękni, nie dość, że tacy w sobie zakochani, to jeszcze ich stać na wszystko. Tak się przynajmniej zdawało ich przyjaciołom, którzy wiedzieli o prywatnym gabinecie Kasperskich i ojcu Krzyśka, który pracował jako mechanik na statkach i z dalekich oceanicznych podróży przywoził, ich zdaniem, walizy wypakowane dolarami. Rzeczywistość, jednak, była trochę inna. Owszem, rodzice Mileny nie żałowali jej niczego, co ich zdaniem mogło jej pomóc w wypracowaniu godnej i zasobnej przyszłości; na kaprysy musiała jednak zarabiać: a to sprzątając gabinet po ostatnim pacjencie, a to odkurzając całe kilometry półek z książkami, czy znów pracując w ogrodzie, pełnym pachnących bujnych roślin. Krzysiek, obarczony dwójką młodszego rodzeństwa i niezwykle wprost oszczędną mamą, wiele czasu spędzał na odrabianiu lekcji z Marzenką i Piotrkiem, na odprowadzaniu ich na zajęcia dodatkowe, czy taszczeniu do domu potężnych zakupów oraz w pomocy mamie w tworzeniu z niczego czegoś do jedzenia.
Słońce na południowym niebie rozlewało się coraz szerszą wstęgą, drobne, rozproszone błyski osiadły na zamkniętych powiekach Małgosi i obudziły dziewczynkę.
- Aaaaaaaaaaaaaale pospałam – Gosia przeciągnęła się, aż chrupnęły jej delikatne kostki. – Gdzie jesteśmy, mamuś?
- Jeszcze spory kawałek drogi przed nami. Zgłodniałaś? – Milena ostrożnie obejrzała się na córkę. Śmieszny stworek z tej Gosi. Po czarnej matce i ojcu blondynie otrzymała szarobure oczy, ciemną cerę i rude włosy, rozczochrane po śnie niemożliwie.
- Gośka, przygładź się trochę. Za chwilę będzie parking, zatrzymamy się i zjesz. A ja rozprostuję nogi i zapalę – ucieszyła się w duchu.
-A masz twarde jajka? I sałatkę?
Jajka na twardo i sałatka jarzynowa, to były potrawy, które Gosia, nieprzepadająca za jedzeniem, mogła pochłaniać w dowolnych ilościach. Milena musiała się ostro napracować, by przekonać córkę do rozmaitych wersji sałatki, do której pakowała wszelkie dostępne warzywa. Na widok samych warzyw, plasterków pomidora, czy ogórka na kanapce, Gosia dostawała dreszczy, krzywiła się i głośno protestowała przeciwko przyjmowaniu witamin w postaci naturalnej. W sałatce, suto okraszonej majonezem, przełykała bez większych protestów nawet znienawidzoną rzodkiewkę.
W zatoczce pod lasem, przy szosie, z jednej strony opartej o ciemny wysoki las, biwakowała już jakaś starsza para i dwoje dzieci. Mogę się tu bezpiecznie zatrzymać. – pomyślała Milena, ustawiając auto przodem do wyjazdu z parkingu. Z lodówki turystycznej wyjęła pudełko z obranymi już i pokrojonymi w cząstki jajkami na twardo, walcowaty błękitny pojemniczek z sałatką i plastikowy widelczyk.
-Daj no łapy, moja panno, trochę je przetrzemy – podała córce wilgotną chusteczkę z pakietu. Gosia powąchała dłonie. – Ale nie śmierdzą, znaczy czyste – zaprotestowała dziewczynka. Nie słysząc reakcji matki, posłusznie wytarła ręce i z głębokim westchnieniem rozkoszy zabrała się za jedzenie. Milena wyjęła termos z kawą, nalała trochę gorącego płynu do kubeczka i z kieszeni bluzy wyciągnęła paczkę papierosów. Gosia spojrzała na matkę z naganą.
- Dziadzio nie lubi, kiedy palisz. – stwierdziła mentorsko.
- Dziadzia tu nie ma, więc nie ma nic do gadania. – burknęła Milena niepedagogicznie i zaciągnęła się z rozkoszą cienkim mentolkiem. A nawet, gdyby był, to od dawna w nosie mam jego opinie. – pomyślała złośliwie. – I on dobrze o tym wie.
Pogoda poprawiła się znacząco. Zbliżało się południe i słońce przypiekało coraz mocniej. Zapakowawszy bagaże do auta, Milena obłożyła Małgosię książeczkami, a na wierzch położyła zdobyty w antykwariacie elementarz Falskiego. Gosia od września miała iść do szkoły, nie zaszkodzi, jeśli się trochę poćwiczy w czytaniu.
-Będę się nudzić, mamo…- zamarudziła dziewczynka.
- Poczytaj sobie o Zdzisiu i zielonym misiu. A potem możesz obejrzeć tę drugą książeczkę o państwie lalek. – zaproponowała Klaudia. – Tam są śliczne obrazki. Takie, jak lubisz. I może uda ci się coś przeczytać?
- A co ty będziesz robić?
- Muszę uważać przy prowadzeniu auta. I przy tym pomyślę sobie.
- Na przykład o tym, gdzie będziemy mieszkać? – chciała wiedzieć dziewczynka.
- Gdzie będziemy mieszkać, to ja wiem, córciu. Pomyślę o tym, jak się tam najlepiej urządzić. Żeby nam razem dobrze było.
Malutkie mieszkanko na Pradze, jeden pokoik i niewielka kuchnia w zupełności wystarczyły zakochanym. Oficjalnie, pan Kasperski wynajął je dla córki, nie wiedząc o tym, że służyć ono będzie ciekawym siebie i wspólnego życia młodym. Krzysiek miał miejsce w akademiku, jego mama uznała, że nauka wymaga wyrzeczeń i za nic nie chciała uszczuplić zasobów, gromadzonych przez męża dla takich fanaberii, jak wynajęte mieszkanie, czy choćby stancja. Początkowo Krzysiek nawet trzymał swoje rzeczy w pokoju, dzielonym z trzema kolegami z roku, ale wkrótce okazało się to niewygodne, gdy u Kaliny zaczął szukać skarpetek odpowiednich do garniturowych spodni, a te leżały wciśnięte w kąt półki w studenckim pokoiku. Przeniósł zatem cały swój dobytek na Pragę, spokojny, że miejsce w akademiku, opłacane przez mamę, zawsze na niego czeka.
Młodzi, nieustająco zauroczeni sobą i spragnieni siebie, często zapominali o jedzeniu, o zabraniu kanapek na uczelnię, czasem tonęli w zwałach niepopranych ubrań. Z czasem też zaczęli się spierać o przydział domowych obowiązków – najczęściej obojgu w tym samym momencie nie chciało się sprzątać, ani gotować. W rezultacie lądowali w łóżku, nieodmiennie zafascynowani sobą i zakochani.  Na efekty nie trzeba było czekać. Na drugim roku okazało się, że Milena jest w ciąży.
- Ale po co od razu ślub? – protestowała pani Rudnicka. – To nie średniowiecze! I tak wiem, że mieszkacie razem, więc ślub niczego nie zmieni. – upierała się. Pewnie, trudno jej było podjąć jakąkolwiek decyzję, wesprzeć dzieci, bądź odwieść ich od pomysłu ożenku. Pan Rudnicki akurat przebywał na morzu i nie wiadomo było, kiedy wróci. Zwykle wypływał na pół roku, osiem miesięcy, a tym razem jego rejs dopiero się rozpoczął.
- Mamo, moje dziecko będzie miało ojca, takiego prawdziwego! Nie chcę, żeby kiedyś miało do mnie żal, że jest bękartem. – wyjaśniał matce Krzysiek. – Zresztą już postanowiliśmy. Ślub będzie. Na razie cywilny, a kościelny za jakiś czas.
- Jak tam sobie chcecie. – burknęła pani Rudnicka. – Trzeba będzie, to pomogę, ale uważam, że skoro tylko cywilny, to nie ma co się wysadzać na jakieś huczne weselisko.
- Nie planujemy wesela, proszę pani. – wtrąciła się Milena. Rozmowa odbywała się w mieszkaniu Rudnickich. Ojca Milena powiadomiła wcześniej. Nie był zachwycony. Odebrał od córki solenną obietnicę, że studiów nie przerwie i obiecał, że opłaci opiekunkę do dziecka. – Wystarczy obiad dla rodziny. – Milena nie miała odwagi spojrzeć w oczy przyszłej teściowej. Czuła, że ta obwinia ją o zmarnowanie młodości i dalszego życia jej pierworodnego. Dlatego też odzywała się z rzadka i prawie niesłyszalnie. To Krzysiek z matką uzgadniali szczegóły. Ślub miał się odbyć szybko, by, jak to określiła dowcipnie pani Rudnicka, Milena nie musiała stawać przed urzędnikiem USC z „cieknącym cyckiem”.
- Co to za kobieta była na naszym ślubie? – zapytał Kalinę młody małżonek, kiedy po uroczystości i nijakim, nudnym obiedzie rodzinnym wrócili do domu Kasperskich. Pozwolili sobie na chwilę odpoczynku od zajęć, do Warszawy wybierali się dopiero w poniedziałek o świcie.
- Nie zwróciłam uwagi. – wzruszyła ramionami świeżo upieczona pani Rudnicka, zdejmując turkusową suknię z kapturem, którą na ślub sprawił jej ojciec. Milena marzyła o białej, ale pani Rudnicka ostro zaprotestowała twierdząc, że biel jest dla niewinnych. Przypomniała też Milenie, że mowy nie ma o welonie. Ona się nie zgadza, nie będzie świecić oczami za „brzuchatą” synową, przystępującą do ślubu, jak dziewica. – O jakiej kobiecie mówisz? – Milena zastygła prawie naga, dzierżąc w dłoni wiązankę ślubną z drobnych purpurowych różyczek. – Co mam z nimi zrobić? Do wazonu, czy zasuszyć?
Krzysiek rozłożony wygodnie na panieńskim łóżku Mileny, leniwie zaplótł ręce za głową i przeciągnął się, aż mu w kościach chrupnęło. – Jakaś kobieta. Wystrojona, jak na przyjęcie. Stała w urzędzie niedaleko twego ojca, a potem poszła za nami aż pod restaurację.
Ta kobietą „do pomocy” została pani Bronia, namówiona przez tatę Kasperskiego. Długo się namyślała, aż wreszcie uznała, że Mietek, pozbawiony jej dochodów, mniej będzie miał na wódkę i może nie będzie się tak często upijał. Zresztą, pan Kasperski obiecał zaglądać na Ułańską, do domu pani Broni i ewentualnie trochę Mietka „wychowywać”, a przynajmniej przywoływać do porządku.
Małgosia urodziła się malutka, ale zdrowa. Poród był nadzwyczaj krótki. Milena nie odczuwała żadnych bólów, a na pewno nie takich, przy których chce się krzyczeć. Ot, trochę ją bolało co jakiś czas, ale nie na tyle, żeby nie odczuwała głodu. Poprosiła o jajko na twardo, zjadła je ze smakiem, zagryzając kawałkiem chleba z prywatnej piekarni i… chlup! Gosia już była na świecie. Milena potem często żartowała, że to zamiłowanie Gosi do „twardych jajek” wzięło się z jej, Mileny, przedporodowego śniadania.
Zgodnie z obietnicą, daną ojcu, Milena studiów nie przerwała. Młodzi Rudniccy zamienili mieszkanko na większe, pani Bronia zamieszkała z nimi, tylko na soboty i niedziele jeżdżąc do domu. W ciągu tygodnia spokojnie i sumiennie zajmowała się maleństwem, karmiąc je z butelki, gdyż Milenie pokarmu starczyło zaledwie na pięć dni po porodzie.
Po niespełna roku od narodzin Małgosi, Krzysiek poprosił żonę o poważną rozmowę. Przyznał się, że jakiś czas temu przerwał studia, gdyż nie potrafił znieść świadomości, że jego rodzina jest utrzymywana przez teścia. Znalazł sobie pracę w prywatnym warsztacie samochodowym, będzie zarabiał całkiem przyzwoite pieniądze i to z tych pieniędzy, a nie przysyłanych od taty Kasperskiego, będą żyć. Milena była zaskoczona decyzją męża i odczuwała wielką przykrość na myśl, że Krzysiek tak ważne decyzje podjął bez konsultacji z nią. Krzysiek nie rozumiał rozgoryczenia żony. – Przecież to dla was, dla Gosi, dla nas wszystkich. Chcę być mężem i ojcem, a nie czyimś utrzymankiem. – tłumaczył. – Ty, Mila, skończysz studia i przejmiesz Gosię, a wtedy ja podejmę naukę. Może zmienię kierunek?- rozmarzył się. – I pani Bronia nie będzie nam potrzebna. Po co nam obcy człowiek w domu? – uspokajał ciągle nieprzekonaną Milenę.
Milenie jednak się takie rozwiązanie nie podobało. Widziała, jak Krzysiek pali się do tej pracy w warsztacie i jak nagle zobojętniały mu studia. – Ale studiowanie było naszym wspólnym marzeniem… - próbowała się targować. – Razem zaczęliśmy naukę i mieliśmy ją razem skończyć…, Krzysiu nie tak to sobie wyobrażałam…. E, bo ty zawsze czepiasz się drobiazgów. – Zniecierpliwiony Krzysiek wzruszył ramionami. – Czy zawsze tak musi być, jak ty chcesz? A co za różnica, kiedy które z nas skończy studia? A może ja wcale nie chcę studiować?
- Krzysiek, nie denerwuj mnie! – Milena złapała męża za rękę. – Patrz na mnie i słuchaj: ja nie chcę mieć męża robola. Upapranego w smarach i z przekrwionymi oczami od oparów benzyny. Nie zgadzam się na to! Nic się tacie nie stanie, jeśli jeszcze trochę nas podtrzymuje. Ma pieniądze, stać go. A kiedy skończymy studia i zaczniemy pracę, wtedy będziemy mu sukcesywnie zwracać, dobrze? – Liczyła, że takim mądrym, w jej odczuciu, rozwiązaniem, udobrucha męża.
- Ale tu już nie ma albo-albo, Mila. Studia już przerwałem, a pracę zaczynam od wtorku. Nie mogę wykiwać Waldka. Długo o tę pracę zabiegałem i nagle co? Mam wziąć nogi za pas, bo mi żona nie pozwala? No, daruj, kochanie, ale tego nie zrobię. Słowo, to słowo!
- Mamoooooooooooooooo. – zamarudziła Gosia. – Już mi nogi zdrętwiały od tego siedzenia. Daleko jeszcze? I książka mi się już znudziła. Pobawiłabym się.
- Córcia, twoje zabawki są w kartonie w bagażniku. I przecież wiesz, jest tam ich tylko trochę. Reszta przyjedzie dużym transportem, po niedzieli, razem z meblami i całą resztą. Wytrzymaj, moja dzielna dziewczynko, to już naprawdę niedaleko, tylko pięćdziesiąt kilometrów. Powyglądaj sobie przez okno. Zobacz, jak tu ładnie, tyle pagórków i górek. Jakie śliczne hortensje w ogrodach. Widziałaś te niebieskie?
Faktycznie, okolica zrobiła się piękna. W wioskach nieduże domki, okolone zadbanymi ogródkami, pełnymi kwiatów. Hortensje, róże, nasturcje, floksy, żółte, brązowo nakrapiane naparstnice… Tu i ówdzie dawały się widzieć okazałe perukowce, które Milena wyjątkowo lubiła za ich przytulną puchatość i ciekawy kolor. Droga wiła się raz w górę, raz w dół, na łeb, na szyję. Błękitne niebo, upstrzone z rzadka drobnymi obłoczkami, otwierało się nad ziemią, jak bajeczny parasol. Pięknie tu było, choć Milena nie pamiętała, że aż tak bardzo.
Wielkie Nigdzie przywitało podróżniczki mocno zakurzoną ulicą, po której z dużą prędkością przejechał ciemnozielony jeep, znikając za zakrętem. Milena zatrzymała auto w niewielkiej zatoczce przy wejściu na czyjąś posesję i ze schowka wyciągnęła kartkę z rozrysowanym przez ojca planem dojazdu. Aha, jeszcze dwa kilometry prosto, do następnego zakrętu i zaraz za nim skręcić ostro w prawo, w leśną drogę. – czytała ojcowe zapiski. – Leśna droga, ciekawe… czy tam istnieje jakieś życie, czy też będziemy w tym lesie jedynymi dwunożnymi mieszkankami? – zastanawiała się pełna obaw. -Teraz już za późno na strachy. Zgodziłaś się za psa, to szczekaj, Rudnicka. Wyjścia nie ma.
Życie pokazało, że warsztat był tylko przystankiem w Krzyśkowych planach. Otóż, nagle pojawił się jego dawny kolega z podwórka, Rysiek, który też niby przyjechał do Warszawy na studia, ale rzeczywistość okazała się tak ciekawa, tak pochłaniająca, tak zachwycająca i pełna wspaniałych niespodzianek, że na naukę już nie starczyło czasu. Rysiek w zasadzie pojawił się tylko w opowieściach Krzyśka. W Warszawie był już dość dawno temu, ale nieźle się zakręcił i teraz jest w Stanach. Doskonale sobie tam radzi i zaprasza Krzyśka do siebie. O, nawet zaproszenie przysłał!
-I co, ty się do Stanów wybierasz? – słowa z trudem przechodziły Milenie przez wyschnięte gardło. – A my? Co z nami? Jak możesz? Ani mieszkania swojego, ani mebli, żyjemy na cudzym, ja kończę studia, a ty nas zostawiasz? W imię czego? Dla kogo?
Nie gorączkuj się, Mila, tylko słuchaj. – Krzysiek rozsiadł się wygodnie na cudzej kanapie i nie zważając na obecność Gosi w pokoju, zapalił papierosa. – Gośka, a ty idź do siebie, tatuś z mamusią muszą poważnie porozmawiać.
Och, jak nienawidziła tych „poważnych rozmów”! Zawsze zwiastowały jakieś zmiany w życiu i to niekoniecznie zmiany na lepsze! Bała się tych rozmów, które rozmowami nie były, a jedynie monologami Krzyśka, w których przekonywał ją do swoich racji. Nieważne, co miała mu do powiedzenia, nieważne, jak protestowała, czy nie wyrażała zgody, i tak zawsze postąpił po swojemu, zrobił, jak sobie zaplanował. Te „poważne rozmowy” miały być jedynie dowodem na to, że chciał się z żoną dogadać, przedyskutować problem. Ostatnie słowo zawsze należało do Krzyśka.
Na nic zdały się prośby i argumenty, wytaczane przez Milenę, przeciwko wyjazdowi do Stanów. Krzysiek już postanowił. Tak po swojemu, egoistycznie. Dopiero wtedy do Mileny dotarło, że jej mężowi z reguły nie zależało ani na niej, ani tym bardziej na Małgosi. Wcześniej niejednokrotnie zauważała tę Krzyska koncentrację na samym sobie i własnych potrzebach, ale, zakochana do nieprzytomności, nie zwracała na to uwagi, przechodziła do porządku dziennego, karmiąc się nadzieją, że to tylko chwilowe, że „on tak nie ma”, a tylko „miewa”. Niestety, tym razem Rysiek i jego pomysł okazał się ważniejszy od wszystkiego.
- Nie narzekaj. – uspokajała Milenę pani Rudnicka. – Dla was to robi, dla rodziny. Myślisz, że gdyby was nie kochał, nie chciałby poprawy waszego życia? Jeśli będzie ci trudno, zawsze możesz Gosię na trochę do nas podrzucić. Tylko, że do Szczecina, tam się przenosimy.  Dom tam kupujemy i dla Gosi zawsze się jakieś miejsce znajdzie.
- Jakieś miejsce? – Milena podniosła głos. – Co znaczy jakieś miejsce? Miejsce dziecka jest przy rodzicach, a skoro tatuś raczy dziecko opuszczać, to jest jeszcze mama, ja jestem i nie zamierzam Gosi nikomu podrzucać! A tatuś, jeśli kocha żonę i dziecko, nie opuszcza ich ani na chwilę.
- Jak sobie chcesz. – pani Rudnicka wzruszyła ramionami. – Ja proponowałam.
Łzy zalewały Milenie oczy, gdy starała się patrzeć na unoszący się do Chicago samolot. Niewiele widziała, kołysząc marudzącą Małgosię w wózku. – Boże, gdzie jesteś? – krzyczało coś w Milenie. – Dlaczego pozwalasz mu nas opuścić? To tak ma być? To ma być lepiej? Przecież on się nawet nie zatroszczył o to, gdzie będziemy mieszkać, czy mnie na to mieszkanie będzie stać? I Jak sobie mam poradzić z Gosią sama? Ona nie ma jeszcze roku!
Leśna 7. Zza gęsto rosnących iglaków wyłonił się solidny, bejcowany na brązowo płot, a w nim furtka. Tuż przy niej Milena zatrzymała auto i lekko potarmosiła przysypiającą ze zmęczenia Gosię.
- Córcia, patrz! Jesteśmy na miejscu! – szybko wyskoczyła z samochodu, otworzyła tylne drzwi, wypięła Gosię z fotelika i postawiła na ziemi, przy zamkniętej furtce.
- Tu mieszkamy? O, jaki ładny domek! – zawołała Gosia, naciskając klamkę i wbiegając na podwórko. – Mamuś, patrz! Ile drzew! Mogę pobiegać? – i już ruszyła żwawo po równiutko skoszonej trawie.
Dom był nieduży, ale sprawiał wrażenie solidnego. Obłożony drewnianymi balami, składał się z parteru i piętra. Drzwi wejściowe znajdowały się na niewielkim tarasiku, na który wychodziły dwa okna przysłonięte zazdrostkami. Dwa kolejne okna, po lewej stronie wejścia, ozdabiały białe firanki. Na tarasiku stał stół, cztery wyplatane krzesła i bujany fotel, przykryty pasiastą narzutą. Spadzisty dach pokryty był rudą dachówką, która ślicznie komponowała się z ciemną barwą drewna. Na zewnętrznych parapetach okien rozpierały się podłużne donice, z których zwisały ciemnofioletowe lobelie i białe sur finie. Ładnie, oj, naprawdę ładnie. – zachwyciła się Milena. – Postarał się ta… ojciec. O, kurczę! Ciekawe, jak się do środka dostaniemy??? Ojciec nie dał nam kluczy. No, pięknie! Co za idiotka ze mnie!
- Mamuś, chodź coś zobaczysz! – Małgosia nadbiegła znienacka i uchwyciwszy matkę za spodnie, niecierpliwie podskakiwała w miejscu. Milena niecierpliwie strząsnęła z siebie rączkę córki. – Poczekaj, kochanie, mamusia musi natychmiast zadzwonić…
- Halno, dzień dobry, proszę pani! – obcy głos dobiegł zza płotu. – Halo, tu jestem! Może pani podejść? Milena spojrzała w kierunku dochodzącego głosu i nagle, pomiędzy iglakami dojrzała blond głowę jakiejś kobiety. Obie z Małgosią podeszły szybko.
- Dzień dobry. -  Milena niepewnie odpowiedziała na powitanie. – Dobrze, że pani tu jest, bo mam spory problem.
- Wiem, klucze. – Blondynka uśmiechnęła się szeroko. – Zapraszam. Okazało się, że w płocie, między iglakami, ukryła się furtka, prowadząca na sąsiednie podwórko.
- Irena Woźniak, sąsiadka. – Nieznajoma wyciągnęła dłoń do milczącej Mileny. Małgosia, przytulona do matczynych nóg, nieśmiało spoglądała na nieznajomą panią. – Klucze są u mnie, pani tato zostawił. Dwa komplety. Czekaliśmy na was. Myślę, że może zechcecie szybko obejrzeć dom, a potem zapraszam do nas na kolację. Wszystko gorące! A w ogóle, mówmy sobie po imieniu, bo przecież przyjechałyście tu na zawsze, prawda? Twój tato niedawno do nas dzwonił, mówił, że na pewno jesteście już niedaleko, więc wstawiłam zapiekankę do piekarnika. To, co? Przyjdziecie zaraz? O, tu są klucze.
Milena oszołomiona terkotaniem nieznajomej, kiwała tylko głową. Wreszcie, jak obudzona ze snu, niemrawo wyciągnęła dłoń w kierunku sąsiadki. – Milena Rudnicka, miło mi. Dobrze, ma pani rację, zajrzymy do domu, ale nie chciałabym sprawiać kłopotu, coś tam do jedzenia w aucie mamy. A poza tym chyba są tu jakieś sklepy? Mogę zrobić zakupy.
- Dajże spokój. Wszystko ustalone, ugadane z twoimi rodzicami…
- Ja nie mam rodziców. – sztywno wyjaśniła Milena. – Moja mama od dawna nie żyje, mam tylko ojca.
- No, znowu się zapędziłam. Przepraszam, gadam i gadam, sama nie wiem, co. Nie gniewaj się. Po prostu przyjeżdżał tu mężczyzna z kobietą, mówił, że zamieszka tu córka z wnuczką, stąd myślałam, że to rodzice.
Milena milcząco pokręciła głową. Chciała odejść, zobaczyć dom, nie słuchać gadatliwej sąsiadki. Chciała odpocząć, pomyśleć. Nagle poczuła też, że bardzo chce jej się płakać. Nad sobą, Gosią, losem… Kobieta o jasnych włosach najwyraźniej to zauważyła, bo szybko podeszła do milczącej Mileny i serdecznie ją przytuliła. – Wybacz, kochanie. Znowu popełniłam niezręczność. Andrzej tyle razy mnie uprzedzał, żebym powstrzymała gadatliwość. A ja nic, tylko plotę. No, powiedz, że już dobrze?
Milena znów kiwnęła głową. – Dobrze. Pójdziemy zobaczyć dom, trochę się odświeżymy, a potem przyjdziemy. Jakoś tego wszystkiego nie ogarniam. Przepraszam. – Obejrzała się za odchodzącą kobietą. Mimo gadatliwości, nowa sąsiadka, szczupła, dość wysoka, w granatowych szortach i białym podkoszulku, wzbudzała zaufanie. Było w niej jakieś ciepło, prawda, serdeczność…
Wprost ze drzwi Milena z Gosia weszły do niewielkiego przedsionka, wyposażonego w lustro i sporą szafkę na buty, a stamtąd do przestronnego pokoju, połączonego z aneksem kuchennym. Dość duży telewizor umieszczono na ścianie. Całość podzielono umownie na dwie odrębne części, umieszczając w jednej niską kanapę ze stolikiem kawowym, w drugim, przy oknach, stół z sześcioma tapicerowanymi krzesłami. Całość utrzymana była w tonacji lawendowej, nawet na stole umieszczono doniczkę z kwitnącą lawendą. W końcu tego dużego pomieszczenia znajdował się spory pokój, odizolowany od salonu sprytnym parawanem. W pokoju ustawiono wygodny fotel pod stojącą lampą, biurko do pracy i kilka otwartych półek na książki, a także maleńki stolik na jednej nodze, akurat wystarczający na położenie książki i postawienie kubka z herbatą. Obok schodów, prowadzących na piętro, znalazła się łazienka, utrzymana w tonacji turkusa z pomarańczowymi detalami. Pod schodami znajdowało się dwoje drzwi. Jedne prowadziły do podręcznego składziku, za drugimi, schodki wiodły do piwnicy, wyłożonej białymi kafelkami i wyposażonej w mnóstwo wygodnych półek na przetwory.
Pietro składało się z trzech sypialni i łazienki, tym razem beżowej z brązem. Każdy pokój pomalowano na inny kolor: pomarańcz, wrzosowy i łososiowy. Każdy pokój miał wyjście na balkon, biegnący prawie przez całą tylną cześć domu. Znalazło się tam także miejsce na garderobę z mnóstwem szuflad, półek i wieszaków oraz malutkim, zamykanym pomieszczeniem na walizki.- Postarał się ojciec, bardzo się postarał…- pomyślała Milena zgryźliwie. – No, cóż, nie miał innego wyjścia, to w końcu on pozbawił mnie wszystkiego, co mi się po mamie należało.
Jedyną rozsądną decyzją, którą można było podjąć, był powrót do domu, do ojca. Milena zrezygnowała z wynajmowanego mieszkania i w ciągu tygodnia znalazła się w swojej panieńskiej części domu ojca na piętrze. Nie minął kolejny tydzień, a miała już pracę – prywatnej  aptece całodobowej. Oczywiście za załatwieniem pracy stał ojciec ze swoimi rozległymi znajomościami. Praca, niestety, okazała się zmianowa, więc znów pomocna okazała się pani Bronia. Ta dobra, choć zupełnie obca kobieta, przyglądała się Milenie uważnie sądząc, że ta nie widzi jej zatroskanego spojrzenia. Pani Bronia patrzyła, kiwała głową i ciężko wzdychała, ale malutka Małgosią zajmowała się, jak najlepsza babcia. Milena nie konsultowała z Krzyśkiem decyzji o powrocie do ojca. Studia już skończyła, z wyróżnieniem, i uznała, że skoro jej mąż życiową decyzję podjął sam, ona też ma do tego pełne prawo. Zresztą, w Warszawie nikt się o jej zatrudnienie nie zabijał, tu miała pracę prawie natychmiast. A że zmianową? Dobrze, że praca w ogóle była, całkiem sporo płatna, dająca możliwość nawet poczynienia niewielkich oszczędności na przyszłość. Pensja plus pieniądze przesyłane przez Krzyśka  co miesiąc na konto, dawały Milenie poczucie niezależności. Powoli godziła się z faktem, że jest tymczasowo sama. W każdym mejlu zapewniała męża, że daje sobie radę, odkłada pieniądze na ich przyszłe wspólne mieszkanie, dba o Gosię i w ogóle „dobrze jest”. Krzysiek pisał rzadziej, ale optymistycznie. Razem z Ryśkiem pracowali w grupie przygotowującej samochody do wyścigów. Praca świetnie płatna, ciężka, ale dająca wiele radości. Mieszkanie – słabe – u Polaków w piwnicy. Niby ciepło i sucho, tylko ciemno, nie było tam okien i niezależnie od pory dnia trzeba było utrzymywać sztuczne oświetlenie. Ale, to nic. – pisał Krzysiek. – Jeszcze trochę i będziemy razem. Muszę zarobić na dom dla nas, nie na mieszkanie, ale na dom. Na dobry samochód i na założenie własnej firmy.
- Mamuś, czujesz, jak tu pachnie? Wyjdź na balkon, zobacz, powąchaj! – zachęcała Małgosia. – Las nam wchodzi do ogrodu! A huśtawkę widziałaś? Jest też piaskownica! Ale super! – krzyczała dziewczynka zachwycona.
Faktycznie, ojciec pomyślał o wszystkim. W piwnicy stał karton z nowymi słoikami na przetwory, szafki w kuchni zapełnione mąką, cukrem, kaszami oraz torebeczkami, pełnymi przypraw. W kredensie – kubki, filiżanki, kieliszki, talerzyki. W szufladzie – nowy komplet sztućców. – A po co tyle tego? – zastanawiała się Milena. – Przecież moje rzeczy, reszta mebli, książki, ubrania, zabawki, przyjadą w poniedziałek meblowozem… Co się ten ojciec tak wysadził? Czyżby miał na sumieniu coś więcej?
Te pełne zaciekawienia rozmyślania Mileny przerwał dzwonek komórki. „Ojciec”. – Halo, słucham. – odezwała się lekko chrypliwie. – Córcia? No jak? Jesteście na miejscu? Wszystko w porządku? Jak Małgosia? Dobrze? Panią Irenkę spotkałaś? Masz klucze? Weszłaś do domu? Podoba ci się? – Ojciec wyrzucał z siebie pytania, jak z karabinu, jakby nie chciał Mileny dopuścić do głosu, jakby obawiał się jej reakcji na to, co zastała w domu przy Leśnej 7.
- Tak, dojechałyśmy. Gosia – dobrze. Jest teraz w ogrodzie. Tak, mamy klucze, poznałam panią Irenkę, idziemy do niej na kolację. Wszystko w porządku, dziękuję. – zaraportowała oschle.
-Doskonale, córcia, cieszę się, całujemy was oboje z Bożenką. – w głosie ojca wyczuwało się pewną ulgę.
- Bożeny w to nie mieszaj, ok.? – Milena poczuła w sercu odłamek twardego kamienia, który, zdawało się, przetaczał się po jej sercu w jedną i drugą stronę.
-Tak, tak, córcia, masz rację. To ja was całuję. Będziesz dzwonić? Albo lepiej, ja będę, dobrze? Bardzo za wami tęsknię.
- Daj spokój przecież dopiero wyjechałyśmy. – Milena zaśmiała się gorzko. – Nie dzwoń, sama się odezwę. Na razie będę bardzo zajęta, chyba wiesz o tym, prawda?
-Kochanie już nie złość się. Wiem, że masz tam co robić, ale naprawdę się starałem, żebyście miały wszystko, co trzeba.
-Widzę i doceniam. Dziękuję. Mam nadzieję, że portrety mamy zapakowałeś?
-Oczywiście, Bożenka pakowała…
-Prosiłam cię, daj mi spokój z Bożeną. Niech ona lepiej nie dotyka rzeczy po mamie! – Wypowiedź ojca rozzłościła Milenę.
-Tak, tak, córcia, masz rację. To ja się wyłączam, idźcie na tę kolację i bawcie się dobrze.
-Masz nas wreszcie z głowy, co? To, na razie. – Milena z pasją nacisnęła czerwoną słuchawkę i rzuciła telefon na blat w kuchni.
W kuchni Woźniaków czekał na panie Rudnickie komitet powitalny w osobach poznanej już Irenki, wysokiego, dobrze zbudowanego, lekko siwiejącego mężczyzny o ciepłym uśmiechu oraz dwóch szczupłych młodzieńców, a także w postaci oszałamiającego zapachu pieczonego mięska, czosnku i aromatycznych przypraw. Irenka szybko zakrzątnęła się wokół gości.
-To Andrzej, mój mąż. Prowadzi zakład naprawy samochodów i maszyn rolniczych po drugiej stronie miasta. To Filip. – wskazała wyższego, trochę patykowatego blondyna o piegowatym nosie i poważnym wyrazie twarzy. – Nasz starszy, od września – druga klasa liceum. Wyobraź sobie, Malownicze wcale nie jest takie duże, a trzy szkoły tu mamy. Ja pracuję jako pedagog w gimnazjum i liceum. A to – Kamil – nasz młodszy, druga klasa gimnazjum. A to nasze psy. – Irenka przygarnęła do siebie dwa spore owczarki. – Kika i Aksel. Nasze najmłodsze dzieci. – Roześmiała się. – No, ale siadajmy, bo sąsiadki na pewno głodne, a zapiekanka przepieczona będzie niesmaczna.
Dobrze było Milenie przy rodzinnym stole Woźniaków. Andrzej okazał się być mężczyzną milkliwym, ale serdecznym i pełnym ciepła. Mitygował swoją Irenkę, gdy zapędzała się w gadaniu, ale ta wyjaśniała, że jako szkolny pedagog nie pogada sobie w godzinach pracy, a lubi gadać. Młodzieńcy nieśmiali i małomówni, okazali się dobrymi kolegami Małgosi, którą rozbawiali na różne sposoby i pod koniec kolacji Gosia nie mówiła o nich inaczej, jak „moi kumple”.
-Pamiętaj, Milenko, jesteśmy „przez płot”. – upewniała Milenę Irenka, gdy już stały przy furtce, dzielącej obie posesje. – Gdybyś czegoś potrzebowała… Zresztą, jutro obiad też u nas, naleśniki z poziomkami, jak u Muminków, a w poniedziałek po południu zabieram was do Magdy. Super dziewczyna! Małgosia pozna jej wychowanki, Marcysię i Anię. Będzie miała towarzystwo, bo moi chłopcy, to tylko przecież chłopcy, a Gosia na pewno będzie chciała mieć koleżanki.
-Irenko, dziękuję za wszystko, ale nie możemy tak na was wisieć. – usprawiedliwiała się Milena, podtrzymując słaniającą się ze zmęczenia Małgosię. – Damy radę. Ojciec zapełnił zamrażarkę, sama zrobię obiad, a wy korzystajcie z niedzieli.
-No, jak ja nie cierpię takiego gadania! Gdybym nie chciała to bym nie zapraszała, prawda? Wyśpijcie się, rozpakujcie, odpocznijcie po podróży, a zobaczysz, jakiego nabierzecie apetytu na moje naleśniki.
Bożena. Zmora. Zgryzota. Nerwy. Krótki czas po powrocie Mileny do domu był piękny. Dogadywali się z ojcem wspaniale, dziadek oszalał na punkcie Małgosi, a córkę wspierał i pocieszał w jej tęsknocie za mężem. I nagle telefon ze Szczecina, od teściowej, pani Rudnickiej. – Przyjedź, jak najszybciej, jest bardzo ważna sprawa. Kilkudniowy urlop w aptece nie stanowił problemu, zresztą, dzięki pani Broni, Milena nie musiała zbytnio spieszyć się do córki, lubiła swoją pracę, często zostawała w aptece dłużej.
Niewielka zadrukowana po angielsku kartka z nagłówkiem Richard Daley Centre w Chicago poinformowała Milenę, że jej mąż, Krzysztof Rudnicki, zamieszkały…, wystąpił o rozwód. Jeśli pozwana, Milena Rudnicka, nie stawi się w sądzie w ciągu 60 dni lub nie oddeleguje swego pełnomocnika, rozwód zostanie orzeczony na jej niekorzyść, czyli z jej winy. – Nigdzie nie pojadę! – wrzasnęła zszokowana Milena, zmięła kartkę i rzuciła teściowej pod nogi. – Świnie jesteście! Wszyscy! Pani dobrze wiedziała, że on tam nie leci do pracy, tylko dla rozrywki! Jeszcze śmiała pani proponować jakieś miejsce u siebie mojemu dziecku! Niech się rozwodzi! Drań, egoista jeden! A Małgosi już w życiu nie zobaczy!
Dobrze, że w tym Szczecinie zarezerwowała sobie nocleg w hotelu. Mogła się wypłakać do woli, wypijając przy tym butelkę porzeczkowej Finlandii. Nie mogła uwierzyć, że Krzysiek, miłość jej życia, ojciec ich dziecka zostawił je! I ta informacja z Chicago! Wysłana na szczeciński adres teściów! Jakby nie wiedział, gdzie mieszka jego żona i dziecko. Chciał ją dodatkowo upokorzyć i udało mu się to. Znów z sukcesem przeprowadził swój kolejny plan. Nie, tak nie będzie! – zdecydowała rano.- Na żaden rozwód zgody nie wyrażę, utrudnię mu wszystko, co można będzie utrudnić, niech nie myśli, że taka gęś jestem!
Po szybkim prysznicu dla otrzeźwienia, kubku mocnej kawy w restauracji hotelowej, wybiegła na ulicę, złapała taksówkę, po drodze wrzucając do podręcznej torby kilka ubrań, które chwyciła naprędce. Dobrze, że nie wyjmowała kosmetyczki…
Bożena. Wysoka, zgrabna, ładna i kompletnie obca kobieta otworzyła Milenie drzwi. – Kim pani jest, co pani tu robi? – zawołała Milena ochryple – całą drogę ze Szczecina przepłakała w pociągu.
-Mieszkam tu. – odparła wyniośle nieznajoma. – Jestem żoną Olgierda i jego pomocnicą w gabinecie.
- Żoną? – wrzasnęła Milena, przepychając się obok obcej do wnętrza domu. – Żonę Olgierd miał jedną – moją mamę! To jakaś pomyłka! Tato, tato!
-Cicho, laska, czego wrzeszczysz? – obok obcej kobiety pojawił się nagle młody chłopak, może siedemnastoletni i uśmiechnął się do Mileny ciepło. – Wszyscy tu mieszkamy. I wy i my. A matka jest faktycznie żoną Olgierda. Od przedwczoraj. A ja jestem Mateusz, teraz twój przyrodni brat.
-Czy wyście wszyscy poszaleli? – Milena z hukiem postawiła torbę podróżną na podłodze i trzęsącymi się rękoma zapaliła papierosa. – Jaka żona? Jaki brat? Gdzie jest ojciec?
Olgierd pojawił się dopiero wieczorem. Milena była świadkiem czułego przywitania ojca i obcej kobiety. I oboje nosili obrączki! Ojciec potwierdził fakt zawarcia małżeństwa z obecną tu, jak się wyraził, Bożeną Myszkowską. Znali się ponoć od pewnego czasu, Bożena faktycznie pomagała mu w gabinecie, pokochali się (Milena, słysząc to, zrobiła wielkie oczy) i pobrali. Ślub wzięli tylko cywilny – Bożenka jest po rozwodzie z ojcem Mateusza. Zresztą, co to za ojciec! Ledwo po stolarskiej zawodówce, pijak i chuligan. A Bożenka, mimo że bez wykształcenia, jest bardzo pojętna, piękna i bardzo dla Olgierda dobra! Ojciec perorował bardzo z siebie zadowolony, głaskał przy tym Bożenkę po łokciu, Mateusz z obojętną miną siedział na oparciu kanapy, przypatrując się Milenie z uwagą.
-Na pewno się dogadacie, moje dziewczynki. Przecież obie was kocham, jak nikogo na świecie! – Milena dawno, a może nigdy, nie widziała ojca tak zachwyconego sobą i tym, co rodzonej córce zgotował. Nie wiedziała, dlaczego, ale w tym momencie ojciec przypominał jej koguta.
Mateusz okazał się w miarę normalnym chłopakiem. Kończył technikum, chciał studiować i otwarcie przyznał, że będzie to możliwe, tylko dzięki pieniądzom i wpływom Olgierda. – Matka niczego by nie załatwiła. – wyjaśniał osłupiałej Milenie. – Ona tylko solarium potrafi obsługiwać, ale przy twoim ojcu się wyrabia. Mało tego, nie pytany, przyznał też, że część domu już została zapisana Bożence. – Bo wiesz, matka nic nie ma. Jak zaszła w ciążę, rodzice ją z domu wypędzili. Mieszkali w małej mieścinie, Malownicze, może słyszałaś? Grosza nie dali, bo wstyd rodzinie przyniosła. Bo, wiesz, brat matki, wuj Leon, jest księdzem. I tak sąsiedzi ich palcami wytykali. Ja też ich nie znam, tych dziadków, nie chcieli mnie widzieć. – rozmawiali w bibliotece, na piętrze, które, jak się okazało nie należało już do Mileny. – Ty masz tu swój pokój, razem z Gosią, a reszta jest moja i matki. Ale, wiesz, oni rządzą na dole. Widziałaś, jak tam pięknie matka urządziła?
To już Milena zdążyła zauważyć. Zniknęły wszystkie zdjęcia mamy, jej piękne bibeloty i kolekcja granatowych szklanych naczyń. Zamiast tego, nowa gospodyni wszystkie możliwe miejsca zastawiła swoimi zdjęciami i …flakonikami perfum. Drogich perfum, najwidoczniej prezentów od Olgierda. W kuchni na dole też zaszły ogromne zmiany. Zniknęły rustykalne deseczki, piękne, oprawne w drewno łyżki i cedzaki, a ich miejsce zajęły zwykłe metalowe, ale za to błyszczące. Mereżkowe firaneczki w oknach zostały zastąpione zazdrostkami, malowanymi w różowe czajniki . Koszmar! I ojciec na to pozwolił? Milena nie potrafiła tego zrozumieć.
Z chwilą przyjazdu Mileny ze Szczecina w domu Kasperskich rozgorzała wojna. Bożena, w obawie o dobro, które Olgierd jej podarował, bądź zapisał, traktowała Milenę, jako potencjalną złodziejkę. Na flakonikach perfum rysowała delikatne kreseczki, zaznaczając ich poziom, w kuchni liczyła bułki, szklanki wypitego mleka, torebki płatków śniadaniowych. Jej zdaniem Milena z Małgosią nic, tylko się obżerały, uszczuplając jej, Bożeny, zapasy. Chowała przed Mileną proszki do prania i pasty do zębów, choć nie korzystały z tej samej łazienki, łączyła je jedynie kuchnia na dole. Ostre wymiany zdań często przechodziły w awantury – Bożenie nie odpowiadało nic, co dotyczyło Mileny lub Małgosi. Olgierd zaś, proszony czasem przez Milenę o rozstrzygnięcie sporu, udawał, że nic się nie dzieje, słodkim głosem zapewniał córkę i wnuczkę, że kocha je najbardziej na świecie i że początki są zawsze trudne, ale przecież Mila i Bożenka w końcu się dogadają.
Nie dogadały się. Awantury tak przybrały na sile, że Milena zdała sobie sprawę, iż nie może mieszkać z Bożeną pod jednym dachem, bo w końcu się pozabijają. Wychowana w spokojnej, kochającej się rodzinie Milena nie mogła zaakceptować pazerności, podejrzliwości, zawiści i złośliwości nowej żony ojca. Zażądała wreszcie poważnej rozmowy z Olgierdem. Przyciśnięty przez zrozpaczoną córkę do muru, Olgierd przyznał, że celowo wybrał na ślub dzień, w którym córki nie było w domu, nie chciał jej zranić. Bożenkę kocha od dawna i to chyba nic dziwnego tyle lat przecież był sam… No, jest Bożenka trochę trudna, ale to życie tak ją ukształtowało i Mila powinna to zrozumieć. – Ale, tato, przecież przez ślub z Bożeną odebrałeś mi wszystko! – wykrzyczała Milena. – To był nasz dom, a teraz okazuje się, że mam prawo tylko do jednego pokoju, bo reszta należy do Bożeny! A moja córka? Co jej zostawisz? Wszystko zapisałeś Bożenie? Co będzie z nami? Dokąd mamy się udać? Zapomniałeś, że się rozwodzę? Nie jest mi lekko, ani łatwo, a ty jeszcze utrudniasz!
Olgierd skruszony, ale tylko trochę, przyznał, że tak, dom zapisał na Bożenę. On rozumie, że Mila mogła myśleć inaczej, ale stało się, jak się stało. Ale w zamian, Bożenka wspaniałomyślnie przepisała na Milę i Małgosię dom po swoich rodzicach w Malowniczem. Oni już tam byli, Olgierd z Bożeną. Dom jest w opłakanym stanie, bo rodzice Bożeny opuścili go już lata temu, zamieszkując z synem-księdzem na jego plebanii. – Ale Milusiu, zobacz, - cieszył się Olgierd. – Tatuś o tobie i wnusi pomyślał, tam już pracują ekipy remontowe, już szykują domek na wasz przyjazd. Będziecie miały, jak w bajce! – A moja praca? Gdzie będę pracować? I dlaczego to ja mam wyjechać z rodzinnego domu? – Córeńko, tak będzie lepiej. – łagodził Olgierd. – Liczyłem, że dogadacie się z Bożenką… - znacząco zawiesił głos, dając córce do zrozumienia, że niedogadanie się jest ewidentną winą Mileny. – Pracę masz załatwioną od września, buduje się nowa przychodnia, w której będzie też apteka. Będziesz jej szefową! – dodał z dumą. – Wszystko załatwiłem z doktorem Leńskim. On jest właścicielem przychodni. I Gosia też jest już zapisana do szkoły. Zobaczysz, jeszcze mi podziękujesz!
Kogut Basi Bulikowskiej darł się tak, że Milena, nawet nakrywszy głowę poduszką słyszała go, jakby siedział na jej ramieniu. Wysunęła rękę spod kołdry, spojrzała na wyświetlacz komórki: 5.20. Nie, już raczej nie zaśnie w tym hałasie. Gosi kogut najwyraźniej nie przeszkadzał, spała z głową, owiniętą kołderką i stopami wygodnie ułożonymi na poduszce. Szybki prysznic, zamiana piżamki na cienką sukienkę, kawa do kubka i już można było zasiąść wygodnie na tarasie, delektować się aromatycznym płynem i myśleć. Myślenie jednak jakoś Milenie nie wyszło. Najpierw wsłuchała się w rozgniewany głos koguta, potem jej uwagę przyciągnęły cichutkie tony skrzypiec, dobiegające zza szpaleru iglaków i płotu, okalającego dom kierowcy ciemnozielonego jeepa, co zauważyła już wcześniej. Przymknęła oczy, wystawiając twarz na pierwsze promienie słońca i nagle… poczuła się tak lekko, jakby nie miała żadnych problemów, nie musiała opuszczać rodzinnego domu, nie kłóciła się z ojcem… Nagle zaczęła słyszeć siebie, nie innych, słyszeć świat dookoła niej, a nie Krzyśka, który radośnie układał sobie w Chicago życie z dużo starszą od siebie rozwódką z dójką nastoletnich dzieci, nie ojca, do którego straciła serce, nie Bożenę, na którą nie mogła patrzeć … Nie, usłyszała siebie i świat, ale przede wszystkim siebie. Mam dom, cudowny, jest mi tu dobrze. Gośka jest zachwycona, już zdążyła zaprzyjaźnić się z Marcysią i Anią; je wszystko, a nie tylko twarde jajka i zasypia na stojąco. Mam pracę, doktor Leński jest bardzo w porządku; mam fajne sąsiadki i nowe znajome. Może spotka mnie jeszcze coś dobrego? Może miłość, taka prawdziwa, mnie odnajdzie? A jeśli nawet nie, to i tak jest mi dobrze.
Lekkie skrzypnięcie furtki przerwało optymistyczne marzenia Mileny. Podniosła się z bujanego fotela i zauważyła panią Basię Bulikowską, nieśmiało skradającą się w kierunku werandy. Bardzo polubiła tych przemiłych ludzi z przeciwka. Pani Basia była emerytowaną bibliotekarką, a pan Mietek – jej mąż -ciągle pracował w warsztacie Andrzeja Woźniaka.
- Mila? Potrzebna mi twoja pomoc. Bardzo. – Basia nieśmiało przysiadła na drewnianej ławie. – A, dzień dobry nie powiedziałam. – zawstydzona położyła końce palców na ustach.
-Pomogę, o co chodzi? Kawy, pani Basiu? Mam w dzbanku. – zaproponowała
-Chętnie. – zgodziła się pani Basia, a po powrocie Mileny kontynuowała. – Miecio pojechał dziś do warsztatu z samiutkiego rana, bo jakiś ciągnik muszą koniecznie skończyć do południa. A pojechał naokoło, obok piekarni, bo części musiał po drodze odebrać. I wyobraź ty sobie, natknął się na przejechaną suczkę, owczarka, a obok niej siedział szczeniak i płakał. No, to co zrobił mój Miecio? Zadzwonił do Jałochów, do lecznicy, żeby suczkę zabrali, a szczeniaczka przywiózł do domu! I co ja mam teraz zrobić? Przecież nasz Nikon zeżre małego, jak nic! Musiałam zamknąć szczeniaka w chlewku, a Nikon w kojcu szału dostaje, wiesz, że to ludojad! No i co ja mam zrobić z tym szczeniaczkiem? Może weźmiesz dla Małgosi? I tak powinniście mieć psa, tak bezpieczniej.
Milena nie zastanawiała się długo. I tak miała rozejrzeć się za psem, a tu proszę, szczeniak sam przychodzi! – Pewnie, pani Basiu, wezmę! A to się Małgosia ucieszy!
Szczeniak był przesłodki. Patrzył na Milę wielkimi brązowymi oczami, nieśmiało merdał ogonem i bez protestów dał się zaprowadzić na podwórko Mileny. Małgosia chyba szóstym zmysłem wyczuła prezent, bo wyskoczyła z domu i dopadła psiaka, tuląc go mocno.
-Kaj, to jest mój Kaj, prawda, mamuś? – Gosi niezmiernie podobała się ostatnio baśń o Królowej Śniegu, więc imię dla psa znalazło się jakoś tak mimochodem.
Pies, mocno chyba zaniepokojony odejściem pani Basi, nowym otoczeniem, samotnością, przez chwilę bawił się wesoło z Małgosią, a potem usiadł na środku podworka i żałośnie zawył. Nie można go było uspokoić, a do tego, zza płotu dały się słyszeć niechętne nawoływania:
-Ciszej tam! Co za hałasy o świcie! Uspokójcie się! – głos na pewno należał do wściekłego mężczyzny, zapewne obudzonego przez psie wycie. Jednak ani Gosia, ani Milena na psi płacz nie mogły poradzić. Były obce, pies ich nie słuchał, tylko wył coraz żałośniej. Nie pomogło głaskanie, przytulanie, czułe szeptanie do opadającego ucha. Pies wył. I wtedy na podwórko Mileny posypał się grad ziemniaków, a za nimi wrzask: - Ludzie, przestańcie hałasować, uspokójcie tego psa! No, wariatki jakieś, męczą zwierzaka o świcie! Cisza!!! Jeden z przerzuconych przez płot ziemniaków boleśnie uderzył Milenę w głowę. Dziewczyna nie namyślając się, złapała ziemniak w garść, wypadła na ulicę i nie dzwoniąc do furtki, wbiegła na posesję krzyczącego sąsiada, właściciela zielonego jeepa.
- Zwariowałeś człowieku? W czym ci zawiniłam, że bombardujesz mnie kartoflami? Pies płacze, bo jego matkę przejechano, my jesteśmy obce, nie potrafimy go uspokoić!
Od strony domu pojawił się wysoki lekko szpakowaty mężczyzna. Był boso, na ramiona narzucił błękitną koszulę, dłonie miał pełne ziemniaków. -Wynocha babo!- krzyknął wściekle. – Do apteki marsz! Kup sobie pięć deka sapientium, to zmądrzejesz! Już, wynocha!  -Zdecydowanie naparł na w sumie niewinną Milenę.- No, już!
Milena, jak niepyszna wróciła na własne podwórko. Gosia siedziała na trawie, tuląc nowego psa i szepcząc mu coś do ucha. A Kaj, o dziwo, nie płakał, tylko wsunął nos pod pachę dziewczynki i wydawał się słuchać jej kojących słów.
Wczesnym wieczorem dzwonek do furtki oderwał Milenę od prasowania. Wyjrzała przez okno, ale nie widząc nikogo, zawołała głośno: - Otwarte! Zapraszam!- Za chwilę czyjeś kroki zatupały po drewnianej podłodze tarasu, a do wnętrza zajrzała szpakowata głowa sąsiada od ziemniaków.
-Przepraszam panią. Bardzo przepraszam. Poniosło mnie bez powodu. Miłosz Radwan jestem. Ten od kartofli. Da się pani zaprosić na kawę do Uroczyska?


Daria Grabek
Wilczym szlakiem

Błękit leczy mnie z codzienności gdzie
Więcej czuję, więcej widzę niż bym chciała
Gdzie falą z ludzkich serc zalewają mnie gniew i strach
Myśli niechcianych mą głowę zalewa deszcz
Emocji obcych jad do krwi przesącza się
Góry najpiękniejsze są zimą. Białe wierchy na tle poszarzałego nieba. Płatki tańczące leniwie w powietrzu, każdy inny, każdy na swój sposób wyjątkowy. Wszystko wydaje się zastygłe w oczekiwaniu na odrodzenie. Ukryte pod zmrożoną pierzyną, na której nikt nie zostawił śladów użytkowania. Zawieszone na granicy istnienia i bajki. Wciąż dziewicze, mróz pewnie zacznie zaraz pleść wianki z kwiatów, które maluje na szybach drewnianych okien starych drewnianych domków. Tylko kilka takich stoi lub podupada, rozrzucone gdzieś na szczytach albo zaraz pod nimi, opuszczone, zapomniane. Nieszczelne i puste, jeśli nie liczyć wiatru, który rozgościł się w zakamarkach i urządza dzikie akustycznie harce.
Co jednak, jeśli zima trwa zbyt długo? Jeśli mijają kolejne, potencjalnie wiosenne już miesiące, a śnieżno – żelazna pokrywa nie uwalnia świata, nie pozwala mu się na nowo narodzić, nie przepuszcza przebiśniegów, bo zbyt jest twarda i gruba? Gdzie podziała się Wróżka Wiosna, która co roku przybywa w zielonej sukience z trenem rozsypującym pierwsze kwiaty? To nic. Ona może wtedy żyć. Istnieć, kiedy wszystko umiera, kiedy zaczyna brakować nadziei, kiedy do kresu odlicza się dni. Gdyby tak zostało już na zawsze. Słodka Samotności! Ty palisz cień serca, które biło kiedyś w tej wilczej piersi, nie przestawaj. Ból spokoju, pozwalający zamknąć oczy i wsłuchać się w ciszę. Błogostan nieistnienia.
Siedziała na szczycie i rozkoszowała się wiatrem muskającym sierść. Echo wilczego wycia rozległo się nad Malowniczem. Śmiałkowie, którzy odważyli się w taką pogodę opuścić ciepłe domy, zadarli głowy i spojrzeli w stronę szczytów.
- Coraz częściej, coraz częściej – zamruczała pod nosem pani Leontyna, przekręcając zamek w drzwiach swojego sklepiku ze starociami.
***
Herbata już wystygła, rogaliki zeschły się i przestały nadawać do jedzenia. Przynajmniej nie do takiego, które nosiłoby znamiona przyjemności i pozwalało na rozpieszczanie podniebienia. Rolety w oknach były opuszczone, mimo, że zimowe słońce wisiało wysoko na niebie. Tylko nieduża lampka roztaczała wokół siebie plamę światła, pogrążając resztę domu w ciepłym półcieniu. Od dawna nikt tu nie sprzątał. Gruba warstwa kurzu pokrywała większość mebli, a porozstawiane gdzie popadnie kubki i talerze ciężko było oderwać od powierzchni. Ubrania walały się po podłodze, na środku której prezentowała swe wdzięki zaschnięta plama z rozlanego soku. Nie dało się na to spokojnie patrzeć. Zamknął za sobą drzwi, by nie wpuszczać zimna. Niewiele to jednak dało, bo w kominku nikt nie palił i dom był wyziębiony. Nie pozostawało nic prócz zakasania rękawów.
- Wyjdziesz stąd kiedyś? – spytał, kiedy ogrzane pomieszczenie znów zaczęło mniej więcej przypominać mieszkanie, a jego właścicielka – nie bez oporów, narzekań i protestów - została odnaleziona w salonie pod stertą koców i zmuszona do podniesienia się, umycia, przebrania i zjedzenia ciepłego rosołu. Siedzieli przy stole, ona w czerwonej kraciastej koszuli, która kontrastowała z zielenią oczu, on wdychając aromat świeżo zaparzonej herbaty.
- Przecież wiesz, że wychodzę. Często – prychnęła sarkastycznie, przewracając przy tym oczami. Pretensja miała w tym domu swoje stałe miejsce. Rozgościła się w jednym z pokoi, śmiało i chętnie korzystała ze wszystkiego, co było dostępne, ale kategorycznie odmawiała płacenia czynszu. Ot, taki uciążliwy lokator, do którego w końcu się przyzwyczajamy. Klasyczny przykład ludzkiej rezygnacji.
- Daj spokój – oburzył się – nie o takie wychodne mi chodzi. Powinnaś poprzebywać z ludźmi…
- NIE DENERWUJ SIĘ! –przerwała mu i z krzykiem zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że przewróciła krzesło i strąciła ze stołu filiżankę.
- Hej, hej, już. Panuję nad sobą – jego głos był kojący. Pracował nad sobą, tak bardzo próbował. Wdech i wydech. Powoli, głęboko. Tak, uspokajał się. Podszedł do kąta, w którym próbowała się ukryć. Przypominała trochę małą dziewczynkę, która zamyka oczy, przekonana o tym, że jeśli nie widzi nikogo, to i nikt nie widzi jej. – Chodzi tylko o to, że… tak niczego nie osiągniesz, izolacja w niczym nie pomoże, wiesz o tym doskonale. Wygrasz z lękami tylko stawiając im czoło…
Został jej tylko on. Najlepszy przyjaciel, ktoś na kim mogła polegać zawsze, zadzwonić w środku nocy i mieć pewność, że odbierze. Z obowiązku. Albo poczucia winy. Parzcież ktoś taki jak ona nie zasługuje na szczere uczucie, na prawdziwą, głęboką relację z drugą osobą. Nie teraz, nie po tym, kim się stała. Ale stała się przez niego. Zaufa mu. Ten jeden ostatni raz. Może jednak jest jeszcze nadzieja? Tak bardzo by chciała, by zburzono mur, dzielący ją od świata.
Ryzyko wpisane jest w sukces. Poszli więc.
Nawet w najświętszą z świętych niedziel nie widywało się w okolicy kościoła takich tłumów, co dopiero w zwykły powszedni dzień. Panowało takie poruszenie, jakby właśnie wybrano nowego papieża, tutaj w Malowniczem. Tylko jedna rzecz nie pasowała do ekspresjonistycznego obrazka – panowie w granatowych mundurach, którzy swą liczbą przewyższali znacznie zasoby służb policyjnych miasteczka. Krążyli między zebranymi i z prawie każdym zamieniali kilka zdań, skrzętnie zapisując wszystko w swoich kajecikach. Proboszcz zapraszał wszystkich do wnętrza plebani, gdzie jego gosposia dwoiła się i troiła, by znaleźć dla każdego miejsce w fotelu, na krześle, kawałku mebla, a pod koniec już po prostu kawałek podłogi, by możliwe było w miarę swobodne utrzymanie pozycji stojącej. Było to bowiem jedno z tych miasteczek gdzie – jak to się rzadko dziś zdarza – zbudowano plebanię mniejszą od kościoła, ot po prostu taką, by mogła służyć celom mieszkalnym.
- No i po co mnie tu przyprowadziłeś? Mnóstwo ludzi, każdy z nich myśli o czymś innym – Ida czuła się nieswojo.
- Bo być może będziesz mogła pomóc. O to chyba chodzi, prawda?
- Kochani! Proszę już o ciszę! – zaczął przekrzykiwać gwar proboszcz – Mam nadzieję, że wszyscy się zmieścili… tak – rozejrzał się nieco niepewnie po ściśniętym jak sardynki w puszce tłumie – Zebraliśmy się tu w niezwykle przykrych okolicznościach. Jak wiecie, żona naszego szanownego burmistrza zaginęła, a wszystkie ślady wskazują na to, iż było to uprowadzenie. Policja chciałaby porozmawiać z każdym z was, może ktoś coś widział, słyszał. Pamiętajcie, że czasem pozornie nieistotne rzeczy mogą okazać się bardzo ważne… - mówił tak jeszcze przez chwilę, a potem nastąpił ciąg dalszy rozmów mundurowych z cywilami. Powietrze było gęste od plotek.
Ida przecisnęła się sprawnie przez tłum i już po chwili stała przy duchownym. Sama nie do końca wiedziała, jakież to instynkty kierowały jej zachowaniem. Czuła po prostu, że musi zapytać.
- Ksiądz czegoś nie powiedział – zaczęła prosto z mostu.
- Słucham? – na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Ksiądz nie powiedział wszystkiego, co wie. Ja… ja proszę, mogę pomóc, ale muszę znać całą prawdę…
- Dziecko drogie, o czym ty mówisz?
- Tam stało się coś jeszcze. Czuję to, czuję emocje księdza, wiem, że policja kluczy w pytaniach…
Zadziwiające jak to się dzieje, że niektórzy ludzie szybko i bezpowrotnie wzbudzają zaufanie w innych tak bardzo, że jesteśmy w stanie powierzyć im najskrytsze sekrety. Tak było i tym razem, choć nie chodziło oczywiście o żadne tajemnice z życia proboszcza. Z rozmowy Ida dowiedziała się, że burmistrz dostaje listy z pogróżkami, w których zmuszają go do wyrażenia zgody na budowę autostrady, biegnącej według wstępnych planów przez sam środek Malowniczego. Batalia o tę drogę toczyła się już od roku, jednak tym razem inwestorzy postanowili widocznie sięgnąć po rozwiązania ostateczne. A może to wcale nie inwestorzy? Może ktoś chciał, by na nich właśnie padało podejrzenie? To było zadanie i szansa dla niej, w końcu kto lepiej zna się na ludziach? Weszła w sam środek tłumu, wsłuchała się w niego, w siebie, w gwar i ciszę, w powietrze, wiatr za oknem, śnieg leżący na szczytach gór, tętno ziemi. Raz… dwa… raz… dwa… tik… tak… Otworzyła oczy i… wybiegła.
Uciekała. Chaos, tak okropny chaos wszędzie wokół. Euforia goniona przez smutek, żal przykrywany obojętnością, zdenerwowanie, które nie pozwala się skupić. Oczekiwanie, rozmarzenie, zakochanie, pragnienie śmierci, niepewność, ekscytacja, zawód, nadzieja. Wszystko w jednym miejscu, tak bardzo blisko siebie. Emocje, które niemal się stykają, a jednak nigdy nie jest dane im się poznać. Mijają się, niezauważone, pozostawione samym sobie i własnym perypetiom. Nieświadome wzajemnego uzupełniania, jedności jaką tworzą i możliwości, które mogłyby sobie dać. Gdyby tylko się połączyły, gdyby jedna wiedziała o drugiej. Gdyby dano im szansę.
Ty nie wiesz jak boleć może krzyk
Czyjś nieświadomy
Ty nie wiesz jak pali mnie ten dar
Odrealniony
Gdy czuję dokładnie to co ktoś
Gdy stanie obok
Mą duszę trujący prawdy sok
Zalewa znowu
Biegła krętymi uliczkami, mijając kamieniczki i wolno stojące domki, aż dotarła do swojego azylu. Usiadła pod drzewem i zanurzyła się we wspomnieniach. Zaledwie kilka lat wcześniej była szczęśliwą, pełną życia i planów na przyszłość dziewczyną. Miała swoje pasje, profesjonalny aparat, na który tak długo czekała i mnóstwo zdjęć – pamiątek uchwyconych chwil. Głównie szczęśliwych, nie lubiła smutku, bała się go. Unikała cierpienia, kontaktu z nim. Była jedną z tych osób, które widząc w telewizji spot reklamowy o niepełnosprawnych dzieciach, przełączają na inny kanał. Nie, żeby nie chciały pomóc. Wyślą czasem sms, a nawet dwa pod numer fundacji, ale nic więcej. Przecież ich to nie dotyczy, nie będą psuć sobie radości. Egoistyczne? Nie, życiowe.
Żyła więc sobie spokojnie, w swoim poukładanym świecie, aż któregoś dnia poznała Pawła. Cóż to była za przyjaźń, jak on ją rozumiał, jak wspierał w każdej trudności. Nawet nie musiała mówić, po prostu wiedział i zjawiał się. I pokazywał jej świat takim, jakiego nie chciała go widzieć wcześniej. Chciał wbić jej do głowy, że ludzkie cierpienie wcale nie musi wiązać się tylko ze smutkiem i ciągłą udręką, jest w nim przecież mnóstwo światła. Mimo, że początkowo nie chciała słuchać, nie chciała wierzyć, był cierpliwy. Powoli, krok po kroku oswajał ją z bólem, który gdy tylko odpowiednio spojrzeć, wcale nie bolał tak bardzo. Lubili siadać wieczorem gdzieś na łonie natury, z dala od codziennego gwaru – zwłaszcza Paweł – i prowadzić długie dyskusje o życiu, jego jakości i tym, jak wiele zależy od ludzi i ich zdolności asymilacyjnych. Często poruszali temat empatii, która staje się coraz mniej widoczna w czasach, gdy każdy skupiony jest na sobie i swoich celach. W ciągłym pośpiechu i pogoni za niedoścignionym nie zauważamy potrzeb innych, mijamy obojętnie zapłakanych i ostentacyjnie ignorujemy gniewających się. A już na pewno nie chcemy zagłębiać się w zakamarki rozbudowanych poważnych problemów, które przecież nas nie dotyczą. Nie zdajemy sobie sprawy, że jeśli dziś padło na kogoś innego, jutro może paść właśnie na nas, bo dlaczego nie?
- Skąd ty tyle wiesz o ludziach? Tak świetnie ich rozumiesz – zapytała któregoś wieczoru Ida. Mieli za sobą niezwykle aktywny dzień, a teraz siedząc na trawie, raczyli się promieniami zachodzącego słońca.
Patrzył na nią dłuższą chwilę, a jego spojrzenie było tak przenikliwe jakby chciał zajrzeć w jej myśli. Nie pierwszy już raz miała takie wrażenie. W końcu, kiedy milczenie przeciągało się już zdecydowanie zbyt długo, a Ida czuła się coraz bardziej zagubiona, postanowił przemówić.
- Jestem Empatą. Ja… ja cię przepraszam – zerwał się na równe nogi – nie powinienem był, przepraszam – i pobiegł w dal, nie zabierając nawet plecaka.
- Paweł! Hej, Paweł! – wołała za nim Ida, lecz na próżno. Została sama nie rozumiejąc, co właściwie przed chwilą się wydarzyło. A wydarzyło się wiele i przekonała się o tym bardzo szybko.
Chaos, który nagle powstał w jej głowie, przyprawiał o mdłości. Zalała ją fala nierzeczywistej materii, której nie potrafiła zidentyfikować, ani pozbyć się. Zupełnie bez powodu zaczęła szlochać, by za chwilę śmiać się do rozpuku. Później przyszedł czas na paniczny strach przed przebiegającym psem i błogostan nadziei na bliżej nieokreślony sukces. Bała się ruszyć z miejsca, nie wiedziała, czy w ogóle da radę dojść do domu. Skulona i przerażona samą sobą siedziała na ziemi i oczekiwała końca, nie mając pojęcia czy taki nadejdzie. Może zwariowała, może tak właśnie czują się osoby z zaburzoną osobowością. Mijały godziny, ludzie porozchodzili się do domów, a ona powoli zaczęła odczuwać ulgę. Fala jakby się cofała, ustępowała miejsca dezorientacji i wycieńczeniu.
To był jeden z najstraszniejszych wieczorów jaki przeżyła. Dopiero później, kiedy Paweł zdobył się na odwagę, by spojrzeć jej w oczy, wszystko stało się jasne. Opowiedział jej o szczególnym darze współodczuwania, którego posiadanie jest zbawieniem i przekleństwem w jednym. Dostał go dawno temu, wykorzystywał jak mógł, ale gdy brzemię stało się zbyt ciężkie, musiał przekazać dalej. To takie proste, wystarczy wyjawić sekret. Padło na nią. Na dziewczynę z marzeniami, planami, zapałem do pracy za szybką obiektywu. Wszystko to umarło w ciągu jednej chwili, tych kilku sekund, kiedy zostało wypowiedziane magiczne zdanie „jestem Empatą”.
Potrząsnęła głową i wstała. Nie było sensu rozgrzebywać przeszłości. Płaszcz i spodnie miała całkiem przemoczone. Dłonie bez rękawiczek skostniały z zimna, a na końcówkach włosów pojawił się szron. Szła po prostu przed siebie, starając się oczyścić umysł. Od wspomnień i nadmiaru wrażeń w fizyczny sposób bolała dusza. Mogłaby płakać, ale łzy dawno straciły już sens. Przecież nie zjawi się nikt, kto je zetrze, nikt kto zrozumie. Nikt, kto będzie potrafił pomóc. Została słodka samotność, która wykrzywiała usta smakiem goryczy. Zostało oczekiwanie aż przeminie świat. Albo iluzja. Iluzja wspomnień, która tworzy projekcję normalnej teraźniejszości. Znieczulenie. Przestaje boleć nic, bo jak długo można? Odporność? Nie. Brak czucia, przyzwyczajenie. Płacz w deszczu nie ma przecież sensu. Łzy znikają, stapiają się z prozą zjawiska, tworzą kałuże, po których stąpają niczego nieświadomi. Nie wiedzą, że depczą życie.
Kiedy oddaliła się już wystarczająco od miasteczka, przemieniła się. Bycie wilkiem stało się jej azylem. Mogła wyjść wysoko w góry, tam gdzie nie docierały żadne emocje. Żadnych trosk. Tak miało być i tym razem. Moment wyciszenia, ona i przestrzeń. Sam na sam.
I tylko w objęciach gór - jak tu
Znajduję spokój
Coś jednak było nie w porządku. Dziwny niepokój wisiał w powietrzu. Rozejrzała się. Chmury jakby zgęstniały, ale poza tym nic się nie działo. Wiatr całkowicie ucichł, na pobliskich świerkach nie ruszała się żadna igiełka. A może jednak… Skręciła w stronę lasu. Nie musiała daleko zajść, by wyczuć, że ów niepokój się nasila. Ślady łap, jakiś inny wilk kręci się w pobliżu. Ale przecież ona nie potrafi wyczuwać emocji zwierząt, skąd więc to dziwne napięcie. Przyspieszyła kroku i dała ponieść się nieomylnemu węchowi – kolejna z zalet bycia zwierzęciem. Już po chwili widziała jak opasłe wilczysko obnaża kły, stojąc naprzeciw kilkuletniej dziewczynki. Spojrzała na dziecko i poczuła jak ogarnia ją paraliżujący lęk potencjalnej ofiary. Nie było jednak czasu na zaskoczenie, zadziałał naturalny odruch pomocny, instynkt drapieżnika. Rzuciła się pędem i uderzyła łbem w bok zwierzęcia, nim zdążyło się zorientować, że ma towarzystwo. Cios nie był jednak wystarczająco silny, bo ułamek sekundy później bestie skakały sobie do gardeł i próbowały dosięgnąć się kłami. Dziecko krzyczało wniebogłosy z przerażenia. Strach działał na nie paraliżująco, bo nie odważyło przesunąć się nawet o centymetr. Tylko szloch, który zagłuszał ujadanie wilków.
Ida nie wiedziała, co robić. Przeciwnik miał przewagę i udowadniał to kolejnymi szramami na jej ciele. Wkrótce śnieg zaczął przybierać coraz intensywniejszą barwę krwi. Zginę tu  pomyślała, kładąc się na ziemi i podkulając uszy. Basior  po raz kolejny obnażył zębiska i wyprężył ciało w gotowości do skoku. Kątem oka spojrzała na dziewczynkę. Nie rozumiała sytuacji, nie miała nawet czasu się zastanowić, a teraz masakruje ją jakieś dzikie zwierzę. Nie, to chyba nie były najodpowiedniejsze dywagacje, jak na te ostatnie. Właśnie wtedy, gdy miała pomyśleć o czymś wzniosłym, godnym końcowego tchnienia, wydarzyło się jednocześnie kilka zupełnie nieoczekiwanych rzeczy. Jaskrawe światła rozdarły mrok, niedaleko coś jakby wybuchło, ktoś krzyknął. Zwierzę spłoszyło się i uciekło w głąb lasu.
- Ida! Ida! – rozległo się wołanie znajomego głosu – O Boże – powiedział, gdy zobaczył ją rozłożoną na śniegu tuż przy łkającej dziewczynce. Zdążyła przybrać ludzką postać i pod rozdartymi spodniami mieniło się szkarłatem pokaźne rozcięcie. Paweł pomógł jej wstać, chwycił dziecko i we trójkę poszli do samochodu, którym przyjechał.
- Ida, co tu się działo? Czemu ty krwawisz i co tu robi ta mała? – na jego twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie, a ona dotkliwie je odczuwała. W połączeniu z jej własnym strachem i paniką małej istotki, którą starała się uspokoić, tworzył się dość szkaradny wachlarz uczuć, jaki na pewno nie służyłby za ozdobę w upalne dni.
- Wilk, nie wiem, zaatakował ją – ze wszystkich sił próbowała zebrać myśli w spójną całość i nie skupiać się na bólu w prawym udzie – Nie rozumiem tego, taka wściekłość, nie umiałam określić…
- To oni – przerwał jej, patrząc w dal niewidzącym wzrokiem.
- Jacy oni? O czym ty mówisz?
- Opowiadałem ci, pamiętasz? Ci, którzy źle używają daru. Nie wiem, co tu robią i czego chcą. Chyba, że… werbują – przeniósł spojrzenie na Idę – Widzisz, empatia to dość szczególny dar. Można ją wykorzystać w różny sposób – kontynuował, widząc jej zdezorientowanie – Przede wszystkim jest nas bardzo mało, bo tajemnicą pozostaje sztuka pomnażania, potrafimy tylko oddawać. Sama zresztą wiesz, że niewielu zdecydowałoby się świadomie nieść to brzemię. Większość Empatów po prostu gubi się w odczuciach i izoluje od świata. Nieliczni potrafią zapanować nad sobą i rozdzielać emocje, oni z reguły chcą dawać dobro. Są jednak tacy, którzy czerpią ze swoich zdolności różnorakie korzyści, np. materialne. Wiesz co czuje człowiek, więc stajesz się władcą jego strachu, na takiej to działa zasadzie. Są też popaprańcy, którzy czerpią przyjemność z czyjegoś lęku. Ale oni ciągle potrzebują ludzi do brudnej roboty, dlatego werbują. Zagubieni są stosunkowo łatwym celem, bo wiele mogą zrobić, by choć trochę mniej cierpieć, poza tym rozpaczliwie pragną kontaktu z ludźmi, jesteśmy przecież zwierzętami stadnymi. Tak pewnie było z tym wilkiem teraz, tylko czego on chciał od tego dziecka? – spojrzał na dziewczynkę, która otulona kocami i głaskana przez Idę zapadła w lekki, niespokojny sen.
- Zaraz…, więc stąd ta wściekłość? Nie umiałam jej zlokalizować, a to był po prostu ten basior? – nadmiar informacji, ból i emocjonalny przesyt zaczęły przyprawiać ją o zawrót głowy.
- Tak, to prawdopodobne.
- A strzały? To ty?
- Nie. Ja tylko chciałem sprawdzić gdzie jesteś, na długo zniknęłaś. Na szczęście dotarłem w samą porę…
Nie dane mu było skończyć. Kolejne strzały zakłóciły ciszę lasu, a już po chwili akompaniowało im warczenie. Samochód zaczął się gwałtownie kołysać, tuż po tym jak rozbrzmiało tłuczone szkło, pogasły przednie światła. Coś ciężkiego upadło na maskę, wywołując okropny huk. Drzwi od strony kierowcy zostały otwarte i czyjaś olbrzymia łapa wyciągnęła Pawła na zewnątrz. Odgłosy szarpaniny, krzyk, a potem znowu warczenie, tym razem oddalające się.
 Nim Ida mrugnęła dwukrotnie i zorientowała się w sytuacji, wszystko ucichło. Znów była całkowicie sama, nie licząc dziecka, które przebudzone, ponownie zaczęło ronić łzy. Nie zwracając na nie uwagi, wybiegła z samochodu, na śniegu widać było wyraźne ślady opon. Nie miała jednak szans wypatrzeć ich, jadąc swoim autem, które zresztą – jak się okazało chwilę później - ugrzęzło w śniegu i za nic nie chciało posunąć się do przodu. Z rezygnacją spojrzała na małą towarzyszkę.
- Jak ty się właściwie nazywasz i co tu robiłaś sama?
- A – aniel – kka – wykrztusiła, przełykając mieszankę łez i smarków. Ida bez słowa podała jej chusteczkę i pomogła wytrzeć umorusaną buzię. Teraz dopiero było widać, że dziewczynka jest bardzo ładna. Złote loczki, mimo, że potargane, opadały kaskadami na ramionka, okryte puszystym szalikiem, który to przykrywał kołnierz czerwonego płaszczyka. Całość ubioru wyglądała schludnie – pomijając zniszczenia wynikające z potyczki z dzikim zwierzęciem – i drogo. Mała musiała pochodzić z dobrego domu – On mnie zabrał – dodała, kiedy już uporała się z dławiącą czkawką.
- Jaki on?
- Ten pan, któremu tatuś kazał mnie pilnować, a potem gdzieś poszedł i przyszedł wilk i…
Odrębne wydarzenia zaczęły układać się w sensowną całość, pozostawało zadać sobie pytanie, czy wszystkie puzzle będą do siebie pasować i podjąć w końcu jakieś kroki. Czas mijał, były same wysoko w górach, a gdzieś w pobliżu czaiło się krzywdzące zło. Zdając sobie sprawę z nierozważności swojej decyzji, Ida  zaczęła instruować dziewczynkę.
- Słuchaj, zostaniesz tutaj. Niczego się nie bój i cokolwiek by się działo na zewnątrz, nie wychodź. Wrócę, obiecuję, że szybko wrócę i zabiorę cię do domu.
Nie zważając na protesty, krzyki i błagania, czym prędzej opuściła samochód, upewniając się, że dobrze zamknęła wszystkie drzwi. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale przecież nie mogła jej też zabrać ze sobą. Poza tym – choć było jej wstyd – musiała przyznać, że uwolnienie się od intensywnych emocji tego dziecka przyniosło ulgę. Brodziła więc w śniegu, mając nadzieję, że nie pożałuje swoich czynów. Na szczęście niebo usiane było gwiazdami, co choć odrobinę rozjaśniało mroki nocy. Pierwszy raz odkąd przekazano jej dar, pragnęła go wykorzystać. Wytężała wszystkie zmysły, by dotrzeć do skrawka czyichś uczuć. Do czegokolwiek, co wskazałoby jej kierunek. W końcu, gdy skostniałe z zimna kończyny zaczęły odmawiać posłuszeństwa, gdzieś na granicy świadomości pojawił się cień zadowolenia. Tego właśnie potrzebowała. Nie miała planu, nie wiedziała, czy trafi do celu, ale gdzieś tu ktoś odczuwał. Napięła wszystkie mięśnie i zaczęła stawiać kolejne kroki. Im wyraźniejsze stawały się emocje, tym łatwiej jej się szło, wiedziała, że jest już blisko. Wkrótce do radości dołączył strach, zdenerwowanie, podziw i kilka innych, ale to pierwsze górowało nad resztą. Nigdy nie czuła czegoś podobnego, niemal psychodelicznego szczęścia, trochę jakby mistycznego i napawającego niepokojem. Głowa znów zaczęła boleć, ale nie zwróciła na to uwagi, bo zbliżała się do źródła. Drewniana chatka majaczyła w ciemnościach. Był to jeden z tych dawno opuszczonych domków, które stoją sobie samotnie na szczytach i niszczeją. Ida zbliżyła się do dziury, która dawniej oprawiona w szybę, służyła pewnie za okno.
- … mówię wam, że nie wiem… - usłyszała skrawek rozmowy. To Paweł.
- A ja wciąż ci nie wierzę, a wiesz dlaczego? – rozbrzmiał wysoki głos i dziewczyna była już pewna, że jego właściciel jest również posiadaczem najniezwyklejszej emocji, jaką dane jej było współodczuwać. Zajrzała przez szczelinę w deskach i zobaczyła leżącą na podłodze postać i drugą, przechadzającą się wzdłuż izby. Mężczyzna zbliżał się teraz do okna, przy którym siedziała. Sparaliżowana strachem próbowała nie oddychać. – Bo gdyby tak było, nie przyszłaby tu za tobą – to rzekłszy wystawił prawą dłoń i mocno chwycił za włosy Idy, nim ta zdążyła się zorientować, że mowa jest o niej – No proszę, jej strach aż paraliżuje – stwierdził, wciągając ją do środka i popychając przed siebie, tak, że upadając uderzyła głową w kamienną posadzkę.
Ból w czaszce nasilił się jeszcze bardziej. Teraz dopiero przypomniała sobie, o czym opowiadał jej w samochodzie. Jak mogła być tak głupia? Przecież ten mężczyzna też był Empatą, po prostu ją wyczuł, od dawna musiał wiedzieć, że się zbliża. Rozejrzała się zdezorientowana i przysunęła bliżej Pawła. Nie przypuszczała, że intensywność z jaką odczuwała wszechobecne zimno może się nasilić. Pomieszczenie pełne było portretów, mniejszych lub większych, niektórych wręcz ogromnych. Ale to nie były zwykłe malunki, miały jedną wspólną cechę – każdy był niezwykle krwawy. Na większości przedstawiono dzieci z nienaturalnie powyginanymi kończynami, twarzami wykrzywionymi bólem i ostrymi narzędziami powbijanymi w przeróżne części ciała.
- No już, już. Nie bądź na siebie taka zła i przestań się bać – powiedział nie kryjąc rozbawienia, ale krzywiąc się delikatnie pod ciężarem jej lęku – Lepiej, że przyszłaś sama, oszczędzi nam to sporo czasu. Ale w takim razie on, nie jest już potrzebny.
Nim skończył zdanie, pojawiły się dwa potężne wilki, które wywlokły Pawła na zewnątrz. Nie opierał się, nie miał nawet siły spojrzeć w jej stronę. Rezygnacja, tylko to z niego emanowało.
- Pominę zbędne wstępy, bo warunki nie są zbyt sprzyjające – przemówił znów właściciel wysokiego głosu - Otóż chciałbym, żebyś wykorzystała swe niezwykłe zdolności i skłoniła burmistrza do interesów ze mną. Rękami i nogami broni się przed wybudowaniem autostrady, a ja mam dla niego jeszcze inne propozycje. Cóż, szkoda, taką ma uroczą żonę, a przez swój upór wkrótce ją straci – spojrzał wymownie w bok, gdzie Ida dopiero teraz zauważyła bezwładne ciało nieprzytomnej kobiety – Chyba, że zechcesz pomóc.
- Zapomnij – odpowiedziała w nagłym przypływie odwagi i buntu.
- Tak, przewidziałem taką okoliczność, dlatego postarałem się o skuteczne argumenty – zbliżył się do stołu, na którym leżały w idealnie równych rządkach noże różnej wielkości i rodzaju, począwszy od tasaka do mięs, na skalpelu chirurgicznym kończąc. Przyglądał im się uważnie, gładził ostrza i szeptał coś do siebie. Jego uczucia znowu nabrały intensywności, ale teraz, patrząc na niego, Ida potrafiła je zinterpretować – szaleństwo. Wykorzystując ten stan, zaczęła cicho przesuwać się w stronę drzwi, kiedy była już pewna, że nie zwróci na nią uwagi, puściła się biegiem. Gdy tylko przekroczyła próg, krew w jej żyłach zastygła. Na skałce, tuż nad urwiskiem, powieszona była Anielka. Pozbawiona większości ubranek, w cienkiej sukieneczce zahaczonej o odstającą gałąź, wisiała tam nieprzytomna i skostniała z zimna. Mężczyzna wyszedł powoli z domu i w akompaniamencie księżycowego światła zaprezentował Idzie niewielki nożyk, zapewniając o jego ostrości.
-Wciąż jesteś pewna, że się nie zgadzasz? No to patrz.
Zbliżył się do zwisającego bezwładnie ciałka. Jak na szaleńca przystało delektował się chwilą. Z uśmiechem na ustach i rozkoszą w oczach rysował ostrzem delikatne smugi, które na bladych policzkach dziewczynki zostawiały różowe ślady. Czuła jego ekscytację i brzydziła się nią, jednak prawdziwą odrazę poczuła, gdy pierwsze krople krwi rozpętały tsunami ekstazy. Była przekonana, że jej czaszka zaraz pęknie z bólu, z trudem pokonywała odruch wymiotny, krztusząc się łzami. Zabiję ją - usłyszała w głowie i nie wiedziała już, czy to rzeczywistość, czy majaki otępienia. Jedno było pewne, czuła uciekające życie. Każdy kolejny oddech dziecka był płytszy, niemal naga skóra zlewała się z barwą śniegu. Resztka życia ukrywała się w karmazynowej stróżce, która powoli zastygała na buzi dziecka. Kilka kropel spływało po szyjce, by zatrzymać się zaraz na strzępach sukienki. Niektóre obrały inny szlak i rozpryskiwały się o zmrożony śnieg. Kap.. kap… I opętańczy śmiech… a potem znowu kap, kolejna kropla. Świat zawirował, spojrzała jeszcze raz. Kap. Stała się kroplą. Płynęła powoli wzdłuż ramienia, w tle wciąż śmiech. Ledwie wyczuwalne tętno. Dotarła do nadgarstka. Iskierka. Mały ognik żarzył się w kropli. Nadzieja, która chciała umrzeć ostatnia. Była jak koliber w rajskim ogrodzie, poruszała się szybko, energicznie machała skrzydełkami, jakby ciągle czegoś szukała. Chciała ratunku. Ostrze noża zbliżyło się do drugiego policzka. Pierwszy różowy ślad.
- NIEEEE! – nie wiedziała kiedy i jak stała się w wilkiem. Najszybciej jak potrafiła ruszyła przed siebie. Cel był tylko jeden. Pochyliła głowę i z całych sił naparła na mężczyznę, który tracąc równowagę upadł w tył. A z tyłu była przepaść.
Reszty wydarzeń nie pamiętała dokładnie, bo gdy tylko chwyciła dziecko w ramiona, odpłynęła. Gdzieś jakby we mgle wciąż warczały wilki, potem migały wściekle czerwone światła, ktoś coś mówił, krzyczał, a na końcu poczuła ciepło, które pozwoliło jej zapaść w prawdziwie głęboki sen, z którego wyrwał ją ból zszywanej nogi. Po lawinie pytań jaką zadała, zapewniono ją, że wszystko jest dobrze, ale uwierzyła dopiero, gdy pozwolono jej zobaczyć się z Pawłem, który mimo, że poturbowany, miał się całkiem nieźle. Na inną okazję odłożył jednak szczegóły całej historii, zamiast tego zadając jedno pytanie.
- Przypomnij mi, ile istnień ocaliłaś dziś dzięki empatii?
Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się po prostu i pozwoliła swobodnie płynąć marzeniom wokół głowy. Miała tyle możliwości, tak wiele zadań przed sobą. Taki dar trzeba przecież wykorzystać! Świat należy do niej, a ona należy do świata. Czuła, że nadszedł jej czas. A fotografia? Wszystko da się połączyć.
***
Soczyście zielona trawa kołysała się delikatnie na wietrze. Świeżo zakwitłe kwiaty tworzyły co rusz różnobarwne plamy, od fioletu, przez żółć, po nieziemsko optymistyczną biel stokrotek. Szary wilk leżał wygodnie w cieniu drzewa i przyglądał się szukającym nektaru motylom. Wkrótce jego oczom ukazała się dwójka ludzi, czule się obejmujących. Zwierzę podniosło łeb, by lepiej poczuć bijącą od nich radość. Przychodzili tu dość często, zawsze na piechotę, samochód zostawiając trochę niżej. Nie chcąc ich przestraszyć, Ida ruszyła w dół zbocza. Do miasteczka dotarła już w ludzkiej postaci i krążyła chwilę w zawijasach uliczek. Za rynkiem skręciła w prawo i zatrzymała się przed lokalem opatrzonym szyldem KRAINA POZYTYWNEGO MYŚLENIA – TERAPIA ARTYSTYCZNA właściciel Ida Małecka. Weszła do środka i spojrzała na ścianę pełną zdjęć przedstawiających ją, jej podopiecznych oraz mnóstwa obiektów, które fotografowali razem podczas spotkań terapeutycznych. Uśmiechnęła się do siebie i wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało pierwszymi bzami – niezbity dowód, że w końcu przyszła wiosna – a ona miała swoje miejsce na ziemi.

*Cytaty zaczerpnięte z piosenki Pryzmat zespołu Closterkeller


Dorota Pansewicz

Legenda


Było to bardzo, bardzo dawno temu, niedługo po stworzeniu świata. Kiedy Bóg przez sześć dni stwarzał niebo, ziemię, gwiazdy, słońce, księżyc, rośliny, zwierzęta i człowieka, w siódmym dniu odpoczął. Jednak w kolejnych dniach wciąż zastanawiał się nad tym, jak jeszcze upiększyć swoje dzieło, co zrobić, by stworzony przez niego świat był jeszcze piękniejszy. Wreszcie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Wezwał do siebie dwóch aniołów, a kiedy ci stawili się przed nim, powiedział:

- Weźcie ze skarbca niebieskiego tyle drogocennych kamieni, ile tylko zdołacie udźwignąć i porozrzucajcie je po całej ziemi.
Aniołowie tak też uczynili. Nabrali do worka kosztowności – złoto, srebro, rubiny, szmaragdy, szafiry, diamenty i inne kamienie - po czym unosząc się ponad ziemią, rozrzucali je w różnych miejscach świata. Tam, gdzie upadły, powstawały z Bożej woli różne cuda przyrody: źródełka, strumyki, wodospady, lasy, łąki, jaskinie, wąwozy, góry, pagórki, piękne kwiaty i inne rośliny.
Aniołowie już parokrotnie napełniali worek kosztownościami, cieszyli się bowiem tym, że przyczyniają się do upiększania ziemi, a i Bóg był zadowolony ze swojego dzieła.
Podczas jednej z takich wypraw zaszło coś niespodziewanego. Czy aniołowie nabrali do worka za dużo na raz drogich kamieni, czy już worek był przetarty, a może tak po prostu miało być? Trudno powiedzieć. W każdym razie gdy aniołowie wzlecieli nad ziemię, by porozrzucać w różnych miejscach świata kosztowności, worek nagle pękł, zaś cała jego zawartość rozsypała się w jednym miejscu.
Aniołowie zmartwili się bardzo, sądząc, że Bóg rozgniewa się z tego powodu. Skruszeni, czym prędzej udali się przed jego oblicze, pytając, czy mają wyzbierać kosztowności z tego miejsca, w którym się rozsypały.
Jednak Bóg uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
- Jeżeli tak się stało, niech tak będzie. W takim razie to miejsce będzie szczególne, wyjątkowo piękne, najpiękniejsze na całej ziemi.
Rzeczywiście – tak właśnie się stało. Złoto, które upadło na to miejsce, spowodowało wypiętrzenie się gór, które później nazwano Sudetami. Dzięki szmaragdom okoliczne lasy i łąki nabrały przepięknego, zielonego koloru. Diamenty sprawiły, że woda w górskich strumykach miała krystalicznie czystą barwę. Szafiry zabarwiły niebo nad górami i dolinami na rzadko spotykany lazurowy kolor, zaś słońce, które pojawiało się na niebie, świecąc, rzucało wszędzie wokół złociste blaski – za sprawą topazów. Niektóre z drogocennych kamieni rozbiły się przy upadku na ziemię na maleńkie kawałeczki. Powstały z nich kolorowe kwiaty, które pokrywały barwnym kobiercem pobliskie łąki, zaś te najmniejsze drobinki, w postaci pyłu, uniosły się do góry, tworząc wielobarwną tęczę.
Wszędzie tam było tak pięknie, że widok ten wzbudził zachwyt nawet aniołów, będących przecież świadkami wielu innych wspaniałych dzieł Bożych. Jeden z nich, podziwiając całą okolicę, westchnął:
- Jakie to malownicze miejsce…
Bóg na to odrzekł:
- Tak jak powiedziałem, będzie to miejsce wyjątkowe. Za jakiś czas, za sprawą srebra, które tu w dużych ilościach upadło, powstanie tu osada, a później miasteczko, które będzie nosić właśnie taką nazwę: Malownicze. Ale będzie ono wyjątkowe nie tylko ze względu na piękne krajobrazy i widoki.
- Co jeszcze będzie w nim szczególnego? – zapytał drugi z aniołów.
- Ludzie, którzy zamieszkają w Malowniczem, będą szczęśliwi, gdyż dzięki rubinom, które licznie ozdobiły podczas upadku ten kawałek ziemi, w ich życiu nigdy nie braknie miłości.
- Ale czy wszyscy ludzie nie będą chcieli tu się osiedlić, skoro będzie to takie szczególne miejsce? – zapytał anioł.
- Nie – odpowiedział Bóg. – Po pierwsze przecież i w innych miejscach nie zabraknie dla nich szczęścia. A po drugie – nie każdy będzie mógł przybyć do Malowniczego. Trafią tu tylko te osoby, które będą umiały wsłuchać się w szept swojego serca i iść za jego głosem. To właśnie serce każe im odszukać Malownicze i serce podpowie im, gdzie je znaleźć.
Tak też się stało. Przez długie lata wielu ludzi trafiało do tego wyjątkowego miasteczka – Malowniczego. Wiele się tu wydarzyło, jednak zawsze wszystko kończyło się dobrze. Ci, których dopadły smutki i kłopoty, znajdywali tu ukojenie w gnębiących ich troskach. Ci, którzy pogubili się w życiu, odnajdywali tu samych siebie. Ci, którzy utracili sens życia, w miejscu tym nagle odzyskiwali wiarę w to, że życie jest piękne. Wszystkich, którzy tu przybyli, ogarniało bezmierne uczucie miłości do świata, do ludzi, do wszystkiego, co ich otacza. Wszyscy znajdywali tu swoje miejsce na ziemi.
Przynajmniej tak głosi legenda… A przecież w każdej legendzie jest jakieś ziarenko prawdy…


Małgorzata Bubula


Zagubiona miłość  


Pierwsze promienie słońca padły na twarz śpiącej jeszcze Julii. Dziewczyna lekko uchyliła ciężkie od snu powieki i widząc śpiącego przy niej Damiana wiedziała, że nie może dłużej czekać. Musi odejść - ta decyzja nurtowała ją od wielu tygodni, pierwszym impulsem, który wywołał te przemyślenia była zdrada Damiana, z jej najlepszą przyjaciółką Łucją. Jednak po wielu nieprzespanych nocach i wylanych łzach dziewczyna uświadomiła sobie, że nie potrafi żyć bez tego dupka, dupka, który był całym jej życiem, z którym spędziła najpiękniejszych 5 lat w swoim 23-letnim życiu.

***

 Damian kochał Julię bez pamięci, zakochał się w niej w liceum i od tamtej pory nie dawał za wygraną i na każdym kroku walczył o względu dziewczyny, gdy ta wreszcie zwróciła na niego uwagę, był pełen szczęścia i na każdym kroku udowadniał jej jak bardzo mu zależy.
 Wszystko zmieniło się na początku 2014 roku, kiedy nadchodziła piąta rocznica ich szczęśliwego związku. Chłopak pragnąc zrobić niespodziankę ukochanej, udał się do mieszkania Łucji - jej przyjaciółki, by poprosić o radę i ewentualną pomoc i... "tak jakoś wyszło, że wylądowali w łóżku". Julka dowiedziała się o wszystkim miesiąc później, kiedy na jednej z imprez pijana Łucja dobierała się do Damiana.
- O co ci chodzi? - Zapytała Łucja widząc, że chłopak nie reaguje na jej względy. - Miesiąc temu podobały ci się moje pieszczoty.
- Co? Co ty właśnie powiedziałaś?! - Julka osłupiała patrzyła to na Damiana, to na Łucję, z niedowierzaniem czekała na wyjaśnienia.
- Bo widzisz kochana, twój chłoptaś wpakował mi się do łóżka, jeśli cię to interesuje. - Łucja pod wpływem alkoholu mówiła pewna siebie o wydarzeniach z tamtego dnia. - Przyszedł do mnie po poradę w sprawie prezentu dla ciebie i tak od słowa do słowa wylądowaliśmy w łóżku. - Dziewczyna zaśmiała się w twarz przyjaciółce. Nie okazała ani krzty skruchy, a widząc przerażenie w oczach Julii, zmierzyła ją od stóp do głów okazując swoją wyższość.
 Julia skierowała się w stronę Damiana, który milcząc przyglądał się badawczo swojej dziewczynie, ta podeszła do niego pełna niedowierzania i ostatkiem sił uderzyła go w twarz, wybiegła z klubu. Następnego dnia nie pamiętała jak wróciła do domu, w nocy całe życie nagle jej się zawaliło. Nadal nie wierząc co się stało skierowała się do łazienki i mimo zimnej wody, tkwiła pod prysznicem przeszło pół godziny, chciała zmyć z siebie wspomnienia i miłość do ukochanego, który okazał się być skończonym dupkiem.
 Dziewczyna odcięła się od przyjaciół i chłopaka, nie odbierała telefonu, nie odpisywała na wiadomości, zamknęła się w swoich czterech ścianach i cierpiała w samotności - w ciągu jednej nocy straciła najlepszą przyjaciółkę i chłopaka, z którym pragnęła ułożyć sobie życie. Po tygodniu do jej drzwi zapukał Damian, pełen skruchy, z bukietem kwiatów błagał Julię o przebaczenie, ta w pierwszej chwili zatrzasnęła za nim drzwi, w następnej otworzyła je ponownie, by ze łzami w oczach usłyszeć jego tłumaczenia.
- Poszedłem do niej z prośbą o pomoc, wcześniej zapowiedziałem swoją wizytę. - Zaczął chłopak.
- Szybko zapomniałeś po co tam przyszedłeś. - Parsknęła, siląc się na opanowanie.
- To nie tak jak myślisz... - Odparł z rezygnacją. - Zaczęliśmy rozmawiać jak zawsze, w pewnej chwili ona przyznała się, że zerwała z Krzyśkiem, że straciła do niego zaufanie czy coś takiego, ja ją po prostu przytuliłem, a resztę już znasz... - Nie potrafił się wytłumaczyć.
- Czego teraz ode mnie oczekujesz?
- Wiem, że nie będziesz potrafiła mi wybaczyć, ale gdybym tylko...
- Nie cofniesz czasu. - Wpadła mu w słowo. - To że żałujesz nie zmienia faktu, że to zrobiłeś, nie zapominaj o tym! - Siląc się na opanowanie emocji, zacisnęła dłonie w pięści, wpatrując się w bielejące knykcie.
- Wiem że nie cofnę czasu. Wszystko spieprzyłem i zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo cię skrzywdziłem. Mimo to nie przestałem cię kochać, nigdy nie będę w stanie odpokutować swoich win, ale tak bardzo za tobą tęsknię... - W jego oczach błyszczały łzy, a Julia nie mogąc powstrzymać swoich, padła Damianowi w objęcia głośno szlochając.
- Nigdy nie przestałam cię kochać, tak bardzo mnie zraniłeś ale mimo to nie wyobrażam sobie bez ciebie życia. - Miała mieszane uczucia, nie wiedziała jak to będzie na nowo odnaleźć się w tym związku ale miała świadomość tego, że nie potrafi bez niego żyć. Kochała go tak bardzo, jak nienawidziła, za to co zrobił.
 Po miesiącu ponownie ze sobą zamieszkali, ale bardzo się od siebie oddalili. Nadal kładli się wspólnie do łóżka, jedli wspólne posiłki, rozmawiali i oglądali telewizję, ale wszystko się zmieniło. Zmieniła się miłość, która ich łączyła, Julia na każdym kroku była czujna, nie potrafiła już bezgranicznie ufać Damianowi. Całymi dniami szukała rozwiązania tego problemu, a na myśl przychodziło jej tylko jedno - musi odejść, poukładać sobie życie w samotności. Chciała porozmawiać o tym z Damianem, ale do końca nie zdobyła się na odwagę.

***

 Poprzedniego wieczora Julia spakowała swoje rzeczy, a torbę schowała do szafy, by nie budzić niczyich podejrzeń, patrząc na śpiącego obok niej chłopaka czuła się dziwnie obco i wiedziała, że decyzja którą właśnie realizuje jest słuszna. Wstała z łóżka i na palcach udała się do szafy, wyjęła torbę, ubrała się w pośpiechu i wyszła, zostawiając na poduszce karteczkę z krótkim "Odchodzę". Przed blokiem czekała na nią taksówka, którą wróciła do swojego mieszkania, a stamtąd nie zastanawiając się długo wyruszyła w podróż w góry, do miejscowości Malownicze, gdzie czekała na nią przyjaciółka Joasia.
 Siedząc w jednym z przedziałów pociągu, poczuła długo oczekiwaną ulgę. Wyjeżdżała na wakacje, po których wszystko w jej życiu miało się zmienić.
 Dotarła na miejsce tuż przed zachodem słońca, a Joasia czekała na nią z bukiecikiem pięknie pachnących stokrotek. Mimo wcześniejszych wątpliwości, uśmiechnęła się do przyjaciółki i pobiegła, by przytulić Asię i poczuć się bezpiecznie w tym niewielkim miasteczku.
- Nareszcie jesteś, czekam na ciebie od godziny. - Dziewczyny uśmiechnęły się do siebie i podeszły do samochodu.
- Kiedy byłam tu ostatnim razem, nie było tak pięknie. - Zdumiała się Julia.
- Z wiekiem zauważamy, to czego wcześniej nie dostrzegliśmy. - Powiedziała Joasia obserwując zdziwienie na twarzy przyjaciółki.
 Dziewczyny w drodze wspominały minione lata, ich wspólne wycieczki, spacery, aż w końcu nadszedł czas na zwierzenia. Julia siląc się na opanowanie, wyjaśniła Asi wydarzenia minionych miesięcy. Po policzku spłynęła jedna zabłąkana łza, którą dziewczyna natychmiast starła. Przyjechała w góry, by zapomnieć, nie po to by rozpamiętywać to co było. Spojrzała na krajobraz uciekający za szybą samochodu i rozpromieniła się.
 Po kwadransie dojechały na miejsce, poszły do mieszkania Joasi, które mieściło się w starej, przedwojennej kamiennicy, która swoim wiekiem dodawała uroku temu miejscu. Asia zaproponowała, by napiły się wspólnie kawy, jednak Julia zaplanowała ten wieczór w inny sposób - marzyła, by wybrać się na spacer  z przyjaciółką, odetchnąć górskim powietrzem i obejrzeć zachód słońca, tak piękny na tle górskiego krajobrazu.
- Przejdę się na ten pagórek przy lesie. - Poinformowała przyjaciółkę Julia.
- Tak myślałam, że się tam wybierzesz. - Odparła Asia z uśmiechem od ucha do ucha.
- Jak ty mnie dobrze znasz. - Puściła oko do dziewczyny i zniknęła za drzwiami pokoju by przebrać się i wyruszyć w drogę.  - Wrócę za godzinę, nie musisz się o mnie martwić, jeszcze nie zapomniałam gdzie mieszkasz. - Dodała wychodząc z mieszkania.
 Było późne popołudnie, Julia stała chwilę przed kamienicą, wpatrując się w starannie wypielęgnowane róże przed budynkiem. - Ktoś musi wkładać w tę pracę całe życie. - Pomyślała z uznaniem. Udała się na niewielki pagórek, oddalony o zaledwie pół kilometra od mieszkania Joanny i przysiadła na złamanym pniu drzewa, na skraju lasu.  Słońce chyliło się ku zachodowi, delikatne promienie muskały jej skórę, dając przyjemne ciepło. Julia zamknęła oczy i rozkoszowała się bogactwem natury. W uszach szumiał niewielki potoczek, biegnący tuż pod jej stopami. Dziewczyna poczuła ogromną tęsknotę, za tym co zostawiła, mając jednocześnie świadomość, że to było jedyne wyjście, by móc wyrwać się z ciągle dopadających ją nieprzyjemnych myśli. Nie żałowała swojej decyzji, żałowała decyzji Damiana, tego że ją zdradził. Straciła również najlepszą przyjaciółkę i to wszystko w jeden wieczór. Na wspomnienie tych chwil, poczuła gęsią skórkę. Za wszelką cenę walczyła z emocjami, nie chciała wracać do Joasi cała zapłakana. Szybko otworzyła oczy i opanowała mieszane uczucia w jej głowie. Wiedziała, że robi słusznie i tego musi się trzymać! Z takim postanowieniem ruszyła ku ścieżce prowadzącej do kamienicy otoczonej różami. Już z daleka ich woń uderzała w nozdrza dziewczyny. Julia chłonąc zapachy i przyglądając się otaczającemu ją krajobrazowi stwierdziła, że nie ma bardziej urokliwego miejsca na Ziemi, w którym mogłaby spędzić te trudne dla niej chwile.
 Tuż przed klatką schodową natknęła się na sąsiada Joasi. Szczupły, wysoki mężczyzna, miał około 27 lat - co wywnioskowała po młodzieżowym stylu i delikatnych dołeczkach w policzkach, które zdecydowanie dodawały mu uroku. Ich spojrzenia na moment się spotkały, po czym Julka nieśmiało spuściła wzrok i spiekła raka, czuła się nieswojo widząc tak przystojnego chłopaka.
- Witam, czyżby nowa sąsiadka? - Zapytał z uśmiechem, a dołeczki w policzkach jeszcze bardziej się pogłębiły, Julia widząc to siliła się by wydusić choć słowo, co przyszło jej z ogromnym trudem.
- Tylko tymczasowo, przyjechałam na wakacje do przyjaciółki Joasi. - Wyjaśniła, ciągle unikając jego wzroku.
- Ooo! Jesteś przyjaciółką Aśki? - Dziewczyna przytaknęła. - Jestem Filip, mieszkam naprzeciwko, przed chwilą z nią rozmawiałem, ponoć mam się tobą zająć tej nocy. - Chłopak puścił oko do Julki, co wywołało u niej kolejną falę gorąca.
- Jak to zająć? O co chodzi? - Zapytała po chwili, nic nie rozumiejąc.
- Jakaś randka czy coś w tym stylu. - Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona. - To znaczy ona się z kimś umówiła, to jakaś nagła sprawa, nie chciała cię zostawić samej, poza tym przedstawiła mi cię jako bardzo interesującą dziewczynę, no i chyba miała rację. - Z ust chłopaka nie schodził ten czarujący uśmiech, którym z pewnością niejedną dziewczynę uwiódł.
- Dziękuję ale potrafię się sobą zająć, Asia za bardzo się o mnie martwi, a ja nie jestem już małą dziewczynką. - Powiedziała siląc się, by spojrzeć na Filipa.
- Nie wątpię w to, że potrafisz, ale niestety już jej to obiecałem, nie mogę się wycofać, więc czy chcesz, czy nie musisz mnie znosić tej nocy. - Jego uśmiech był jeszcze większy a wzrok ukazywał, że wygrał tę nierówną walkę na słowa. - Tak poza tym to może mi się przedstawisz? Ja już to zrobiłem. - Przypomniał.
- Aaa tak, mam na imię Julka. I naprawdę dam sobie radę sama, nie musisz poświęcać swojego czasu na niańczenie mnie. - Powiedziała już nieco pewniej.
- Bez gadania, to już postanowione i musisz znosić moje towarzystwo. - Powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
 Po tych słowach pożegnał się z nową sąsiadką i wyszedł, zapominając po co właściwie wychodzi. Udał się do pobliskiego sklepu i kupił kilka drobiazgów na noc, by nie uśpić jej przy oglądaniu filmów. Doszedł do wniosku, że wino będzie idealne do nawiązania nowej znajomości. A co jeśli ona nie lubi wina? - Przemknęło mu przez myśl. Szybko otrząsnął się z letargu i dokończył zakupy starając się nie myśleć o Julii.

***

 Joasia rzeczywiście była umówiona, nie zdążyła się nawet wytłumaczyć, bo pod kamienicą słychać było trąbienie samochodu.
- Ale burak z niego... - Odparła uśmiechnięta i speszona jednocześnie. Ucałowała Julię w policzek i wybiegła, by niecierpliwy Kamil nie zbudził wszystkich sąsiadów.
 Julia została sama, wiedziała, że nie na długo. Jej gość właściwie nie zapowiedział o której ma zamiar ją niańczyć, jednak wiedziała, że musi się jakoś przygotować. Pobiegła do pokoju, w którym zostawiła wszystkie swoje rzeczy i znalazła swoją ulubioną zwiewną sukienkę sięgającą kolan - uznała, że to będzie najbardziej pasujący strój na tak niespodziewaną okazję. Szybko zrobiła makijaż i już była gotowa na przyjęcie gościa, w tym też momencie ktoś zapukał do drzwi - nienagannie wyglądający Filip olśniewał swoją urodą, przy tym potrafił bezbłędnie oczarować kobietę.
- Cześć, nie widzieliśmy się pół godziny, a zmieniłaś się nie do poznania. - Stwierdził ze szczerym zdumieniem.
- Nie gadaj głupot, wchodź do środka. - Z każdą minutą Julce coraz swobodniej przychodziła rozmowa z tym przystojnym facetem. Poczuła się pewniejsza widząc jego błysk w oczach.
- Mam kilka filmów, jakiś prowiant i winko. - Szelmowski uśmieszek wypłynął na jego twarzy, ale zaraz się opanował i zabrał do włączania DVD.
- Wybierz coś, byle nie żaden wyciskacz łez, tego mam po dziurki w nosie. - Swoim wyznaniem wzbudziła zainteresowanie u Filipa, ale postanowił nie wnikać w szczegóły, by nie popsuć jej humoru.
 Oglądali wspólnie film, choć żadne z nich nie skupiało się na tym co wyświetla ekran, pochłonęła ich rozmowa, aż wyczerpani zasnęli na kanapie zapominając o tym, że właściwie się nie znają. Drzemka nie trwała długo, przed północą do domu wróciła Asia i mimo usilnych starań, nie udało jej się przejść bezszelestnie obok śpiących gości.
- Kopciuszek wrócił na czas do domu. - Wystraszył ją Filip.
- Cześć Asiu, my to chyba sobie musimy porozmawiać. - Powiedziała, starając się brzmieć groźnie Julia.
- No hej, wybaczcie że was obudziłam, porozmawiamy jutro, ja chyba jestem trochę pijana. - Parsknęła śmiechem i zniknęła w swoim pokoju.
 Swoim zachowaniem wywołała uśmiechy na twarzach dwójki przyjaciół.
- Już jestem bezpieczna, dziękuję za opiekę. - Powiedziała Julka i od razu pożałowała swoich słów.
- Nie potrzebujesz opieki, silna dziewczyna z ciebie, ja tylko chciałem dotrzymać ci towarzystwa. - Odparł nieco zmieszany.
- Tak wiem, o to mi właśnie chodziło, dlatego jeszcze raz dziękuję. - Odprowadziła swojego gościa do drzwi, a on delikatnie nachylił sie ku niej i złożył na jej policzku czuły pocałunek, który wywołał zawroty głowy w tej nieśmiałej dziewczynie.
- Do zobaczenia jutro, jeśli się zgodzisz to chciałbym cię zabrać w takie jedno miejsce, niedaleko stąd. - Mówił zachęcająco.
- Bardzo chętnie, powiedz tylko o której, a będę gotowa. - Pożegnali się, zadowoleni, że już za kilka godzin zobaczą się ponownie.

***

O godzinie 15 Filip zapukał do drzwi mieszkania Joasi, Julia właśnie wychodziła z pokoju i przywitała swojego gościa szczerym uśmiechem. Bardzo lubiła Filipa i wzbudzał jej zaufanie, mimo że nie znali się zbyt długo.
- Gotowa? - Zapytał rozpromieniony.
- Chyba tak, wezmę tylko torebkę i idziemy. - Przed wyjściem ucałowała Joasię, a ta spojrzała na nią wzrokiem mówiącym "powodzenia".
 Gdy zamknęły się za nimi drzwi, chłopak nachylił się ku Juli i skradł całusa w policzek, co znów ją zaskoczyło, ale pozytywnie. Następnie Filip puścił przodem nową znajomą i otworzył jej drzwi. Pogoda dopisała, z czego najbardziej cieszył się chłopak, zaplanował dla nich piknik w miejscu najbardziej malowniczym w całym miasteczku Malownicze.
- Jesteśmy na miejscu. - Powiedział z dumą. Nie zauważył jednak na jej twarzy zaskoczenia, a raczej rozbawienie. - Nie podoba ci się? - Pytał zdołowany.
- Nie, tu jest bardzo pięknie, ale ja tu już byłam, nie raz. To moje ulubione miejsce. Za każdym razem kiedy to jestem to wychodzę na ten pagórek. - Mówiła wspominając wczorajszy zachód słońca.
- Myślałem, że cię zaskoczę, a tu się okazuje że jednak nie. - Powiedział nieco zbity z tropu.
- Zaskoczyłeś mnie, nie spodziewałam się, że komuś jeszcze podoba się to miejsce. - Mówiła patrząc mu w oczy. Uśmiechnęli się do siebie.
 Wspólnymi siłami rozłożyli koc i rozkoszowali się przyjemnymi promieniami słońca okalającymi ich ciała. Leżeli obok siebie i rozmawiali o wszystkim. Oboje ufali sobie i wiedzieli, że mogą powiedzieć sobie o wszystkim, mimo że znali się tak krótko. Filip stracił swoją miłość w wypadku samochodowym, co bardzo zabolało Julię, nie mogła zrozumieć jak ktoś tak pozytywny, zawsze uśmiechnięty mógł przeżyć takie cierpienie. Opowiedziała mu o Damianie, a on wysłuchał jej zwierzeń ze szczerym zainteresowaniem. Mijały godziny a oni ani na chwile nie poczuli się niezręcznie w swoim towarzystwie. Słońce chyliło się ku zachodowi, usiedli na skraju koca i rozkoszowali się pięknem, jakie ich otaczało. Powoli niknące słońce za horyzontem było najpiękniejszym widokiem na Ziemi. Kolory jakie przybrało niebo wywoływało zachwyt i odbierało mowę. Nie można słowami opisać tak malowniczych barw.
 Nadszedł czas, by wracać do domu, powoli spakowali swoje rzeczy i spojrzeli na siebie zadowoleni z tak cudownie spędzonego czasu.

***

        Widywali się codziennie, a ich znajomość coraz bardziej się pogłębiała. Żadne z nich nie miało odwagi przyznać się do uczucia jakie w nich kiełkowało. Po miesiącu, oglądając film Filip odważył się, by przytulić dziewczynę.Ten jeden czuły gest sprawił, że ta dwójka była już pewna swoich uczuć. Julia wtulona w silne ramiona mężczyzny marzyła, by już zawsze było tak pięknie. Oboje czuli pełnię szczęścia i nie dopuszczali do siebie myśli, by żyć bez siebie.
         Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, lecz nie każdy ma to szczęście, by spotkać ją na swojej drodze, a gdy już spotka, nie potrafi bez niej żyć...

Arkadiusz Kiński 


Julia

Przestała wierzyć w Boga kiedy matka powiedziała, iż góry zabrały jej ojca. Niezwykle dokładnie pamiętała ten dzień. Usiadły z matką przed domem, w ogrodzie gdzie stał stolik, nad nim parasol reklamujący jednego z producentów piwa, cztery drewniane krzesła, a obok prowizoryczna fontanna zakupiona w jednym z marketów. Od zachodu świeciło słońce, była to sobota przed wielkanocnymi świętami. Nalały sobie po lampce czerwonego wina, które znajoma z pracy dała matce Julii w podziękowaniu za napisanie biznes planu. Sączyły i w pewnej chwili kobieta zaczęła mówić:
- Julio, mam tobie jeszcze wiele do wyjaśnienia.
Pytałaś niejednokrotnie gdzie tata, dokąd poszedł, czemu nie ma go z nami? Zawsze mówiłam tobie, że tata poszedł do nieba, do Pana Boga. Ale tak naprawdę, to Pan Bóg tatę zabrał, mimo iż nigdy na to nie chciałam pozwolić, nigdy z Jego decyzją nie pogodziłam się i nigdy nie pogodzę. Pan Bóg czasem zabiera ludzi potrzebnych na ziemi. Ludzi, którzy powinni opiekować się innymi, swoim potomstwem, następnym pokoleniem, ludzi dobrych, życzliwych, kochanych. Pan Bóg tak robi, nie wiem czy z miłości, czy z nienawiści? Nie wiem czy po to by hartować żyjących, czy po to by ulżyć zabieranemu? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. A może Pan Bóg jest egoistą i lubi otaczać się dobrymi ludźmi? Tego też nie wiem.
Dziś miałby 38 lat. Właściwie kończyłby w Poniedziałek Wielkanocny. A po jego urodzinach, w kolejny poniedziałek 15 lat jak sama, przepraszam z tobą córciu kochana, prowadzimy nasz rodzinny dom. Od tamtego czasu, tak jak już wcześniej ci powiedziałam nie umiem pogodzić Boga z ludzkim życiem. Nie umiem, nie chcę, nie mogę, czasem też zastanawiam się  kto kogo stworzył, czy Bóg człowieka, czy człowiek Boga? Bóg nie jest bytem rzeczywistym. Bo jakże może być bytem, zabierając dobro? Bóg jest chimeryczny.
Tak czy inaczej, to już 15 lat. Poszli. Wyszli o 5 rano. Normalna trasa, grupa znajomych. Ojcu też coś od życia należało się. My zostałyśmy same, w ciepłym domu, przy kominku. Zrobiłam śniadanie, zjadłyśmy, usiadłyśmy przy domku z lalkami, kiedy o godzinie 8.23 przyszedł wujo Jurek z tragiczną wiadomością.
- Krzysztof nie żyje - spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.
- Jak to? Nie rozumiem? Co ty mówisz?
- Lawina – i zaczął płakać jak małe dziecko.
Więcej z tych dni nie pamiętam. Nie pamiętam ani jak pierwszy raz ujrzałam ciało twojego ojca, ani cmentarza, nie pamiętam też całych miesięcy po pogrzebie. Kocham go wciąż. Czuję motyle w brzuchu jak o nim myślę. Po 15-tu latach kiedy to już obok mnie nie kładzie się wieczorem do łóżka, kiedy nie całuje moich powiek, kiedy nie mówi rano, kocham cię. Zawsze kiedy o nim myślę czuję wyższy poziom adrenaliny, a niższe ciśnienie krwi blokuje mój żołądek. Nie chce mi się wówczas ani jeść, ani pić. Ja Juli wciąż żyję miłością do twojego ojca. Nigdy nie kochałam i nie pokocham żadnego mężczyzny tak jak twojego tatę.
Julii zakręciły się łzy w oku, podeszła do matki, pocałowała ją w czoło i mocno przytuliła. Udawała teraz silną i dojrzałą kobietę, odpowiedzialną nie tylko za siebie, ale również za swoją rodzicielkę. To ona w tej chwili trzymała życie w garści.
Nalała kolejną lampkę wina. Podała matce i cicho szepnęła.
- Nie wiem mamo, czy w życiu każdego z nas jest jedna taka chwila, która rozpoczyna proces prawdziwej miłości. No może tylko miłość rodziców, przychodzi dziecko na świat i od razu kochają je, bezwarunkowo. Aczkolwiek też bym się zastanowiła. Przecież całe dziewięć miesięcy z tym przyjściem na świat młodego człowieka rodzice oswajają się. Kupując wcześniej buciki, kaftaniki, wózek i łóżeczko. Miłość jest jednak niekończącą się opowieścią, nawet można powiedzieć, że obsesją, która wypełnia każdą myśl, każdą chwilę, całą przestrzeń. Prawdziwa miłość absorbuje od razu dwa ciała, dwie dusze. Ale nigdy nie przypuszczałam, że prawdziwa miłość może zabsorbować również jedno ciało i jedną duszę. Kocham was.
Kobieta uśmiechnęła się i zamoczyła usta w lampce wypełnionej do połowy czerwonym winem.

Żaden mężczyzna, którego znała do tej pory, nie wydawał jej się tak atrakcyjny jak Radosław. W chwili gdy go poznała miał 26 lat. Krótko ostrzyżony blondyn, niebieskie oczy, wysportowany, na oko ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Należał do Grupy Karkonoskiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. On też, od razu zwrócił na Julię uwagę. Spodobała mu się. Piękna blondynka o kształtnych ustach i dużych brązowych oczach. Od razu pomyślał, że ludzie o tym kolorze oczu to wielkie indywidualności, musi mieć silny charakter, analizował dalej. Jednocześnie są uczciwi, prawi i sympatyczni. Nieśmiali w uczuciach. Jednakże u niej ta nieśmiałość była wypisana nie tylko w kolorze oczu, a na całej twarzy.
On za każdym razem uśmiechał się do niej. Ona, nieśmiało spoglądała na jego twarz. On myślał, analizował, starał się zwrócić na siebie uwagę. Ona drżała. Ale oboje zagłębiali się, nieświadomie, w reakcjach burzy chemicznej. Oboje myśleli o sobie nawzajem. Oboje odmierzali krople dopaminy dołączając do nich noradrenalinę. Wiedzieli dobrze, że dodając do tej mieszanki fenyloetyloaminę, powstanie mikstura nie tylko namiętności i euforii ale także uwielbienia do kochanej osoby, uwielbienia, które nie zwróci uwagi na żadne wady. Mieszali dalej, mieszali wszystko z ogromną ilością monoaminooksydazy i wazopresyny, to dawało im pewność stałości w uczuciach. Na koniec oksytocyna. Przepis na szczęśliwą miłość był gotowy. Nieświadome reakcje chemiczne zachodziły w mózgach, w głowach, w ciałach tych dwojga. Zachodziły, ale jakże sprawnie i jakże naturalnie.
Po raz pierwszy „kocham cię”, powiedzieli sobie z wzajemnością 1602 metry nad poziomem morza. Na Śnieżce, na którą wchodzili żółtym szlakiem. Szlakiem koloru róż, które Radek Julii wręczył trzeciego dnia, od pamiętnego spojrzenia. Żółte róże oznaczały przyjaźń, radość, ciepło. Oznaczały troskę. Kochał ją. Wiedział, że ta miłość nie będzie więdnąć, jak przysłowiowa róża. Wiedział, że ta miłość będzie wieczna.
Szlak żółty biegł wzdłuż rzeki Łomniczki, aż do Schroniska o tej samej nazwie. Spacerowali upajając się widokami, upajając się trzymaniem za ręce, spojrzeniami w oczy i pocałunkami. Upajali się sobą nawzajem. Upajali się jakby widzieli w swoich oczach Iguaçu, spektakularne wodospady leżące na granicy argentyńsko – brazylijskiej. Wodospady tworzące kaskady życia, przyszłego wspólnego życia. Na ich twarzach rozgrywały się misteria natury.
Trzymała go za rękę. A on opowiadał jej co w jego życiu ma największe wartości. Opowiadał o rodzinie, o najbliższych, o wolności w górach i o tym co otacza jego świat. Opowiadał również o pragnieniach, o braku rodziny, o kobiecie, którą marzyłby mieć przy sobie, o dzieciach i domu z kominkiem.
Śmiali się. Żartowali. Milczeli. Dotykali swoich dłoni.
- Czy wiesz, że można doprowadzić kobietę do orgazmu dotykając tylko jej dłoni? – zapytał w pewnym momencie.
Uśmiechnęła się. Nieśmiało spojrzała w jego oczy. A on kontynuował temat, który przed chwilą zaczął.
- Okazuje się, iż kobiecy orgazm wcale nie musi mieć swoich początków w miejscach erogennych. U kobiet, które zostały przebadane, odkryto że reagują na ucisk małego palca u lewej ręki, a dokładniej rzecz ujmując, na masowanie wewnętrznej strony palca w jego środkowej części. Czyli pomiędzy stawami. W dłoni kobiety znajdują się zakończenia nerwowe, które najprościej mówiąc, połączone są bezpośrednio z mózgiem.
- Od dziś twoim mózgiem będę mógł zajmować się codziennie rano i wieczorem. A nawet teraz – stwierdził z powagą mistrza szachowego.
Julia ponownie nieśmiało uśmiechnęła się i podała dłoń swojemu mężczyźnie. Ruszyli dalej. Ku Śnieżce. Na najwyższy szczyt Karkonoszy, oraz Sudetów. Na górę, która ma od zachodniej strony granitową podstawę i zbudowana jest z metamorficznych skał, a które w efekcie są przyczyną charakterystycznego kształtu Śnieżki.

Po kilku godzinach wrócili do Malowniczem. W takich chwilach chciała być dla niego wszystkim. Niebem i piekłem. Ogniem i wodą. Różańcem i dziwką. Chciała dać mu co tylko na świecie możliwe. Nigdy nie rozczarować, nie zawieźć, nie stracić jego zaufania. Chciała być jego muzą a jednocześnie kobietą. Ale także chciała być kimś innym niż dla matki. Dla niej musiała być ideałem. Podświadomie wiedziała, że dla matki jest grzeczną i kochaną dziewczynką, nie ważne że z każdym rokiem starsza, bardziej dojrzała i poznająca życie, dla rodzica zawsze mała dziewczynka. Dama i duma w jednym. Wychowana na dzielnego człowieka, kobietę przystosowaną do małżeństwa, rodzicielstwa i świata.
- Wiem Julio, że nie masz żadnych planów na zbliżający się weekend –ponownie zaczął Radek –  Co powiesz na wspólnie spędzone dwa dni tutaj, w Malowniczem?
Julia jak zawsze, tylko uśmiechnęła się. Ale tym razem uśmiech oznaczał akceptację propozycji złożonej przez Radka. W tejże chwili nachyliła się do jego ucha i szepnęła cichutko.
- Radku, dziękuję, że jesteś.
Radek uśmiechnął się. Usiedli na tarasie, przed domem, który był jednorodzinnym domem parterowym, z garażem, podpiwniczony, użytkowe poddasze. Ściany nośne murowane, pomalowane na kolor jasno żółty, pokryty blachodachówką, o dachu stromym wielospadowym. Siedzieli i milczeli wpatrując się w horyzont. W pewnej chwili chłopak wyciągnął zza siebie zimną butelkę szampana. Zaczęli pić nie używając lampek przeznaczonych do delektowania się tym napojem. Julia nie wie do dziś czy to alkohol, czy to ten Bóg, w którego przestała wierzyć pamiętnego dnia zamącił w jej mózgu. Świat zaczął wirować. Stał się jeszcze bardziej kolorowy niż otaczająca ją rzeczywistość. Koloru nabierało wszystko co znajdowało się dookoła, łącznie z niebem, słońcem i górami. Poczuła niesamowitą bliskość z mężczyzną znajdującym się obok. Dotknęli się bardziej czule niż kiedykolwiek indziej. Dotykali, poznawali swoje ciała i najbardziej wrażliwe miejsca.

 Bóg przebaczył. Podarował Julii drugiego mężczyznę. Ona zrozumiała. Poznała po raz pierwszy wszechświat. Wszechświat, który w tym momencie stał się światem zupełnie innym, nieznanym. Bóg, którego swego czasu odrzuciła, nie chciała Go znać, była na Niego obrażona, podarował jej coś więcej. Podarował jej jeszcze jednego mężczyznę. Podarował mężczyznę jej życia. Podarował mężczyznę z jej życia. Podarował człowieka, dzięki któremu dostrzegła zakątki raju w malowniczej wsi. 


Julia Kos


NADZIEJE I MARZENIA


— Chciałbym się ukryć w tobie.
Przystanąwszy, Agnieszka rozejrzała się z zaskoczeniem wokół siebie, próbując ustalić, skąd dobiegł ją szept. Malownicza ulica tętniąca późno porannym życiem nie przyniosła oczekiwanej odpowiedzi. Wyglądało na to, że nie wzbudziła niczyjego zainteresowania. Nie wypatrzyła właściciela głosu. Jego tu nie było, to tylko tęsknota przez nią przemówiła, przypomniawszy o mężczyźnie jej życia. Nie potrafiła myśleć o nim inaczej.
Zastanawiając się, co dalej, jednocześnie spojrzała w zadumie na kamienice, które wydawały się stare i przede wszystkim przyjemne dla oka, chociażby dlatego, że większość z nich została przystrojona roślinami. Wcześniej jakoś ich nie dostrzegała. Snuła się zatopiona w myślach, zarazem starając się nie myśleć o tym, co straciła.
Przesunęła się nieco na chodniku, aby nie utrudniać przejścia innym.
Pogodny poranek zamieniał się nieustępliwie w gorący dzień, tym bardziej, że letni wietrzyk coraz słabiej dawał o sobie znać, odchodząc w zapomnienie. Ludzie przemykali w pośpiechu zaaferowani własnymi sprawami albo przechadzali się spokojnie, ciesząc się udaną chwilą. Potwierdzał to zewsząd dobiegający gwar. Kolejne samochody pojawiały się i znikały za zakrętem.
Od czasu do czasu można było usłyszeć świergot ptaków przebijający się przez ten zgiełk.
Skonsternowana Agnieszka ruszyła przed siebie, kierując się w stronę ryneczku, postanowiwszy zatrzymać się w kawiarnianym ogródku na mrożoną latte. Nigdzie jej się nie śpieszyło. Wciąż jeszcze czuła się rozbita ostatnimi zdarzeniami oraz przytłoczona nieszczęściami, które na nią spadły.
Znalazłszy niewielki ogródek, usiadła pod parasolem i powoli zaczęła przeglądać menu. Przez chwilę zastanawiała się nad lodami, lecz ostatecznie zdecydowała się tylko na kawę. Podobała się jej życzliwa i nienarzucająca się obsługa dziewczyny o uroczym uśmiechu. Pobliskie drzewa chroniły ogródek częściowo przed słońcem, czyniąc z niego wyjątkowo przyjemne miejsce na odpoczynek w tak upalny dzień. Widoki przedstawiały się urokliwie, przypominając o ponadczasowości niektórych budynków, zaś sam plac był zadbany i sprawiał wrażenie dobrze rozplanowanego. Popijając zamówiony napój, Agnieszka rozglądała się w oszołomieniu, rozważając, co właściwie tu robiła. Nie tak jej plany wyglądały.
Z głośnika leciała muzyka i ku swojemu zdziwieniu Agnieszka w tych dźwiękach rozpoznała Sergeja Ćetkovića. Pomyślała może, że to właśnie przez jego głos czuje się, jakby nagle się znalazła w Chorwacji. Tyle że nie przyjechała tutaj na wakacje.
Na ogół Agnieszka nie przepadała za tak małomiasteczkowym klimatem, jako że była zwolenniczką wielkomiejskiego życia; gorączkowość i pośpiech zawsze ją pociągały i kusiły, aby w tym się zatracić. Co innego Paweł, jemu z pewnością tu by się spodobało, możliwe nawet, że zakochałby się od pierwszego wejrzenia.
Przez ostatnie kilka dni usiłowała o nim nie myśleć, ani o tym wszystkim, co straciła bezpowrotnie. Istniały również pewne problemy, z którymi w końcu należałoby się zmierzyć. I wkrótce to uczyni. Tymczasem wyjazd miał pomóc w oderwaniu się od przygnębienia oraz poczucia beznadziejności, które od kilku miesięcy jej nie opuszczały, wiernie towarzysząc. Aż pewnej chwili zrodziła się w niej iskierka, aby coś z tym zrobić. Chwyciwszy się jej desperacko, nieoczekiwanie wpadła na pomysł z wyjazdem i konsekwentnie tego się trzymała. Nie zamierzała wybierać małej miejscowości jak Malownicze, o której nawet wcześniej nie słyszała, a jednak właśnie tu wylądowała, niczego nie żałując. Jedynie coraz bardziej jej brakowało Pawła.
Echo jego głosu najlepiej o tym świadczyło.
Wcześniej o tym nie myślała, ale obecnie coraz bardziej do niej docierało, że Paweł pozostał w mieście z jej powodu, podejmując pracę w korporacji, zrezygnowawszy z uprzednich marzeń. Agnieszka nigdy nie chciała mieszkać w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znają, tym bardziej, że planowała karierę, a to wymagało przestrzeni. Nic z tego nie wyszło. Pawła pochłonęła korporacja oraz wielomilionowe kontrakty, zamiast zajmowania się drobnymi poradami dla zwykłych ludzi, o czym marzył podczas studiów prawniczych. Natomiast ona zamiast robić karierę jako korespondent wojenny, utknęła jako asystentka redaktora naczelnego pisma kobiecego, gdzie rzadko poruszano poważne tematy. W redakcji robiła praktycznie wszystko oprócz pisania artykułów. I przez cały czas czekała na swoją szansę, która nigdy nie nadeszła. Teraz rozumiała redaktora, a także jego decyzję, choć to była niezwykle gorzka pigułka do przełknięcia.
Agnieszka wypiła kolejny łyk latte, która powoli stawała się ciepła. Nie chciało się jej ruszać z miejsca, szczególnie że kolejni ludzie przewijali się przez kawiarnię, zamówiwszy sobie kawę albo lody, nie zawracając jej głowy. Nawet hałasujące dzieci zajmowały się sobą oraz własnym deserem. Agnieszka wyciągnęła książkę z torebki, aby poczytać przez chwilę i zagłuszyć w sobie wcześniejszy szept zrodzony z tęsknoty.
Przeczytawszy dwa rozdziały, podniosła się z miejsca z postanowieniem poszukania czegoś do zjedzenia, a potem chciała jeszcze trochę pospacerować po miasteczku, a także rzucić okiem na pobliską rzeczkę, zanim wróci do wynajętego pokoju. Zdawała sobie sprawę, że wkrótce będzie musiała podjąć decyzję, że nie może wiecznie przed tym uciekać.
***
Kolejne dni minęły leniwie. Nadal bez wiążących rozstrzygnięć, tyle że pewien pomysł nabierał realnych kształtów, coraz bliższy urzeczywistnienia. W międzyczasie Agnieszka zdążyła całkiem nieźle poznać miasteczko. Przy okazji wdała się w kilka niezobowiązujących pogawędek z Alicją, która miała stoisko z pamiątkami na ryneczku.
— Planujesz wysłać komuś kartkę? – spytała Alicja, gdy Agnieszka zaczęła przeglądać pocztówki.
— Chyba nie, może przed wyjazdem. Sama nie wiem. – Agnieszka w milczeniu przejrzała kilka, następnie podniosła wzrok i dodała: — Chyba wybiorę coś sobie na pamiątkę.
— Nikt nie wie, że tu jesteś?
— Jeszcze nie. Dlaczego pytasz?
— Sama nie wiem. Zainteresowałaś mnie. Coś cię trapi?
— Dlaczego tak sądzisz?
— Nie zachowujesz się jak typowa turystka. No wiesz, nigdzie się nie śpieszysz, nie zaliczasz kolejnych punktów i tym podobne.
— A wszyscy turyści dzisiaj tak postępują?
— Nie zawsze, ale to jest najczęstsze.
— Nie lubię pośpiechu podczas urlopu…
— Ale tym razem jest inaczej – dokończyła Alicja.
— Jest – mruknęła pod nosem Agnieszka. — Czasem się zdarza, że ktoś coś ci mówi i twój świat przestaje być taki, jak był. Nie możesz powrócić do tego, co minęło.
— I trzeba z tym się zmierzyć – ni to spytała, ni to stwierdziła Alicja, gdy Agnieszka ponownie zajęła się oglądaniem pocztówek. — Malownicze stanowi przyjemną scenerię do rozmyślań. Albo do rozpoczęcia nowego życia.
— Zgadzam się z tobą. Chyba nie mogłam trafić lepiej. Jest w tym miejscu coś, co do mnie przemawia, lecz nie potrafię tego określić.
— Malownicze często się okazuje świetnym miejscem na nowy początek.
— Też to mi przyszło na myśl.
W następnej chwili Alicja zajęła się parą klientów, która poszukiwała czegoś na pamiątkę po udanym pobycie. Natomiast oni ze swoją radością nieoczekiwanie przypomnieli Agnieszce o pewnym zdarzeniu sprzed niemal dwóch lat: wtedy Paweł coraz częściej pracował po godzinach pochłonięty wymagającym kontraktem, pojawiło się więcej wyjazdów służbowych, a ona znalazła nietypowy rachunek, jakiś czas później szminkę na koszuli, kilka głuchych telefonów albo kobiecy głos przepraszał za pomyłkę, była również świadkiem dwuznacznej sytuacji z udziałem Pawła i afektowanej kobiety. Połączenie ze sobą tych wszystkich faktów skłoniło Agnieszkę do konfrontacji. Nie dlatego, że mu nie ufała, lecz po prostu chciała wiedzieć, co się dzieje. Wysłuchał jej ze spokojem tak charakterystycznym dla jego osoby, potem w jego pociemniałych oczach zobaczyła furię, jakiej nigdy jeszcze nie miała okazji oglądać. Wybiegł z mieszkania i powrócił po dobrej godzinie – przez ten czas zdążył opanować swoją wściekłość, lecz nadal w nim wyczuwała frustrację.
— Wyjaśnisz mi w końcu w czym rzecz? — spytała rozdrażniona przedłużającym się milczeniem oraz niewiedzą. Aczkolwiek się nie bała, czego jej przyjaciółka później nie potrafiła zrozumieć. Okazało się błędem wspominanie jej o czymkolwiek, gdyż od razu zaczęła od podejrzeń i oskarżeń, nie przyjmując do wiadomości, że może istnieć inne wytłumaczenie. Tyle że ona zawsze do różnych spraw podchodziła wyjątkowo emocjonalnie, a to było obce Agnieszce, która najpierw wolała zapoznać się z faktami, rozważyć problem, zanim cokolwiek zrobiła.
— Dziś już niczego nie załatwię — odezwał się ze złością Paweł, przechadzając się nerwowo po pokoju. — Wprawdzie mógłby zabić tę krowę, ale chyba mam lepszy plan.
— W takim razie mógłbyś mi teraz wyjaśnić? Właściwie o co jej chodzi?
— Zdzira myśli, że skoro zajmuje kierownicze stanowisko i przy tym daje się posuwać prezesowi, jest nietykalna.
— Przystawiała się do ciebie, a ty ją olałeś, prawda?
— Kazałem jej spierdalać, gdy podczas jednego z aranżowanych wyjazdów do mnie przyszła. Wiedziałem, że będzie się mścić, ale sądziłem, że będzie chciała podkopać moją pozycję w firmie. Trochę się zdziwiłem, gdy nie podjęła żadnych działań, cały czas myślałem, że się przyczaiła. Nie daruję jej, że ciebie wzięła za cel, w sumie nas. Zapłaci mi za to.
— Co planujesz?
— Zająć jej stanowisko – stwierdził z zimną satysfakcją. — Wiem, wiem – powiedział Paweł, widząc jej niepewny wyraz twarzy – nim to ogarnę, trochę czasu minie.
— Myślałam raczej o tym, co mi powiedziałeś kiedyś, że nie jesteś zainteresowany całym tym wyścigiem szczurów…
— Faktycznie, ale okazało się, że jestem w tym dobry, a pieniądze nie są do pogardzenia. Trzeba korzystać z okazji, póki się ją ma.
Agnieszka czasem sama sobie się dziwiła, że aż tak bardzo była pewna Pawła, że nawet przez myśl nie przeszło jej w niego zwątpić. Z drugiej strony jednak dobrze go znała. Był spokojny i cierpliwy, nie mając w zwyczaju pchać się przed innych, ani nie zorientowany na sukces, co powodowało, że wielu go nie doceniało. A Paweł zazwyczaj realizował wyznaczony cel, nie pozwoliwszy sobie na zboczenie z drogi – po prostu nie zawsze wybierał skróty.
 Brzęczenia dzwoneczka wyrwało Agnieszkę z zamyślenia. Okazało się, że szczęśliwa para już się oddaliła, zaś Alicja obecnie obsługiwała jakąś rodzinę, która niezbyt uważnie pilnowała swoją pociechę. Około sześcioletnia dziewczynka zdawała się mieć wyjątkowo ruchliwe rączki. Agnieszka pilnowała, aby nie narobiła jakiś szkód, gdy rodzice wybierali figurkę.
Przeszło jeszcze kilka osób, nim ponownie miały chwilę dla siebie.
— Widzisz tego gościa po drugiej stronie? Tego przy stoliku, który zerka w naszą stronę — zagadnęła Alicja. Agnieszka skinęła głową. — Nie sądzisz, że wzbudziłaś jego zainteresowanie?
— Dlaczego nie twoje?
— Widziałam go wczoraj. Gdy odeszłaś, wyglądał, jakby chciał za tobą ruszyć. Może dzisiaj się odważy?
— Oby nie.
— Nie masz ochoty na małą wakacyjną przygodę? To może być dobre lekarstwo na smutki.
— Nie w moim przypadku.
— W takim razie czego potrzebujesz do szczęścia? Tym bardziej że masz świadomość, że nie cofniesz czasu.
— Chyba w moim przypadku to nie byłoby najlepsze rozwiązanie.
— Dlaczego?
— Zapewne dalej bym okłamywała siebie, udawała kogoś, kim nie byłam.
— Zatem najwyższy czas zrobić krok do przodu.
***
— Wyglądasz zwiewnie w tej sukience – zauważyła Alicja.
Agnieszka uśmiechnęła się, poczuwszy absurdalną chęć, aby zakręcić się wokół siebie.
— Dzięki. Wczoraj ją kupiłam. Pakowałam się w pośpiechu, nie wiedząc dokładnie, gdzie pojadę i jakoś tak wyszło…
Sukienka spodobała się jej już na pierwszy rzut oka: biała, w malowane wielkie kwiaty w niebieskim odcieniu, na ramiączkach, tuż za kolana. Po przymierzeniu wiedziała, że chce ją mieć. Naprawdę dobrze w niej wyglądała i przede wszystkim znakomicie w niej się czuła.
— Odpowiednia na dzisiejszą pogodę.
— O tak — przyznała Alicja. — Przejdziemy się?
— Naprawdę możesz pozwolić sobie na wolne?
— Raz na jakiś czas siostra pilnuje mi interesu. Chodź, pokażę ci coś więcej niż wioskę. Z miejscowym kolorytem już się zapoznałaś. Poza tym myślę, że warto dzisiaj się wybrać nad rzekę. Zapowiada się gorący dzień.
— Mogłoby tak pozostać, jak jest. To wystarczy. Lubisz wyprawy górskimi szlakami?
— Najwyżej najłatwiejsze. Lubię popatrzeć na piękne widoki, których w okolicy nie brakuje, ale nie przepadam za wysiłkiem, potem, komarami oraz innymi niedogodnościami. Nie wspominając już, że dłuższe chodzenie jest męczące. Nie martw się, ze mną nie grozi ci forsowny marsz. Ale uważaj na moją siostrę, nawet najtrudniejsze trasy określa mianem prostych i parę osób już na to nabrała. Tak w ogóle byłaś już w górach?
— W Tatrach, nawet zaliczyliśmy kilka szlaków, ale nigdy nie próbowałam samotnych wypraw. Zastanawiałam się nad tym teraz, ale nie wiem, czy się wybiorę. Dobrze mi jest tak, jak jest.
— Żyjesz chwilą obecną?
— Na ogół nie, ale odkąd tu przyjechałam, owszem. Jakoś tak wyszło… Co cię skłoniło do otworzenia własnego interesu? Pragnienie samodzielności?
Alicja prychnęła i dopiero po chwili wyjaśniła.
— Konieczność. Miałam okropnego pecha w przypadku szefów, z żadnym dłużej nie dało się wytrzymać, mimo że próbowałam. Najpierw trafiła mi się wiecznie niezadowolona jędza, który ciągle się czepiała. Praktycznie przez miesiąc znosiłam to w milczeniu, ale raz nie wytrzymałam. I w efekcie nie miałam pracy. Potem był taki, co nie chciał płacić i robił różne przekręty. Kolejny natomiast miał lepkie ręce. Jeden był w miarę w porządku, tylko wkrótce zbankrutował. Nie wspominając już, o całym szeregu trudności pomiędzy kolejnymi pracami. W swoim zawodzie nie przepracowałam ani dnia, ale cieszę się, że mam cokolwiek. Pracujesz gdzie?
— Już nie. Ostatnio wiele rzeczy mi się nie układało, a rozmowa z szefem okazała się przysłowiową kroplą…
— Oszukał cię?
— Powiedział, że żadna ze mnie dziennikarka. Najgorsze w tym wszystkim jest, że miał rację.
— Dlaczego wierzysz kutafonowi?
— Nie napisałam żadnego artykułu. Choroba, nawet nie założyłam bloga.
— To chyba jeszcze o niczym nie świadczy?
— Przyjechałam miedzy innymi tutaj, aby trochę popisać, udowodnić mu, że nie ma racji… Nie napisałam jeszcze ani słowa.
— Ale wciąż jeszcze możesz.
— Niby tak, ale to nie ma sensu. Miał rację, gdyby mi naprawdę zależało, to bym walczyła. Całe to czekanie na okazję było samooszukiwaniem się. Nie wiem, co jest w tym miejscu, ale potrafię tu się przyznać, że mi nie zależy. Nawet mogłabym tu zamieszkać — stwierdziła ze zdumieniem Agnieszka.
— Dlaczego to cię tak dziwi?
— Zawsze pragnęłam metropolii oraz wielkomiejskiego życia, wieś interesowała mnie jedynie pod kątem krótkich wypadów. To Pawłowi odpowiadał ten styl.
— To twój facet?
Agnieszka z wahaniem skinęła głową.
— Mąż?
— Nie.
— Przerażało go widmo odpowiedzialności?
— A wiesz, że nie. Zawsze stateczny i można na nim polegać. Może właśnie dlatego został prawnikiem. Od początku to do niego pasowało, tym bardziej, że umiał wzbudzać szacunek. – Agnieszka zamilkła, trochę zaskoczona, że tyle powiedziała. Alicja w zamyśleniu pokiwała głową, ale się nie odezwała. — Raz nawet zaproponował, abyśmy się pobrali. Uważałam to za niekonieczne.
Ciąża nie stanowi wystarczającego powodu, aby się pobierać. Nadal tak sądziła. Potem Agnieszce przyszło na myśl, że Paweł był podobnego zdania, skoro później nie powrócił do tego tematu.
— Zbyt przestarzałe?
— Coś w tym stylu. — Uświadomiła sobie, że najbardziej ją przerażała perspektywa zmierzenia się z matką, która snuła fantazję o tradycyjnym ślubie, czyli biała suknia z długim trenem, mnóstwo gości, z muzyką na żywo oraz wszelkimi możliwymi dodatkami. — A ty? Masz kogoś?
— Obecnie cieszę się wolnością. Tym bardziej że trudno tu poznać kogoś sensownego.
— A ten, którego wypatrzyłaś?
— Nawet nie miałam okazji mu się przyjrzeć bliżej. Posiedzimy trochę nad rzeką?
— Czemu nie?
— Mówiłam, że ze mną się nie nachodzisz. Potem mogłybyśmy jeszcze podskoczyć do ruin. Albo po prostu pospacerować, dopóki komary i inne ohydztwo trzyma się od nas z daleka.
***
— Jestem Paweł. Wybierzesz się ze mną na spacer?
— Agnieszka — szepnęła zaskoczona, następnie nieznacznie skinęła głową.
Wyciągnąwszy rękę, pochwycił, gdy ledwie zdążyła ją skierować w jego stronę. Patrząc prosto w jej oczy i delikatnie uśmiechając się, powiedział:
— Pokaż mi zatem piękno kryjące się w tym miejscu.
— A co miałeś okazję zobaczyć?
— Tylko ciebie — stwierdził stanowczo. Uwierzyła mu.
Agnieszka poprawiła torebkę na ramieniu i ruszyła przed siebie. Nie wyrwała dłoni z jego ucisku, mimo że dziwnie z tym się czuła – jakby ten przystojny mężczyzna zawłaszczał ją i podkreślał swoje prawa do niej. Przecież to nie mogło być tak proste!
Paweł dostosował swój krok do jej tempa.
— Na długo przyjechałeś?
— To jedynie weekendowy wypad, jutro wracam.
— Praca?
— Cóż innego mogłoby mnie zatrzymać w wielkim mieście?
— Jego blask i rozrywki — zasugerowała Agnieszka, kierując się w stronę rzeki.
— Za blaskiem najczęściej się kryje fałsz, zaś rozrywki mogą się znudzić.
— A takie małe miasteczko?
— Malownicze — wymruczał cicho. Dla Agnieszki zabrzmiało, jakby się delektował tym słowem. — Wydaje mi się, że mogłoby mnie oczarować swoim klimatem — dodał z namysłem. — Cisza i spokój, hmm, myślę, że szybko w tym bym się odnalazł. A ty, co o tym sądzisz?
Agnieszka nie od razu odpowiedziała. Pociągnęła Pawła za rękę, aby skręcił razem z nią w boczną uliczkę, zdając sobie sprawę, że nad rzeką będą sami, ale to jej nie przeszkadzało. Wciąż jeszcze się obawiała tego, co mogło się wydarzyć, jednocześnie pragnęła z tym się zmierzyć, powoli dochodząc do wniosku, że czas ruszyć dalej. Żałoba nie trwa wiecznie, chociaż tak się wydaje z początku.
— Myślę, że mogłoby się stać moim domem.
— Słyszę w twoim głosie zdumienie.
— Mam po prostu wrażenie, że nie znałam siebie.
— Co się stało?
— Marzyłam o dziennikarstwie, ale nie o takim prawdziwym, lecz związanym z wielkimi sukcesami, a zarazem nie zrobiłam nic, by zrealizować to marzenie. Czekałam, aż to przyjdzie do mnie samo. Oszukiwałam sama siebie — wyrzuciła ze złością. — Nie musiałam czekać na pozwolenie, aby napisać artykuł, a jednak tak postępowałam. Nie dostałam nawet zastępstwa, bo nie walczyłam, nie pokazałam, że mi zależy.
— I co teraz zrobisz?
— Nie jestem pewna. Ostatnio zalęgła we mnie dziwna myśl, że nie muszę wracać…
— Dlaczego?
— Chociażby dlatego, że nie muszę niczego już nikomu udowodniać, nawet sobie.
— To dobrze. I skoro nie ma pośpiechu, można na chwilę zatrzymać się i zastanowić.
Paweł pogłaskał krzepiąco jej dłoń, nim pozwolił jej się wyślizgnąć. Agnieszka przystanęła przy zwalonym pniu, który okryła kilka dni temu, następnie przysiadła. Paweł podążył jej śladem.
Siedzieli w milczeniu, nasłuchując szumu rzeki oraz ćwierkania ptaków, które brzmiało na tyle obco, że żadne z nich nie potrafiło rozpoznać gatunku. Paweł z przyjemnością rozglądał się wokół siebie – po zieleni drzew i krzewów. Pachniało mu lasem.
Nagle cisza pomiędzy nimi stała się Agnieszce nieznośna. Poszukawszy wzrokiem spojrzenia Pawła, spytała napiętym głosem:
— Jak mnie znalazłeś?
— Prawdziwy mężczyzna powinien umieć znaleźć swoją kobietę, inaczej nie jest jej wart.
— I tak po prostu potrafisz mi wybaczyć? Zapomnieć?
— To tylko słowa i wiem, że nie to miałaś tak naprawdę na myśli.
— Skąd?
— Znam cię. Dochodzę do wniosku, że znam cię lepiej od ciebie.
— Paweł, a co z twoimi marzeniami?
— Co masz na myśli?
— Zawsze mówiłeś, właściwie gdy jeszcze studiowaliśmy, bo potem przestałeś, że pragniesz zostać adwokatem zajmującym się drobnymi sprawami, które nie pochłaniają całej twojej uwagi, abyś miał czas na inne rzeczy. I wcale nie chciałeś pozostawać w mieście.
— Racja.
— Przecież nawet o to się kłóciliśmy, aż pewnego dnia przestałeś o tym mówić i zająłeś się korporacyjnymi kontraktami.
Paweł uśmiechnął się niewyraźnie.
— Nie powinnaś się czuć z tego powodu winna.
— Co masz na myśli?
— Wcale nie zrezygnowałem, tylko uznałem, że mogę poczekać. Poza tym gdy Marek wyskoczył z pomysłem, by spróbować dostać się do Karłowicza, poczułem się zainteresowany. Chciałem się przekonać, czy się sprawdzę w tym całym wyścigu szczurów. No i pieniądze kusiły.
— Nie wiem, co powiedzieć. Wygląda na to, że niepotrzebnie goniłam za złudzeniem.
— Masz poczucie straty czasu?
— Nie wiem. A ty?
— Nie. Uważam to za cenne doświadczenie… To nie tak, że zostałem do czegokolwiek zmuszony. Nie odbieram tego w ten sposób. A pewne rzeczy mogą poczekać.
— Czyli nic się nie zmieniło. To znaczy, twoje pragnienia pozostały takie same, prawda?
— Tak. A twoje? Czego teraz pragniesz?
— Ciebie.
— To wiem.
Agnieszka nie mogła się powstrzymać przed uśmiechem, słysząc to aroganckie stwierdzenie. Pawłowi nigdy nie brakowało pewności siebie. Podobała się jej ta cecha, ponieważ to oznaczało, że trudno było go sprowokować i nigdy nie robił tego, na co nie miał ochoty.
— Poważnie mówiłam o przeprowadzce. Myślę, że tutaj mogłabym się odnaleźć. Na pewno z tobą. Możemy wszystko ułożyć na nowo, skoro…
Paweł przytulił Agnieszkę, następnie ją pocałował w szyję. Zarzuciła ręce i objęła go za kark.
— Mogłabym żyć dalej w mieście, ale to już nie ma znaczenia. Nie wydaje mi się niezbędne do szczęścia. Wystarczy mi, że nadal mnie chcesz, pomimo tego, co się wydarzyło.
— Najpierw musieliśmy się uporać z bólem straty.
— Nie tylko moim, a przecież praktycznie wszystko się skupiało na mnie. W ogóle się nie liczyłam z tobą.
— Wiem. I nie mam ci tego za złe. Mnie przede wszystkim dobijała bezradność. Nic nie mogłem zrobić.
— Byłeś przy mnie.
— Chciałem zrobić coś więcej.
— A to, że powiedziałam, że nie chcę i…
Paweł zaczął głaskać Agnieszkę po plecach i lekko się odsunął, aby spojrzeć prosto w jej oczy.
— Nie zamierzam niczego na tobie wymuszać. Po drugie, to tylko słowa wywołane szokiem. Przecież nie tego się spodziewaliśmy. Poradziliśmy z tym, jak umieliśmy.
— Nie jestem pewna, co bym zrobiła.
— Wiesz. Ja również — stwierdził z przekonaniem Paweł. Możliwe, że miał rację. Agnieszka wiedziała, że byłby w stanie pogodzić się z myślą, że nie będą mieli dzieci, lecz to by go nie uszczęśliwiło. Niemniej jednak uważał, że w tej sprawie decyzje podejmuje kobieta, skoro to ona zmaga się z konsekwencjami ciąży, a także podejmuje ryzyko. — To boli i pewnie nie przestanie, ale poradzimy sobie.
— Musisz jutro wracać?
— Tak. Karłowicz nie był zachwycony moją wycieczką. Pewnie teraz wydzwania, ale wyłączyłem telefon. Nie martw się, to na pewno może poczekać do poniedziałku. Mam całą sytuację pod kontrolą i Karłowicz dobrze o tym wie. — Paweł uśmiechnął się przelotnie. — Sam kontrakt zajmie ze trzy tygodnie, nim go dopnę na ostatni guzik. Muszę go dokończyć nie tylko z powodu dużych pieniędzy, ale również dlatego, że inaczej Karłowicz nie dałby mi żyć, a z nim lepiej nie zadzierać. Potem mogę wszystko przekazać Darii. W gruncie rzeczy zrobiłem wszystko, co miałem zrobić.
— To ci ostatnio chodziło po głowie?
— Częściowo. Agnieszko, bez ciebie dla mnie nie ma życia. Wszystko inne to dodatki, które nie są tak ważne i nigdy nie będą.
Paweł potrafił nadać swojemu głosowi zdecydowany ton, sprawiwszy, że wszystkie wątpliwości ulatywały. Był stałym punktem w jej życiu niezależnie od tego, co by się działo. Agnieszka zdawała sobie sprawę, że od pewnego czasu już zanosiło się na tę rozmowę, dzięki której zapadną decyzje. I to właśnie ona musiała wybrać, bo Paweł już dokonał wyboru, po raz kolejny decydując się, aby się dostosować.
— A co z Janowiczem?
— To samo, co zwykle. Kopie dołki pode mną. — Paweł spojrzał na rzekę, następnie ponownie na Agnieszkę. Nie śpieszył się. — Jest tak bardzo spragniony sukcesu, że zaczął się zadawać z nieodpowiednimi ludźmi, czyli zapewne nie zagrzeje już zbyt długo miejsca w firmie. Nie przeczę, że mógłby mi zaszkodzić, ale nie sposób, w jaki za to się zabiera. Mniejsza z tym. Skupmy się na nas. Nie pozwólmy, aby nasza strata nas zniszczyła.
— Chyba aż tak źle pomiędzy nami nie jest, prawda?
— Ale coś się zmieniło. Mam wrażenie, że ostatnio nie mogłaś znaleźć sobie miejsca.
— I nie potrafię zrozumieć, dlaczego właśnie tutaj czuję się jak w domu. — Agnieszka pomyślała, że gdy przyjechała do Malowniczego, było wyraźnie po niej widać, że jest obca. Wyróżniała się oficjalnym strojem oraz sztywną postawą. Natomiast Paweł bez trudu wpasował się w tę małą miejscowość, mimo że był tu zaledwie od kilku godzin. Zawsze łatwo mu przychodziło przystosowanie się do nowego, a także szybko potrafił się odnaleźć w nowej sytuacji. — Może potrzebujemy małej odmiany? Wakacji? Ostatnio nie spędzaliśmy ze sobą zbyt wiele czasu.
— Dokończę tylko ten kontrakt i możemy… Zresztą już możesz coś wybrać i zarezerwować.
— Malownicze?
— Dlaczego by nie? Moglibyśmy nawet poszukać własnego domu.
— Chyba nawet coś widziałam. Z daleka, zatem nie wie, jak jest w środku i tak dalej.
— Załatwimy to. Agnieszko, mam wrażenie, że coś jeszcze ci nie daje spokoju.
— Kwestia małżeństwa — powiedziała cicho i nieco niepewnym tonem, lecz zdeterminowana, aby to w końcu wyjaśnić. — Dość szybko porzuciłeś ten temat.
— Nie wyglądałaś na zainteresowaną. Poza tym… No cóż, pomysły twojej matki trochę mnie przerażają. Myślałem, że po prostu idzie i bierze się ślub, a ona zaczęła o tych próbach jak w jakimś teatralnym przedstawieniu. Po prostu cała ta otoczka… — Paweł nieznacznie wzruszył ramionami. — Ale jeśli muszę, przejdę to dla ciebie, ale należy mi się za to specjalna nagroda.
— To jest powód, dla którego do tego się rwę. Ta otoczka wydaje mi się zbyt ostentacyjna.
— Po prawdzie powinienem dodać, że moja matka nie jest wiele lepsza pod tym względem.
Agnieszka się uśmiechnęła na to stwierdzenie. Nie lubiła jego matki ze wzajemnością, ale odkąd Paweł interweniował w jej sprawie, dawało się z nią wytrzymać podczas wizyt. I wciąż ją bawił sposób, w jaki Paweł wyłudził obiadki. Okazało się, że powiedział jej, że swoim nieprzystępnym i nieżyczliwym zachowanie sprawia jego dziewczynie tak dużą przykrość, że później praktycznie przez tydzień sam musi się zaopatrzać w jedzenie. Tą uwagą rozwiązał dwa problemy: jego matka przestała ignorować Agnieszkę, traktując ją jak zło konieczne i mieli przez kilka dni gotowe posiłki. Pamiętała również, jak kiedyś Paweł podsumował po sprzeczce na ten temat, że to nie jego wina, że mu się trafiła lepsza teściowa.
— Chyba masz rację. Wprawdzie aż tak bardzo się nie obnosi z tym jak moja, ale przypuszczam, że też chciałaby, aby było wystawnie i bez sensu. Może powinniśmy w tej sytuacji postawić je przed faktem dokonanym? — zaproponowała.
— To byłoby najlepsze rozwiązanie. Zgodziłabyś się na ślub w najbliższym czasie?
— Myślę, że już znasz odpowiedź na to pytanie. I sądzę, że nie powiedziałeś mi wszystkiego. Coś jeszcze ci chodzi po głowie. Coś istotnego.
— Karłowicz chce mnie wysłać za granicę co najmniej na dwa lata. Wiesz, że bez ciebie nie pojadę.
— Rozumiem — mruknęła cicho Agnieszka. — To nie pierwszy raz, prawda?
— Nie.
— Sam mi mówiłeś, że nie muszę za wszelką cenę udowadniać, że jestem w stanie poradzić sama i tak dalej, że mogę się zastanowić. Nie wiem. Muszę pomyśleć, ale może to nie byłby taki zły pomysł.
— Znalazłabyś się w nowym i obcym środowisku. Ze mnie prawdopodobnie nie będziesz miała praktycznie żadnego pożytku, bo pewnie będę harował po osiemnaście godzin, przynajmniej przez pierwsze pół roku.
— Potem?
— Potem każesz mi skupić się na sobie, wykorzystując w tym celu jeden ze swoich sposobów.
— Chcesz jechać?
— Nie bez ciebie — odparł zdecydowanie Paweł, spoglądając intensywnie prosto w oczy swojej kobiety.
— Coś wymyślimy, prawda?
— Ostatecznie sami kreujemy nasze życie. Agnieszko, jesteś moją radością.


MAGDA KACZMARCZYK


PRZEPOWIEDNIA AMANDY


„Dla całego świata jesteś tylko jednym z wielu, 
lecz jest ktoś dla kogo jesteś całym światem”
A. de Saint-Exupéry


– Aleks muszę ci coś powiedzieć, ale obiecaj, że się nie wściekniesz – Angelika usiadła koło niego na sofie i wzięła za rękę. –  Nie możemy jechać do Egiptu – westchnęła.
– Bo? – zapytał.
– Amanda powiedziała, że to będzie dla nas bardzo niekorzystne. To nie jest dobry czas na Egipt zwłaszcza teraz, przed ślubem – odpowiedziała.
– Ale po ślubie ja nie dostanę urlopu więc w tym roku wyjazd jest możliwy wyłącznie teraz. Zadzwoń do swojej wróżki–zębuszki i oświeć ją w tym temacie – Aleks czuł, że wzbiera w nim złość. Tolerował „przyjaciółkę” czy też „doradczynię duchową” swojej narzeczonej pod warunkiem, że nie psuła mu planów urlopowych.
– Aleks proszę cię – Angelika spojrzała na niego dużymi, brązowymi oczami. – Nie chcę aby coś złego się wydarzyło. Amanda dała mi namiar na superpensjonat w Sudetach...
– Aaa więc nasza wróżka jest naganiaczką – domyślił się.
– Wcale nie, możemy jechać gdzie indziej, tylko zostańmy w Polsce, dobrze?
– Angie kocham cię, chcę wyjechać z tobą na urlop, a potem się z tobą ożenić. Wolałbym Egipt, zwłaszcza teraz, w maju, niż polskie góry. Niech twoja koleżanka wypoleruje swoją szklaną kulę i spojrzy w nią ponownie. Chcę jechać do Egiptu. A teraz muszę już iść – podniósł się z sofy.
– Ale dokąd? – zdziwiła się Angelika.
– Mam spotkanie, do jutra – powiedział i wyszedł.

Angelika westchnęła ciężko i położyła się na sofie. Czuła, że Aleks się wkurzy. Miała jednak zaufanie do Amandy, znały się pięć lat i nigdy nie zdarzyło się, żeby Amanda coś źle jej poradziła. Nawet, gdy Aleks miał problemy w pracy, też Amanda dawała mu rady... oczywiście teraz on o tym nie pamięta. Nie wiedziała co ma zrobić. Zaplanowali tydzień w Egipcie, coś ją jednak podkusiło, żeby iść do Amandy, a ta spojrzała tylko w tarota i powiedziała, że ten wyjazd będzie bardzo niekorzystny i odmieni całe jej życie. Trzeba być idiotą, żeby po takich słowach jechać bez mrugnięcia okiem... zwłaszcza miesiąc przed ślubem. Westchnęła ponownie i spojrzała na ich wspólne zdjęcie stojące na komodzie. Było zrobione w ubiegłym roku, niedługo po tym jak się poznali, ich pierwszy wspólny wyjazd... nad polskie morze. Byli wtedy tacy szczęśliwi. Pasowali do siebie i wiedzieli o tym. On, pięć lat starszy, wysoki i przystojny jak model, z kasztanowymi włosami w uroczym nieładzie i zielonymi oczami. Ona, niewysoka, szczupła, zawsze uśmiechnięta, z czarnymi włosami ściągniętymi w „koński ogon”. Otworzyła kompa i bezmyślnie zaczęła przeglądać kolejne portale zastanawiając się co zrobić z tym wyjazdem.
Dwie godziny później, gdy właśnie płakała na scenie z „Pretty woman”, dostała sms–a. „Zaklep ten pensjonat. Kocham Cię Ty Wariatko.” Uśmiechnęła się i odpisała: „Dzięki, jesteś kochany Tygrysie.”

Trzy dni później szczęśliwi wyruszyli w Sudety do uroczego pensjonatu w miasteczku o nazwie Malownicze. Gdy dojechali okazało się, że nazwa pasuje do tego miejsca wręcz idealnie. Ciche, spokojne z malutkim ryneczkiem i uliczkami przypominającymi Złotą Uliczkę w Pradze.
– Jak tu pięknie – zachwyciła się Angelika wysiadając z samochodu. – Właśnie się zakochałam.
– Myślałem, że zrobiłaś to już jakiś czas temu – Aleks podszedł do niej i objął ją – a dokładnie piętnaście miesięcy, szesnaście dni i... – zerknął na zegarek – i siedem godzin temu.
– Jesteś niesamowity – Angelika spojrzała mu w oczy. – Jesteś jedynym facetem na świecie, który pamięta datę pierwszego spotkania z narzeczoną. Kocham cię najbardziej na świecie – dodała, objęła go i pocałowała.
– No właśnie a skoro ty jesteś taka cudowna, niepowtarzalna i jedyna, a ja taki niesamowity, to może powinniśmy pomyśleć o potomku, który będzie niejako połączeniem wszystkich naszych najlepszych cech. – Pochylił się i szepnął jej do ucha. – Bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko.
Angelika odsunęła się trochę od niego i przyjrzała uważnie.
– Mówisz serio? Myślałam, że poczekamy.
– Po co czekać – Aleks ponownie ją objął – nie ma żadnego powodu dla którego musielibyśmy zaczekać z dzieckiem.
– Pomyślę nad tym – odpowiedziała Angelika, ale w tonie jej głosu słychać było niepewność. Kochała go bardzo, ale dziecko to ogromna odpowiedzialność. On był wprawdzie ustawiony w pracy, ale ona dopiero kończyła studia i nie myślała o dziecku. – Jedźmy do pensjonatu – dodała po chwili.
– Chodźmy – Aleks wziął ją za rękę i wrócili do samochodu. Udawał, że nie widzi jej rozterek.

Gdy podjechali do pensjonatu  „Śnieżka”, na podjeździe stał tylko jeden samochód.
– No, widać, że oblegany ten pensjonat – zauważył Aleks z przekąsem.
– Oj tam, oj tam, nie sezon jest – odpowiedziała Angelika i wysiadła z samochodu.
W środku powitała ich miła starsza pani, oprowadziła po pensjonacie i pokazała im ich pokój. Gdy zeszli do holu, po schodach zbiegła młoda dziewczyna ubrana na sportowo i uczesana w dwa kucyki.
– Cześć jestem Marta, też będziecie tu mieszkać? – podeszła do nich i przywitała się. – Jesteśmy tu od wczoraj i strasznie nam się podoba – uśmiechnęła się do właścicielki. – Pani Mario mogę pożyczyć trochę cukru? Oddam dzisiaj wieczorem.
– Oczywiście moje dziecko, jest w szafce w kuchni.
– Dziękuję. Miło było was poznać – odpowiedziała Marta i pobiegła do kuchni.
Aleks i Angelika spojrzeli po sobie. Nawet nie zdążyli się jej przedstawić. Aleks wzruszył tylko ramionami i wyszedł po bagaże. Angelika wzięła klucze, ich dokumenty i poszła na górę. Pokój nie był duży ale przytulny. Urządzony w kolorach brązu i pomarańczu sprawiał wrażenie bardzo ciepłego.
– To co chcesz dzisiaj robić? – zapytał Aleks stając w drzwiach z bagażami.
– Pójdziemy coś zjeść i rozejrzymy się po miasteczku – zaproponowała. – Tylko najpierw muszę się odświeżyć – wzięła małą walizeczkę i zniknęła w łazience.
Aleks usiadł na łóżku, po chwili Angelika wyszła z łazienki bardzo zafrasowana.
– Zapomniałam tabletek – powiedziała grzebiąc w dużej walizce. – Jestem pewna, że je wkładałam.
– Jakich tabletek?
– Antykoncepcyjnych – odpowiedziała. – Dałabym sobie głowę uciąć, że wkładałam je do walizki z kosmetykami.
– To poszukaj jeszcze raz, skoro wkładałaś to muszą tam być – poradził jej. – I nigdy nie dawaj sobie uciąć głowy, bo jak będziesz wyglądała na zdjęciach ślubnych – zażartował.
– To nie śmieszne jest – westchnęła Angelika i wróciła do łazienki. – Nie ma ich – zawołała.
– To znak – odpowiedział poważnie Aleks. – Jestem pewien, że twoja wróżka powiedziałaby tak samo.
– Dobra już nie bądź taki mądry, idź się ogarnij i wychodzimy – mruknęła.

Ich pensjonat położony był na uboczu, z pięknym widokiem na góry i malowniczą rzeczką nieopodal. Do miasta mieli jakieś dziesięć minut spacerkiem. Po kolacji pokręcili się jeszcze chwilę po mieście, było tam bardzo spokojnie, a czas płynął leniwie. W miasteczku były stare domy i zabytkowy kościół, wszystko zadbane jak z pocztówki. Gdy wrócili do pensjonatu, na dole zastali Martę i jakiegoś chłopaka.
– O cześć, jedziemy na dyskotekę, wybierzecie się z nami? – zapytała wesoło.
– To tu jest jakaś dyskoteka? – Aleks uniósł brwi na znak zdziwienia. Właśnie przed chwilą doszli do wniosku, że cisza nocna zaczyna się tu o dwudziestej.
– Jest, kawałek dalej od miasta – odpowiedział chłopak. – Jestem Tomek .
– Możemy jechać – Angelika spojrzała na Aleksa.
– Jeśli chcesz – odpowiedział niechętnie.
– No to ustalone – wtrąciła  Marta. –  Pojedziemy naszym samochodem, ja i tak nie piję.

W drodze na dyskotekę Marta gadała bez przerwy namawiając ich na kolejne wspólne wycieczki. Angelika polubiła tę dziewczynę, o chłopaku niewiele mogła powiedzieć oprócz tego, że miał  niesamowite niebieskie oczy. Był wysoki i trochę za chudy i generalnie nie umywał się nawet do Aleksa. Dyskoteka okazała się wiejską potańcówką w remizie, ale Angelice i tak bardzo się spodobała. Wychowała się na wsi i takie dyskoteki to była cała jej wczesna młodość. Aleks był raczej zniesmaczony, chociaż robił dobrą minę do złej gry. W końcu powiedział, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza i wyszedł.
– Super jest co nie? – krzyknęła Marta do Angeliki gdy skakały w rytm Gangnam style . – Uwielbiam takie wiejskie klimaty.
– Super – odkrzyknęła Angelika.
– Napijecie się czegoś dziewczyny – krzyknął Tomek. Aleksa ciągle nie było.
– Gdzie jest Aleks, muszę go znaleźć – powiedziała Angelika.
– Ja wyjdę zobaczę, idźcie do baru – odpowiedział Tomek i zniknął.
– Chodź, nic mu nie będzie – Marta pociągnęła Angelikę w stronę baru. Chwilę później wrócił Tomek.
– W porządku, gada przez telefon – uspokoił Angelikę. – To czego się napijesz?
– Poproszę piwo – uśmiechnęła się, ale cały czas myślała o tym z kim Aleks gada o tej godzinie.
– Nie martw się, faceci są dziwaczni – Marta próbowała podnieść ją na duchu.

Aleks wrócił kilka minut później w całkiem dobrym nastroju.
– Jak się bawiłaś beze mnie? – zapytał obejmując Angelikę.
– Dobrze, a ty? – zapytała odwracając się do niego.
– Dzwoniłem do Pawła, wysłał mi esa. Mamy następne duże zlecenie – opowiadał podekscytowany.
– To świetnie – ucieszyła się. – Czy teraz będziesz się ze mną bawił?
– Teraz to chciałbym się z tobą pobawić, ale niezupełnie tu i niezupełnie tak – uśmiechnął się szelmowsko i przyciągnął ją bliżej siebie.
– Dobra, dobra, nie mam tabletek, nie zapominaj o tym – odpowiedziała niby groźnie.
– Mówię ci, że to znak – odpowiedział poważnie. – Będziemy mieli dziecko – dodał i pocałował ją  namiętnie.

Angelika obudziła się o dziesiątej, ubrała się i zeszła na dół do kuchni. Przy stole siedział Tomek, jadł śniadanie i czytał książkę.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć – uśmiechnął się. – Wszystko w porządku? – zapytał widząc, że Angelika rozgląda się niepewnie.
– Tak, w porządku – odpowiedziała. – Szukam kubka, muszę się napić wody – mówiła i jednocześnie zaglądała do szafek. – Mogę się przysiąść? – zapytała.
– Jasne – Tomek odłożył książkę.
– Czytasz „Rozmowy z Bogiem”? – zdziwiła się sięgając po książkę.
– To klasyk, lubię takie książki.
– Ja też, uwielbiam. W ogóle uwielbiam wszystko co ma związek z ezoteryką. Byłeś kiedyś u wróżki? – Angelika poczuła w Tomku bratnią, ezoteryczną duszę i rozgadała się na całego.
– Tak szczerze mówiąc to miałem to w domu na co dzień – odpowiedział nieco skrępowany, ale też rozbawiony jej entuzjazmem.
– Ale ci zazdroszczę, ja mam tylko Amandę, moją wróżkę – westchnęła. – A Marta też wierzy w to wszystko? Bo Aleks uważa, że to bzdury.
– Marta? – zaśmiał się Tomek. – Ona wywołuje duchy, wróży z kart, może ci nawet powróżyć z ręki przez telefon, jest strasznie zwariowana.
– Pozytywnie zakręcona – Angelika również się zaśmiała. – Co dzisiaj zamierzacie robić?
– Nie wiem jeszcze, to zależy o której i w jakim humorze wstanie kierowniczka wycieczki – ponownie się roześmiał. – Coś wspominała, że chciałaby zrobić kilka fotek. Marta studiuje fotografię na ASP i jest w tym naprawdę dobra.
– A ty czym się zajmujesz? – przerwała mu.
– Ja pracuję z trudnymi dziećmi, robię art terapię i muzykoterapię. Generalnie dobrze się bawię cały czas – dokończył ze śmiechem.
– Ja kończę pedagogikę wczesnoszkolną, lubię dzieci, a takie maluchy na początku szkoły są najfajniejsze. Aleks mówi, że to strata czasu...
– A czym on się zajmuje? .
– Pracuje w reklamie, na razie u kogoś, ale wkrótce chce otworzyć z kolegą własną firmę.
– Fajnie – skomentował bez entuzjazmu.
– Nie przeszkadzam ci już – Angelika podniosła się z krzesła. – Idę obudzić Aleksa .

Gdy weszła do pokoju Aleks już nie spał.
– Hej, gdzie byłaś? – zapytał z uśmiechem.
– W kuchni, brzuch mnie trochę boli, chyba dostanę okresu – odpowiedziała siadając na łóżku.
– Ja też czuję się fatalnie, chyba dzisiaj nigdzie nie pójdę – oświadczył. – Pewnie zaszkodziło mi to piwo z dyskoteki – dodał z przekąsem.
– Dobrze, zostaniemy w pokoju – westchnęła Angelika. – Skoczę do sklepu po jakieś jedzenie – wzięła portfel i wyszła.
Na dole spotkała Martę.
– Wychodzisz gdzieś? – zagadnęła Marta.
– Idę po coś do jedzenia, a ty?
– Ja też... mam ochotę na kaszkę bananową – oświadczyła.
– Sto lat już nie jadłam takiego czegoś. Aleks ma problem z żołądkiem...
– Daj mu kaszkę dla dzieci to się zrzyga na dwieście procent i od razu będzie zdrowy – przerwała jej Marta ze śmiechem. – Dzisiaj jest pełnia o szesnastej z minutami, jedziemy na Ślężę odprawiać rytuały i porobić trochę zdjęć, jedziecie z nami? – zapytała wychodząc z pensjonatu.
– Rytuały, kurcze, ale super. Jakie rytuały będziecie robić?
– Normalne – wzruszyła ramionami. – Wyjeżdżamy po śniadaniu, bo jest kawałek drogi. Jak twój książę ozdrowieje to też może jechać.
– No właśnie, nie powinnam zostawiać Aleksa... ale te rytuały... kurde – westchnęła Angelika.

– Coś się stało?– zapytał Aleks, gdy wróciła z zakupami.
– Tak... nie... w porządku – wzruszyła ramionami.
– Mów co się dzieje.
– Marta i Tomek jadą na Ślężę bo dziś jest pełnia i będą robić rytuały – odpowiedziała.
– No to super, jedź z nimi tylko nie daj się złożyć w ofierze. Tym bardziej ja zostanę, bo mnie to nie kręci, tylko naprawdę proszę cię, wróć w jednym kawałku.
– Serio nie będzie ci smutno, to zajmie nam parę godzin, pewnie wrócimy późnym wieczorem – popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
– Jak wrócisz będę całkiem zdrowy, jedź i niczym się nie martw. Nie będę teraz jadł, zdrzemnę się – odpowiedział, pocałował ją i położył się z powrotem.
– Kocham cię, dziękuję – Angelika aż podskoczyła z radości i już jej nie było. Przez całą drogę na Ślężę rozmawiali o ezoteryce, Tomek opowiadał o swojej babci, która jest astrologiem. Opowiadał jak kiedyś miał jechać na szkolną wycieczkę i pomimo że była opłacona, babcia w ostatniej chwili powiedziała, że ma zostać w domu. Okazało się, że autobus po drodze miał wypadek i nawet nie dotarli na miejsce, stracili tylko czas i wrócili do domu. Angelika słuchała tego z zazdrością, żyć z magią na co dzień to było dla niej coś fantastycznego. Marta wyjątkowo się nie odzywała, zasłuchana w opowieści Tomka, czy może zatopiona we własnych myślach.
Gdy dojechali na miejsce czekała ich jeszcze długa droga na górę. Marta została z tyłu robiła zdjęcia, Tomek z Angeliką szli powoli nie przestając rozmawiać. Gdy weszli już w końcu na górę, Tomek zdjął plecak  i zaczął wypakowywać różne rzeczy.
– Co będziemy robić? – zapytała Angelika.
– Rytuał na miłość, szczęście, powodzenie i spełnienie marzeń, a także na odarcie z iluzji...
– Odarcie z iluzji? – przerwała zdziwiona.
– Chodzi o to, żeby zobaczyć co w twoim życiu jest nieprawdziwe i nieszczere... czasem ludzie, czasem sytuacje i odwrócić to na swoją korzyść. Zaraz przyjdzie czarownica to zaczniemy, bo pełnia już się zaczęła. A póki co usiądź na trawie i poczuj moc tego miejsca. – Tomek kucnął za Angeliką. – Zamknij oczy – wziął ją za ręce i położył dłońmi do ziemi. – Na środku dłoni masz punkty energetyczne, pozwól, aby energia tego miejsca wniknęła w ciebie – powiedział. – Oddychaj spokojnie.
Kilka minut później przyszła Marta i od razu zrobiła Angelice kilka zdjęć.
– Ustaw świeczki w kręgu – powiedziała do Tomka.
Angelika otworzyła oczy.
– I jak, fajnie było? – zapytała Marta.
– Super, jesteście niesamowici. Chciałabym, żeby Aleks się tym interesował, jesteście idealną parą – westchnęła Angelika z zazdrością.
Marta spojrzała na Tomka i parsknęła śmiechem.
– My nie jesteśmy parą – powiedziała.
– Pewnie dlatego wyglądamy tak zgodnie i idealnie – dodał Tomek również ze śmiechem.
Angelika zmieszała się.
– Przepraszam, byłam pewna...
– Nie ma sprawy, skąd miałaś wiedzieć – przerwała jej Marta. – Tomek jest przyjacielem mojego brata, jest dla mnie jak drugi brat. Wytłumaczę ci co będziemy tu robić. Usiądziemy w kręgu, weźmiemy się za ręce i będziemy wysyłać sobie nawzajem pozytywną energię. Kiedy już poczujemy się naprawdę naładowani pozytywnie, każdy wypowie życzenie czy też prośbę. Jeśli nie chcesz jej mówić na głos, możesz w myślach.
– Wow, jak ja się cieszę, że z wami przyjechałam – powiedziała Angelika.
– Jeśli mogę dać ci radę, to nie wysilaj się na wymyślanie życzenia, ono samo do ciebie przyjdzie – dodał Tomek.
– Zapalajcie świeczki – zarządziła Marta. W kole ustawionych było dziewięć tea–lightów. Gdy już je zapalili usiedli w kręgu, a Marta postawiła na środku jeszcze jedną świeczkę i zapaliła. – Szczęście, że nie ma wiatru – mruknęła. Wzięli się za ręce, zamknęli oczy i Angelika czuła jak przepływa przez nią energia. Siedzieli tak dobre pół godziny, wreszcie Marta się odezwała.
– Chcę, aby w moim życiu pojawił się mężczyzna, który będzie moją drugą połową, tak zwyczajnie bez udawania i bez przymusu, będzie mnie kochał taką jaka jestem.
Angelika poruszyła się niespokojnie. Życzenie miało przyjść, a nie przyszło. Znów siedzieli tak kilka minut.
– Chcę wygrać stypendium w Stanach – powiedział Tomek.
Angelika poczuła jak mocno ścisnął ją za rękę gdy to mówił. Ciągle nie miała pomysłu na swoje życzenie.
– Chcę być szczęśliwa – usłyszała nagle swój głos i poczuła jak się czerwieni. Zawstydzona spuściła głowę. Nie rozumiała skąd w jej ustach takie słowa, przecież była szczęśliwa, miała Aleksa, ślub i świat stał przed nią otworem.
– Możecie otworzyć oczy – powiedziała po chwili Marta. Nadal jednak trzymali się za ręce. – Wszystko w porządku? – zwróciła się do Angeliki.
– Tak, jasne – uśmiechnęła się niepewnie. Ciągle nie mogła uwierzyć, że powiedziała coś takiego.
– Zgaśmy świece i zakopmy je – powiedziała Marta i pochyliła się, żeby to zrobić. Tomek i Angelika bez słowa jej pomagali. – Mogę wam zrobić kilka zdjęć? – zapytała Marta. – Takich wspólnych, ale potrzebuję tylko kontury, zaczernię wasze sylwetki, nie chodzi o twarz tylko o kontur, ok? Właśnie wpadłam na genialny pomysł na album. – Marta zaczęła ich ustawiać do zdjęć, cała sesja trwała może z pół godziny. Później pojechali jeszcze zrobić kilka zdjęć w Sobótce u podnóża Ślęży i wieczorem wrócili do pensjonatu. Angelika zauważyła, że samochód Aleksa stoi w innym miejscu niż rano.
– Cześć kochanie, jak się czujesz? – zapytała wchodząc do pokoju.
– Znacznie lepiej – Aleks nadal leżał w łóżku. – Jak się bawiłaś?
– Dobrze – zbyła go. – Wyjeżdżałeś gdzieś? – spojrzała na niego uważnie.
– Nie, dlaczego pytasz? – zdziwił się.
– Zdaje się, że samochód stał bliżej wejścia – odpowiedziała.
– Właścicielka prosiła, żebym go przestawił – powiedział swobodnie. – Muszę jechać jutro rano do Warszawy, wrócę pojutrze.
– Po co, przecież jesteśmy na wakacjach. Chcesz mnie tu zostawić samą?! – zakrzyknęła.
– Klient od tej megareklamy chce ze mną gadać i szef mnie błagał, żebym przyjechał.
– Rozumiem, że to już przesądzone. Jestem zmęczona, idę spać – powiedziała. Nie tak wyobrażała sobie ten wyjazd. Była też zła na Amandę, gdyby pojechali do Egiptu, nie mógłby tak po prostu „wyskoczyć” na spotkanie.
Aleks widział, że jest wkurzona. Z samego rana pośpiesznie wyjechał dając jej buziaka na do widzenia.
Angelika wstała dwie godziny później. Za oknem lało. Miała siedzieć w domu, ale Marta zaproponowała jej sesję w strugach deszczu.
– Z wami po prostu nie można się nudzić – powiedziała Angelika, gdy szli we trójkę przez miasto.
 –Oczywiście, że nie – przyznała Marta. – Rozbieraj się.
– Że co? – Angelika myślała, że się przesłyszała.
– Przecież nie będę ci robić zdjęć w kurtce, rozbieraj się, masz być mokra – oświadczyła.
Angelika zdjęła kurtkę i podała Tomkowi. Marta kazała jej skakać po kałużach, biegać, kręcić się w kółko... Angelika czuła się jak mała dziewczynka.
– Dobra, koniec – powiedziała w końcu Marta. – Jesteś świetną modelką. Idziemy teraz kupić grzańca i wracamy do domu. Obrobię te zdjęcia i pokażę ci wieczorem.

Angelika spędziła kolejny fantastyczny dzień z Martą i Tomkiem. Zaczęła się zastanawiać czy równie dobrze bawiłaby się z Aleksem. Popołudniu  rozmawiała z Tomkiem. Czuła się jakby go znała od zawsze. Opowiadała o swoim dzieciństwie na wsi, o tym, że była jedynaczką, że rodzice mają ogromne sady, które niedługo odkupi od nich firma, która będzie tam budować autostradę, opowiadała o swoich studiach i praktykach w szkole. Tomek mówił głównie o swojej pracy i o stypendium, na które chciałby pojechać. Ani się obejrzeli a już był wieczór. Do Angeliki zadzwonił Aleks.
– Cześć kochanie, nudzisz się beze mnie? – zapytał, gdy odebrała telefon.
– Niezupełnie – zaśmiała się. – Całkiem dobrze się bawię. A ty co załatwiłeś?
– Wszystko, jutro wracam. Wybierasz się dzisiaj gdzieś?
– Nie, zostaję w domu. Dziś cały dzień padało jest mokro, nie chce mi się wychodzić.
– To do jutra kochanie, kocham cię.
– Do jutra.

Angelika wróciła do swojego pokoju. Po jakimś czasie ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
– Możemy chwilę pogadać? – Tomek nieśmiało otworzył drzwi.
– Stało się coś? – zapytała zdziwiona.
– Właściwie to tak – westchnęła Marta. – Ja nie wiem jak mam ci to powiedzieć czy pokazać, ale oboje z Tomkiem uważamy, że powinnaś o tym wiedzieć. – Postawiła na stole laptop i otworzyła go. Na ekranie było zdjęcie Aleksa całującego jakąś dziewczynę.
– Skąd to masz? – zapytała spokojnie Angelika.
– Zrobiłam godzinę temu na mieście. Mam więcej takich zdjęć. Poszłam za nimi do hotelu, mieszkają w mieście, samochód stoi za budynkiem, nie widać go z ulicy. Przepraszam – Marta miała łzy w oczach.
Angelice w jednej chwili świat się zawalił. Miał być ślub, dziecko, szczęśliwe życie, przez chwilę pomyślała, że z pewnością można to jakoś logicznie wytłumaczyć... tylko jak? Zbyt wiele widziała nieszczęśliwych związków, nie chciała być jedną z tych, które udają, że o niczym nie wiedzą. Jak mógł jej coś takiego zrobić?! Pieprzony skurwiel! Nie wiedziała co zrobić, jak się zachować.
– Przepraszam... muszę to przemyśleć – powiedziała cicho.
– Jesteśmy u siebie gdybyś nas potrzebowała – odpowiedziała Marta i oboje wyszli.
Angelika rozpłakała się w głos. Nie mogła się opanować. Wreszcie uspokoiła się trochę i spojrzała na zegarek. Było po dziewiątej. Zadzwoniła do Amandy. Opowiedziała jej całą sytuację, Amanda od razu sięgnęła po karty.
– Musisz podjąć ostateczną decyzję – zaczęła. – Karty pokazują, żebyś nie robiła niczego wbrew sobie, a szybko w twoim życiu zaświeci słońce.
 – Dziękuję ci za wsparcie, dobranoc – powiedziała i rozłączyła się.
Poszła do pokoju Marty i Tomka.
– Pokaż  mi ten hotel – poprosiła..
Marta i Tomek spojrzeli na siebie niepewnie.
– Jasne, chcesz  żebyśmy z tobą poszli?
– Proszę – głos jej się łamał.
Marta podeszła i ją objęła.
– Nie martw się, będzie dobrze.

Poszli do hotelu, Tomek niósł walizkę Aleksa.
– Dowiedzmy się w którym pokoju mieszka – westchnęła Angelika.
– Załatwię to – powiedziała Marta i pobiegła do recepcji. Po chwili wyszła – 23, pierwsze piętro.
Gdy weszli na górę Angelika oparła się o ścianę a w oczach miała łzy. Co właściwie miała mu powiedzieć? Tomek postawił walizkę i wziął ją za ramiona.
– Będzie dobrze. To patałach, nie jest ciebie wart – powiedział.
Angelika bez słowa przytuliła się do niego, a on mocno ją objął.. Wzięła walizkę i zapukała do drzwi. Otworzyła je dziewczyna ze zdjęcia.
– Pomyliłaś pokoje? – zapytała patrząc na walizkę.
W tym momencie z łazienki wyszedł Aleks z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Gdy zobaczył Angelikę zamarł.
– Nie sądzę – odpowiedziała Angelika, postawiła walizkę w drzwiach i odwróciła się na pięcie.
– Angie, co tu robisz, poczekaj, to nie tak jak myślisz – Aleks odepchnął dziewczynę z drzwi i wybiegł  na korytarz.
– Nic nie myślę ty palancie, nie chcę cię więcej widzieć! – wykrzyczała. – Znalazłam w twojej walizce moje tabletki. Tu jest twój pierścionek – rzuciła mu w twarz i odeszła.
Na schodach czekali na nią Marta i Tomek.

Przez całą noc Marta i Tomek siedzieli z Angeliką, przeżywała różne fazy od wściekłości do przygnębienia, ale przy trzeciej butelce wina po prostu zasnęła. Gdy obudziła się w południe poczuła ulgę, że nie ma Aleksa. Spojrzała na telefon, miała dwadzieścia sms–ów i dwadzieścia pięć nieodebranych połączeń. Wykasowała wszystkie. Zeszła do kuchni. Marta i Tomek zamilkli gdy ją zobaczyli.
– Jak się czujesz? – zapytał  Tomek.
– Może nie roztrząsajmy mojego samopoczucia – odpowiedziała. – Mogę się dziś z wami poszwendać?
– Ze mną nie, mam coś do załatwienia. Tomek idzie do Doliny Dzikiej, zabierz się z nim, dobrze ci to zrobi – powiedziała Marta.
Tomek spojrzał na nią zdziwiony. Pierwsze o tym słyszał. Angelika spojrzała na Tomka.
– Mogę z tobą iść? – zapytała.
– Oczywiście – uśmiechnął się.
– To ja lecę – Marta podniosła się z krzesła. – Do zobaczenia wieczorem – przytuliła Angelikę i pobiegła do pokoju.
Tomek poszedł za nią.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał wchodząc do pokoju.
– Tomasz, ogarnij się chłopaku przecież widzę co się dzieje. Nie czekaj, aż ktoś ci ją zgarnie sprzed nosa. Do roboty – Marta poklepała go po plecach.
Tomek uśmiechnął się  i pokręcił głową. Miała rację, musiał spróbować, chociaż ona pewnie nadal kochała tego ćwoka...w końcu jeszcze wczoraj  miała wyjść za niego za mąż. Westchnął ciężko i wrócił do kuchni.

Kiedy szli do Doliny Dzikiej Angelika cały czas myślała o Aleksie, zastanawiała się dlaczego znalazł sobie kochankę. Wydawało jej się, że byli szczęśliwi. Tomek zagadywał ją od czasu do czasu, ale rozmowa się nie kleiła. W końcu stwierdziła, że musi zadzwonić do rodziców i powiedzieć, że odwołuje ślub. Przysiedli na chwilę przy drodze i Angelika zadzwoniła. Odebrał ojciec.
– No cześć córcia, co tam u ciebie? Jak przygotowania do ślubu? – zapytał.
– Cześć tato, ja właśnie chciałam o tym porozmawiać – zaczęła.
– Wiesz, bo z tą sprzedażą, to ostatnio dostaliśmy pismo... jak ten twój Aleks ma na nazwisko?
– Banach.
– No właśnie bo facet co się pod tym podpisał, ten cały prezes, to też Banach. Może to jego rodzina? Zapytaj go. A my z mamą chcemy za te pieniądze pensjonat otworzyć i jeszcze dla ciebie wystarczy na duży dom...
– Zadzwonię za chwilę – przerwała mu i się rozłączyła. W jednej chwili wszystko zrozumiała.
– Co jest? – zapytał Tomek.
– Chodziło mu tylko o pieniądze – odpowiedziała.
– Komu? – Tomek nic nie rozumiał.
– Aleksowi. Wiedział, że rodzice będą mieli dużo kasy... to samo nazwisko... wiedział, że wszystko  dla mnie... dlatego dziecko... ślub... oświadczyny po pół roku znajomości... Boże jaka byłam naiwna!
– Nie wiem o czym ty mówisz – Tomek wyraźnie się pogubił.
– Dużo nie brakowało, a dostałby to, czego chciał – westchnęła. – Chodźmy dalej – wstała.
Przez kilka minut szli w milczeniu. Wreszcie Angelika opowiedziała mu historię znajomości z Aleksem i wszystko ułożyło się w zgrabną całość. Tomkowi trudno było w to uwierzyć. Ani się obejrzeli jak doszli do Doliny.
– Niesamowicie mi się z tobą gada – powiedziała Angelika. – Czuję cię jak... jak...
– Jak brata – podpowiedział Tomek. Pokręcił zrezygnowany głową, znów będzie tylko przyjacielem.
– Nie, raczej jak bratnią duszę – odpowiedziała spoglądając na niego spod oka. – Może to dlatego, że jesteś terapeutą – zaśmiała się.
Stali tak naprzeciwko siebie, aż wreszcie Tomek spojrzał jej w oczy.
– Chciałbym być dla ciebie kimś więcej niż bratnią duszą czy terapeutą – powiedział, pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta.
Angelika nieśmiało oddała pocałunek, po chwili zarzuciła mu ręce na szyję. Poczuła, że to jest prawdziwe i szczere, że właśnie w tym momencie w jej życiu zaświeciło słońce, o którym mówiła Amanda. Nie bała się nowego związku, nie bała się nowej miłości wiedziała, że Tomek jest tym jedynym. A Malownicze zajęło szczególne miejsce w jej sercu.

Dorota Schrammek


Malowniczy salon


Poranek wstawał pogodny. Malownicze – tak nazywa się nasze miasteczko. Już sama jego nazwa wywołuje uśmiech w duszy. Trafiłam tu za mężem i od razu zakochałam się w naszej mieścinie. Wydawało się, że nic złego nic spotkać mnie tutaj nie może…
-Dzień dobry, czy otwarte? – młoda kobieta w chuście na głowie popatrzyła na mnie niepewnie. Uśmiechnęłam się, dodając jej otuchy.
-Naturalnie, że tak – odparłam.
Weszła do środka i rozglądała się ciekawie. Ale po chwili lekko spochmurniała.
- Nie jestem pewna, czy tutaj dostanę to, czego chcę… - powiedziała cicho.
Tak myślałam, że zareaguje jak każda inna wchodząca tu klientka.
- Myślę, że znajdzie pani – pewność przebijała z mojego głosu. Poprosiłam kobietę do pomieszczenia obok. Od razu uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy patrzyła na wszelkiego rodzaju peruki, w różnych kolorach, wiszące na głowach do stylizacji. Podchodziła i brała do ręki kosmetyki bez chemikaliów, ołówki do brwi…
- Tak, to miejsce dla mnie – stwierdziła stanowczo i usiadła na fotelu… Gdy zajęłam się nią, w głowie krążyły wspomnienia sprzed kilku lat, kiedy to ja… nie miałam w czym wybierać …
Pamiętam jak dziś słowa lekarza: „podejrzenie nowotworu”, „wczesne wyleczalne stadium, ale niezbędna operacja”, „chemioterapia”, „straci pani wszystkie włosy”. No, właśnie. Mimo strachu, chorobę pokonałam bardzo szybko – mój organizm zmobilizował wszelkie możliwe siły do tego. Osłabiła go jedynie chemioterapia. Pamiętam, jaka dumna byłam z moich włosów, sięgających pasa, jeszcze na rok przed zachorowaniem.
- Agata, jesteś najpiękniejszą kobietą na ziemi – mawiał mój mąż, okręcając długie pasma wokół nadgarstka.
Jednak dwanaście miesięcy później na mojej głowie nie został ani włosek… Wypadły wszystkie. Cierpiałam nad tym bardzo, chociaż Andrzej powtarzał, że to bez znaczenia… Ale ja wiedziałam swoje… Mąż już nie patrzył na mnie z takim zainteresowaniem, jak kiedyś. I nie miał co okręcać wokół dłoni… Nasz dwuletni wtedy synek w ogóle mnie nie poznał. Zabroniłam zabierać go do szpitala wtedy, kiedy byłam osłabiona chemią i wymiotowałam co chwilę. Ale gdy mój stan się poprawił, chciałam przytulić do siebie malca. Pamiętam jak dziś, że wszedł do mojego pokoju i nawet nie zareagował na wyciągnięte w jego stronę ramiona.
- Gdzie moja mama? – pytał, patrząc na mnie jak na obcą osobę.
- Tu jestem, syneczku, to ja – potwierdziłam, uśmiechając się do niego. Ale on mnie nie poznawał.
- Moja mama ma długie włoski i jest śliczna – powiedział smutnym głosem. – A pani jest łysa i brzydka.
Po chwili rozpłakał się i uciekł do męża. Nie dał się przez całą wizytę przekonać, że ja to ja… Szlochałam w poduszkę aż do wieczora.
Podczas rytualnego obchodu zwierzyłam się z problemu psychologowi. Bo w centrum onkologii na obchód wybierał się nie tylko specjalista od nowotworu, ale także od duszy.
- Jutro przyjdzie do pani pielęgniarka z katalogiem peruk. Wybierze coś pani i będzie po kłopocie – lekko zbagatelizował sprawę.
Rzeczywiście, następnego dnia miałam katalog na stoliku. Ale w nim… były same brzydkie peruki. Standardowe, dla wszystkich. A to, co jest dla wszystkich, jest jednocześnie dla nikogo. Poprosiłam pielęgniarkę o inny katalog.
- Ale to najlepsza firma na rynku! – popatrzyła na mnie zaskoczona. – Nie ma innej… Zresztą, wybór peruki nie powinien być żadnym problemem. Wiele naszych pacjentek jest z nich zadowolonych – dodała.
„Bo nie mają innego wyboru” – pomyślałam smutno – „Ale gdyby miały, wyglądałyby jak księżniczki… I szybciej wracałyby do zdrowia, pewne siebie i znowu piękne… Ale tego się nie da załatwić za pośrednictwem katalogu peruk, trzeba inaczej…”.
I to, co ułożyło mi się w głowie, nie pozwoliło zmrużyć oka. A kiedy przyszedł w odwiedziny mąż, szybko podzieliłam się z nim swoim planem. Popatrzył na mnie z uśmiechem.
- Moja mądra kobietka – na pewno wiedział, że plan jest szalony, że jest zaledwie kilka procent szans na jego realizację, ale jednocześnie nie dawał tego po sobie poznać. Zawsze miałam w nim wsparcie.
Zaraz po obchodzie lekarzy, wybrałam się na … zwiedzanie szpitala. Na pierwszym piętrze było niewielkie bistro. Obok niego znajdował się inny lokal. Nie miał tabliczki na drzwiach, nikt nie reagował na pukanie, więc… nacisnęłam klamkę i weszłam. Za drzwiami były dwa puste pomieszczenia, niewielkie, ale dwa odrębne. Ucieszyłam się z tego.
- Tu kiedyś był sklepik – powiedziała salowa, która akurat sprzątała korytarz za moimi plecami. – Ale właściciel nie wychodził na swoje i zlikwidował go. Z tego, co wiem, szpital nie może znaleźć nowego najemcy.
Ucieszyłam się, słysząc to wszystko. Przynajmniej wiedziałam, na czym stoję. Następnie swoje kroki skierowałam do dyrekcji szpitala.
- Pani Agato, jakieś problemy z lekami, które pani aplikujemy? – dyrektor wydawał się wystraszony.
- Nie, nie – zapewniłam go szybko. – Ja w innej sprawie…
I wyłuszczyłam mu swój plan. Chciałam założyć gabinet fryzjersko-kosmetyczny dla kobiet. Właśnie tu, w szpitalu.
- Przyjmowałabym panie z onkologii – tłumaczyłam. – Na pewno wiele z nich boi się wchodzić do normalnych zakładów fryzjerskich. Mam za sobą kurs kosmetyczny, zatrudnienie fryzjerki także nie będzie problemem.
Dyrektor popatrzył na mnie uważnie.
- Ale ja nie wiem, czy prowadzenie takiego salonu będzie tutaj opłacalne – stwierdził rozsądnie.
- Nie przewiduję zysków od razu – odparłam. – Do salonu wiodą dwa wejścia. Jedno jest z ulicy, drugie ze szpitalnego korytarza. Szyld będzie widoczny i dla spacerujących chodnikiem, i dla pacjentów. Są dwa pomieszczenia, więc kobiety z onkologii nie powinny czuć się zażenowane. A to dla nich głównie ma być miejsce.
Mężczyzna chwilkę myślał, a potem powiedział:
- Jako szpital nic stracić nie możemy, jedynie zyskamy. Pani wie, co robi. Więc nie zostaje mi nic innego, jak wyrazić zgodę.
Moja radość nie miała granic. Po południu podzieliłam się nowinami z Andrzejem. Jeszcze tego samego dnia ustaliliśmy wstępny plan. Wiadomo było, że na otworzenie salonu pójdą wszystkie nasze oszczędności, ale i tak planowaliśmy kiedyś otworzyć coś własnego. Od czasu narodzin synka, przebywałam z nim w domu. Teraz nadszedł moment realizacji planów zawodowych.
Miałam to szczęście w nieszczęściu, że jeszcze przez dwa tygodnie miałam przebywać na oddziale onkologicznym. Mogłam więc nadzorować wszelkie prace remontowe w pomieszczeniach salonu. Nie były one jakieś poważne, bo na oddziale nowotworowym nie można używać silnych farb ani chemikaliów. Ściany zostały lekko odświeżone. Mój mąż odkupił od jakiegoś upadającego zakładu całe wyposażenie fryzjerskie. Ja pościągałam katalogi z perukami oraz oferty firm kosmetycznych, preferujące  kosmetyki bez silnych środków. Zamówiłam kilka, dostałam także sporo gratisowych próbek. Największą trudność sprawiło mi znalezienie fryzjerki – odpowiedniej fryzjerki. Ale tu nieoceniona okazała się moja siostra. Przedstawiła mi pewną starszą panią.
- To pani Ela – przedstawiła nas sobie. – Pracowała kiedyś u nas na osiedlu, ale z racji choroby przebywała ciągle na długotrwałym zwolnieniu. A potem pracodawca rozwiązał z nią umowę o pracę.
- Na co pani chorowała? – byłam zainteresowana.
- Na to, co pani – odparła cicho.
Przyjęłam ją od razu. Okazało się, że miałam dużo szczęścia. Pani Ela specjalizowała się także w robieniu peruk, a to niełatwe zadanie.
Obie byłyśmy mocno stremowane w dniu otwarcia salonu. Dopiero wtedy dopadły mnie negatywne myśli. Czy nie porywam się z motyką na słońce? Czy kobiety będą chciały nas odwiedzać?
Pierwsza szpitalna klientka zapukała do salonu nieśmiało. Weszła niepewnie, rozglądając się dookoła. Zaprosiłam ją do pomieszczenia dla pacjentek. Od razu uśmiech pojawił się na jej twarzy. Pierwsze kroki skierowała do specjalnych szablonów, przeznaczonych do rysowania brwi. I owa kobieta ich nie miała, wszystkie wypadły podczas chemioterapii. Potem długo rozmawiałyśmy na temat peruki. Pani Ela spędziła dwie godziny na prezentowaniu każdego szczegółu. A gdy kilka dni później pacjentka przyszła po jej odbiór, jej szczęście nie miało granic.
- Boże mój, znowu wyglądam jak kobieta! – cieszyła się, przeglądając się w lustrze.
A na zakończenie wizyty zażyczyła sobie paznokcie w krwistoczerwonym kolorze. Do salonu wchodziła zagubiona, schorowana kobiecina, a opuszczała go pewna siebie i silna, zadbana dama. Gotowa do dalszej walki z chorobą.
Nim minęło kilka dni, byłyśmy rozpropagowane w całym szpitalu. Uczyłyśmy pacjentki, jak się malować, jak dbać o nowo odrastające włosy. Podpowiadałyśmy, jak przyspieszać ich wzrost. Pani Ela wymyślała coraz to nowe peruki, przygotowywane indywidualnie pod klientki. Dla tych, które nie chciały nie swoich włosów, organizowałyśmy kurs wiązania chust i turbanów. Nie było z tego żadnych pieniędzy. Zakład wychodził na swoje dzięki tak zwanym klientkom z ulicy. Jednak dla mnie największą nagrodą były uśmiechy na twarzach pacjentek oddziału. I pewność siebie, z jaką opuszczały mój salon. Nigdy przed klientkami nie ukrywałam, że sama chorowałam na nowotwór. Często moje wyznanie otwierało ich serca i płynęły zwierzenia. Wiele z nich odbywało się wśród potoków łez… Znałam to z własnego doświadczenia. Wiadomo, że nowa fryzura nie wyleczy z raka, ale stylowe uczesanie, profesjonalny makijaż, zadbane dłonie i stopy potrafiły zdziałać cuda. Kobiety wchodziły do salonu lekko przygarbione – chorobą i stresem, a wychodziły pewne siebie. I gotowe do dalszej, trudnej walki…

NORBERT GÓRA


MIŁOŚĆ RODZI SIĘ W DESZCZU


Nad Malownicze nadciągała wieczorna burza. Agata przeszła obok okna, z kubkiem słodzonej herbaty malinowej w ręce i zamarła, widząc potężne wyładowanie atmosferyczne. Wychowując się i mieszkając prawie całe życie w zatłoczonej, przepełnionej hałasem Warszawie, nigdy nie bała się burz. Dla niej, typowej miejskiej kobiety, były niczym potwór za niezniszczalnym szkłem – straszyły, ale nie powodowały szkód. Teraz, gdy wynajmowała pokój w małym, drewnianym domku, jej strach przed burzą wzrastał. Chociaż mieszkała w Malowniczych zaledwie pół roku, widziała nieszczęścia, jakie sprawiała natura. Gwałtowna wichura odebrała sąsiadom dobytek ich życia. To było wstrząsające doświadczenie, ale Agata nabrała wtedy respektu przed siłami przyrody.
Westchnąwszy, podeszła bliżej okna, gdy usłyszała pierwsze stuknięcie kropel wody o szybę. Właśnie rozpoczynał się koncert Matki Natury. Delikatne stukanie błyskawicznie przeistoczyło się w bębnienie o szkło. Deszcz przypomniał jej tamten lodowato zimny styczniowy wieczór, kiedy wszystko się zmieniło. Tamtego dnia, jej idealne plany na przyszłość rozsypały się jak domek z kart, a pierwszą złą wiadomość usłyszała w momencie, kiedy o szyby uderzał deszcz ze śniegiem.
Przestała być narzeczoną, znienawidziła imię „Marek”, opuściła głośną Warszawę i odpowiedziała na ofertę pracy w niewielkim sklepiku spożywczym w oddalonej o ponad pięćset kilometrów miejscowości Malownicze. Właścicielka dochodowego biznesu była nią tak zachwycona, że bez wahania zaproponowała jej przytulny, mały pokoik, w którym mogłaby zamieszkać.
Życie jest nieprzewidywalne, pomyślała, popijając herbatę i wpatrując się w strugi zacinającego deszczu. Miała być żoną. Wspólnie z Markiem myśleli o niedużym domku do remontu, pod stolicą. Już prawie zdecydowaliby się na niego, gdyby nie opłakane w skutkach zderzenie z rzeczywistością. Narzeczony zdradził ją i opuścił dla innej. Pech chciał, że razem pracowali i każdy kolejny dzień spędzony w towarzystwie tego drania doprowadzał Agatę do białej gorączki. Odważyła się postawić krok do przodu, krok w kierunku pozytywnej zmiany.
I co teraz mam? – zapytała siebie na głos, po cichu, czując jak drży. Nie zauważyła, kiedy pierwsza kropla jej łzy spadła na ciemny, marmurowy parapet. Złe wspomnienia uwielbiały ją nękać. Wracały zawsze wtedy, gdy już myślała, że powoli wychodzi na prostą i zapomina o bolesnej przeszłości.
Otrząsnąwszy się z bezdennej studni przykrych wspomnień, zwróciła uwagę na małą uliczkę widoczną z jej okna. W ciągu dnia zwykle przechadzało się nią wiele mieszkańców Malowniczych, ale teraz była prawie pusta. Prawie. Z niebywałym trudem dostrzegła niewyraźną sylwetkę mężczyzny. Ktoś był na zewnątrz.
Boże drogi, w taką ulewę? – pomyślała, a na jej czole zagościł charakterystyczny mars. Zacinający deszcz zerwał już z delikatnością. Teraz łomotał w szybę jak perkusista w trakcie koncertu rockowego. Agatę zaniepokoiły podejrzane ruchy nieznajomego, niespokojnie snującego się od prawej do lewej. Czyżby był pijany? A może potrzebował pomocy?
Zdecydowanym ruchem odłożyła kubek na parapet, przetarła opuszkami palców zwilżone oczy i wybiegła z domu, wprost na ulicę skąpaną w deszczu. Zapomniała o parasolu, ale to nie było w tym momencie najważniejsze. Być może dla kogoś była w tej chwili ostatnią deską ratunku i to ją napędzało. Nie przejmowała się zimnymi kroplami rozbijającymi się o jej kręcone, kasztanowe włosy. Zmrużyła oczy i wpatrywała się w nieznajomego. Poruszał się niedbale, powoli.
– Halo! Nic panu nie… – już prawie zapytała, gdy, przerażona jak nigdy, przytknęła dłoń do ust. Mężczyzna miał przekrwione oczy, a z nosa ciekła mu niewielka strużka czerwonobrunatnej krwi. Jego błagalny wzrok wskazywał na fakt, iż potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej. W pierwszym momencie nie popatrzyła na rękę nieznajomego – nie ruszał nią. Dopiero, kiedy omiotła spojrzeniem resztę ciała mężczyzny, zorientowała się, że jest przeraźliwie blada. Coś mu się musiało stać. To było pewne.
– Dzwonię po karetkę, niech pan wejdzie do mnie do domu – zaproponowała stanowczo, ale nieznajomy zdołał jedynie uśmiechnąć się. Agata dostrzegła, że miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, przemoczoną do suchej nitki, a także jasnoniebieskie spodnie dżinsowe. Do tego brązowe buty, przypominające nieco kowbojki. Skąd ten człowiek się urwał? Z daleka sprawiał wrażenie macho, który musiał być wyjątkowo mocny, ale w prowokowaniu bójek.
Agata zrezygnowała z przyglądania się nieznajomemu i pobiegła do domu po telefon. Zdołała jeszcze wykręcić numer na pogotowie, opisać całe zajście i odsunąć komórkę od ucha, gdy mężczyzna w czarnej skórze osunął się bezwładnie na ziemię.
Do licha! – pisnęła i pospieszyła do niego, celem jak najszybszego rozpoczęcia resuscytacji.

**

Dwadzieścia minut później znowu siedziała na krześle przy marmurowym parapecie.
Była mokra i zmęczona, a także zbyt zszokowana, żeby mogła pójść spać i zapomnieć o wszystkim. Ratownicy medyczni zabrali mężczyznę do karetki. Zanim odjechali, nieznajomy zdążył jeszcze otworzyć oczy i spojrzeć na nią.
Wtedy widziała te niesamowite, magnetyzujące spojrzenie nieskazitelnie czystych, błękitnych oczu. Przez moment zadrgała. Czuła, jakby świat na chwilę zatrzymał się, wyłączył wszystkie, rozpraszające uwagę bodźce i pozwolił się jej delektować tą chwilą niczym słodkim winem, popijanym przy lekturze ulubionej książki. Poczuła dziwny, nieokiełznany przymus zobaczenia tego człowieka jeszcze i jeszcze, patrzenia na niego całymi godzinami.
Pojawił się w jej życiu tak nagle, nieoczekiwanie… w deszczu. W deszczu!
Deszcz. Och, to wprost nieprawdopodobne. Deszcz w styczniu sprawił, że dotychczasowa – szczęśliwa! – egzystencja Agaty rozpłynęła się jak czekolada wystawiona na zbyt długie działanie słońca. Z kolei deszcz w lipcu postawił na jej drodze kolejnego mężczyznę. Jak niefortunnie, że musieli się poznać akurat w takich okolicznościach.
Nie była nawet do końca pewna, czy nieznajomy nie chciał jej coś przekazać.
Naprawdę wydawało mi się, że ruszał ustami, pomyślała rozkojarzona. Agata chwyciła za kubek i zdała sobie sprawę, że jest już prawie pusty. Cały ten czas piła herbatę, myśląc o błękitnookim szatynie. Kim był? Dlaczego pojawił się na tej uliczce w Malowniczych o tak późnej porze, kiedy lało jak z cebra? Najważniejszym jednak pytaniem było, co mu dolegało i czy wyjdzie z tego.
Przetarłszy dłońmi twarz, podniosła się z krzesła i spojrzała przez okno na ulicę, raz jeszcze. Może nieznajomy wrócił? Nie, to niemożliwe. Dopiero co zabrało go pogotowie. Nie dałby rady wrócić tu, pod jej okno. Zrezygnowana, westchnęła i dopiero po chwili zorientowała się, że deszcz przestał padać. Agata zaczęła zastanawiać się, ile to wszystko mogło trwać? Czy na pewno dwadzieścia minut? Ile właściwie minęło, odkąd zauważyła snującego się po ulicy szatyna, aż do chwili, kiedy ratownicy medyczni zamknęli drzwi karetki? Z niepokojącym uczuciem żalu wypuściła powietrze z ust i uśmiechnęła się do siebie.
Ja to mam szczęście. Los zawsze stawia na mojej drodze mężczyzn w dziwnych, dwuznacznych sytuacjach, pomyślała, kręcąc głową na znak niedowierzania.
Przecież z Markiem było tak samo. W supermarkecie wzięła przez przypadek jego koszyk i chodziła z nim od jednego działu do drugiego, aż przy kasach uświadomiła sobie, że to nie jej produkty. Z resztą, kto by kupował w supermarkecie pogniecione spodnie dresowe do joggingu, przymierzane co najmniej sto razy? Mimo tego, ich pierwsze wspólne chwile zaczęły się właśnie od joggingu.
Ach, kobieto, nie myśl już o tych samcach, bo znowu zaczniesz płakać, ponagliła siebie w myślach i postanowiła doprowadzić się do porządku przed spaniem.

**

Rano obudziła się za piętnaście ósma, dokładnie piętnaście minut przed dzwonkiem budzika. Śnił jej się ten sam przystojny nieznajomy. Wrócił do niej. Wrócił, szepcząc, że całe życie szukał takiej kobiety jak ona. Jakby zapomnieli o sytuacji, w której się poznali. Nie było śladu po przekrwionych oczach, krwi cieknącej z nosa i sinej ręce.
Dotykał ją. Lubieżnie. Przejeżdżał raz za razem opuszkami palców po wrażliwej skórze jej ramion. Czuła radość wypełniającą serce. Nie doświadczyła podobnego uczucia nawet wtedy, kiedy była w związku z Markiem. To było jak rozmowa z aniołem.
Lekko pisnęła, gdy przyciągał ją do siebie. Niestety, nie zbliżył się do niej wystarczająco. Wibrujący, głośny dzwonek budzika przeszkodził mu w muśnięciu jej warg swoimi wargami.
Pięknie, wymamrotała i przeciągnęła się. Za oknem rozpoczynał się nowy, słoneczny dzień. Żółte promyki odbijały się o szyby w jej pokoju. Ten widok sprawił, że chociaż na moment przestała myśleć o błękitnookim.
Po zacinającym, nieprzyjemnym deszczu na zewnątrz nie pozostał nawet ślad. Zapowiadał się kolejny, upalny dzień w urokliwej miejscowości Malownicze. Agata ściągnęła swoją satynową piżamę połyskującą jak złoto, a następnie udała się do łazienki, gdzie wzięła szybki prysznic. Szybki – dzisiaj już śmiała się z tego słowa. Mieszkając w Warszawie musiała być „ekspresowa”. Załatwiała ważne sprawy z prędkością nieomalże światła. Pozostawała w ruchu przez długie godziny i nie dziwił jej fakt, iż wracając do mieszkania, ledwo utrzymywała się na nogach. Tutaj, w Malowniczych, życie zmusiło ją do włączenia przycisku „Stop” i spojrzenia na wiele spraw z innej, wolniejszej perspektywy. Czasami nawet zastanawiała się, czy po dłuższym pobycie tu, pośród krajobrazów jakby żywcem zdjętych z najpiękniejszego obrazu, zdołałaby jeszcze odnaleźć się w promieniującej hałasem metropolii.
Narzuciła na siebie wypłowiałą, dżinsową bluzkę i czarne spodnie z dzianiny. Może to nie był ostatni krzyk mody – ani żaden z jej poprzednich – ale przebywając z dala od stolicy wielokrotnie los dał jej do zrozumienia, że to nie szata zdobi człowieka, tylko wnętrze. Co dziwne, jako wykształcona, inteligentna kobieta, nie zrozumiała tego prostego przekazu, żyjąc pośród autobusów i tramwajów.
Cywilizacja zawsze zmienia ludzi.
Agata weszła jeszcze do łazienki i chwyciła za brązowy grzebień, po czym wróciła do pokoju i stanęła przed niedużym lustrem. Wpadające przez okno promienie światła słonecznego podkreślały szarość jej oczu. Rozczesując włosy grzebieniem, przyglądała się swojej owalnej twarzy. Miała trzydzieści jeden lat – koło oczu zaczęły pojawiać się „kurze łapki”, prawdziwa zmora kobiet. Mimo tego, opalenizna dodawała Agacie seksapilu.
Spojrzawszy w lustrze na włosy, pokręciła enigmatycznie głową.
O nie, nie dam wam się znowu zakręcić, pomyślała i uśmiechnęła się ironicznie. Postanowiła je wysuszyć, wyprostować, a następnie zjeść pożywne śniadanie.

**

Po pół godzinie była już w kuchni, gdzie szykowała tosty z serem i szynką, a także nalała sobie do przezroczystej szklanki soku pomarańczowego. Dom, w którym teraz mieszkała był własnością właścicielki sklepu, gdzie pracowała, ale ta kobieta traktowała Agatę nieomalże jak córkę. Miała do niej wielkie zaufanie, co czasami ex-warszawiankę aż dziwiło. W stolicy rzadko kiedy spotykała się z podobnym zachowaniem.
Postawiwszy biały porcelanowy talerz na kuchennym stoliku z mahoniu, chwyciła pierwszy kęs tosta, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Kto to może być? – pomyślała zdziwiona, patrząc na ścienny zegarek w tandetnej, zielonej obudowie z plastiku. Dochodziła już dziewiąta. Nikogo nie spodziewała się o tak wczesnej porze.
Poirytowana niemożnością spokojnego dokończenia śniadania, skierowała się do przedpokoju. Odgłosy walenia w drzwi nasilały się z każdą upływającą minutą.
– Idę, już idę! – krzyknęła i otworzyła drzwi. Mało brakowało, aby pisnęłaby. Tuż przy drzwiach stało dwóch funkcjonariuszy policji.

**

Pierwszy z policjantów był wysokim, szczupłym i dobrze zbudowanym blondynem. Schludnie ogolona, kwadratowa twarz sprawiała, że Agata nie mogła oderwać od niego oczu. Mógł być w jej wieku, ewentualnie trochę młodszy.
– Pani Agata M… Mie… – dukał z trudem, po czym wyciągnął małą, pogniecioną karteczkę, rozprostował ją, przeczytał i schował z powrotem do kieszeni służbowego uniformu. – Przepraszam, zawsze miałem problem z zapamiętaniem nazwisk – powiedział, siląc się na uprzejmość. Agata zupełnie nie zrozumiała tego dowcipu, o ile dowcipem można to było nazwać.
– Pani Agata Mieląż, tak? – zapytał w końcu, dokładnie ją obserwując.
– Tak, to ja – odparła, czując, jak w jej wnętrzu wzbiera się fala wątpliwości. Czy zrobiła coś złego?
– Młodszy aspirant, Grzegorz Mejer. Pani dzwoniła wczoraj wieczorem na pogotowie, zgadza się?
Agata otworzyła szerzej oczy. Od razu przypomniała sobie błękitnookiego. Czy… nie żyje?
– Tak, tak – stwierdziła, chociaż jej głos przypominał bardziej piśnięcie słowika.
– Chciałbym z panią porozmawiać – powiedział aspirant Mejer, a Agata pobladła.
– Nie zrobiłam nic złego – wyjąkała, opierając się o drewnianą, lekko zniszczoną framugę drzwiową.
– Nie, nie, spokojnie – zapewnił funkcjonariusz i uśmiechnął się. – Nie chodzi o to, że zrobiła pani coś złego. Wręcz przeciwnie, uratowała pani życie człowieka, ale, jakby to powiedzieć, przychodzę właśnie w sprawie tego człowieka.
– Czy coś mu się stało? – zapytała, wpadając policjantowi w słowo. Aspirant Mejer podniósł prawą brew do góry i zlustrował ją zielonymi oczami.
– Delikatnie ujmując, tak. Ten mężczyzna miał poważny wypadek samochodowy i to cud, że przeżył. Zdołał opuścić auto i szedł piechotą, na przekór zacinającemu deszczowi, ze złamaną ręką. Przeżył szok i, no cóż, chwilowo ma problemy z pamięcią. Najgorsze jest jednak to, że nie miał przy sobie żadnych dokumentów.
Agata skinęła głową. Nadal jednak nie rozumiała, dlaczego przyjechali akurat do niej.
– Ten człowiek wymaga pomocy, a zanim uda nam się go zidentyfikować i powiadomić rodzinę, o ile oczywiście ją ma, minie parę dni. Chciałbym zapytać, czy mogłaby go pani przenocować na te kilka dni?
Agata zdębiała i nachmurzyła się.

– Słucham?
– Ja rozumiem, że to niecodzienna sprawa, ale on musi trochę ochłonąć. Może już jutro dojdzie do siebie – stwierdził aspirant Mejer, wykonując nieokreślony ruch ręką.
– D… dobrze – wypowiedziała, chociaż podświadomość krzyczała: „Co ty wyprawiasz? A jeśli to jakiś oszust i cię okradnie albo zrobi coś jeszcze gorszego?”. Wahała się, ale aspirant Mejer odwrócił się do niej plecami i machnął ręką, przywołując swojego współpracownika siedzącego za kierownicą służbowego samochodu, skody octavii.
Zarówno Mejer jak i Agata patrzyli na policjanta wysiadającego z auta i otwierającego tylne drzwi od strony kierowcy. Ze środka wysiadł ten sam mężczyzna, którego Agata widziała wczoraj. Błękitnooki. Miał rękę w gipsie. Jego widok sprawił, że zachwiała się i jęknęła.
– Panie aspirancie, ja, ja… właściwie powinnam była powiedzieć, że nie jestem właścicielką tego domu. Ja tu tylko wynajmuję pokój – mówiła z niewysłowionym trudem.
Mejer spojrzał na nią ze wzrokiem przepełnionym wątpliwościami.
– A mogłaby pani skontaktować się z właścicielką? To niezmiernie ważne, sama pani rozumie.
Agata przełknęła ślinę, odwróciła spojrzenie od aspiranta Mejera i westchnęła. Jeszcze tego pożałuję, pomyślała i, obróciwszy się do policjanta, delikatnie uśmiechnęła się.
– Spróbuję – powiedziała i poszła po telefon, a następnie wykręciła numer do właścicielki. Gdy usłyszała sympatyczny głos pani Magdaleny – równie sympatyczny jak jej nazwisko, a nazywała się Magdalena Miła – w możliwie najkrótszy sposób wyjaśniła całą sytuację. Kobieta musiała być wyjątkowo zdziwiona niespodziewaną wizytą funkcjonariuszy. Nie mniej dziwiło ją też spotkanie z tajemniczym, błękitnookim mężczyzną. Takie rzeczy nie zdarzały się w Malowniczych często. Mimo tego zgodziła się. W kilku słowach opisała Agacie historię ze swojego życia. Ex-warszawianka słuchała ze zdziwieniem, kiedy pani Magdalena wspominała o tym, jak poznała męża, który to tragicznie zmarł trzy lata po ślubie.
Poznali się w Malowniczych podczas… ulewy. Wówczas udzieliła mu noclegu w swoim domu i tak rozpoczęła się prawdziwa, wolna od zahamowań miłość. To wszystko było tak niesamowite, że Agata nie chciała uwierzyć. Czy to mógł być przypadek?
– Proszę pani, i jak? Właścicielka wyraziła zgodę? – zapytał głośno aspirant Mejer, stojąc w pobliżu drzwi wejściowych. Agata obróciła się twarzą w kierunku wejścia, po czym podniosła słuchawkę bliżej ucha, podziękowała za zgodę i zapytała, co zrobić, skoro ma dzisiaj zmianę w pracy.
– Kochana, niczym się nie martw. Zastąpię cię dzisiaj, a jutro, jak już dowiemy się, kim jest ten mężczyzna, i czy ktokolwiek zgłosił jego zaginięcie, odrobisz zmianę. Jestem przekonana, że do jutra będziemy wiedzieć wszystko – odparła pani Magdalena i rozłączyła się.
Agata uśmiechnęła się mimowolnie, odsunęła słuchawkę od ucha i otworzyła szerzej oczy, jakby wciąż śniła jakiś bajkowy sen i nie mogła się dobudzić.
– Pani Agato? – zapytał po raz kolejny aspirant Mejer, tracąc cierpliwość.
– Tak, panie aspirancie. Właścicielka wyraziła zgodę – stwierdziła machinalnie, jak gdyby szybko recytowała wiersz, ze strachu, że zapomni, co ma powiedzieć. Młody funkcjonariusz pokiwał porozumiewawczo głową i obrócił się do swojego współpracownika, wykonując zamaszysty ruch prawą dłonią, zapraszający drugiego policjanta wraz z tajemniczym mężczyzną do środka, do domu pani Magdaleny.
– Będziemy pracować na maksymalnych obrotach, tak szybko, jak tylko będzie się dało. Mam nadzieję, że do jutra zdołamy ustalić tożsamość tego człowieka – zaczął Mejer, widząc jak przystojny mężczyzna, którego Agata poznała wczoraj wieczorem, przechodzi przez próg z pewną dozą wątpliwości i staje zaledwie trzy kroki od niej.
Też mam taką nadzieję, pomyślała Agata i pozwoliła sobie jedynie na zwykły uśmiech. Gdy policjanci opuścili dom pani Magdaleny, kobieta przyjrzała się bliżej nieznajomemu.
To dziwne, stwierdziła w myślach i zmarszczyła brwi, a na jej czole pojawił się charakterystyczny mars. Już kiedyś widziała tego człowieka, tylko… gdzie i kiedy?

**

Zamknąwszy drzwi i obróciwszy się twarzą do przystojniaka, Agata podeszła bliżej niego.
– Naprawdę nic nie może pan sobie przypomnieć? Nic a nic? – zapytała, chociaż w jej głosie dało się wyczuć nutkę wrogości, odpowiedniejszą dla pracowników służb wywiadowczych.
– No cóż, niestety nie. Staram się, ale mam w głowie tylko jedną wielką lukę – odparł mężczyzna, siląc się na obojętność. W głębi duszy był wystraszony jak małe, zagubione dziecko w parku zabaw, które straciło z oczu swoją mamę.
– Miał pan wielkie szczęście, że trafił akurat na mnie. Tam skąd pochodzę, z Warszawy, ludzie bywali mniej serdeczni – mówiła lodowatym tonem.

Po chwili jednak opanowała się i skarciła w myślach samą siebie.
Co ty wyprawiasz, kobieto? Nie rozumiesz, że ten człowiek przeżył poważny wypadek i tylko cud sprawił, że żyje? Zgrywając policjantkę niczego nie zdziałasz, a wręcz przeciwnie, jeszcze mu zaszkodzisz, pomyślała, czując się głupio. Zdrada dokonana przez Marka doprowadziła ją do nienawiści wobec mężczyzn. Bez wyjątku.
Nieznajomy najwidoczniej musiał zauważyć ten chłód, bijący od niej na kilometr. Podniósł lewą brew do góry, a mina błyskawicznie mu skwaśniała.
– Przepraszam – wypaliła, podnosząc ręce do góry i po chwili powtórzyła to jeszcze raz. – Ja, naprawdę… Mam bardzo złe wspomnienia z mężczyznami.
Błękitnooki otworzył szerzej oczy i zamrugał, zdziwiony.
– Och, to przykre. Może opowie mi pani co nieco o sobie. Wie pani, czasami rozmowa potrafi, jak to się mówi, zdziałać cuda – powiedział z wielką dozą serdeczności.
Wtedy Agata zastanowiła się, co musiała czuć pani Magdalena podczas pierwszej rozmowy ze swoim przyszłym mężem, który mokry i zdezorientowany siedział w jej pobliżu. Życie uwielbiało pisać dziwne scenariusze.
Agata w końcu zaczęła opowiadać nieznajomemu swoją historię, pełną smutku, rozczarowań i wątpliwości, przeplataną od czasu do czasu drobnymi momentami szczęścia.

**

Obydwoje nie zauważyli, kiedy nastał wieczór. Rozmawiali, zjedli obiad, znowu rozmawiali, trochę odpoczywali i po raz kolejny rozmawiali.
Krótko przed spaniem – Agata pościeliła nieznajomemu łóżko w pokoju gościnnym, bardzo rzadko przez kogokolwiek odwiedzanym – mężczyzna wszedł do jej sypialni i, stojąc jak słup soli, cicho jak mysz, zaczął wybuchać pojedynczymi spazmami śmiechu, po czym nerwowo mrugał oczami i kręcił głową w nieokreślony sposób.
– Agata Mieląż, tak? Agata Mieląż, córka Krystyny? – zapytał, a ona, leżąc już w łóżku i obserwując jego dziwne zachowanie, wytrzeszczyła oczy i zamarła.
– Skąd pan o tym wie?
– Agatko, tylko nie pan, tylko nie pan, proszę cię – wyszeptał namiętnym, aksamitnym głosem, kojącym jak szum morza na gdańskiej plaży.
– Słucham? Skąd pan… – chciała wyrzucić całą litanię przykrych słów, ale mężczyzna nie pozwolił jej kontynuować.

– Opowiadałaś mi o całym swoim życiu. Opowiadałaś, a ja słuchałem i jakby z każdym słowem otwierało się coś we mnie.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale zdaje się, że odzyskałem pamięć. Agatko, to ja, Rafał.
Agata cicho pisnęła, a w oczach zakręciły się jej łzy. Już wiedziała, skąd kojarzyła te błękitne, piękne oczy. To był Rafał – chłopak, z którym rozstała się, zanim poznała Marka.
Odeszła od niego, nie wierząc, że jest dla niego idealna. Odeszła od niego z wielką wyrwą w sercu, niemożliwą do załatania nawet przez Marka.
– Rafał? – zapytała ledwie słyszalnym głosem.
– Tak, Agatko. To właśnie ja, Rafał – odparł i zdrową ręką pogładził jej włosy.
– Boże, jaka ja byłam głupia, że zrezygnowałam z ciebie, jak ja za tobą tęskniłam – mówiła, co chwila chlipiąc i przecierając łzy.
– Byliśmy jeszcze za młodzi na poważny związek – stwierdził Rafał i uśmiechnął się. Jego błękitne oczy błyszczały, a Agata nie mogła oderwać od nich spojrzenia.
– Czy możemy to wszystko naprawić? Zacząć od początku? – zapytała, podnosząc się z łóżka i krocząc w stronę Rafała.
– Tak, kochanie.
Kochanie. Słowo, za którym tęskniła najbardziej. Życie mogło być znowu kolorowe, po długo panującej dynastii rozczarowań i szarości.

Magdalena Abratkiewicz


Pokolenia


- Myśka! Chodź na obiad, bo stygnie! Tylko ręce umyj boś pewnie cała umorusana od ziemi!
- W cale, że nie prawda!
Myśka – ruda sześciolatka – spojrzała niepewnie na poszarzałe dłonie, czerń za paznokciami i z zacięta miną usiłowała zetrzeć brud o kolana i nogawki krótkich kraciastych spodenek. Ponieważ jednak nie przyniosło to zbyt pozytywnych efektów, pobiegła do kraniku przy murze nie dużej szopy ogrodowej. Namydliła obficie małe pulchne dłonie i, na ile to było możliwe bez użycia szczotki, zmyła szary pył. Po tym zabiegu wbiegła do ogromnej babcinej kuchni i wskoczyła na krzesło.
- Rany Boskie! Myśka! – wykrzyknęła babcia, drobniutka lekko już posiwiała, ale pełna energii.
- No, co? – zdziwiła się dziewczynka – Ręce umyłam – mówiąc to wyciągnęła je na dowód nad stół.
- Ręce toś Ty może i umyła. Ale, dla czego całą buzię masz czarną?
- Nie wiem. – padła niewinna odpowiedź.
  Babcia popatrzyła na nią z powątpiewaniem, po czym bez słowa wskazała na drzwi pobliskiej łazienki. Marysia – bo tak brzmiało pełne imię Myśki – wzruszyła ramionami, zeskoczyła z krzesła i podreptała we wskazane miejsce. Nad umywalką wisiało niewielkie lustro, w którym dziewczynka ujrzała ogromne jak spodki brązowe oczy … a tuż pod nimi czarne smugi rozmazanej ziemi. Szybkimi ruchami wyszorowała twarz, w ostatniej chwili złapała jeszcze żuczka, który zaplątał się w jej rude loczki. Jeszcze by szkodnik zdradził, że przed półgodziną Myśka dzielnie grasowała w ogródku warzywnym wśród młodziutkiej marchewki wyławiając, co dojrzalsze okazy. Na czworaka oczywiście. Zapominając wcześniej otrzepać marchewki z ziemi.

***

Popołudnie było upalne i ciche. W tym miejscu na obrzeżach miasteczka zawsze panował spokój. Malownicze żyło swoim życiem kilka kilometrów dalej. Tu odpoczywało. Zupełnie, jak siedząca na skrytej pod jabłonią huśtawce kobieta z pokaźnym brzuszkiem, okrytym lekką bawełnianą sukienką. Rude fale włosów miejscami przykleiły się do okrąglutkiej, brzoskwiniowo opalonej twarzy. Oczy miała półprzymknięte. Mimo tej ciszy, w tym miejscu nadal słyszała głos wołającej ją z ogrodu babci.
Maria miała 30 lat. Od czwartego roku życia wychowywała ją właśnie babcia. Matka wyjechała w tedy do pracy za granice. Z początku jeszcze sporadycznie przyjeżdżała do domu. Potem przysyłała już tylko pieniądze na utrzymanie. Od dziewięciu lat nie było już po niej śladu. A Maria nigdy jej nie szukała. Babcia dawała jej wszystko, co potrzebowała i z czasem wspomnienie o mamie umarło.
Niedawno umarła tez babcia.
Pogrzeb był skromny i cichy, ale pełen najbliższych przyjaciół. Maria stała w tedy otępiała, niewiedząca, co się dzieje. Milczała prawie cały czas. Nie zdążyła jej powiedzieć. Nie zdążyła, bo dowiedziała się dopiero nie dawno, że nosi w sobie małą istotkę. Babcia Róża umarła zaraz potem.
Teraz wspominając to, pojedyncza łza spłynęła po policzku kobiety. Babcia zostawiła jej ten nie duży domek, zarośnięty ogródek i huśtawkę pod wiekową jabłonią. I pustkę.
Zaraz po pogrzebie uciekła stąd z powrotem do głośnego miasta. Chciała zagłuszyć strach, uczucie straty. I to poczucie winy, że w ostatnim roku tak rzadko ją odwiedzała. Wciągnęło ją pośpieszne życie.

***

- Baaaaaabciuuu! – rozległ się rozpaczliwy krzyk od drzwi wejściowych – Babciu, Filip oblał mnie wodą! No prosiłam Go żeby tego nie robił!
Babcia spojrzała na wbiegającą do kuchni dziewczynkę, przemoczoną do suchej nitki. Nie przerywając obierania ziemniaków, powiedziała tylko:
- A ja prosiłam, żebyś nie wbiegała mi tu prosto z podwórka, bo brudu na nosisz.
Dziewczynka nadęła piegowate policzki, urażona odwróciła się na pięcie i wyszła. Jak ta babcia tak może? Będzie musiała sobie sama poradzić z tym wstrętnym chłopakiem. I niech zapomni, że mu w szkole da odpisywać zadania domowe! Niech mu ta śliczną Alina da ściągać, widziała jak się w nią w gapia na matematyce. Myśka nie pozwoli się już tak traktować. W ogóle to powie mu, że się już do niego nie odezwie! O! Tak właśnie zrobi. Jeszcze to mu powie i już więcej buzi do niego nie otworzy.
Rozzłoszczona dwunastolatka dumnie uniosła głowę i poszła dotrzymać słowa.

***

Maria uśmiechnęła się mimowolnie na to wspomnienie. Oj, dotrzymała słowa. Przynajmniej przez kolejne trzy lata.

***

Maria była nieszczęśliwa. Nieszczęśliwie zakochana. W najgłupszy z możliwych sposobów. Zakochała się w swoim wrogu! W chłopcu, do którego przyrzekła nigdy więcej się nie odezwać. Wtuliła twarz w poduszkę wypłakując kolejne morze łez.
Filip z początku nie rozumiał, o co tej głupiej Myśce chodzi, że się do niego nie odzywa. Próbował ją zaczepiać na różne sposoby, ale ta już nawet nie krzyczała. Patrzyła na niego tylko z ta wyniosłą obrażona miną. A potem przestała już nawet patrzeć. To i On przestał. Teraz zaś patrzył tylko na niebieskooka Alinę. Piękną, chudą blondynkę. Na domiar złego na ostatniej dyskotece szkolnej poprosił ją do tańca, ta się zgodziła i od paru dni paradowali po gimnazjum trzymając się za ręce.
To był cios, którego – Maria była pewna – piętnastoletnia, samotna dziewczyna nie jest wstanie przeżyć.
Babci nic nie mówiła. Jak może wytłumaczyć, że jej tak pochopna decyzja z przed lat okazała się tak fatalna w skutkach? Oczywiście babcia nie powiedziałaby nic. Przytuliłaby ją tylko. I to było by za dużo.
Potem miną rok, nadszedł czas zmiany szkoły. Malownicze nie posiadało liceum i wszyscy porozjeżdżali się do różnych miast.
Maria wyjechała również. W nowej szkole, o dziwo odnalazła się dość szybko. Jej klasa była jedną z głośniejszych w szkole, jednak nauczyciele raczej ją lubili. Tam poznała Rafała. Wysokiego, wesołego bruneta. Przez pewien czas droczyli się ze sobą, aż w końcu nastąpił ten pierwszy, całkowicie nie romantyczny pocałunek. I na tym się skończyło. Zostali przyjaciółmi, Rafał poznał szybko jakąś dziewczynę z innej klasy, a Ona na imprezie u znajomych oszalała ,ze wzajemnością, na punkcie Staszka.
Przez całe Liceum zjeżdżała do domu na weekendy. Babcia tuczyła ją w tedy zażarcie twierdząc, że nic nie je. I zawsze pakowała pełną torbę przeróżnych przetworów. W wakacje często wyjeżdżała na obozy i wycieczki. Kilka razy przywiozła ze sobą Staszka, żeby babcia mogła Go poznać. A ponieważ uzyskała jej aprobatę, można powiedzieć, że osiągnęła szczyt szczęścia.
Szczęście ma jednak to do siebie, że lubi ludziom wypadać z rąk zupełnie niespodziewanie.
Szkoła się skończyła. Staszek studiował już od trzech lat. Marysia właśnie wybierała się na studia. Pierwsze miesiące na uczelni to były ciągłe kłótnie. Maria znalazła sobie prace, jako kelnerka. Staszek nie pracował. Był za to coraz bardziej zazdrosny i zaborczy. W końcu dziewczyna nie wytrzymała i odeszła od niego. Znajomość jednak długo jeszcze ciągnęła się na swój dziwny sposób. Byli w końcu oboje samotnymi młodymi ludźmi, rzuconymi nagle w prawdziwe życie.
Malownicze Maria odwiedzała teraz już tylko co dwa tygodnie, próbując po godzić prace z nauką. Po każdej wizycie jednak zauważała coraz więcej siwych włosów i zmarszczek zdobiących kochaną twarz babci. Choć było jej przykro, że teraz tak mało spędza z nią czasu, nie mogła nic więcej zrobić.
W końcu w wieku dwudziestu dwóch lat, zmęczona ciągłą walką z pracą, nauką i Staszkiem, postanowiła zrobić sobie przerwę i wrócić na rok. Los jej sprzyjał w tej decyzji, bo niedługo po powrocie znalazła pracę w znajomej piekarni. Nareszcie znów spędzała czas z babcią, cieszyła się spokojnym widokiem gór, rzeką leniwie płynącą przez miasteczko, uroczym ryneczkiem otaczającym stary kościółek.

***

Maria wyrwana ze snu przez chwilę nie wiedziała gdzie jest. Zaraz jednak poczuła delikatna trawę pod stopami. Musiała przysnąć ze zmęczenia. Obudziło ja szturchnięcie maleństwa, które niespokojnie zaczęło się wiercić w jej ciele.
- Już, już kochanie. – mówiąc to, kobieta delikatnie pogładziła brzuch. Sięgnęła po zimna już herbatę, upiła łyk. – Tu nawet herbata smakuje inaczej.
Rozejrzała się dookoła. Popołudnie niedługo przejdzie w ciepły, lipcowy wieczór. Do tej pory zmęczone gorącem cykady milczały, teraz jednak powoli zaczynały na nowo swoje granie. Ptaki z wolna zaczęły wracać z pobliskich pół. Od wieków ten cykl trwał niezmiennie. Jest w tym coś, co uspokaja. Istota bezpiecznie skryta pod jej sercem zasnęła.

***

Maria pracowała jako sprzedawczyni w piekarni już trzy miesiące. Praca była miła, nienajgorzej płatna. Życie stało się monotonne ale proste. Aż pewnej soboty w drzwiach staną Filip.
- Myśka? – spytał zaskoczony.
- Och. Cześć. – Maria poczuła, że mimowolnie zaczerwieniły jej się policzki. Ten chłopak, nie zaraz, ten mężczyzna zaburzył nagle cały ład i porządek jaki tu sobie stworzyła. Stanął tak po prostu w drzwiach. Przyszedł tak zupełnie zwyczajnie po bułki na śniadanie. Silny, wyprostowany. Przystojny.
- Rany, Myśka aleś Ty wypiękniała – powiedział jakby ze szczerym zdumieniem uśmiechając się od ucha do ucha – Znaczy się, Mario, chyba nie wypada, żeby już Cię tak dziecinnie nazywał – zawahał się – Ty się do mnie odzywasz! – mówiąc to wybuchną śmiechem.
Z początku zawstydzona Maria teraz rozłościła się trochę.
- A i owszem, Maria nie Myśka. Odzywam bo już nie wylewasz na mnie wiader wody. – a po chwili namysłu dodała – Filipie, Ty natomiast wyraźnie się postarzałeś.
Na to stwierdzenie, chłopak roześmiał się jeszcze głośniej, po czym kupił 5 dużych bułek z ziarnami i oznajmił jak gdyby dopiero co widzieli się wczoraj, że przyjdzie po nią jak skończy pracę i zabierze na spacer.
Przyszedł. Spacerowali do późnego wieczora. Nagle nie mogli się nagadać. Okazało się, że Filip pracuje teraz za granica, w jakichś magazynach, i zjechał na dwa miesiące urlopu.
I całe te dwa miesiące spędzili razem.
Gdy wyjeżdżał, wtulała się w jego koszulę próbując nie płakać.
- Maria, no już malutka, przecież to tylko pół roku. – Filip głaskał ją delikatnie po głowie – to nie koniec świata, zanim się obejrzysz, wrócę.
Maria wiedziała jednak swoje. Matka tez mówiła, że wróci. Tez wyjechała. Do pracy. I choć jej dojrzała część jej świadomości usiłowała się przebić, że to całkowicie irracjonalne myślenie… Siedząca w niej Myśka pamiętała tylko ten ból i zapomnienie.
Następne pół roku wlekło się nie miłosiernie. Monotonnie. Do tego dziewczyna niedługo musiała zacząć myśleć o powrocie na studia. Bała się. Ale wiedziała, że tak trzeba.

***

- Wrócił. – dorosła Maria, szepnęła do córeczki, widząc nadjeżdżający samochód. – Wrócił dokładnie jak w tedy – uśmiechnęła się na to wspomnienie.
„Wtedy” kilka lat temu wrócił, wyjeżdżał potem jeszcze ale zawsze wracał. Aż w końcu wrócił na zawsze. I już został.
- Myśka, wszystko załatwione – kiedy tak rozmyślała podszedł do niej uradowany Filip, od dawna z nów ją tak nazywał – Dokumenty, pieniądze, wszystko – pocałował ją czule w nos, wiedział że tego nie lubi i z satysfakcja popatrzył jak go marszczy w krótkim grymasie – Za dwa miesiące możemy się wprowadzać.
- Cudownie – odpowiedziała szczęśliwa kobieta – Chcę, żeby Róża urodziła się tutaj.
- Ależ kochanie Ona się nie tylko tu urodzi, ale i wychowa jak my. Zobaczysz jak szybko znajdzie sobie takiego urwisa, który będzie oblewał ja lodowatą wodą – usiadł koło niej obejmując ją ramieniem.
- Phi – prychnęła tylko na te słowa i jeszcze na chwilę zamknęła oczy. Tak. Róża będzie dorastać tu gdzie Oni. Może nawet kiedyś i jej dzieci będą bawić się w warzywnym ogródku babci.

Maja Rybarczyk


Powrót

Chyba czas coś zmienić w swoim życiu, pomyślała Basia.
Stała przy oknie. Wcześniej włożyła gruby sweter i w swoim ulubionym kubku przygotowała gorącą czekoladę. Zawsze pomagała jej na chandrę. Poza tym potrafiła doskonale rozgrzać ją od środka. Deszcz coraz głośniej bębnił o szybę. Wpatrywała się w krople, które spływając po szybie, zostawiały ślad przypominający ścieżkę. Za oknem ludzie spieszyli gdzieś przed siebie. Szczęściarze, który zabrali ze sobą parasole, mogli na chwilę znaleźć pod nimi schronienie. Letni, lipcowy deszcz na pewno był zaskoczeniem dla mieszkańców wielkiego miasta. Niektórzy z nich z pewnością wracają do domu tylko się zdrzemnąć, by za chwilę znowu funkcjonować na pełnych obrotach. Poza tym ostatnio pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Przez ostatnich kilka dni, w drodze do pracy Basia używała parasola jako ochronę przed słońcem. Gdy zaś wracała, szukała pod nim schronienia od deszczowych kropel. Cieszyła się, że dotarła do mieszkania jeszcze zanim deszcz rozpadał się na dobre. Pocieszeniem było to, że wkrótce najprawdopodobniej znów zaświeci słońce.
To był dzień, którego się nie spodziewała. Właściwie część dnia, bo zegar wskazywał dopiero szesnastą. Jej nastrój był teraz – jak często, gdy ją o to pytano, odpowiadała – warzywny. Do chrzanu.
Gdy rano wychodziła do pracy nie wiedziała, że będzie to jej ostatni dzień w biurze. Była sekretarką przez rok. (Choć zawsze wolała być nazywana asystentką prezesa, tak brzmi dumniej.) Równy rok. Gdy dostała tę pracę, była taka szczęśliwa. Cieszyła się, że udało jej się dostać etat świeżo po studiach. Nie każdy młody człowiek ma przecież taką okazję. Dodatkowym atutem wtedy było to, że jej nowe miejsce pracy mieści się wyjątkowo blisko wynajmowanego przez nią mieszkania. Ze względu na tę niewielką odległość, do pracy chodziła na piechotę. Tak również wracała. Nie musiała stać w korkach ani czekać kiedy przez zatłoczone miasto dotrze taksówka czy tramwaj, który zawiezie ją na miejsce. Często wychodziła z firmy ostatnia, zostawiając w budynku tylko ochroniarza.
A dziś, gdy usiadła przy biurku jak co dzień, dowiedziała się, że szef czeka na nią w swoim gabinecie. Będąc tam usłyszała od niego wiele ciepłych słów. O ich ponoć profesjonalnej współpracy, o zasługach dla firmy i czasami nawet dla niego… Profesjonalnej? Gdyby była taka profesjonalna, to czy by ją zwolnił?
Powiedział, że mu przykro, ale musi to zrobić. Ma taką zasadę, że z żadną ze swoich asystentek nie współpracuje dłużej niż rok, a on nigdy nie łamie swoich zasad. Usłyszała wylewne podziękowania, przeprosiny i obietnicę, że wystawi jej najlepsze referencje.
Po tej druzgocącej wiadomości poszła jeszcze pożegnać się z ludźmi, z którymi pracowała przez rok i z którymi przez ten czas zdążyła się zaprzyjaźnić. A może jej się tak tylko wydawało…? Oni wiedzieli o zasadzie prezesa. I nikt nie pisnął ani słowa. Teraz uświadomiła sobie, że może po prostu bali się, że przez własną uczciwość stracą pracę. Na ich miejscu pewnie postąpiłaby podobnie. Tyle, że teraz to ona została bezrobotną.
Przez ostatni rok praca wypełniała jej życie. Często zostawała po godzinach, chętnie biorąc na siebie więcej obowiązków, niż do niej należało. Nie spieszyło jej się do pustego mieszkania, w którym nikt na nią nie czekał, gdzie nie miała nic, czym mogłabym się na dłużej zająć. Teraz czuła pustkę i wielką niewiadomą. Zadawała sobie pytanie: co dalej? A może decyzja szefa nie powinna oznaczać dla niej moralnego policzka? Może to jakaś szansa? Podobno każdy koniec jest początkiem czegoś nowego.
Upiła łyk napoju. Zimny. To miała być gorąca czekolada, nie zimna. Odstawiła kubek i jeszcze szczelniej opatuliła się swetrem. Odeszła od okna. Przykucnęła obok łóżka i sięgnęła pod nie ręką. Wyciągnęła dużą walizkę.
Z szafy wygrzebała ubrania, o których już dawno zapomniała. Od teraz przecież może pozwolić sobie na nieco luźniejszy styl ubioru. Nie musi zakładać eleganckich bluzek i żakietów, w które każdego dnia ubierała się do pracy. Część odnalezionych ubrań włożyła do walizki. Decyzję o wyjeździe podjęła impulsywnie. Nie wiedziała na jak długo wyjeżdża. Spakowała więc i letnie bluzki i grube swetry. Wiedziała tylko dokąd chce wyjechać.
W Malowniczem nie była prawie pięć lat. Tam, w sudeckim miasteczku urodziła się i spędziła wspaniałe dzieciństwo. Tam wszystko było prostsze. Tam zostawiła bliskich, za którymi tęskniła. W wielkim mieście coraz częściej czuła się samotna i opuszczona.
Gdy pakowała kosmetyki, zadzwonił dzwonek do drzwi. Po ich otwarciu zobaczyła znajomego kuriera, któremu jako sekretarka zlecała dostarczenie przesyłek. Pracował bowiem w jej byłym miejscu pracy.
– Szef prosił, bym dostarczył to pani – powiedział oficjalnie, lecz w jego oczach dostrzegła współczucie.
Podziękowała, uśmiechając się do niego.
– Proszę się nie martwić. Świat się nie kończy. Wyjeżdżam. Może znajdę coś ciekawego w innym miejscu.
Życzył jej powodzenia i odszedł.
Poszła do kuchni i przygotowała sobie coś do jedzenia. Wcześniej zajęta pakowaniem, nie spostrzegła, że już pora kolacji. Teraz zajadając kanapki, przeglądała dostarczone przed chwilą referencje. Rzeczywiście wynikało z nich, że szef nie miał żadnych zarzutów do jej pracy. Dokumenty także schowała do walizki. Nikt nie wie, co czeka ją w Malowniczem. Może jeszcze jej się przydadzą i dzięki nim dostanie ciekawą ofertę. Chowając naczynia do szafki kuchennej, zauważyła jeszcze nie napoczętą butelkę czerwonego wina. Pewnie dostała ją kiedyś w prezencie i w pośpiechu schowała. Nie będzie teraz pić alkoholu, przecież jutro wyjeżdża. Do swojego bagażu dołączyła także butelkę. Może wkrótce będzie okazja je wypić. Sprawdziła czy zapakowała wszystko, co może jej być potrzebne i zaniosła walizkę do samochodu. Rano nie będzie zaprzątać sobie tym głowy. Z zadowoleniem stwierdziła, że już nie pada. Oby kolejny dzień był pogodny i lepszy od właśnie się kończącego.
W mieszkaniu uporządkowała kilka rzeczy, wzięła prysznic, a potem nastawiła budzik na czwartą. Rano o tej porze nie powinno być na drogach zbytniego ruchu. Wcześniej niż zwykle położyła się spać. Jutro musi być wypoczęta. Dziś jeden etap się skończył, lecz wkrótce nastanie nowy dzień. Podekscytowana jutrzejszą podróżą zasnęła od razu.

Na miejsce dotarła koło południa. Kilka dni wcześniej zapłaciła potrzebne rachunki. Dobrze, że jest Internet, bo dzięki niemu mogła to zrobić błyskawicznie. A rano jeszcze napisała krótki liścik do pani Stasi, sąsiadki, od której wynajmowała mieszkanie. Nie chcąc budzić starszej pani, klucz do mieszkania z informacją o wyjeździe na czas na razie jeszcze nieokreślony włożyła do koperty, którą niczym listonosz umieściła w jej skrzynce pocztowej.
Samochód zaparkowała na rynku. Poszukała na parkingu miejsca w cieniu, bowiem  Malownicze kąpało się w promieniach słonecznych. Wysiadła i rozejrzała się dookoła. Cieszyła się, że jej sprawy tak się potoczyły. Dzięki temu mogła zasmakować świeżego powietrza, podziwiać piękno miasteczka. Nie bez powodu ktoś kiedyś nadał mu nazwę Malownicze. Mówiła ona sama za siebie. Stąd widać było góry. Przepiękny widok! Przyglądając się dokładnie okalającym rynek budynkom, jej oczom ukazał się szyld nad wejściem jednego z nich. „Domowe Obiady”, zapraszał. Tablica wystawiona za zewnątrz głosiła, że szef kuchni poleca dziś placki ziemniaczane. Odczuwając głód i zmęczenie po długiej podróży, zdecydowała, że najpierw zajmie się tym pierwszym. Owszem, mogłaby iść prosto do domu, ale chciała jeszcze trochę pobyć sama.
Weszła do środka. Rozglądając się po lokalu, już wiedziała, że na odrobinę samotności nie ma co liczyć. Usiadła przy jedynym wolnym stoliku. Zamówiła więc polecaną podwójną  porcję placków, do której dostała duży kubek kawy zbożowej z mlekiem. Danie idealnie trafione w jej gust. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jadła placki.
– Przepraszam, mogę się dosiąść?
Na dźwięk głosu odwróciła się ze sztućcami w rękach. Obok niej stał wysoki mężczyzna, trzymając w ręku swoją porcję jedzenia.
– Oczywiście, zapraszam – odpowiedziała, raz jeszcze rozglądając się po zatłoczonej gospodzie i uśmiechnęła się do niego.
Nowopoznany przysiadł się do jej stolika.
– Baśka, miło mi. – Wyciągnęła rękę na powitanie.
– Michał.
– Zawsze tu tak tłoczno? – zapytali jednocześnie i wybuchnęli śmiechem.
– Ty też nie jesteś stąd? – zapytał. – Co cię tu sprowadza?
– Właściwie to tutaj się urodziłam i wychowałam. Potem zachciało mi się zobaczyć wielkie miasto i tam zostałam przez jakiś czas. Teraz postanowiłam wrócić – wyjaśniła, odkładając sztućce po skończonym posiłku. – A Ty?
– Dopiero niedawno się przeprowadziłem. Dostałem pracę w miejscu, o którym nie miałem wcześniej pojęcia i na razie bardzo podoba mi się tutaj.
– Gdzie będziesz pracował? – spytała z zaciekawieniem.
– Jestem nowym lekarzem w Malowniczem – odparł. – Przyjechałem wczoraj, ale już bardzo mi się tutaj podoba, choć gubię się trochę.
– Jeśli chcesz, to pokaże ci miasteczko. Sama chętnie przypomnę sobie jego zakamarki. Od kiedy zaczynasz?
– Od poniedziałku.
– Zatem jutro zapraszam na wspólny spacer. Co ty na to?
– Dla mnie bomba! – odparł z uśmiechem.  – Odniosę talerze i zapłacę za nas.
– Ale… – zaczęła.
– Jutro odwdzięczysz się spacerem. Już się cieszę. – Posłał w jej stronę szeroki uśmiech.
– Dzięki. Pójdę już. W samo południe na rynku?
– Jasne. Do jutra, Basiu. – Odszedł z tacą do lady.
Pomachała mu na pożegnanie. Jednak nie mógł już tego dostrzec.

Obok lokalu, w niewielkim sklepie kupiła butelkę zimnej wody mineralnej i upiła z niej połowę. Na zewnątrz było gorąco, ale przyjemnie.
Rodzice nie wiedzieli, że jedyna córka właśnie wróciła. Nie spodziewali się jej, więc jeśli raz jeszcze pójdzie szukać samotności, to nikt o to pretensji do niej mieć nie będzie.
Wciągnęła głęboko rześkie, wręcz pachnące powietrze i postanowiła udać się na spacer. Stary dzwon kościelny ogłaszał samo południe, a ona wędrując radośnie uśmiechała się do siebie i dotykała nagrzanych ciepłymi promykami murów starych kamienic. Wędrując jedną z wąskich uliczek, dotarła do rzeczki. Kilka lat temu był to jej tajemniczy zakątek. Uwielbiała przychodzić tu, by  odpocząć, poczytać książkę czy przemyśleć sprawy, które w innych warunkach wydawały się dużo trudniejsze do rozwiązania. Dziś także panowała tu cisza, jakiej żyjąc w mieście dawno nie zaznała. Przysiadła na sporym kamieniu i w cieniu drzewa, które dziś zamarło, bym pomóc Basi wsłuchać się w tajemniczy szum chlupoczącej o kamieniste dno rzeki. Przy tym wyjątkowym akompaniamencie wspominała radosne chwile tu spędzone. Znajomych z dawnych czasów, z którymi odkryła to urokliwe miejsce. Myślała o rodzicach, których kochała nad życie, choć ostatnio tak rzadko ich widywała. Wyjeżdżając do miasta, wiedziała, że tęsknota będzie jej towarzyszyć. Chciała jednak studiować i znaleźć pracę. Obawiała się, że tu nie miałaby takiej możliwości. Oba postanowienia udało jej się zrealizować. Dzięki temu wyjazdowi czuła się dojrzalsza, pewniejsza siebie i bardziej samodzielna. Teraz wróciła. Tutaj zacznie nowy rozdział swojego życia. Chwilę jeszcze pozwoliła sobie na zregenerowanie sił po dalekiej podróży, po czym wyruszyła w drogę powrotną do zaparkowanego na rynku auta. Jest jeszcze tyle miejsc, które pragnęła teraz odwiedzić.

Doszła jednak do wniosku, że wszystkie te miejsca zobaczy już niedługo. Na razie nigdzie się stąd nie wybiera, więc będzie miała mnóstwo czasu, by nadrobić zaległości. Wsiadła do samochodu i ruszyła dobrze znaną drogą.
Zatrzymała się przed niewielkim domem, na parapecie którego leniwie wygrzewał się czarno-biały kot. Zaś na ogródku prezentowały się dumnie kolorowe kwiaty.
Mama nadal świetnie dba o ogród, pomyślała.
Zabrała czerwone wino i wysiadła. To była idealna okazja, by spróbować zapomnianego prezentu.
Weszła na podwórko. Pod słonecznym parasolem tyłem do furtki siedzieli jej rodzice.
Podeszła i przywitała ich buziakiem w policzek.
  – Córeczko! – krzyknęli prawie jednogłośnie, co przypominając jej rozmowę z nowym miejscowym lekarzem, wywołało uśmiech na jej twarzy.
Uściskali ją radośnie, po czym cała trójka zasiadła chroniąc się przed słońcem. Rzucając spojrzenie na ogrodowy stolik, Basia aż przymknęła oczy.
– Mamo, moja ulubiona tarta z porzeczkami? Przecież nie wiedzieliście, że przyjeżdżam.
– Nie, ale my też ją lubimy, bo ty za nią przepadasz. Na jak długo przyjechałaś, kochanie?
– Jeszcze nie wiem. Na razie w ogóle nie myślę o powrocie. Nic mnie tam nie trzymało. Owszem, wielkie miasto, więcej możliwości, ale tylko tu jestem u siebie.
– „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” – podsumował ojciec.
– Tak tato, masz rację. Teraz muszę się rozejrzeć za jakąś pracą i mieszkaniem. Od poniedziałku rozpoczynam poszukiwania.
– Ale przecież możesz nadal mieszkać z nami – przekonywał.
– Wiem i dziękuję. – Posłała ojcu uśmiech. – Pobyt tam wiele mi uświadomił. Czas stanąć na własnych nogach. Wiem, że dla was zawsze będę małą córeczką. Wydoroślałam i od dziś zaczynam nowe życie.
   – Przyniosę kieliszki – zaproponowała mama, widząc butelkę w ręku córki.
Wznieśli wspólny toast za jej powrót.
Cieszyła się na to, co może nadejść. Los jest nie przewidywalny i często potrafi płatać figle, jednak wiedziała, że tu czeka ją wiele wyjątkowych chwil. Jutro, na przykład, spróbuje swoich sił jako przewodnik po Malowniczem…

Katarzyna Jurczyk


Listy

Redakcje opuszczała pewnym krokiem. Wiedziała, że niebawem tu wróci. Te kilka dni w górach potraktuję jak należny mi urlop – pomyślała Basia. To zlecenie spadło jej w najlepszym z możliwych momentów. Wyprowadzka z domu okazała się skokiem na głęboką wodę. Od kilku miesięcy jej finanse nie dopinały się tak jak powinny. Basia nie zdawała sobie sprawy z tego jak ciężko utrzymać się samemu, bez pomocy rodziny. Starała się, ale z miesiąca na miesiąc jej oszczędności topniały. Wyjazd w Sudety spadł jej z nieba. Nie dość, że nawdycham się świeżego, górskiego powietrza, to jeszcze mi za to zapłacą. Szczerze mówiąc, temat tekstu, który miała stworzyć był banalny, ale dostrzegła w nim pewne pokłady emocji. A emocje zawsze dobrze się sprzedają. Tym bardziej w prasie kobiecej. Miasteczko, w którym miała się stawić nazajutrz rano miało przyjemnie brzmiącą nazwę. Malowane, Zamalowane ...hmm- zastanawiała się na głos. Malownicze – podpowiedział jej Marek, kolega z biurka naprzeciwko – jedziesz do Malowniczego? To taka mieścina na końcu świata, tam psy...
- Nie kończ Mareczku, wiem czym tam psy szczekają – Basia spojrzała na open space. Na szczęście nikt nie zainteresował się ich rozmową.
- Byłaś tam już kiedyś?
- Nie, ale znam to powiedzenie. To naprawdę taka dziura?
- Jak krater...
- Doskonale – Basia klasnęła z uciechy, wprawiając Marka w osłupienie – właśnie tego mi trzeba. Mam nadzieję, że jednak nie będzie nudno.
- A co się może wydarzyć w Malowniczem? Psy zaczną szczekać pyskami? – Marek uśmiechnął się pod nosem.

Tematem tekstu, który miał wyjść spod pióra Basi, był bardzo niecodzienny testament pewnej starszej pani. Według relacji naczelnej – do odebrania spadku brakuje jednego z trzech spadkobierców. O tym jak go znaleźć, wie tylko przyjaciółka zmarłej. Ta jednak, zastrzegła, że wszystkie informacje przekaże jedynie Barbarze Marczyńskiej. Niestety dotychczasowe poszukiwania okazały się bezowocne, dlatego do redakcji wrocławskiego miesięcznika przyszedł list, w którym wystosowano prośbę o pomoc Basi. No tak, gdzie człowiek nie może tam dziennikarza pośle – Basia jeszcze raz przejrzała notatki – nie wiedziała, że jej reportaże czytają również starsze panie. Widocznie jedna z nich jest jej wielką fanką. Pociąg, którym wybrała się do Malowniczego, sunął z niebywałą prędkością. Mogła wysiąść z pierwszego wagonu, ułożyć sobie bukiet z polnych kwiatów i wsiąść do ostatniego składu. Za oknem nie było niczego co mogłoby zaciekawić młodą dziewczynę z miasta. Sprawa spadku wydawała się bardziej interesująca. Jeden ze spadkobierców usilnie próbował odnaleźć drugiego. Widocznie strasznie mu zależy na tym spadku – pomyślała i spojrzała jeszcze raz na ostatni akapit. O trzecim spadkobiercy nie było słowa w liście do redakcji. Dziwne, ale pewnie nie potrzebuje spadku. Informacji miała mało co ją niezmiernie ucieszyło. Lubiła szukać, wyrabiać sobie pogląd na daną sprawę. Nie przepadała za narzucaniem jej opinii co naczelna robiła coraz częściej. Basia była wolnym elektronem i etat w redakcji trochę jej doskwierał. Pomyszkuję trochę, odszukam tego spadkobiercę, napiszę tekst i wrócę do Wrocławia. Muszę się zająć rodziną – pomyślała – te ostatnie tygodnie były dla nas bardzo trudne. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę ich zdrowych i uśmiechniętych.
      Malownicze okazało się całkiem urocze, chociaż nudne. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przejazd ze stacji do pensjonatu, w którym miała mieszkać zajął kilkanaście minut, które Basia poświęciła na rozeznanie się w topografii miasteczka. Rynek, kilka uliczek, dookoła królowały góry. Nic specjalnego. Znikomy ruch, ludzi jak na lekarstwo.
W pensjonacie czekał na nią przytulny pokoik z muślinowymi zasłonkami, szafą, małą komódką z lustrem i pięknym kutym łóżkiem. Ktoś tu dokładnie przeczytał Anię z Zielonego Wzgórza - pomyślała Basia i zaczęła się rozpakowywać. Ta czynność okazała się wyjątkowo nudna. Pukanie do drzwi wyrwało ją z drzemki, którą ucięła sobie na fotelu. Otworzyła drzwi i oniemiała. W progu stał przystojny brunet o orzechowych oczach. Jego śniada cera doskonale kontrastowała z jasnymi dżinsami i niebieską koszulką z napisem ITALY.
- Dzień dobry. Przepraszam, że przerywam, ale dostałem wiadomość, że już pani do nas dotarła i pomyślałem...No cóż. Chyba panią zaskoczyłem – młody człowiek spojrzał na Basię, która próbowała ujarzmić ręką swoje bujne, rude loki - Czy możemy się umówić na podwieczorek albo kolację?
- Ja...hmm...przepraszam - Basia usiłowała zebrać myśli – zasnęłam po podróży i nie bardzo wiem kim pan jest, skąd pan wie, że ja tu jestem i dlaczego mam iść z panem na kolację?
- Przepraszam najmocniej, gapa ze mnie, jak to mówi Franciszek. Jestem Paweł Choczyński.
- Spadkobierca...
- Tak, można tak powiedzieć. To ja napisałem list do redakcji, bo utknąłem w martwym punkcie. Chcę tę sprawę rozwiązać jak najszybciej ze względu na Franciszka.
- A Franciszek to drugi spadkobierca?
- Tak, można go tak nazwać.
- Bardzo jest pan tajemniczy, ale to dobrze – Basia uśmiechnęła się na widok zdumionej miny Pawła – nie będzie nudno.
- To mogę Pani gwarantować – Paweł rozciągnął swoje pełne usta w szerokim uśmiechu.
- Oj, czuję że nudy tu nie zaznam – Basia uśmiechnęła się do samej siebie. Podwieczorek z Pawłem okazał się doskonałym pomysłem. Zapisała połowę notatnika i zaplanowała cały następny dzień. Paweł okazał się wnukiem spadkodawczyni. Wraz z drugim wnukiem – Franciszkiem mieli otrzymać po połowie domu swojej babki. Niestety starsza pani postawiła warunek, w którym zapisała, że jeden z pokoi na poddaszu oddaje trzeciemu spadkobiercy. Człowiek ten nosi imię Zenon, a reszta informacji dotycząca jego danych osobowych spoczywała w rękach pani Stasi - najlepszej przyjaciółki babki Pawła. Stanisława Grądziel – przeczytała Basia – obecnie mieszka w domu opieki. Dziwnym trafem, pani Stasia uparła się, że wszystkie dane przekaże jedynie Basi. Podała Pawłowi informacje jak znaleźć Basię i w ten oto sposób list z prośbą o pomoc dotarł do miesięcznika, w którym pracowała dziewczyna. Spojrzała na zegarek. Już późno, a jutro czeka mnie pracowity dzień – pomyślała. Najpierw wizyta w domu opieki, później sprawdzanie danych, które otrzymam. Popołudniu pewnie będzie po wszystkim. Jak się pospieszę to pojutrze będę miała gotowy tekst, a wtedy zostanie mi dzień na wyszukanie innego tematu i ewentualny spacer na najbliższą górę.
Nie wiedziała dlaczego, ale coś ją ciągnęło na szczyt. Odkąd zobaczyła porośnięte sosnami i świerkami Sudety zapragnęła wejść na chociażby jeden szczyt i poczuć się tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy weszła z mamą na Ślężę. Później wielokrotnie wyjeżdżały w Kotlinę Kłodzką, żeby poczuć to niesamowite oczyszczenie jakiego doznaje się na szczycie. To byłaby piękna podróż w przeszłość – pomyślała Basia i szybko zamrugała powiekami. Łzy same popłynęły jej po policzkach i z nimi zasnęła.
- Wyspana? Gotowa? - Paweł zarzucił ją pytaniami zanim zdążyła zapiąć pasy.
- Na co?
- Na rozmowę z ciocią Stasią – Paweł uśmiechnął się sam do siebie – to będzie bardzo ciekawa rozmowa jak myślę. Uparta z niej kobieta, ale niebywale urocza. Jakiś czas pomieszkiwała u nas, ale po śmierci babci stwierdziła, że nie wypada jej mieszkać z dwoma młodymi mężczyznami i przeniosła się do domu opieki. Szkoda, bo ciocia doskonale gotuje. I robi świetne naleśniki z dżemem marchewkowym.
- Marchewkowym? - pierwszy raz słyszała o takim dżemie.
- Pyszny. Musisz spróbować. Nie będziesz miała go dość. Franciszek go pochłania. Trzeba go stopować, żeby dla innych coś zostało.

Dom opieki w Malowniczem znajdował się w pięknej willi, która bardziej przypominała sanatorium, w którym Basia spędziła pierwszy wakacyjny wyjazd po śmierci mamy. Chociaż wszyscy bardzo się starali,ona nie potrafiła się cieszyć z wycieczek i spotkań z koleżankami. Strata mamy była największym nieszczęściem jakie spotkało ją w życiu. Przyjaciółka mamy wraz z mężem starała się ukoić ból małej Basi, ale to nie było łatwe. Była im jednak wdzięczna za te starania i kochała ich nad życie. Nadal jednak tęskniła za mamą. Ojca nigdy nie znała, więc cała dziecięca miłość była przeznaczona dla niej. Dla tej, która odeszła pewnego pięknego, lipcowego poranka.

Wspomnienia, które naszły ją po przekroczeniu bramy domu opieki w Malowniczem, popsuły jej humor. Nie na długo. Uśmiech na jej twarz powrócił, gdy tylko zobaczyła kobietę maszerującą dziarskim krokiem w ich stronę.
- Pawełku, jak to dobrze Cię widzieć – starsza pani poklepała towarzysza Basi po policzkach
- Oj kochanie, widzę że mi tu w końcu swoją wybrankę przyprowadziłeś – pani Stasia spojrzała na Basię i znieruchomiała. 
Przez moment dziewczyna widziała przed sobą istny słup soli, po czym ów słup poruszył się i położył ręce na policzkach Basi. No to teraz ja dostanę klepanko – pomyślała dziewczyna, ale nic takiego się nie stało. Starsza pani pogładziła jej twarz i zachrypniętym głosem spytała:
- Basia? Basia Marczyńska?
- Tak jest proszę pani. Podobno spodziewała się pani, że przyjadę. Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać.
- Moje kochane dziecko. To ja się cieszę. Nawet nie wiesz jak bardzo. Chodźcie, zaparzę Wam herbatki, mam też drożdżówki i troszkę dżemu marchewkowego – pani Stasia ujęła pod rękę Basię, która kątem oka dostrzegła łobuzersko uśmiechniętego Pawła. Ile radości może facetowi sprawić dżem marchewkowy – uśmiechnęła się w duchu dziewczyna.
- Widzisz moja droga. Myślę, że Ty będziesz wiedziała jak znaleźć Zenka. Przynajmniej tak mi się wydaje. Powiedz mi tylko jedną rzecz: jak miewają się Twoi rodzice?
Takiego pytania, nie spodziewała się ani Basia, ani tym bardziej Paweł.
- Ciociu, znasz rodziców Basi?
- Nie przeszkadzaj, Pawełku. Basiu, czy możesz mi powiedzieć co słychać u Twoich rodziców?
Oniemiała i blada dziewczyna była w lekkim szoku, co na ogół jej się nie zdarzało. Spojrzała w okno i cicho odpowiedziała.
- Mama nie żyje. O ojcu nic nie wiem – poczuła, że zbiera jej się na płacz. Wszystko w niej buzowało. Z jednej strony, ból po stracie mamy był nadal duży, z drugiej, wstyd z powodu ojca nie wygasł. Poczuła żal i złość jednocześnie. Jednak wygrało dobre wychowanie i pewna doza ciekawości. Spojrzała wyzywająco na panią Stasię i złość minęła natychmiast po tym jak ujrzała łzy w oczach staruszki.
- Mój Boże, jesteś na tym świecie sama moja dziecinko. Od jak dawna?
- Od szesnastu lat. Wtedy zmarła mama. Wychowywała mnie jej przyjaciółka z mężem, więc zupełnie sama nie byłam. Byli dla mnie bardzo dobrzy.
- A taty nie znasz? Poznałaś go w ogóle?
- Nie. I nie chcę go znać.
- Dlaczego? Nigdy nie chciałaś go poznać? Nie szukałaś go? - Paweł wtrącił się do rozmowy
- Po co? Zostawił ciężarną mamę, a ona nawet złego słowa o nim nie powiedziała. Była kochana, nie zasłużyła na to co ją spotkało – głos uwiązł Basi w gardle - Przepraszam, ale myślę, że to moja prywatna sprawa. Czy znała pani moich rodziców?
- Tak, Basieńko. Znałam. To stare dzieje.
- Skąd ich pani znała?
- Twój tata stąd pochodził. Mamę poznałam, na krótko przed tym jak znikła z Malowniczego na zawsze. Wszystko przez Mirę, babkę Pawła.
- Boże, co babcia znowu nabroiła? Jej grzeszki wychodzą na jaw dopiero po śmierci – Paweł był autentycznie oburzony. Basia siedziała na fotelu nie rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi.
- Usiądź Pawełku, straszysz gościa. Basieńko czy wszystko w porządku? Może chcesz się czegoś napić? Paweł nalej Basi wody. Zobacz jak bidulka zbladła.
- Ja...ja jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że moi rodzice mieszkali w Malowniczem. Mama bardzo kochała góry, często wchodziłyśmy na Ślężę, uwielbiała Śnieżnik, ale nigdy nie wspominała skąd pochodzi. Wiedziałam jedynie, że wychowywała się w domu dziecka, ale to było gdzieś na Górnym Śląsku.
- Basiu, nie wiem skąd pochodziła Twoja mama. Z pewnością Twój ojciec urodził się w Malowniczem i tu mieszkał z rodzicami. Do dnia, w którym uciekł z domu.
- Nie obchodzą mnie dzieje mojego ojca. Nie mam podstaw do tego, żeby w ogóle się nimi interesować. Tak jak on nie interesował się mną czy też mamą.
Pani Stasia spojrzała na Basię jakby rozważając w duchu następne słowa. Odezwała się spokojnym, ale stanowczym tonem.
- Pozwól, że coś Ci opowiem. Dwadzieścia sześć lat temu ojciec Pawła, Zbyszek spotykał się ze śliczną dziewczyną. Był w niej bardzo zakochany, a przynajmniej takie stwarzał wrażenie. Niestety dostał powołanie do wojska. Wiedział, że śliczne dziewczyny mają wielu adoratorów, dlatego poprosił o pomoc swojego brata.
- Brata? - Paweł wstał z fotela jak oparzony – tata miał brata? Dlaczego nic o nim nie wiem? To też sprawka babci? Tego jest już za wiele. Wiedziałem, że z babci jest niezłe ziółko, ale tego się nie spodziewałem.
- Paweł, siadaj! - pani Stasia wygładziła spódnicę, po czym podjęła przerwaną opowieść – Zbyszek i Zenek. Synowie, o których ja mogłam tylko pomarzyć. Mirka miała wielkie szczęście i dobrze o tym wiedziała. Może nawet za dobrze – staruszka zadumała się aby po chwili spojrzeć na Basię i stwierdzić – młodość ma swoje prawa, ale za rzadko kieruje się rozsądkiem. Zbyszek poprosił Zenka, aby ten pilnował jego ukochanej. Misja szczególna, więc i wybór brata wydawał się oczywisty. Niestety ta nieszczęsna młodość i buzujące hormony dały o sobie znać. Brat nie brat, w każdym razie Zenek był bardzo przystojny i niezwykle opiekuńczy. Opieka nad Irenką, wyszła poza ramy zwykłej opiekuńczości przyszłego szwagra, jeśli wiesz co mam na myśli moje dziecko. W każdym razie, Irenka zorientowała się, że jest w stanie błogosławionym i powiedziała o tym Zenkowi. Ten się przestraszył i poszedł po radę do matki. A Mira, jak to Mira, nie chciała kłótni między synami, gdyż wówczas jednego z nich mogłaby stracić. Tego, jej matczyne serce chyba by nie zniosło. Wieczorem poszła do Irenki i sobie wiadomym sposobem przekonała ją do opuszczenia Malowniczego.
- Irena – tak miała na imię moja mama – blada jak ściana Basia trzymała notatnik, ale nie była w stanie zapisać żadnego zdania
- Domyśliłam się skarbie. Widzisz Irenka była dumną młodą kobietą. Tak przynajmniej ja ją zapamiętałam. Poznałam ją na krótko przed tą nieszczęsną sytuacją. Była śliczna, jej zielone oczy i te rude loki, miały prawo zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie.
- Ten Zenek – Paweł wtrącił się w rozważania Stanisławy – to on tak spokojnie dał Irence opuścić Malownicze?
- Zenek pracował jako drwal. Wychodził wcześnie rano, wracał wieczorem. W drodze z pracy dowiedział się od Kraśniakowej, że Irenka nie przyszła owego dnia do pracy.
- No tak, niezawodna Kraśniakowa – mruknął pod nosem Paweł – nasze lokalne radio, telewizja, prasa i internet w jednym.
Basia spojrzała na Pawła, ale nie zrozumiała o czym mówił. Myśli, stwierdzenia i domysły dosłownie bombardowały jej głowę. Czuła, że ból zaraz rozsadzi jej czaszkę.
- Zenek, jak się okazało, obdarzył Irenkę, większym uczuciem niż się Mirce wydawało. Szybko pobiegł do pensjonatu, w którym dziewczyna wynajmowała pokój. Tam powiedziano mu, że Irena Marczyńska wymeldowała się z samego rana, tłumacząc się pilną wiadomością od rodziny z Katowic. Zenek, nie rozumiał o jaką rodzinę chodzi. Przecież, Irenka twierdziła, że żadnej nie ma. Niestety, chłopak dowiedział się również, o tym, że dzień wcześniej dziewczynę odwiedziła jego matka. Pokłócił się o to z Mirą. Na nic się zdały jej tłumaczenia o sile braterskiej więzi i zapewnienia o głębokiej matczynej miłości. Zenek nie rozumiał troski matki. Tej samej nocy, spakował się i wyjechał. Rano Mirka znalazła w jego pokoju kartkę, w której napisał, że jedzie po Irenę i dziecko. I prosi, żeby matka o nim zapomniała, bo on nie chce mieć z nią do czynienia.
- I co sprowadził ją tutaj? Ojciec się na niego wkurzył? - Paweł strzelał pytaniami jak z karabinu maszynowego – Dlatego nie poznałem jedynego wuja?
- Pawełku, powoli. Poczekaj, już tłumaczę – Stasia zrobiła łyk wody i podjęła wątek – Zenek wyjechał i długo nie dawał znać. Po pewnym czasie, napisał do Twojego dziadka kartkę, w której zapewniał, że jest zdrowy i nadal nie ustaje w poszukiwaniach Irenki. Mira czuła, że pomimo swoich starań straciła syna. Bolało ją to bardzo, ale cierpliwie czekała na jego powrót. Zbyszek wrócił z wojska zakochany po uszy w Twojej matce. Nie wiedział jak o tym powiedzieć Irence. Zanim jednak wyruszył do pensjonatu, w którym mieszkała, Mira powiedziała mu, że dziewczyna wyjechała. Zbyszek się zdziwił, ale było mu to na rękę i nie szczególnie się zmartwił. Bardziej zastanawiał się nad ucieczką Zenka, możliwe że łączył ten fakt z wyjazdem Irenki, ale nie miał głowy do tej sprawy. Szczęśliwie zakochany, wkrótce przedstawił Mirze swoją wybrankę, potem był szybki ślub i jeszcze szybsze chrzciny. Nie muszę nadmieniać, że wcześniakiem nie byłeś – Stasia uśmiechnęła się filuternie do zamyślonego Pawła. On jednak patrzył na Basię. Zjawiskowo piękną dziewczynę, którą poznał dokładnie 24 godziny temu. Jakiś chichot losu – pomyślał – na mojej drodze stanęła śliczna, rudowłosa Basia. Miał nawet plan żeby po wszystkim umówić się z nią na kolacje i może nawet rozkręcić tę znajomość. Tymczasem okazuje się, że dziewczyna jest jego kuzynką.
- Witaj w rodzinie Basiu – powiedział zanim pomyślał i zderzył się ze zdumieniem na twarzy dziewczyny.
- Jakiej rodzinie? O co Ci chodzi? - Basia wydawała się zupełnie zdezorientowana – nie wiem, tzn. to dla mnie chyba za dużo, ja... - nagle wszystko się rozmyło.

Gdy otworzyła oczy zobaczyła nad sobą piękną śniadą twarz, z orzechowymi oczami, w których zobaczyła niebywałą troskę. Pod głową czuła silne, umięśnione ramię. Zdezorientowana, zamrugała kilka razy po czym spróbowała usiąść.
- Boże, Basieńko, ale nas przestraszyłaś – pani Stasia szybko podeszła do dziewczyny niosąc szklankę wody – napij się. Już dobrze? Myślałam, że trzeba wezwać pielęgniarkę. Nie kiwaj tak głową. To nie wyglądało dobrze.
- W porządku, czuję się dobrze. Lekko zakręciło mi się w głowie, to chyba z przemęczenia.
- Raczej z nadmiaru informacji. Tylko Kraśniakowa byłaby w stanie spokojnie przyjąć taką dawkę rewelacji.
- Coś Ty się tak uczepił pani Kraśniakowej – Stasia spojrzała z dezaprobatą na Pawła – porządna, miła kobieta. Gdyby nie ona, nadal nie wiedzielibyśmy gdzie szukać Basi, a przy tym i Zenka.
- Tylko, że ja nie znam żadnego Zenka – Basia nie mogła sobie przypomnieć, żeby którykolwiek z poznanych mężczyzn przedstawiał się jej jako Zenek – mama z nikim się nie spotykała. W naszym otoczeniu żaden mężczyzna nie nosił takiego imienia.
- Hmmm, to dziwne, bo w tym liście pisał, że jest przy Tobie – pani Stasia w głębokim zamyśleniu złapała się za podbródek.
- Jakim liście? Ciocia jakiś list dostała z ważnymi informacjami? Dlaczego go ciocia nie pokazała notariuszowi babci? - Paweł znów zarzucił staruszkę salwą pytań
- Oj daj Ty mi już święty spokój. Czepiasz się Kraśniakowej, a moglibyście w jednym wywiadzie pracować.
- Czyli przyznaje ciocia, że Kraśniakowa jest....
- Nie kończ, proszę Cię bardzo. Wracając do Twojego przesłuchania. Nie dostałam żadnego listu. To znaczy, mam go na przechowaniu, ale list był adresowany do Twojej babki. Dopóki żył Twój dziadek Jurek, Zenek pisał do niego kartki świąteczne i urodzinowe. Przychodziły z różnych miast. Domyślaliśmy się, że nie znalazł Irenki, że nadal szuka. Po śmierci dziadka, przyszła jeszcze jedna z kondolencjami i pozdrowieniami dla Zbyszka i jego rodziny. Mira trzymała tę kartkę w książeczce do nabożeństwa, gdyż to był namacalny dowód, że Zenek się nimi interesuje, że nadal są dla niego ważni. Zbyszek obraził się na to, że jego jedyny brat nie odzywa się do niego. Zachowywał się tak jakby wymazał Zenka ze swojego życia. Później w tym okropnym wypadku zginęli rodzice Pawełka. Mira strasznie to przeżyła. Cierpiała, ale jednocześnie dziękowała Bogu, że Pawełkowi i Franciszkowi nic nie jest. Cały czas martwiła się o Zenka i marzyła o tym, żeby znów go zobaczyć. Zenek wysłał kartkę z kondolencjami, a Kraśniakowa twierdziła, że w dniu pogrzebu Twoich rodziców, widziała go na cmentarzu. Zenek napisał list do Miry. Dowiedziałyśmy się, że znalazł Irenkę, która niestety zmarła, on zaś otoczył opieką ich wspólną córkę, Basię. Na liście nie było żadnej wskazówki, która pomogłaby Mirze dotrzeć do Zenka, gdyż list nie miał nawet znaczka. Domyśliłyśmy się, że Zenek nadal bywa w Malowniczem. Szkoda, że jego urażona duma nie pozwoliła mu na pojednanie z matką. Byłaby z Ciebie dumna. Kiedyś zwierzyła mi się, że gdyby miała córkę nazwałaby ją Basia. Widać miały z Irenką podobny gust.
- Pani Stasiu, czy pani twierdzi, że Zenek był moim ojcem? W takim razie był kłamcą. Nikt, oprócz wujostwa nie zainteresował się moim losem. Nie wiem, jeśli faktycznie to on jest moim ojcem, to dlaczego nie przyszedł porozmawiać. Dać znać, że jest, że mnie zna, że...no nie wiem. Jakoś nie potrafię tego posklejać – Basia bezradnie rozłożyła ręce. Jej ściśnięte wargi sygnalizowały zaciętość i próbę wyparcia poznanych informacji.
- No faktycznie, to się troszkę kupy nie trzyma – Paweł był równie zafrapowany całą historią – nie bardzo rozumiem, dlaczego jej ojciec miałby się nie przyznać, że nim jest. Przecież, każdy ojciec chciałby mieć taką córkę – Basia uniosła oczy, w których Paweł dostrzegł zdziwienie i pewnego rodzaju rozczulenie.
- Basiu, sama mówiłaś, że nie chcesz znać ojca. Może on wiedział, że jesteś do niego bardzo uprzedzona. Może był na tyle blisko, żeby sprawować nad Tobą opiekę, ale jednocześnie na tyle daleko, żebyś go nie poznała – pani Stasia wyciągnęła plik kartek ksero – to było dołączone do listu od Zenka.
- To moje artykuły! – Basia wertowała kartki, które ktoś odręcznie ponumerował. W prawym górnym rogu każdej kartki, widniała data wydania poszczególnego artykułu. Na kilku widniały odręczne notatki. Pismo było znajome, ale nie mogła skojarzyć skąd je zna.
- Czy teraz jesteś w stanie uwierzyć, że Zenek był Twoim ojcem?
- Ale ja nie rozumiem skąd on miał moje artykuły? Niektóre z nich to nawet pierwsze wersje....Boże – Basia wstała z fotela, pozwalając by kartki spadły z jej kolan. Jedną ręką przykryła usta po czym szepnęła - ja je pokazywałam tylko jednej osobie. Pani Stasiu czy ma pani zdjęcie Zenka?
- Nie, ja nie mam. W domu Pawła jest jednak album ze zdjęciami Zbyszka i Zenka.
- U mnie? Nie przypominam sobie – Paweł był szczerze zdumiony
- Na strychu. W pudle z pościelą Waszej babki.
- Paweł ja muszę zobaczyć te zdjęcia. Muszę! Rozumiesz?
- Rozumiem. W takim razie jedziemy. Zabierzemy po drodze Franciszka.

Wyściskani przez panią Stasię, obdarowani kilkoma słoiczkami dżemu marchewkowego ruszyli do domu Pawła. Basia patrzyła tępo w ruchomy obraz za oknem. Ból głowy znów narastał.

- Jak się czujesz? - w głosie Pawła wyczuła autentyczną troskę.
- Dobrze, nie martw się, nie zemdleję po raz drugi.
- Mdlej sobie ile chcesz. Obiecuje, że zawsze Cię złapię. Mam tylko nadzieję, że nie będzie się to zdarzało często bo to jest bardzo niepokojące.
- Dziękuję. Nie zamierzam padać zemdlona w Twoje ramiona.
- Szkoda. Myślałem, że z Ciebie taka romantyczna dusza. No wiesz, rycerz na białym koniu i tym podobne.
- Chodzi Ci o połówki jabłka. Myślisz, że czekam na moją?
- Wiem, że po dzisiejszych rewelacjach to można trochę powątpiewać w sens takiego czekania. Z drugiej strony, Twój ojciec, tzn. Zenek przeszukał chyba cały kraj, żeby znaleźć Irenkę.
- Nie wiadomo czy ją znalazł czy okłamał Twoją babkę. Co do mojej połówki jabłka, mam dwadzieścia pięć lat i nie mam nikogo. To oznacza jedno - moja druga połówka jabłka już dawno zgniła.
Śmiech Pawła towarzyszył im aż do pierwszego celu ich podróży. Jak się okazało – podjechali pod budynek szkoły podstawowej. Do samochodu wsiadł chłopiec na oko dziesięcioletni. Czarna czupryna i orzechowe oczy zdradzały pokrewieństwo z kierowcą samochodu. Zdumiony chłopiec spojrzał na nie mniej zaskoczoną Basię po czym rezolutnie się przedstawił.
- Franciszek Choczyński jestem. Brat tego pożal się Boże kierowcy. Możesz mi mówić Franek – Basia uścisnęła wyciągnięta w jej stronę rączkę – A Ty jesteś tą dziennikarką z Wrocławia? Masz nam pomóc w namierzeniu jakiegoś gościa, co w naszym domu powinien zamieszkać?
- Tak, Basia Marczyńska.
- Tak, tak wiem. Jesteś ta ruda bogini o zielonkawych oczach jak u czarownicy. A kota czarnego masz?
- Franek, zamknij się na litość boską – Paweł syknął próbując włączyć się do ruchu
- Spokojnie, koleś – chłopiec poklepał brata po ramieniu i spojrzał na zdezorientowaną Basię - Sam wczoraj zwierzał się Żurkowi przez telefon, że sprowadził sobie tutaj taką rudo...rudo....
- Rudowłosą? - twarz Basi rozjaśnił uśmiech.
- Rudowłosą boginię. Kuba z piątej klasy mówi, że ta bogini to się raczej wyklucza z czarownicą, ale ja się nie znam – chłopiec wzruszył ramionami i rozsiadł się na tylnym siedzeniu.
- Franek! - Paweł wyraźnie czerwony po twarzy spojrzał we wsteczne lusterko – Basia jest najprawdopodobniej naszą kuzynką.
- No i lipa. Z kuzynką to Ty bracie nigdzie nie zajedziesz – Franek objął ramionami brata.
- Boże – Paweł spojrzał na Basię – przepraszam Cię bardzo. Muszę z nim porozmawiać na temat manier. Nie do końca go ogarniam, chociaż zajmuje się nim praktycznie od niemowlęctwa.
Basia spojrzała na braci. Widok był absolutnie rozczulający. Starszy, skupiony na jeździe, ale widocznie rozluźniony. Młodszy obejmujący jego szyję swoimi małymi rączkami. Więź między nimi była namacalna.
- Franciszku usiądź na swoim miejscu i zapnij pasy. Proszę Cię bardzo – prośba była wypowiedziana stanowczym głosem i zadziałała natychmiast. Chłopiec prędko ją spełnił i uśmiechnął się łobuzersko do Basi.
- Fajnie będzie mieć kuzynkę. Będziesz z nami mieszkała?
- Franek!!!
- Jesteśmy – Paweł zaparkował samochód przed drewnianym domkiem z zielonymi okiennicami. Dom był skąpany w krzakach róż, lilii i szałwi. Basia wysiadła i ogarnęła ją cudowna, słodka woń kwiatów.
- Pięknie tutaj.
- Babcia się starała. Ogród to było całe jej życie. Wszystkie smutki znikały kiedy przekopywała grządki. Teraz trochę się tu rozrosło, ale mam nadzieję, że niedługo ogarnę to wszystko. Wchodź do środka. Zaraz poszukam albumu.

Poszukiwania okazały się żmudne, ale po dwudziestu minutach, Paweł wkroczył na werandę niosąc tryumfalnie niebieski skórzany tom.
Basia odetchnęła głęboko po czym otworzyła album na pierwszej stronie. Zdjęcia ślubne dziadków Pawła, następnie chrzty, wreszcie komunie dwóch chłopców. Dalej album zawierał zdjęcia z różnego rodzaju uroczystości, najczęściej urodzin o czym świadczyły torty ze świeczkami. W pewnym momencie wzrok Basi zatrzymał się na zdjęciu młodego chłopaka, na oko dwudziestoletniego. Położyła dłoń na fotografii i lekko pogładziła twarz chłopaka.
- To jest, och czemu mi tego nie powiedział – Basia zaszlochała i ukryła twarz w dłoniach
Zdezorientowany Paweł nie wiedział co ma zrobić. Klęknął przy Basi i podał jej chusteczkę.
- Basiu, co się stało? Czy to jest Zenek?
- Nie wiem. To jest mój wujek Andrzej – Basia połykała łzy, których nie potrafiła powstrzymać.
- Nie rozumiem. Skąd fotografia Twojego wujka znalazłaby się w albumie mojej babki?
- Po śmierci mamy, dwie osoby zgłosiły się do opieki nade mną. Ciocia Agata, najlepsza przyjaciółka mamy i wujek Andrzej – jak mi się wydawało przyjaciel cioci Agaty. Wujek pojawił się w moim życiu kiedy miałam jakieś dwa lata. W odwiedziny nigdy nie przychodził sam. Zawsze towarzyszył ciotce Agacie. Uwielbiałam go, bawił się ze mną, przynosił zabawki, a czasami nawet słodycze. Po śmierci mamy, oboje chcieli się mną zająć. Były jakieś problemy z powodu braku pokrewieństwa między nami. Szukano nawet moich chrzestnych, ale okazało się, że to był lekarz i pielęgniarka ze szpitala, w którym przyszłam na świat. Zupełnie obcy. I nie byli parą. W czasie tej walki o mnie, wujek z ciocią bardzo się do siebie zbliżyli. Po kilku miesiącach wzięli cichy ślub cywilny. W końcu sąd przyznał im opiekę nade mną.
- Nie zastanawiało Cię dlaczego, sąd jednak przyznał im opiekę nad Tobą? Przecież fakt ich ślubu nie wpłynął na pokrewieństwo między Wami.
- Paweł, ja miałam dziesięć lat. Mniej więcej tyle ile ma teraz Franek. Nie zastanawiałam się nad takimi rzeczami. Cieszyłam się, że nie muszę iść do domu dziecka, z którego moja mama nie miała wesołych wspomnień. Miałam przy sobie dwie kochające mnie osoby. Tęskniłam za mamą, ale wiedziałam, że czuwa nade mną. Byłam przekonana, że to ona zesłała mi takich opiekunów.
- No, ale co z tym wujkiem Andrzejem?
- To jest właśnie wujek Andrzej – Basia postukała palcem w fotografię dwudziestolatka – Paweł czy ja mogę odkleić to zdjęcie
- Oczywiście, jeśli to ma Ci w czymś pomóc możesz je nawet zatrzymać – Paweł nie krył zdziwienia
Basia ostrożnie odkleiła zdjęcie. Tył fotografii był zapisany życzeniami urodzinowymi z podpisem: dla kochanej mamy od syna Zenka.
W prawym górnym rogu widniała data.
- To to samo pismo. Daty na kserokopiach moich artykułów i data na tym zdjęciu. One zastały napisane przez jedną osobę. A ja znałam tylko jednego mężczyznę, który pisał takie okrągłe cyfry.
- Wujek Andrzej – Paweł domyślił się jakim torem podąża Basia – poczekaj chwilę, znalazłem to na dnie skrzyni z pościelą. Paweł wyciągnął z kieszeni kartki zawiązane tasiemką. Podał je Basi, która szybko rozwiązała tasiemkę.
- To akty urodzenia. Twojego taty – proszę, podała kartki Pawłowi - a tu...Zenona Andrzeja Choczyńskiego. Wujek Andrzej przyjął nazwisko ciotki Agaty. Nie interesowało mnie to, bo miałam inne zmartwienia na głowie kiedy oni się pobierali. Faktem jest, że nie wiedziałam nawet jak się nazywał wcześniej. Zresztą, i tak nic by mi to nazwisko nie mówiło – Basia spojrzała na Pawła – Wyobrażasz sobie. Najprawdopodobniej po śmierci mamy wychowywał mnie mój tata. Tylko dlaczego nie powiedział mi prawdy? Dlaczego? Muszę wrócić do Wrocławia i porozmawiać z ciotką Agatą. Upewnić się co do nazwiska. Póki nie jest za późno. Wujek, tzn. tata leży w śpiączce po wypadku na budowie. Muszę jechać, muszę się dowiedzieć....Ja mam tatę. Po dwudziestu pięciu latach dowiaduję się, że mój tata mnie szukał, znalazł i wychowywał – Basia uśmiechnęła się do siebie - Muszę wracać.
- Paweł słyszysz mnie? – Basia spojrzała na Pawła, który w jednej ręce trzymał kartkę z aktem urodzenia swojego ojca, ale przed oczyma trzymał jeszcze jeden arkusz.
- Co się stało? Czemu tak zbladłeś?
- To list do mojej mamy, od niejakiego Darka, w którym gratuluje szczęśliwego rozwiązania i pyta o imię chłopca. Data wskazuje na miesiąc po moim przyjściu na świat. W dalszej części pisze, że cieszy się, że jego syn jest zdrowy i ma nadzieję, że będą szczęśliwi ze Zbyszkiem. Żałuje, że moja mama nigdy nie kochała go tak jak swojego męża. Czyli mojego, jak do tej pory, tatę? Boże, Ty swojego ojca odnalazłaś, a ja właśnie straciłem – Paweł kiwał z niedowierzaniem głową.
- Nieprawda. Ojcem jest ten, który Cię wychował, który Cię kochał i był w stanie zrobić dla Ciebie wszystko – Basia spojrzała na Pawła i ujęła jego twarz w dłonie – nie czujesz się po trosze tatą dla Franka? - Paweł niepewnie skinął głową.
Nagle wstał z kolan i ujął rękę Basi.
- Teraz już wiem jak się czujesz. Wiem, jak jeden list może namieszać w życiu człowieka. Mój tata nie żyje, ale to przecież był mój tata. I nic tego nie zmieni. Ty jeszcze masz szansę pobyć ze swoim. Chodź pokażę Ci pokój Twojego ojca i Twój oczywiście. Jeśli będziesz chciała nas odwiedzać. Tak pomyślałem o tej Twojej połówce jabłka. Może jednak wszystko z nią w porządku.

Joanna Patrzylas                                                              


„Wszystko jest energią...”                                      


 Weronika zatrzymała się nagle w pół kroku. Rozejrzała się zdumiona wokół siebie. Świat wirował. Czuła jak gęste, ciężkie powietrze ociera się o jej skórę. Obraz rozmazał się, kształty wyciągnęły się i rozlały w szarą plamę. Budynki, które przed chwilą ją otaczały wtopiły się w tło i zniknęły. Gęsta mgła pojawiła się znikąd i osnuła wszystko dokoła. Dziewczyna osunęła się powoli na kolana i podparła rękoma. Jej ciałem wstrząsnęły torsje. Podniosła z trudem lewą dłoń i przetarła mokre czoło. Ręka była ciężka jak z ołowiu. Czas zwolnił bieg. Zdziwiona obserwowała jak jej dłoń odjęta od skroni powoli opada i płynie przez przestrzeń lądując na zielonej murawie. Ciałem wstrząsnął nagły ból pulsujący w lewym nadgarstku. Przed oczami zrobiło jej się ciemno.
- Chodź, pokażę ci - usłyszała nad sobą niski, miękki głos.
Nie była w stanie unieść głowy. Z trudem spojrzała w górę i zobaczyła ciepłe, niebieskie oczy. Przez chwilę nie rejestrowała niczego poza tym niezwykłym spojrzeniem. Jego blask wlewał się w nią kojąc ból ręki i niepokój. Poczuła jak puszcza napięcie w karku i wyostrza się jej wzrok. Rozprostowała plecy i podniosła głowę w stronę znajdującej się przed nią postaci. Nisko nad ziemią unosiła się niewielka staruszka. Zdawała się nie dotykać stopami podłoża. Uśmiechała się życzliwie przyglądając się w zadumie klęczącej kobiecie. Wyciągnęła rękę i powiedziała cicho:
- Chodź, musisz coś zobaczyć.
Weronika rozejrzała się wokół siebie. Uświadomiła sobie, że zniknęły gdzieś budynki starego rynku. W dali majaczyły drzewa i niewielkie wzgórza. Górował nad nimi jeden wysoki szczyt, przykryty białą czapą śniegu. Niebo rozlewało się nad wzgórzami błękitem. Barwy zdawały się być wysycone a powietrze przejrzyste i czyste. Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że nie czuje lęku. Podała staruszce rękę i sprawnie dźwignęła się z kolan. Nie czuła bólu w nadgarstku a jej ciało zdawało się lekkie i sprężyste. Wciągnęła mocno powietrze i spojrzała na swoją towarzyszkę. Twarz starszej pani wydawała się wiekowa, nie szpeciły jej jednak zmarszczki. Tchnęła z niej dziwna radość i spokój.
- Kim jesteś? -  wychrypiała Weronika. Jej głos zabrzmiał nienaturalnie, jakby wydobywał się z długiego tunelu.Chrząknęła zakłopotana.                                                                                             - - Nie przejmuj się głosem, zaraz tu za tobą dotrze - powiedziała staruszka wesoło i roześmiała się nagle.
Jej perlisty śmiech rozlał się w powietrzu wypełniając przestrzeń miliardami maleńkich błyszczących gwiazdek. Weronika zdumiona poczuła jak unosi się lekko nad ziemią i płynie obok staruszki. Ścisnęła kurczowo małą, kościstą dłoń i spojrzała z lękiem w dół. Ziemia oddalała się powoli lśniąc pod nimi feerią barw. Dziewczyna uniosła twarz ku słońcu i zamknęła oczy. Poczuła na twarzy ciepło i delikatny powiew wiatru. Rozkoszowała się tą chwilą czując radość i spokój. Zaczęła zniżać się nagle i poczuła w głębi duszy jakiś niejasny niepokój. Zamajaczyły jej przed oczami rozmazane obrazy, w uszach pojawiły się urywane dźwięki. Widziała śpiesznie poruszających się ludzi w białych kitlach, którzy nachylali się nad stołem, na którym leżała jakaś postać. W tle rozlegało się coraz głośniejsze pikanie przechodzące w końcu w przenikliwy pisk. Mężczyna w białym fartuchu nerwowo rzucił się w stronę aparatury, inny pochylił się nad leżącą postacią i zaczął rytmicznie uciskać jej klatkę piersiową. Weronika poczuła szarpnięcie za rękę i otworzyła oczy. Nad nią nadal rozciągał się błękit, wokół zieleniły się krzewy, kwitły kwiaty, w powietrzu rozległ się słodki trel ptaka. Kobiety zniżały się nad zieloną łąką. Weronika poczuła pod stopami miękki grunt i rozejrzała się. Stała na szczycie wzgórza, obok wznosił się jeszcze wyższy szczyt, pokryty białą czapą. W dole, wśród odcieni zieleni, srebrzyście błyszczał strumień.
- Jesteśmy na miejscu - odezwała się nagle staruszka.
- Po co mnie tu przyprowadziłaś? - zapytała niepewnie Weronika nie ufając sile swego głosu, ale zabrzmiał już pewnie i dźwięcznie.
- Chciałam, żebyś coś zobaczyła - odparła pogodnie staruszka. - Wejdźmy - powiedziała wskazując ręką wejście do jakiejś groty lub jaskini.
- Dziwne - pomyślała Weronika - nie zauważyłam tego wejścia wcześniej.
Weszła za starszą kobietą do środka zniżając głowę pod niskim sklepieniem. Wewnątrz panował półmrok rozświetlony rozproszonym bladym światłem, dobywającym się niewiadomo skąd. Na stole znajdującym się pośrodku groty leżała gruba zakurzona księga. Staruszka ruszyła w jej stronę. Zdmuchnęła pył ze stronic i przekartkowała energicznie.
- O! Tutaj! Dawno już nikt tej księgi nie używał – powiedziała wesoło. - Podejdź – skinęła na dziewczynę. - To o tobie.
Weronika podeszła niepewnie kilka kroków i stanęła za plecami starszej pani.
- Jak to o mnie?- zapytała oszołomiona.
- No tak! Spójrz!
Dziewczyna zerknęła w stronę zszarzałej kartki i oniemiała ze zdumienia. Na jej powierzchni zaczęły się pojawiać rozmazane obrazy, które po chwili wyostrzyły się i ułożyły w ciąg przesuwających się slajdów. Weronika ujrzała siebie idącą za rękę z młodym mężczyzną, wysokim blondynem z włosami do ramion, przez chwilę zobaczyła jego zielone oczy. Potem zobaczyła swoją postać biegnącą po moście z dwójką maluchów. Wiedziała w głębi duszy, że to jej dzieci. Obraz rozmył się i na stronicy pojawiła się postać kobiety na podwyższeniu, obok masywnej katedry. Rozpoznała w tej pani w średnim wieku swoje rysy. Następnie siedziała w kościele a przy ołtarzu stało dwoje młodych ludzi, dziewczyna w długim welonie odwróciła się na chwilę, miała to samo zielone spojrzenie, co mężczyzna z pierwszego kadru. Obraz rozmazał się nagle. Weronika otarła spływające po policzkach łzy.
- Będę żyła? - zapytała cicho. - To moje życie?
- Oczywiście głuptasku, to twoje życie – odparła szeptem staruszka i ujęła dziewczynę za rękę.
Weronika odwróciła się w jej stronę i zajrzała w niebieskie, pogodne oczy.
- Czyli nie mam już raka?- rzuciła jednym tchem.
- Nie masz i nigdy nie miałaś – odparła pogodnie starsza pani. - Medycyna czasem się myli. Lekarze nie wiedzą wszystkiego. Powinnaś już była się tego nauczyć - dodała wesoło.
- Ale...
Nagle świat zawirował i Weronika poczuła głuchy łomot, jakby pędzącego tuż obok pociągu. Zrobiło jej się ciemno przed oczami i poczuła jak nogi jej miękną. Zaczęła osuwać się w dół, coraz szybciej i szybciej, łoskot narastał i potężniał aż nagle w ułamku sekundy wszystko urwało się i zapanowała ciemność.

     Weronika poczuła gwałtowny wstrząs i ból rozchodzący się za mostkiem. Przez zamknięte powieki nagle przedarło się światło i zakuło ją pod nimi mnóstwo małych igiełek. Próbowała otworzyć oczy, ale nie udało jej się to. Powieki były ciężkie jak z ołowiu. Zaczęły docierać do niej słabe dźwięki. Najpierw ciche i niewyraźne, wkrótce zaczęła odróżniać poszczególne słowa.
- Mamy ją - rozległ się niski męski głos.
- O dzięki Bogu! Taka młoda jeszcze. Co ona ma za obciążenie? - zapytał damski głos.
- Raka mózgu.
- Nie mam raka -  usiłowała krzyknąć Weronika ale z jej ust dobył się tylko słaby jęk.
- Dobrze, już będzie dobrze -  usłyszała ponownie kobiecy głos. - Leż spokojnie, już będzie dobrze.
- Dziecko! - To był głos mamy.
Weronika poczuła jak pod powiekami robi jej się mokro i spróbowała ponownie otworzyć oczy. Ukazał jej się rozmazany obraz. Nad nią nachylała się jakaś twarz.
- Córciu -  usłyszała cichy głos.
- Mamo -  dziewczyna wyszeptała z trudem. - Ja będę żyła. Ja nie mam raka.
Matka zaczęła płakać gwałtownie. Chwyciła Weronikę za rękę i przycisnęła tę dłoń do swojej mokrej twarzy.
- Oczywiście, kochanie. Oczywiście, że będziesz żyła -  szlochała cicho kobieta.
- Mamo, ja widziałam swoje życie, męża i dzieci i swoją pracę, będę naukowcem. Wymyślę coś na tego cholernego raka.
- Dobrze dziecko, ale teraz odpocznij. Ja porozmawiam z lekarzem - odparła matka szeptem i podniosła się z krzesła.
Weronika zapatrzyła się sufit. Obok krzątała się młoda pielęgniarka. Podłączała jej kroplówkę i ustawiała aparaturę. Spojrzała ciekawie na Weronikę.
- Widziała pani swoje życie? - zapytała cicho.
Weronika zerknęła w jej stronę. Dziewczyna miała miłą twarz i szczere, życzliwe spojrzenie.
- Wiem, że to nieprawdopodobnie zabrzmi, ale tak, widziałam swoją przyszłość. Ja nie mam raka.
Pielęgniarka poprawiła Weronice poduszkę i uśmiechnęła się do niej ciepło.
- To było poważne niedotlenienie mózgu - powiedziała poważnie. - W takim stanie różne wizje są normą.
Weronika otworzyła usta ale zrezygnowała i nie odezwała się. Zacisnęła wargi i zamknęła oczy.
- Przepraszam - szepnęła pielęgniarka. - Przepraszam, że to powiedziałam, ja nie chciałam odbierać pani nadziei... ale przecież pani studiuje medycynę i... przepraszam.
Wyszła cicho z sali zostawiając uchylone drzwi. Weronika została sama. Leżała chwilę bez ruchu zaciskając mocno powieki. W jej głowie kotłowały się natrętne myśli.
- „Różne wizję są normą”... To były jakieś halucynacje? Może uderzyłam się w głowę i... Nie, to nie były omamy, ja naprawdę spotkałam tę staruszkę. Nawet nie zapytałam jak jej na imię...
Usłyszała szybkie kroki na korytarzu. Podparła się na łokciu, usiłując się podnieść i poczuła dotkliwy, rozpierający ból w lewym nadgarstku. Do sali weszła matka.
- Mamo, co mi się stało? - zapytała Weronika.
- Znowu straciłaś przytomność, upadłaś na ulicy.
- Boli mnie nadgarstek - poskarżyła się Weronika.
- Powiem lekarzowi. - Matka zerwała się z krzesła.
- Poczekaj mamo. Ty mi wierzysz... że widziałam swoją przyszłość?
- Nie wiem córciu... Tak, wierzę ci... Myślę, że mogłaś ją zobaczyć.
- Bo przeszłam niedotlenienie i w takim stanie pojawiają się różne wizje? - zapytała Weronika rozdrażniona.
- Nie. Ponieważ... żyjemy w świecie, którego nawet w części nie znamy. Obracamy się w rzeczywistości ograniczonej naszymi zmysłami... a ja wierzę, że można wyjść poza te zmysły...
- Czyli nie zwariowałam? - zapytała niepewnie dziewczyna.
- Nie, dziecko. Na pewno nie. Może spotkało cię coś wyjątkowego... - Głos matki zadrżał lekko. - Trzymaj się tej myśli. Przywołuj to wspomnienie w swojej pamięci.
- Dziękuję ci mamo... Za to, że jesteś moją mamą. - Weronika uśmiechnęła się ciepło.
Matka pochyliła się nad czołem dziewczyny i pocałowała ją mocno i czule.
- Pójdę po lekarza. Niech obejrzy twój nadgarstek - rzekła.
Wychodząc z sali uśmiechnęła się w progu. Gdy zniknęła za framugą drzwi zaszlochała gwałtownie zatykając ręką usta i przytknęła czoło do zimnej ściany szpitalnego korytarza.

      Weronika otworzyła oczy zbudzona nagłym hałasem. Jej wzrok zatrzymał się na waniliowej ścianie i obrazku z morskimi falami. Właściwie było to zdjęcie, które zrobiła w czasie ostatnich wakacji. Niesamowite ujęcie z rozbryzgującymi się falami. Krople niemal wystrzelały z kadru w stronę patrzącego. Dziewczyna kochała szum fal i dotyk chłodnej wody na stopach. Może dlatego, że od dziecka mieszkała w górach i miała je na co dzień, w czasie wakacji lubiła jeździć nad morze. Szczególnie ukochała sobie Bałtyk, za jego nieposkromioną naturę, wiatr we włosach, piaszczyste, rozległe plaże i specyficzny zapach. Fale nie tańczyły tak po żadnym ciepłym morzu, które widziała. Śródziemnomorskie przypominało jej raczej wielkie jezioro. Oderwała wzrok od zdjęcia i rozejrzała się po pokoju. Z lubością pogładziła satynową pościel w motyle, jej ulubioną. Uśmiechnęła się do siebie. Mama zawsze ubierała jej tę pościel, kiedy wracała ze szpitala. Już trochę było tych powrotów. Historia jej choroby ciągnęła się już kilka tygodni. Zaczęło się od zawrotów głowy, potem doszły poranne bóle w potylicy i nagłe zasłabnięcia. Długo nie dopuszczała do siebie myśli, że coś poważnego może jej dolegać. Złe samopoczucie kładła na karb egzaminów i przemęczenia. Kończyła właśnie czwarty rok medycyny i miała ciężką sesję. W końcu zemdlała na zajęciach i wylądowała w szpitalu. Po diagnostyce poinformowano ją, że wykryto w rezonansie magnetycznym zmianę w mózgu, guz wielkości włoskiego orzecha. Świat zawalił jej się w tym momencie i długo nie mogła się pozbierać. Najpierw była wściekła na wszystkich wokół i prowadziła długie dysputy z Bogiem. W kółko kołatało się w jej głowie tylko jedno pytanie:  „Dlaczego ja?”
Potem przyszła rozpacz i otępienie. Nie wychodziła przez dwa tygodnie z domu. Codziennie wpadała wprawdzie Gośka, relacjonując co dzieje się na uczelni. Weronikę nie cieszyły te wizyty. Nie wierzyła, że wróci jeszcze na studia. W jej głowie powstawał czarny scenariusz. Aż któregoś wieczoru Gosia rozzłoszczona jej nieustannym szlochaniem rzuciła szorstko:
- Weronka, ja naprawdę domyślam się jak jest ci ciężko. Ale do cholery, nie kładź się do grobu za życia! Póki oddychasz zajmij się czymś! Wyjdź do ludzi, nie jesteś obłożnie chora, możesz się ruszać, czytać, spacerować, zwiedzać muzea, iść do teatru, do kina! Cokolwiek! Och, już sama nie wiem! Po prostu zrób coś! Nie leż tu po całych dniach... Wykończysz swoją rodzinę i siebie. Takie rozpoznanie to nie wyrok. Takie rzeczy się operuje. Wrócisz do zdrowia. Nie poddawaj się, walcz z tym paskudztwem!
Weronika patrzyła na przyjaciółkę w osłupieniu. Po raz pierwszy od postawienia tego fatalnego rozpoznania ktoś nie użalał się nad nią, nie współczuł jej a za to wrzeszczał na nią i krytykował! Była wstrząśnięta. I to miała być przyjaciółka? Przyjaciele tak nie...
- Stop...- mruknęła Weronika pod nosem kontynuując wcześniejszą myśl.
- Co powiedziałaś? - Gośka podniosła głowę, którą w nagłej rezygnacji złożyła na dłoniach.
- Powiedziałam „stop”. Przyjaciele tak właśnie postępują. Dziękuję ci Gocha.
- Ty chyba już do końca zwariowałaś - powiedziała Gosia w zadumie przypatrując się koleżance.
- Masz rację Gosiu, ogarnął mnie jakiś marazm. Pamiętam takie zdanie: „Życie jest za krótkie, żeby się nad sobą użalać. Zajmij się życiem albo zajmij się umieraniem.” Chyba faktycznie zajęłam się tym drugim. Jest mi ciężko... ale nie poddam się. Wyjdziemy na spacer?
Gosia patrzyła na przyjaciółkę w oszołomieniu. Czy ona naprawdę to powiedziała? Wyszły wtedy na długi spacer, pierwszy raz od wielu dni. Po powrocie w drzwiach powitała Weronikę uśmiechnięta mama. Dziewczyna zrozumiała wtedy, jak wielki ciężar złożyła swoim zachowaniem na barki najbliższych.

- Weronika, chcesz coś ze sklepu? Wychodzę po banany. - Do pokoju wpadł Bartek.
- Wiesz co, poczekaj, ubiorę się i pójdę z tobą - odparła wesoło.
- Dasz radę? Wczoraj wróciłaś ze szpitala... - wyczuła wahanie w głosie młodszego brata.
- Daj spokój - odparła szybko. - Nic mi nie jest. Nawet się bardzo nie potłukłam. To była tylko chwilowa niedyspozycja.
- Tiaaa... Zapytam mamę. - Bartek odwrócił się na pięcie. - Mamo!- rozległo się w mieszkaniu – Weronka wybiera się ze mną po zakupy! - No, też jej mówiłem – kontynuował po chwili, gdy przebrzmiał niewyraźny dźwięk głosu matki.
W tym czasie Weronika ubrała się w dres i weszła do łazienki. Z głębi domu dochodziły niewyraźne dźwięki prowadzonej ściszonymi głosami dyskusji. Po chwili do korytarza wszedł Bartek, zobaczył siostrę i zawołał:
- Mamo, ta wariatka już się ubrała w buty! Zabieram ją!
Podszedł do drzwi i otworzył je zamaszystym ruchem, gestem zapraszając siostrę do wyjścia.
- Wariatki przodem – rzucił niedbale.

        Lipiec dobiegał końca. Rynek w Malowniczem mienił się barwami kwitnących kwiatów. Kolory nie były już tak intensywne jak na początku lata. Palące słońce odebrało barwom świeżość. Rośliny poskręcały listki starając się zachować w swych tkankach resztki wilgoci.
Weronika siedziała na ławce w cieniu niskiego drzewka obserwując życie swojego sennego miasteczka. Po rynku kręciło się niewiele osób. Ludzie przemykali obok dzierżąc w dłoniach butelki z wodą. Postacie wyglądały jak pionki skaczące po szachownicy, przemierzając pędem zalane słońcem połacie i zwalniając z ulgą w kolejnej plamie cienia. Suche powietrze drażniło Weronice oczy i  drapało w gardle. Dziewczyna zerknęła na zegarek. Zbliżało się południe. Od strony zabudowań wyłoniła się z cienia postać szczupłej dziewczyny. Szybkim krokiem przemierzyła dzielącą ją od Weroniki plamę słońca i z ulgą opadła na ławkę.
- Ale zaduch – jęknęła Gosia. - Cieszę się, że przyszłaś. Jak się czujesz?
- Dobrze. Już możesz przestać o to pytać – odparła Weronika patrząc ciepło na przyjaciółkę.
- Oj, przepraszam cię, nie chcę ciągle ci przypominać, że masz... no wiesz... O rany, ale to jest trudne.
- Gocha, dziękuję ci za troskę. Powiedziałam, że możesz przestać pytać, bo od kilku tygodni nie miałam ataku.
- Tak wiem, ale... - Gosia niepewnie zerknęła na przyjaciółkę.
- Nie wymyślaj żadnych ale, przyjmujemy do wiadomości, że nie mam żadnych dolegliwości i zostawiamy ten temat – odparła Weronika z uśmiechem tłumiąc ziewnięcie. - Zasnę tu z gorąca. Chodź, pójdziemy do kawiarenki na rogu, mają tam klimatyzację.
- Chętnie, marzy mi się chłodna woda. Masz materiały? - zapytała Gosia podnosząc się z ławki.
- Mam. - Weronika poklepała leżący obok niej wypchany plecak. - Za dużo tego stanowczo, zaczynam wątpić, czy do września z tym zdążę.
- Dasz radę, przesegregujemy to. Pokażę ci z czego Więckowski pytał. Na kiedy wyznaczyli ci termin operacji? - rzuciła Gosia jednym tchem, jakby bała się, że zbraknie jej odwagi, by zadać to pytanie.
- Na początek sierpnia. Jutro mam zrobić jeszcze powtórny rezonans. - Weronika spochmurniała i zagryzła wargi.
Przez chwilę dziewczyny szły obok siebie w milczeniu, wreszcie Gosia odezwała się pierwsza:
- To dobrze, będziesz miała jeszcze sporo czasu po zabiegu, żeby nadrobić zaległości i zdać we wrześniu resztę egzaminów.
- Tak... pewnie. - Weronika starała się uśmiechnąć, ale grymas, który wykrzywił jej usta nie przypominał uśmiechu. Szybko spuściła głowę.
Gosia potarła bezradnie czoło.
- Wiesz Weronka, – powiedziała cicho – ja myślę, że będzie dobrze. Ten sen, który mi opowiadałaś...
- To nie był sen – szybko rzuciła Weronika.
- Tak. To wydarzenie, które cię spotkało. Myślę, że to dobry znak. Tak czuję.
- Ja już sama nie wiem, co o tym myśleć – westchnęła Weronika. - Moje życie od pewnego czasu stało się takie jakieś... nierealne. Nawet nie wiesz, jak po takich doświadczeniach wszystko się zmienia. Przecież jesteśmy niezniszczalni, a przynajmniej tak sądzimy kiedy jesteśmy młodzi i silni. Nie myślimy o śmierci, o końcu ziemskiej wędrówki... ja też nie myślałam. A kiedy stajesz w obliczu tak wstrząsającej zmiany nagle uświadamiasz sobie własną kruchość... Nagle zaczynasz dostrzegać rzeczy wcześniej przed tobą zakryte i zaczynasz pojmować co w życiu tak naprawdę jest ważne...
- Co? - zapytała cicho Gosia.
- Każda chwila, życzliwość, która ciebie spotyka i którą ty ofiarujesz drugiej osobie, emocje, które sprawiają, że wszechświat drży w posadach i...każdy oddech – dokończyła Weronika z zapałem i zaśmiała się radośnie.
Jej czysty śmiech poszybował w upalne powietrze i Gosia miała wrażenie, że rozniósł się echem po całym rynku Malowniczego.

         Weronika już od kilku minut siedziała w sterylnym lekarskim gabinecie. Biel ścian raziła oczy odbijając blask wpadającego południowym oknem słonecznego światła. Zza drzwi dochodził rozmyty dźwięk grającego w poczekalni radia. Dziewczyna podniosła się z krzesła i podeszła do okna. Czuła napięcie i zdenerwowanie. Narastał w niej lęk. Dlaczego lekarz nie wraca? Przecież wynik miał w kopercie? Dlaczego nic jej nie powiedział? Spojrzał tylko z niedowierzaniem na kartkę papieru, na klisze, znowu przeczytał opis, spojrzał dziwnym wzrokiem na Weronikę i wyszedł szybko z gabinetu mruknąwszy w drzwiach coś niewyraźnie.
Dziewczyna uchyliła okno, do gabinetu wdarło się gorące powietrze. Zamknęła je z powrotem i zrezygnowana oparła głowę o szybę.
- Wszystko jest dobrze. Jakieś nieporozumienie, może data źle wpisana – powtarzała sobie w myślach. - Och, a jeśli guz się powiększył? Ten wzrok lekarza, wyrażał zdumienie. Czyżby było aż tak źle?
Weronika gorączkowo zaczęła wyłamywać palce u rąk. Zagryzła wargi i zacisnęła powieki. Wzięła kilka głębokich wdechów i szepnęła do siebie:
- Przecież tak dobrze się czułam. Jest dobrze, wszystko jest dobrze...
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł lekarz a za nim jeszcze dwie osoby. Weronika rozpoznała w nich lekarkę, która prowadziła ją w oddziale szpitalnym i młodego radiologa, który kilka dni temu wykonywał jej badanie rezonansu magnetycznego.
- Pani Weroniko – zaczął lekarz. - Nie wiem, jak to pani powiedzieć... - chrząknął zakłopotany. - Sami nie wiemy jak to się stało i jak to wytłumaczyć... To znaczy, proszę mi wierzyć, że sprawdziliśmy wszystko kilkakrotnie, żeby nie było pomyłki...
- Nie znaleźliśmy guza w ostatnim badaniu – rzuciła zniecierpliwiona lekarka. - Nie ma pani żadnego guza w mózgu.
- Słucham... - bąknęła niewyraźnie Weronika i osunęła się na krzesło.
Lekarka podbiegła do niej i zapytała z troską:
-Źle się pani czuje?
- Nie... to znaczy... sama nie wiem... Nie, dobrze się czuję! - wykrzyknęła nagle Weronika radośnie.- Ja w głębi duszy to przeczuwałam, ale bałam się w to tak w pełni uwierzyć. Jestem zdrowa!
Weronika podniosła się nagle z krzesła i zaczęła ściskać zaskoczonych lekarzy.
- Wie pani, będziemy to jeszcze wyjaśniać – zaczął niepewnie lekarz.
- Nie trzeba! Nie trzeba niczego wyjaśniać – powiedziała szybko Weronika. - Dla mnie to oczywiste. Przecież ona mi to powiedziała.
- Kto? - zapytała zdumiona lekarka.
- A, nieważne, i tak by pani nie uwierzyła – zaśmiała się radośnie dziewczyna. - Dziękuję, bardzo państwu dziękuję – krzyknęła i wybiegła z gabinetu.

         Na przystanku autobusowym koło rynku w Malowniczem siedziało kilkoro młodych ludzi. Plecaki rozrzucone walały się dokoła nich. Chłopak z rudymi włosami siedział w kucki na chodniku i grał na gitarze wesołą melodię. Dwie dziewczyny śpiewały klaszcząc w dłonie.
W zatoczkę wjechał autobus. Wysiadła z niego tylko jedna osoba – Weronika. Spojrzała przyjaźnie na młodych ludzi i uśmiechnęła się szeroko, kucnęła obok dziewczyn i przyłączyła się do śpiewu. Po chwili wstała i machnąwszy ręką w stronę grupki pobiegła chodnikiem w stronę księgarni. Po drodze pogłaskała po głowie małe dziecko i pozbierała jabłka, które wypadły z siatki starszej pani.
W księgarni powitał ją przyjemny chłód. Weszła między regały i gorączkowo przekładała książki. Gdzie ten tomik wierszy, który widziała tu wczoraj? Pamiętała jeszcze cytat na obwolucie: „Wszystko jest energią. Wszystko. Dostrój się do częstotliwości tego, czego pragniesz, a w nieunikniony sposób stanie się to twoją rzeczywistością. To nie filozofia. To fizyka”.
Wreszcie znalazła cienką książeczkę i ruszyła w stronę kasy. Stanęła za plecami wysokiego mężczyzny i zaczęła wertować swój tomik. Nagle książka wysunęła się jej z rąk i upadła na podłogę. Weronika schyliła się i zobaczyła dłoń sięgającą po jej książkę. Podniosła głowę i spojrzała w twarz młodego chłopaka z długimi do ramion włosami. Miał zielone oczy...


Agnieszka Miśkowiec

Niespodziewane uczucie


Obudziła się z uśmiechem na twarzy. Była pierwsza sobota maja. Poranek wstawał leniwie, tak jak i Matylda. Usiadła na łóżku wyciągając ręce ku górze. Świeciło wiosenne słońce, śpiewały ptaki. Do uszu dziewczyny dochodził też cichy szmer potoku znajdującego się przed nieopodal położonym lasem. Ubrana w kusą nocną koszulkę wstała by  odsunąć zasłony po czym oparła dłonie o zimny parapet i zapatrzyła się w krajobraz za oknem. Dom, odziedziczony po prababci, położony był na końcu małej wioski. W Malowniczym można było znaleźć kościół, jeden całkiem nieźle zaopatrzony sklepik, pocztę oraz kilkanaście gospodarstw. Wychodząc na maleńki ryneczek, Matylda samoistnie zaczęła się uśmiechać do nieznajomych. Nikt nie pomyślałby nawet, że krocząca dziarskim krokiem dziewczyna miesiąc temu zerwała zaręczyny oraz wszystkie kontakty ze znajomymi. Chciała zacząć wszystko od nowa, odciąć się od ciężkiej przeszłości. Z perspektywy czasu rozumiała, że związek z Frankiem nie mógł się udać. „Znajdziesz innego” - powtarzała jej mama i  pewnie miała rację.

  Dotarła na rynek, usiadła na ławce i wyciągnęła długie nogi przed siebie. Było jej dobrze, po prostu dobrze. Słońce pieściło jej twarz a lekki wiatr doskonale chłodził czerwone, wręcz bordowe już ramiona.

  - Czy mogę się przysiąść? - ciepły męski głos skłonił ją do otwarcia oczu. Przed Matyldą stał niski, szczupły jegomość w dżinsach i białej koszuli, w dłoni trzymał skromny bukiecik stokrotek. Wciąż się uśmiechał.

  - Oczywiście, proszę bardzo. - odsunęła leżącą obok niej torbę robiąc miejsce. Nie miała w sumie ochoty na towarzystwo, lecz ten człowiek zrobił na niej miłe wrażenie, być może dlatego, że przyniósł kwiaty, które ubóstwiała.

  - Taki piękny dzień, w sam raz na spacer z ukochaną osobą. No właśnie, z ukochaną osobą. Ha, jeśli się ją ma. - zaśmiał się gorzko. - Wracam właśnie od dziewczyny a właściwie od byłej dziewczyny. Wie pani, poszedłem się oświadczyć, życie chciałem sobie ułożyć, jej nieba uchylić a tu co zastałem? A szkoda mówić. Przepraszam, że tak prosto z mostu do nieznajomej gadam. Waldek jestem. - uścisnął dłoń Matyldy.

  - Matylda, bardzo mi miło. - uśmiechnęła się.

  - Co też pani Matylda robi sama w tak cudne popołudnie? Piękna pani, piękny czas, w maju przyroda ożywa i takie śliczne twarzyczki nie powinny przesiadywać samotnie. Pani tutejsza czy turystka?

  - Można powiedzieć, że tutejsza. Mam dom na końcu wioski, do którego uwielbiam wracać i szczerze powiedziawszy strasznie korci mnie, by zamieszkać w nim na zawsze. A jeśli chodzi o miłość, to cóż tu wiele mówić, myślę, że wiele nas łączy w tej kwestii. Miesiąc temu zerwałam zaręczyny i wszystkie kontakty ze znajomymi. Na prawdę nic ciekawego. - machnęła ręką i wpatrzyła się w niską odrapaną już kamienicę stojącą przed nimi.

  - Proszę to dla pani. - podał jej bukiecik kwiatów. - Tak na poprawę humoru, bo taka osóbka jak pani nie powinna być smutna. Jak to mówią: Tego kwiatu jest pół światu.

  - Bardzo dziękuję, stokrotki to moje ulubione kwiaty. Mam do nich słabość bo nie można dostać ich w kwiaciarni a przynajmniej ja ich nigdy tam nie widziałam. - po namyśle dodała. - Jest w nich coś magicznego, może dlatego, że zasadził je sam Bóg. Wierzy pan w Boga? - zapytała nagle a potem ugryzła się w język. Za późno.

  - Oczywiście, że wierzę i w przeznaczenie też wierzę. - spodobało mu się to pytanie. Lubił kobiety, dla których Bóg był ważny. Kilka miesięcy temu, gdy poznawał Kamilę, sam zadał to pytanie a czekając na odpowiedź, czuł zdenerwowanie.

  -To dobrze, bo jak ufamy Stwórcy to przejdziemy przez wszystkie życiowe zakręty. - zamyśliła się na moment po czym dorzuciła – Panu też się uda. Widocznie ta kobieta nie była dla pana odpowiednia.

  - Na pewno ma pani rację. Przepraszam ale muszę już iść, ciocia prosiła bym szybko wrócił. Mieszkam u wujostwa na roli „Lipowo” a jeśli nam szczęście dopisze, to może się jeszcze spotkamy? Cóż ja to miałem kupić? - zastanowił się pocierając brodę w zabawny sposób.

  - Nie wiem gdzie jest „Lipowo”, aczkolwiek wiem, że będzie można mnie tutaj spotkać codziennie. Ta sceneria – rozejrzała się po placu z uśmiechem. - jest fantastyczna i dobrze działa, tak odświeżająco.

  - W takim razie nie pozostaje mi nic innego, tylko odwiedzać to miejsce częściej. Dziękuję za rozmowę, życzę miłego popołudnia oraz bajecznego wieczoru. - pocałował dłoń Matyldy i oddalił się z czarującym uśmiechem.

  Dziewczyna odprowadziła wzrokiem Waldka a gdy wreszcie zniknął za rogiem jednej z ulic, wstała i skierowała się w stronę sklepu. Otwierając drzwi jej oczom ukazała się młoda kobieta. Stała za długą ladą i z uśmiechem witała klientów. Wnętrze było małe, całe w drewnie. Półki uginały się pod ciężarem produktów spożywczych oraz kosmetyków. Wzięła mały koszyk i ruszyła między regały. Zdecydowała szybko, że na kolację przyrządzi ulubioną jajecznicę z boczkiem i cebulą więc ostrożnie wzięła jaja a z nimi jeszcze boczek wraz z cebulą. Do zakupów, już przy kasie, dodała herbatę, kawę.

  - Witamy w Malowniczym. - ekspedientka uśmiechnęła się do Matyldy.

  - Skąd pani wie, że nie jestem stąd? - zapytała zdziwiona dziewczyna wkładając produkty do wielkiej fioletowej torby, którą nosiła zawsze przy sobie.

  - Oj złociutka my tu wszyscy się znamy. Ciebie tutaj nie widziałam, więc jestem pewna, że dopiero przyjechałaś. Cieszymy się, że powiększa się krąg naszych Malowanych.

  - Malowanych? - spojrzała na kobietę nie rozumiejąc.

  - Jeśli Malownicze to i Malowani, chociaż szkoda, że nie barwni bo tutaj chodzimy ubrani kolorowo, ale i wiele malarzy tu wpada zobaczyć, sprawdzić grunt a jak im się spodoba to wracają malować. Nieraz już w drodze z pracy spotkałam przystojnych panów siedzących przed sztalugami z pędzlami w ręku. Tacy wszyscy mili, że ho ho!

  - Również bardzo się cieszę, że wkroczę do Malowanych, może dodacie mi kolorów. Do widzenia. - objęła mocno ciężką torbę i już wychodziła ze sklepu, gdy usłyszała.

 - Miłego wieczoru! - krzyknęła kobieta.

  Droga do domu nie była męcząca. Słońce już dawno zaszło i zapanował bardzo przyjemny chłód, tak potrzebny po upalnym dniu. Miasteczko opustoszało a latarnie dopiero teraz nieśmiało zaczynały swoją pracę. Parkowe ławeczki, jak zawsze o tej porze, zajęte były przez zakochane pary, które nie miały oporów przed okazywaniem sobie czułości w miejscu publiczny. Matylda była inna. Przez trzy lata trwania związku z Franciszkiem ani razu nie pocałowała mężczyzny w parku, a przecież bywali w nim często. Na spacer szli najczęściej obok siebie, nie trzymając się za ręce. Czas na pieszczoty czy też całusy mieli wieczorami w zaciszu pokoju. Franek nigdy nie protestował po prostu dostosował się do potrzeb ukochanej.  Kiedy wreszcie dotarła do domu, szybko rozpakowała zakupy i zabrała się za przygotowanie kolacji.

  Pierwsza noc w chatce po długiej nieobecności nigdy nie należała do najprzyjemniejszych. Każdy szmer dochodzący z parteru powodował naciągnięcie kołdry na głowę i przerażone wpatrywanie się w ciemność. Drzewa szumiały, deszcz uderzał o dach, psy szczekały. Po godzinie wreszcie udało jej się zasnąć a gdy na powrót otworzyła oczy i poczuła potrzebę pójścia do toalety, pokręciła głową na znak protestu, po czym odwróciła na drugi bok.

  Poranek przywitał Matyldę pochmurną, brzydką pogodą. W długiej nocnej koszuli ostrożnie zeszła do kuchni gdzie czym prędzej włączyła ulubione radio, nie lubiła ciszy, i zaparzyła herbatę. Usiadła przy oknie, nogi podciągnęła pod brodę i zapatrzyła się w dal. Z kuchni roztaczał się widok na wielkie jezioro, po którym pływały kaczki i łabędzie. Na brzegu stała mała dziewczynka w różowej sukience, uśmiechała się rzucając kamienie do wody.

 Będąc w rodzinnym domu, w sobotę sprzątała, by odciążyć mamę. Renata zwykle w weekendy pracowała  Powiodła wzrokiem po szafkach i blatach, ani śladu kurzu. Uśmiechnęła się do siebie zadowolona, odstawiła pusty kubek do zlewu po czym udała się do sypialni. Wciągnęła dżinsy i kremową bluzę z kapturem, włosy rozczesała, usta pociągnęła jasno różową szminką a na nadgarstek założyła zegarek, który nosiła, kiedy komórkę odstawiała na bok. Telefon leżał teraz na dnie walizki w szafie w salonie i tam miał pozostać. Ułożyła się wygodnie na łóżku i sięgnęła po leżącą na nocnym stoliczku książkę.

  Waldek ubrany w kurtkę przeciw deszczową wyszedł na podwórze z aparatem w ręku. Dokończy zbierać materiały do czerwcowego wydania magazynu „Mój ogrodowy zakątek” i wraca do Warszawy. Nic go już tutaj nie trzyma. Od razu po studiach dziennikarskich i studium fotograficznym załapał się do pracy w  gazecie. Zadowolony z szansy jaką otrzymał, solennie wykonywał wszystkie swoje obowiązki, realizował zadania w trybie natychmiastowym. Teraz, gdy Kamila odrzuciła jego zaręczyny, postanowił rzucić się w wir pracy.

  - Dziecko przeziębisz się. Masz, załóż. - Pani Katarzyna wyszła do siostrzeńca z grubym polarem w popielatym kolorze. - Pod kurtkę. Ale leje, czy w taką pogodę da się robić zdjęcia? Dziecko drogie, przecież będą zamazane.

  - Zdjęcia, ciociu, da się robić w każdą pogodę. - odparł Waldek. Zgodnie z życzeniem kobiety pod kurtkę założył polar. - A w taką robi się najlepiej. Spójrz. - zaprezentował jej czarno białą różę skąpaną w deszczu. Po chwili wyświetlacz poryty był wodą, którą mężczyzna zdecydowanym ruchem wytarł.

  - Piękne. Gdzie ty się tego nauczyłeś? Na kursach? - usiadła na ławce i otuliła się pledem leżącym na wielkim drewnianym stole.

  -  Gdy uczestniczyłem w zlocie fotoreporterów, wiele tam pokazywali, rzucali złotymi myślami na prawo i lewo. - roześmiali się. - Ale w większości to sam się uczyłem.

  - Taki samouk z ciebie Walduś. Wiola to dumna musi być.

  - Czy dumna to nie wiem, bo nigdy tego nie okazuje. Mama jak to mama, zawsze miała problemy z ujawnianiem uczuć.

  - Chwali się, oj chwali, że fotografa w rodzinie ma. - powiedziała Katarzyna po czym wstała i podeszła do schodów. - Pracuj sobie spokojnie. Na obiad cię zawołam trochę później.

  Skinął głową i zatopił się w swoich myślach, nie przepadał za rozmowami o rodzicach a tym bardziej o mamie. Podążył ścieżką w stronę furtki. Po dłuższej chwili zza drzew wyłonił się stary dom z duszą. Tak, niewątpliwie miał duszę. Przed chatką stała studnia zarośnięta wysoką trawą, parę metrów dalej w równych odstępach od siebie stały cztery, stare ule. Mężczyzna ustawił odpowiednio aparat i zrobił serię zdjęć. Na ścianach wisiały stare naczynia: konewki, patelnie i duże zardzewiałe talerze. Okrążył mały budynek dookoła a kiedy dotarł do drzwi wejściowych, zauważył karteczkę: „Witam szanownych gości, dom zawsze jest dla was otwarty. Serdecznie zapraszam.” Zaskoczony Waldek nieśmiało nacisnął klamkę. Zawahał się przez moment ale słowa, które przeczytał ośmieliły go i wszedł. Szybko zmienił opcję w aparacie na „cichy” i zaczął pstrykać zdjęcia, przez chwilę zapomniał, że jego zadanie to fotografowanie ogrodu a nie wnętrz. Skrępowany wkroczył do kuchni, z zachwytem obejrzał pomieszczenie zatrzymując się na dłużej przy starej maszynie do szycia, która zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Gdy zwiedzał salon, usłyszał śpiew dobiegający z poddasza i czym prędzej wyszedł z domku. Ukrył się za drzewem od przodu chaty.

  Matylda zapadła w drzemkę a kiedy znów otworzyła oczy, zauważyła z uśmiechem, że przestało padać. Czym prędzej odrzuciła kołdrę, książkę położyła na stoliku obok łóżka, po czym zbiegła na dół. Zaglądnęła do lodówki ale stwierdziwszy, że z resztki boczku i cebuli nic nie wyczaruje, sięgnęła po leżącą na krześle torbę, wybiegła z domu. Rozejrzała się po ogrodzie wyczuwając czyjąś obecność lecz nie zauważywszy nikogo ze śpiewem podążyła w stronę głównego placu.

  W centrum Malowniczego panowała cisza. Pojedyncze osoby przechadzały się po rynku ze sprawunkami. Zza chmur powoli wyłaniało się słońce rozjaśniając stopione w mroku otoczenie i susząc powstałe wielkie kałuże. Zmierzając w kierunku sklepu w oddali po lewej stronie dostrzegła młode mamy siedzące na ławce. W wózkach przed sobą ich pociechy śmiały się i radośnie gaworzyły. „Ciekawe czy są szczęśliwe?” - zastanowiła się Matylda wchodząc do znajomego już wnętrza, w którym dziś unosił się zapach świeżych pierników. „Tutaj wszyscy są szczęśliwi” - odpowiedziała sobie.

  - Dzień dobry. - uśmiechnięta sprzedawczyni wyłożyła już na ladę wielką reklamówkę. - Wyspała się pani?

  - Dzień dobry. Tak, dziękuję. Chociaż wie pani, perspektywa spędzenia nocy w samotności w chatce na skraju lasu nie nastraja zbyt optymistycznie. - odwzajemniła uśmiech po czym ruszyła między półki.

  - Jeśli na skraju lasu to pewnie na roli Lipowo? Toż to tam bać się nie trzeba. Tuż za drzewami ma pani przemiłych sąsiadów. Państwo Słowińscy to chyba najstarsi gospodarze w Malowniczym. Zawsze tacy usłużni, uśmiechnięci. - „A któż tu  nie jest uśmiechnięty?!” - pomyślała Matylda pakując niezbędne produkty do koszyka. - Teraz przyjechał do nich Waldemar, taki niski niezbyt urokliwy młodzieniec. Fotograf. Z Kamilką od Gawlików chodził dość długo ale ostatnio coś się pokłócili i rozstali. Oj ci młodzi to dziwnie myślą, zamiast powalczyć, wybaczyć błędy to najłatwiej poszukać czegoś nowego. Łudzą się oj łudzą, że nowe to lepsze a tak różowo nigdy nie jest. To wszystko kochaniutka? - spojrzała na klientkę.

  - Tak, tak to wszystko. Mówi pani, że fotograf? A często tu bywa?

  - A to zależy ile zleceń ma. Jak się młodym układało to bywał co chwila. Wpadali codziennie pokazać się, porozmawiać. Zawsze tacy roześmiani, szczęśliwi. Wszyscy im kibicowaliśmy bo tworzyli wspaniałą parę. - podała Matyldzie paragon a gdy ta podała wyliczone pieniądze, uśmiechnęła się ciepło. - Siedzę tutaj od rana do wieczora sama to jak się kto pojawi, fajnie porozmawiać, otworzyć usta do kogoś. Jeszcze jak siostra pracowała to wraz z Władzią prowadziłyśmy ten sklepik a teraz już na emeryturę poszła, wnuki bawi.

  - Któregoś dnia po pracy zapraszam do siebie. Posiedzimy poplotkujemy. - zaprosiła serdecznie bo choć się do tego przed sobą nie przyznawała, zaczynało brakować jej towarzystwa.

  - Dziękuję, dziękuję kochaniutka. Na pewno kiedyś przyjdę tylko  mojemu powiem, że mnie dłużej nie będzie. Przyzwyczajony, że zaraz po osiemnastej jestem, czeka na kolację. Mimo, że zawsze nagotuję więcej, to czeka żeby  mu pod nos podsunąć. - pokręciła głową z dezaprobatą.

  - W takim razie będę czekać. Miłego dnia i do zobaczenia.

  - Malowanego dnia.

  „Malowani”? „Malowanego dnia”? Zaczęła się zastanawiać czy chodzi jeszcze po tej samej ziemi, na której są wojny, zamieszki i kłótnie. Wszystko tu było inne, czas płynął wolniej, nikt się nie spieszył a jedynymi osóbkami, które biegały, były rozkrzyczane i roześmiane dzieci. Za żadne skarby świata nie chciała wracać do zakurzonego, głośnego i szybkiego miasta. Nie tęskniła.

  Korzystając z pięknej pogody, dużo czasu spędzała w ogrodzie. Sadziła kwiaty, plewiła, kosiła trawę zakupioną wcześniej kosiarką. Rozkoszowała się bujną roślinnością, zapachem rosnącego pod oknem salonu bzu, widokiem pływających po spokojnej tafli wody kaczek. Czuła się szczęśliwa. Tutaj, w tym małym zakątku świata była bezpieczna, spokojna i zrelaksowana.

  W dzień wyjazdu do Malowniczego usłyszała, że ucieka od problemów.

  - Ucieczka niczego nie załatwi, nie zamiataj problemów pod dywan bo prędzej czy później wyjdą i będziesz musiała się z nimi zmierzyć. - z czym zmierzyć? Jakie problemy? Mama jak zwykle musiała powiedzieć swoje.

  Nie było żadnych problemów. Stchórzyła, gdy dotarło do niej, że lada chwila, wyjdzie za mąż? Co tak dokładnie się stało, nie wiedziała. Była pewna, że postąpiła dobrze. Nie chciała okłamywać Franka. Od czasu, kiedy na jej palcu lśnił piękny zaręczynowy pierścionek, myślała o tym, co będzie dalej. Zabawne, jeszcze dwa lata temu oddałaby wszystko  by usłyszeć najważniejsze pytanie z ust ukochanego mężczyzny: „czy wyjdziesz za mnie?”.

  Wieczorem w niedzielę postanowiła wreszcie zadzwonić do mamy. Podeszła do szafy i z walizki wyjęła telefon po czym zamknęła wielkie drzwi mebla. Pik, pik... przychodzących wiadomości nie było końca. Wszystkie były od Franka. „Twoja mama mówiła, że wyjechałaś, na jak długo?”, „Tęsknię za Tobą”, „Niemiłosiernie za Tobą tęsknię”. Reszta SMS – ów informowała Matyldę, że jest miłością jego życia, że będzie na nią czekał, że bardzo ją kocha. Usunęła wszystkie po czym wystukała numer mamy.

  - Witaj. Jak się masz? Nie odcięli ci prądu w tej ruderze? - standardowe powitanie. Mogła się domyślić, że i tym razem będzie tak samo. Łudzenie się, że rodzicielka tęskni, na nic się nigdy nie zdawało więc Matylda już dawno przestała się okłamywać.

  - Cześć mamuś. Nie nie odcięli, żyje mi się  bardzo dobrze. A ty jak sobie radzisz? Co u ciebie? - w momencie straciła ochotę na rozmowę. Ironia w głosie mamy nigdy nie nastrajała pozytywnie. Kiedyś chciała z nią walczyć, z ironią, nie z mamą ale szybko zaniechała tych prób.

  - A jak mam sobie radzić? - burknęła. - Franek mnie odwiedza płacze, że go nie chcesz. Co ty, dziecko robisz to ja nie wiem. Taki świetny mężczyzna.

  - Pytałam co u ciebie, nie o Franka. Nie pamiętasz co mi mówiłaś? „znajdziesz innego”, „nie ma sensu  się męczyć”. - z trudem panowała nad nerwami.

  - Do pracy chodzę, obiady sobie gotuję, po internecie czatuję i nic więcej nie robię. Prać to od tygodnia nie prałam bo wszystko czyste. A co ci miałam powiedzieć? Przecież to właśnie chciałaś usłyszeć! - odparowała Renata ostrzejszym tonem.

  -To dobrze. Nie wiem kiedy wrócę, świetnie się tutaj czuję. Czyste powietrze, wspaniali ludzie, cisza, spokój, raj na ziemi. Może przyjedziesz? - „Po jakiego licha jej to proponuję?!” skarciła się w duchu.

  - Wiesz przecież, że nie wytrzymamy bez kłótni nawet jednego dnia. Zadzwoń jeszcze. - po tych słowach rozłączyła się a Matylda wiedziała, że prędko nie zadzwoni.

  Wyłączyła komórkę, wsunęła stojące przy wejściu adidasy i wyszła. Zapadał już zmrok, chłodniejsze powietrze przesycone było zapachem kwiatów oraz krzewów rozrastających się za ogrodzeniem. Ręce skrzyżowała na piersi i podążyła w górę, do lasu. Dziwiła się jak ludzie mogą mieszkać w mieście, skoro wieś oferuje tak wiele atrakcji. Przez dwadzieścia sześć lat żyła w przekonaniu, że gwar, hałas, ruch to jej żywioł. Nie zastanawiała się kiedy zajdzie słońce a na zegar spoglądała najczęściej, gdy była z kimś umówiona.  Usiadła na deskach rzuconych niedbale pod lasem. Z tego miejsca mogła zaobserwować całą wioskę, kolorowe dachy, w niektórych ogrodach dostrzegła nawet jasno brązowe duże domki dla ptaków.

  - Dobry wieczór miłej pani. - wzdrygnęła się słysząc znajomy męski głos. - Czy można się przysiąść?

  - Jasne, proszę bardzo tylko uprzedzam, nie jest tu tak wygodnie, jak na ławce na rynku. - roześmiała się.

  - Nic nie szkodzi. W takim towarzystwie siedzieć można nawet na mokrej trawie.

  - Pan, panie Waldku to chyba lubi bajerować, co? - położyła dłonie na kolanach, nachyliła się by spojrzeć na jego twarz.

  - Ależ skąd. Lubię mówić prawdę, zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. - trzymając w rękach aparat uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie swoich dzisiejszych wyczynów pod domem tej kobiety. Zachował się jak dzieciak podglądający obiekt swoich westchnień, który nigdy nie zdobędzie.

  - To się bardzo ceni zwłaszcza teraz, w tych czasach, gdy wkoło tyle kłamstw. - wciągnęła głośno powietrze – Zrobił pan dzisiaj jakieś ładne zdjęcia? - zapytała patrząc na aparat.

  - A dziś... e... takie tam. - nie mógł przecież pokazać jej swoich prac, bo wśród kwiatów i krzewów był jej domek. Gdyby tylko zewnętrzna jego strona....

  - Może mi pan kiedyś pokaże? Mam nadzieję, że pan jeszcze nie wyjeżdża?

  - Kiedyś na pewno pokażę. A może zamiast tak oficjalnie... to po prostu Waldemar? - znów się uśmiechnął pokazując idealnie proste i białe zęby.

  - Matylda. Bardzo mi miło. - uścisnęli sobie dłonie. - No więc, Waldku z niecierpliwością czekam na prezentację twoich dzieł.

  Minęła już dwudziesta druga, kiedy zbliżali się do domu Matyldy.

  - Może wstąpisz na herbatę? Serwuję malinową z odrobiną miodu i cytryny. Wiem, że może brzmi dziwnie ale smakuje nieziemsko.

  - Zmarzłem trochę, więc herbaty nie odmówię. - podjął szybką decyzję co bardzo jej się podobało.

  Dziewczyna wstawiła wodę, z szafki nad zlewem wyjęła wielki ręcznie zdobiony niebieskimi, delikatnymi kwiatuszkami talerz, na który wyłożyła zakupione rano ciasteczka oraz pączki. W tym właśnie momencie zreflektowała się i postanowiła przyrządzić kanapki. Była to pora kolacji i jej gość zapewne umierał z głodu bowiem na łące spędzili parę ładnych godzin. Z dwoma dużymi  talerzami pojawiła się w pokoju.

  - Widzę, że dużo czytasz. - Waldek stał przy regale z książkami czytając po kolei tytuły. - Tematyka bardzo zróżnicowana lecz przeważają obyczajowe oraz romanse. Ne wyglądasz na taką, która lubi płakać nad książką. - Stwierdził siadając na kanapie obok kobiety, gdy ta przyniosła wypełniony herbatą biały dzbanuszek.

  - Na jaką wobec tego wyglądam? – nalała gorący napój do dwóch beżowych filiżanek po czym rozsiadła się wygodnie.

  - Robisz wrażenie silnej, takiej samowystarczalnej. W życiu nie powiedziałbym, że pozwalasz sobie na łzy. - Mężczyzna wpatrzył się w biały spodeczek pod swoją filiżanką. Zamilkł na moment.

  - Pozory, jak widać, mylą mój drogi. - pociągnęła łyk herbaty, wzięła kanapkę i po chwili zapytała - Skąd przyjechałeś?

  -  Z Warszawy. Siostra mojej matki tutaj mieszka z mężem i kotem. Nie mają dzieci, często zapraszają mnie, więc, jeśli tylko czas pozwala, przyjeżdżam. Przez ostatnie miesiące naprawdę często tutaj bywałem, głównie ze względu na Kamilę. Nie lubiliśmy się rozstawać, te wspólne poranki i wieczory były niezwykłe. Bywały nawet dni, że nie wracałem na noc.

  - To teraz musi ci być cholernie ciężko chodzić po wsi, gdzie wszystko przypomina spędzone razem chwile. - powiedziała spokojnym głosem. Wzięła pilot i skierowała w stronę radioodtwarzacza, z którego po chwili popłynęła relaksacyjna muzyka.

  - Szczerze mówiąc, to twój dom jest pierwszym miejscem pozbawionym wspomnień. Ilekroć wchodzę do kościoła, wydaje mi się, że zaraz zada szeptem pytanie: „Tam gdzie zawsze?”. Doskonale wiedziała gdzie siadamy a mimo to pytała, by usłyszeć mój głos. Zabawne, prawda? Dopiero co wkroczyliśmy do świątyni a ona już tęskniła za moim głosem a przynajmniej tak zawsze mówiła. Nie ważne, było, minęło. Mam dwadzieścia sześć lat, jeszcze nie jeden zawód miłosny przeżyję. - skwitował uśmiechając się.

  Waldek opuścił dom nowej znajomej kilka minut po pierwszej w nocy. Wędrując przez ciemny las śmiał się z dowcipów serwowanych tego wieczoru przez Matyldę. Była zabawna, spokojna a na jej twarzy przez cały wieczór królował uśmiech. Kobieta miała w sobie to coś. Tak, niewątpliwie...

  Niepostrzeżenie naszedł czerwiec, dni były już długie, ostrzejsze słońce hojnie obdarowywało świat swym ciepłem. Malowani coraz chętniej wychodzili z domów, dzięki czemu Matylda miała możliwość spędzenia czasu w miłym towarzystwie. Działające w wiosce Koło Gospodyń Wiejskich przyjęło dziewczynę z otwartymi ramionami a fakt, że otaczały ją tylko panie w wieku pięćdziesiąt plus, dział na korzyść. Na spotkaniach wreszcie nauczyła się piec ciasteczka takie, jakie przyrządzała babcia. Mama wielokrotnie pokazywała córce jak je zrobić, lecz efekt nigdy nie był zadowalający.

  - A bo to Matyldziu trzeba cierpliwym być i serce w to włożyć wtedy wszystko wyjdzie tak, jak ma być. - pouczyła ją pani Stenia, najstarsza z całej grupy. Stały przy blacie, dziewczyna wałkowała ciasto i przysłuchiwała się opowieści starszej pani, z którą uwielbiała spędzać czas. - Zanim zrozumiałam, gdzie tkwi sekret dobrego placka upłynęło sporo czasu. Obserwowałam jak mama robiła i próbowałam ją naśladować. Pamiętam, że już się chciałam poddać ale była sobota, mama w pracy, tata też a ja lekcje odrobiłam, siostrę na zajęcia dodatkowe z haftowania wysłałam to i nudzić się zaczęłam. Wzięłam mąkę, margarynę, jaja, cukier, proszek do pieczenia i tak krok po kroku powolutku zaczęło coś powstawać. Gdy do pieca wstawiłam to paznokcie obgryzałam czy wyjdzie. Wyjęłam je na czas i szybko oceniłam, że wyszły takie, jak mamie.  Radości było co niemiara.

  - Miała pani niebywałe szczęście, że mama była tak cierpliwa, bo moja to już nie raz stwierdziła, że nieuk ze mnie. No, proszę zobaczyć. Wyszło? - zapytała patrząc na uśmiechniętą panią Stenię.

  -  Wyszło dziecino, wyszło. Teraz wstawiamy do pieca i czekamy. Będą idealne. - złapała paterę z ciasteczkami i wsunęła ją do piecyka. Zignorowała słowa Matyldy o rodzicielce. - Chodź na herbatę, odwaliłaś kawał dobrej roboty.

  Ciasteczka, zgodnie z przepowiednią staruszki, wyszły idealne. Matylda poczęstowała wypiekami całe Koło Gospodyń i jeszcze zostało na wieczór w towarzystwie Waldka. Minęła już dwudziesta, gdy w drzwiach małej sali przy kościele stanął pan Eryk. Zabawny mężczyzna tanecznym krokiem podszedł do zamiatającej podłogę żony i pocałował w policzek.

  - Dobry wieczór szanownym paniom. Czy wiecie, która jest godzina? Dziewczyny drogie proszę was, chodźcie do domu. - rzekł stojąc przy długim stole i obserwując krzątającą się jeszcze panią Stenię.

  - Panie Eryku to ja zatrzymałam żonę. Dzięki niej nauczyłam się piec ciasteczka serwowane parę lat temu przez moją babcię. Proszę się poczęstować. - podsunęła mu pudełko po brzegi wypełnione słodkościami. - Strasznie się zagadałyśmy, pójdę już. Dziękuję za wszystko i do zobaczenia w przyszłym tygodniu.

  - Ależ mowy nie ma, panienka nie może wracać sama po nocy i to przez las. - zaprotestował mężczyzna wkładając ostatni kęs do ust. Chwycił Matyldę delikatnie za rękę.

  -  Idź, idź z Matyldzią, mi tu jeszcze trochę zejdzie. - zawołała pani Stenia z kuchni. - Poczekam na ciebie. Tylko nie rozsiadaj się u panienki za długo, bo odpocząć musi.

  Uśmiechnęła się do siebie. Dawno nikt tak się o nią nie troszczył. Staruszek posłuchał żony i gdy tylko miał pewność, że Matylda jest bezpieczna, pożegnał się. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Malowani mają szczęście, że mieszkają w takim miejscu na ziemi. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam króluje uspokajająca zieleń. Do najbliższego miasta było sześć kilometrów. Tylko sześć kilometrów dzieliło ją do zakurzonego, głośnego i męczącego świata. Nie miała ochoty opuszczać wioski, już nie. Zamknęła oczy, naciągnęła kołdrę na głowę i zasnęła.

  Waldemar postanowił zostać w wiosce dłużej niż planował wcześniej. Relacje z Matyldą pogłębiał z dnia na dzień i choć była to na razie luźna znajomość, wybierając się na spotkanie z kobietą staranniej niż zwykle prasował koszulę, układał fryzurę i dbał o odpowiedni zapach. Tak też było dzisiaj. Dzień był słoneczny i ciepły. Spokojny, głęboki sen dziewczyny przerwało głośne walenie w drzwi. Wsunęła leżące koło łóżka kapcie i zeszła na dół. Spojrzała przez okno usytuowane przy wejściu i zobaczyła roześmianą twarz Waldka. Szczelniej otuliła się szlafrokiem, przygładziła sterczące włosy po czym otworzyła.

  - Dzień dobry śpiochu. - pocałował ją w zarumieniony policzek.

  - Boże, Walduś naprawdę cię lubię ale czy musimy widywać się o takich porach? - zapytała usiłując otworzyć wciąż sklejone powieki.

  - Musimy, musimy. Ubieraj się, zabieram cię do miasta.

  - Nie chcę. W mieście nie byłam już od kilku tygodni i wcale za nim nie tęsknię. - poczłapała do kuchni gdzie ciężko usiadła przy stole – Chcesz kawy?

  - Poproszę. - rozsiadł się obok rozespanej kobiety i objął ją ramieniem.

  - To zrób.

  Roześmiał się myśląc, że żartuje ale nie, była poważna. Wciąż siedziała na ławce przy blacie z głową opartą o jego ramię. Była piękna, dopiero dziś to zauważył. W duchu zaczął się z siebie śmiać. Widział ją już tyle razy w różnych odsłonach, w letniej zwiewnej sukience, gdy przyszła na festyn rodzinny tydzień temu, w dżinsach i jasnej bluzie z kapturem, w krótkich spodenkach odsłaniających jej piękne i długie nogi lub w długiej spódnicy. Mężczyzna nie zastanawiał się długo, szybko zrozumiał dlaczego Matylda w kusej nocnej koszulce wydała mu się najpiękniejsza. Była naturalna, włosy w nieładzie opadały jej na ramiona, często blada twarz teraz nabrała rumieńców a na ramieniu widział odbitej poduszki. Swojej byłej kobiety nie miał okazji oglądać w takim wydaniu, zawsze pokazywała mu się w makijażu, nienagannie ubrana i uczesana.

  Nie ociągał się zbyt długo, po chwili przed Matyldą stała biała filiżanka z gorącym napojem, który szybko wypiła parząc sobie język.

  - Pyszna kawka postawi mnie na nogi szybciej, niż orzeźwiający prysznic. - oznajmiła wkładając puste naczynie do zlewu.

  - To teraz, jeśli pozwolisz, zabiorę cię na spacer po lesie ponieważ zauważyłem, że uwielbiasz takie wędrówki. - rzekł jak zawsze z uśmiechem Waldek przyglądając się zmywającej kubek Matyldzie.

  - Dość szybko odpuściłeś ten wypad do miasta.

  - Nic na siłę. - rzucił w jej stronę po czym odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.

  - Poczekaj momencik, ubiorę się. - krzyknęła po czym pobiegła do sypialni.

  Podczas spaceru wspominali miniony weekend, kiedy to wraz z panią Stenią serwowały gorące posiłki przy głównym stole na rodzinnym pikniku.

 Tydzień temu w sobotni wieczór ubrała fioletową zwiewną sukienkę, zaplotła warkocz, który opadał na jej ramię i o siedemnastej była gotowa do wyjścia. Miejsce na festyny, imprezy czy koncerty regionalnych zespołów, mieściło się na wielkim placu obok kościoła.

  - Dzień dobry pani Steniu, a gdzie małżonek? - zapytała kładąc na stół przyniesiony garnek z pierogami z kapustą i grzybami, po czym rozejrzała się w poszukiwaniu pana Eryka. - Powiedział, że będzie, że nie przepuści kolejnego festynu, na którym pani stoi za stołem. Stwierdził, że na wszystkich był wraz z panią.

  -  A witaj Matyldziu. Eryk przyjdzie, przyjdzie tylko, że troszkę później. Basia z dziećmi wpadła to i przecież dziadka tak szybko z domu te małe brzdące nie wypuszczą. - uśmiechnęła się staruszka rozkładając na przykrytym białym obrusem stole półmiski oraz plastikowe talerze, sztućce i kubki. - Zaraz się zjawi Ola, Iga i Ula to pokroją przyniesione ciasta. O, są pierożki. - ucieszyła się zaglądając do naczynia, które Matylda położyła obok placuszków z bananami dla dzieci.

   Nad rozstawionymi na całym placu stolikami, królowały kolorowe parasole skutecznie ochraniające przed deszczem bądź zbyt ostrym słońcem. Na północnej części rozłożono wielki dmuchany zamek ze zjeżdżalnią dla najmłodszych uczestników festynu, lecz, jak się później okazało, korzystali z niego także dorośli, spragnieni powrotu do dzieciństwa. Nie zapomniano również o dużej scenie, która stanęła tuż przy ogrodzeniu kościoła.

  Gdy wybiła dziewiętnasta i wierni wyszli ze świątyni, wszyscy zebrali się by wspólnie świętować. Zjawił się też wyposażony w sprzęt uśmiechnięty fotograf. Waldek podszedł do Matyldy gdy przysiadła na chwilę w cieniu nieopodal stołu, przy którym wciąż gromadziło się dużo osób.

  - Dobry wieczór pięknej pani. - rzekł z uśmiechem, którego mógł mu pozazdrościć nie jeden aktor. - Czy  to tak ładnie zostawić szanowne gospodynie same? - spojrzał na spacerujące za głównym stołem starsze kobiety.

  - Witamy, witamy fotografa! Ale się wyszykowałeś, czyżby Kamila miała przybyć na festyn?

  - Gdzieżby  tam. Kamila to przeszłość i dobrze o tym wiesz. Jest tu taka śliczna dziewczyna, dla której postanowiłem tak się ubrać. - usiadł obok niej.

  - Bardzo chciałabym ją poznać. - wyczuła, że Waldek mówi o niej, lecz nie mogła przepuścić okazji by powiedzieć coś zaczepnego. Schlebiało jej to, że adorował ją i kokietował ale nie chciała wchodzić w żadne bliskie relacje z mężczyznami. Jeszcze nie była na to gotowa. W głębi serca czuła, że żaden romans z Waldemarem nie wchodził w grę. Jeśli coś mogło być między nimi, to tylko poważy i stały związek.

  Po dłuższej chwili, gdy dostrzegła ciągnącą się w nieskończoność kolejkę, wstała i wraz z innymi paniami zaczęła nakładać na plastikowe talerze kształtne i apetyczne pierogi. Kiedy ze sceny popłynęły  pierwsze dźwięki, ludzie ruszyli na parkiet, dzięki czemu kolejka do stołu zmalała. Po chwili, gdy wszyscy dostali swoje porcje, kobiety usiadły na ławce i popijając lemoniadę rozmawiały o kuchni, nadchodzących imprezach, których było mnóstwo w okresie letnim. To, że Malownicze było małą wioską, nie znaczyło, że nic się w nim nie działo. W wakacyjne weekendowe wieczory organizowane były tańce przy znanych w regionie zespołach serwujących najlepsze przeboje z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przy których chętnie bawiła się także i młodzież. Przyjeżdżał również cyrk będący nie lada gratką dla najmłodszych.

  Pod koniec imprezy, gdy ludzie rozeszli się do domów lecz kapela jeszcze grała w najlepsze, Waldemar zostawił sprzęt pod opieką pani Steni i  porwał do tańca Matyldę. Nie protestowała, lubiła tańczyć i odpowiadało jej towarzystwo fotografa. Wirując na parkiecie, przyjrzała się dokładniej twarzy  mężczyzny. Wróciła pamięcią do dnia, w którym zobaczyli się po raz pierwszy. Przez grzeczność kontynuowała rozmowę, nie chcąc wyjść na samolubną i zwracającą uwagę tylko na wygląd kobietę. Teraz z czystym sumieniem mogła powiedzieć, że był przystojny. Jego piękno skrywało się głęboko w sercu, nie można było go dostrzec na pierwszy rzut oka.

  Muzyka ucichła, parasole zniknęły, światła sceny zgasły i słychać było polne koniki hasające beztrosko wśród gęstej trawy. Posprzątali porozrzucane po trawniku puszki po piwie, których nigdy nie mogło zabraknąć, pan Eryk, zwerbowany do pomocy, przenosił puste naczynia do samochodu a pani Stenia podśpiewując cicho, składała brudne obrusy w zgrabną kostkę. Waldek zarzucił torbę z aparatem na ramię i ująwszy dłoń Matyldy, ruszył przed siebie. Dziewczyna nie puściła go aż do momentu gdy wkroczyła do ciemnego domu. Wybiła pierwsza, kiedy położyła się na łóżku i od razu zapadła w sen.

  Nim się spostrzegła, od festynu minął tydzień i znów spacerowała po lesie w towarzystwie Waldka.

  - Chruzikowa opowiadała mojej ciotce, że tak cię wyobracałem na parkiecie, że później stać nie mogłaś. - zaśmiał się. Zarwał rosnący przy polnej dróżce storczyk i wręczył dziewczynie. - Ta to ma nie wyparzony język. Ciocia nie mogła przyjść na festyn bo wujek się rozchorował a jak wiadomo facet chory, to gorzej jak z dzieckiem.

  - Coś poważnego? - zapytała trzymając kwiat tuż przy nosie napawając się jego cudownym zapachem.

  - Nie. Grypa go dopadła, wciąż w polu robił, do domu na chwilę wpadał zimne napoje pił to musiało się tak skończyć. Leży pod kołdrą, gorączkę ma, katar. Wygląda jak siedem nieszczęść. Ciotka lata z herbatkami, gotuje rosołek za rosołkiem. No fakt, są kochani ale na dłuższą metę bywają męczący.

  - A mi się to podoba. Jeśli dwoje ludzi się kocha to troska o siebie jest na porządku dziennym, nie wspominając już, że w chorobie to już wręcz konieczna. - rzekła pewnym tonem. Przysiedli na wzgórzu, na które doszli pierwszy raz.

  Warto było zrezygnować ze znanych dróg, by odkryć nowe tak piękne. Teraz przed nimi roztaczał się piękny widok na całe Malownicze. Krajobraz zapierał dech w piersiach.

  Zapadł już wieczór, rozmawiali tak jak zawsze, spokojnie wymieniając się poglądami na przeróżne tematy, kiedy Matylda nagle poczuła nieodpartą chęć przytulenia się do Waldka. Była pewna, że nie było to chwilowe pragnienie. „Dziwna sprawa” - pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. „Jeśli jest to silna potrzeba jego bliskości, poczekam na odpowiedni moment” - postanowiła natychmiast.

  - Robi się coraz zimniej. Może już wracajmy? - zapytała wkładając ręce do wielkiej kieszeni na przodzie bluzy.

  - Oczywiście, wracajmy.

  Przez całą drogę do domu milczeli, pogrążeni we własnych myślach. Weszli na ganek akurat, gdy na niebie można było zaobserwować całą gamę gwiazd. Mężczyzna zrobił krok w kierunku stojącej już w drzwiach Matyldy i złożył na jej policzku miękki pocałunek po czym cofnął się a po chwili, zaskoczony tym, co zrobił, odszedł bez słowa.

  Mijał czas a Matylda nadal spacerowała po Malowniczym, zajmowała się ogrodem, spędzała długie godziny w towarzystwie pani Steni. Myśl o szukaniu pracy odkładała na później. Ten dzień jednak nadszedł szybciej, niż się spodziewała.

  „ Poszukuję niani dla rocznego dziecka”, „Sprzątanie szkoły w godzinach wieczornych”, „Szukam młodej dziewczyny do pracy na stoisku z warzywami  i owocami w Malowniczym”. Matylda na dłużej zatrzymała się przy  ostatnim przeczytanym ogłoszeniu umieszczonym na powiatowej stronie internetowej. Co prawda spędzać całe dnie na słońcu w letnie dni było nie lada wyczynem lecz nie miała za bardzo w czym wybierać. Było późne popołudnie, gdy zamknęła laptopa, chwyciła leżącą na fotelu brązową torbę i pobiegła na rynek. Żwawym krokiem weszła do chłodnego wnętrza sklepu pani Lidii.

  - Dzień dobry. Już się niepokoić zaczęłam, że nie przychodzisz. Pomyślałam, że wsiadasz w samochód i na większe zakupy jeździsz do miasta. A co ty taka zdyszana? - przyjrzała się Matyldzie i pokręciła głową.

  - Dzień dobry. Czy może pani coś wie o pracy  przy straganie z owocami  i warzywami? Gdzie i do kogo mam się zwracać? Ktoś dał ogłoszenie na stronie internetowej ale nie napisał gdzie się wstawić. Żadnego numeru telefonu... - zignorowała pytanie kobiety i od razu przeszła do sedna sprawy, z którą przyszła. W duchu obiecała sobie, że przyjdzie kiedyś dotrzymać jej towarzystwa. W końcu jeden dzień może poświęcić na plotki z miłą ekspedientką.

  - Jak masz na imię drogie dziecko?

  - Matylda.

  - Matyldziu droga jesteś w dobrym miejscu i o dobrym czasie. - zniknęła w ciemnościach zaplecza. Matylda usłyszała donośny męski głos a po chwili miała przyjemność poznać jego właściciela.

  - Witam panienkę. - postawny mężczyzna znalazł się obok kobiety, ujął jej dłoń i pocałował – Czyżbyś była zainteresowana pracą? - oparł się o ladę.

  - Dokładnie. Od kiedy mogłabym zacząć?

  - No proszę, ale szybka. Turczyk jestem. - podał dziewczynie dłoń i ukłonił się tak, jak na dostojnego pana przystało. Oparł dłonie o blat i kontynuował. - Waldek stoisko rozłoży jutro o ósmej, będzie czynne do siedemnastej codziennie łącznie z sobotą. Niedziela wolna. Co roku o tej porze rozkładamy. Teraz sezon turystyczny w pełni, owoce świeże dowozimy więc i branie będzie.

  - Wystarczy jak przyjdę jutro o siódmej?

  - A gdzieżby tam! Wyśpij się Matyldziu, wyśpij i o siódmej pięćdziesiąt wystarczy. Waldek tu wszystko przygotuje, koszyczki z truskawkami poustawia to nie musisz się o nic martwić. Szanowne panie z Koła Gospodyń na pewno z chęcią dotrzymają ci towarzystwa. - puścił oczko do podekscytowanej dziewczyny.

  Odkąd podjęła pracę, dni stały się jeszcze ciekawsze. Wstawała rano, parzyła kawę, ze smakiem zjadała kupioną dzień wcześniej drożdżówkę, chwytała torbę i wybiegała z domu. Codziennie przed  południem zjawiał się Waldek zawsze z uśmiechem szedł w jej stronę. Tak też było tej pięknej słonecznej soboty. Matylda zauważyła go wychodzącego ze sklepu pani Lidii, zapewne, gdy wchodził otaczał ją wianuszek  klientek ponieważ nie zauważyła jego powolnego kroku i uśmiechu rozjaśniającego twarz. Ubrany w krótkie spodenki w niebieską krateczkę oraz biały T-shirt, prezentował się wyśmienicie.

  - Hej. Przed piętnastoma minutami miałaś tutaj niezłe oblężenie. - zauważył podbierając dorodną truskawkę z drewnianego koszyczka.

  - Cześć. Nie podjadaj. - zwróciła mu uwagę. „A niech je, jedna truskawka...” pomyślała nagle przyglądając się mu z uśmiechem. - Przed chwilą było oblężenie a teraz cisza, spokój. Nie podjadaj, mówię! - skarciła go, gdy wziął jeszcze jeden owoc.

  - Przecież i tak wiem, że masz do mnie słabość. Choćbym wziął cały koszyczek, nic byś nie powiedziała. - obszedł stół dookoła po czym przykucnął przy niej. - Nie, nie czytam ci w myślach. Wywnioskowałem to z twojego spojrzenia. - delikatnie ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. - Jesteś śliczna, naturalna, zawsze roześmiana...

  Poczuła jak serce podskakuje w jej piersi. Pod wpływem chwili pochyliła się i dotknęła gorących, miękkich ust Waldka. Pocałunek trwał kilka sekund ale tyle wystarczyło, by pomiędzy nimi  wytworzyła się niezwykła więź. „Kobiety są dziwne, najpierw nie chcą a później wystarczy codzienna obecność mężczyzny, jego zainteresowanie by wszystko mogło się zmienić” stwierdziła w duchu.

  - Dzień dobry, poproszę dwa koszyczki truskawek. Malowany ten dzień, wiele dobrego się dziś zacznie, nowego i pięknego. -  usłyszawszy kobiecy głos, Waldek natychmiast wstał. Obserwował szybkie ruchy Matyldy uśmiechając się pod nosem.

  - Pani Majerczykowa a co pani tak wcześnie dziś? - zapytał podbierając winogrono leżące w cieniu  za stołem. Kobieta podała Matyldzie wyliczone pieniądze.

  - Mój wstał skoro świt, hałasu narobił a jak się starej babie przerwie spanie, to już nic ino wstawać. Idę do Lidki poplotkować trochę a później coś trza ugotować. Wieczorem dzieci się zjadą. Trzymajcie się.

  - Do widzenia. - powiedzieli oboje. Odprowadzili staruszkę wzrokiem a gdy zniknęła za drzwiami sklepu, Waldek znów chwycił dłoń dziewczyny.

  „Im bardziej przed czymś się bronimy, tym szybciej nas to dopada”. Tak było również z Matyldą. Malownicze nabrało jeszcze więcej barw, słońce zaczęło świecić jaśniej, ptaki śpiewały tuż nad jej głową a w sercu dziewczyny zapanował tak długo wyczekiwany spokój.

  W pierwszą niedzielę lipca późną porą ktoś zapukał do drzwi małej chatki na skraju lasu. Waldek posłał zdziwione spojrzenie w stronę narzucającej na siebie szlafrok kobiety.

  - Kogo to u licha niesie w niedzielę o tej godzinie?! - zirytował się. Pospiesznie zaścielił łóżko i zbiegł na dół.

  - Dobry wieczór córeczko. - radosny głos mamy zaniepokoił Matyldę. Szczelniej otuliła się szlafrokiem po czym zerknęła na zdezorientowanego Waldka. -  Nie odzywasz się i nie odzywasz, nawet nie odbierasz, gdy dzwonię, że postanowiłam wpaść zobaczyć co u ciebie ale jak widzę radzisz sobie, oj radzisz. - Renata zmierzyła wzrokiem postać mężczyzny, o dziwo, z miłym uśmiechem.

  - Cześć mamo. Wejdź dalej, zapraszam. - posłała zmęczone spojrzenie Waldkowi.

  Mężczyzna pożegnał się szybko i wyszedł z przepełnionej zapachem bzu chatki. Szedł powoli poprzez las. Zapadł już zmrok, powietrze było chłodne. Dochodził do niego śpiew koników polnych ukrytych w wysokiej trawie. Dziękował Opatrzności, że idąc za głosem intuicji ubrał długie spodnie, które teraz chroniły go przed pokrzywami rozrastającymi się po całej długości ścieżki. Dotarłszy do domu, przemknął przez ciemny korytarz, cicho otworzył drzwi i nie ściągając butów, ułożył się na łóżku. Zerknął na zegarek stojący na nocnej szafce, wskazywał dwudziestą trzecią trzydzieści...

  - Czy nie rozumiesz, że nie chcę wracać do miasta? Po co? Pracę tutaj znalazłam, dom jest w dobrym stanie tak, że nawet zimę w nim przetrwam. - rozejrzała się po mieszkaniu, z uśmiechem poklepała solidny blat kuchennego stołu. - Na prawdę jest mi tutaj dobrze.

  - Świetnie córeczko, bardzo się cieszę, że ci się układa. - Matylda nie wierzyła własnym uszom. - Nie przyjechałam prosić cię o pożyczkę, chciałam zobaczyć moją córkę. Tęskniłam za tobą.

  Dziewczyna miała ochotę powiedzieć co naprawdę czuje i że nie wierzy w żadne słowo matki. Odkąd pamiętała zawsze była tą najgorszą, znikała na całe wieczory, szwendała się po barach z koleżankami w poszukiwaniu przygód. Do domu wracała zawsze trzeźwa, nie dała się nigdy namówić na choćby lampkę wina. Nie pamiętała żadnych miłych rozmów z mamą, kiedy był jeszcze tata, to on łagodził ich kłótnie....

  - Jest już późno, pościelę ci w sypialni. - powiedziała odnosząc puste kubki do zlewu. Jedno musiała przyznać, nie potrafiła rozmawiać z mamą normalnie. Krzyczeć i bronić swoich racji nauczyło ją życie bardzo szybko, tylko czy teraz, gdy Renata pokazała wreszcie ludzką twarz, Matylda zdoła zmienić nastawienie?

  - Mogę spać na kanapie. - rzuciła matka wstając od stołu. - Ślicznie tu  urządziłaś.

  - Nic nie zmieniałam, jest tak, jak było za czasów babci. - pierwszą uwagę mamy puściła wolno, wiedziała bowiem, że gdyby spała na kanapie, na drugi dzień nie mogłaby się ruszać. Kręgosłup od dawna dawał jej we znaki.

  Gdy Matylda zamknęła drzwi wielkiej sypialni, zeszła na dół, położyła się na kanapie i w tym momencie pomyślała o Waldku, który wyszedł tak nagle. Jutro na pewno zobaczą się przy straganie...

  - Dzień dobry mojej pani. Proszę to dla ciebie. - od rana Matylda trwała wiernie przy swoim stole, na którym dzisiaj królowały borówki a pod nim w dużych koszach wylegiwały się znalezione w niedzielę grzyby. Dzień był mglisty i wilgotny lecz chmury zbierające się nad Malowniczym, nie zwiastowały deszczu. Wraz z mamą wstały skoro świt i delektując się świeżo zaparzoną herbatą, rozmawiały. Była to szczera wymiana zdań. Renata miała nadzieję na przekonanie córki, że pragnie poprawy stosunków między nimi, lecz wiedziała jak uparta jest Matylda. Była gotowa na wszystko, byle relacje były takie jakie być powinny. Teraz przed dziewczyną stanął rozpromieniony Waldek z jedną dużą stokrotką w ręku, którą od razu jej podał. - Wyspany, wypoczęty ale bardzo stęskniony. - przykucnął obok.

  - Nawet nie podziękowałam ci za wczorajszy wieczór tak szybko i niepostrzeżenie wyszedłeś. - rzekła patrząc na Waldka smutnym wzrokiem.

  - I z tego powodu jest ci smutno? Nie przesadzaj! - zawahał się na moment lecz w końcu dotknął jej dłoni i uśmiechnął się ciepło. - Co się dzieje?

  Nie zdążyła wypowiedzieć słowa ponieważ w jednej chwili przed nią utworzyła się długa kolejka. Kobiety z zmęczonymi twarzami wybierały produkty. Matylda szybko obsłużyła klientki i usiadła na białym, plastikowym krześle.

  - Nie rozumiem skąd to nagłe zainteresowanie mamy? Ni stąd ni zowąd zaczyna się o mnie troszczyć, pytać jak się mam, jak się czuję. Wiem, że jeden wieczór spędzony z nią bez kłótni nie znaczy, że tak będzie zawsze ale ona naprawdę się stara! - podniosła głos wpatrując się w ich splecione dłonie. - Gdyby relacje między nami były  takie, jakie być powinny, pomyślałabym, że po prostu zatęskniła. Praca, dom, praca, dom a w tym domu ust nie ma do kogo otworzyć. - wbiła wzrok w otwarte drzwi sklepu pani Lidii i  westchnęła głośno.

  - Następne dni wszystko wyjaśnią, zobaczysz. Tak sobie pomyślałem, jeśli byś miała ochotę, to w następny weekend moglibyśmy polecieć na trzy dni do Włoch. Wiem, wiem – zaoponował widząc jej zdezorientowany wyraz twarzy. - Musisz się zastanowić, pomyśleć i dopiero wtedy dasz mi odpowiedź.

  - Dokładnie, ale wiesz co? Nie jest to najlepszy pomysł, przynajmniej teraz. Mama, praca jeszcze Koło Gospodyń, które ostatnimi czasy bardzo zaniedbałam.

  - W takim wypadku... co się odwlecze to nie uciecze. - uśmiechnął się pokazując idealnie proste i białe zęby po czym pocałował Matyldę.

  - Pod koniec lipca, jeśli byś chciał, to możemy pojechać.

  - Najdroższa, polecimy kiedy zechcesz. - odrzekł spokojnym tonem.

  I tak mijały kolejne dni, przyjaźń z Waldkiem niespodziewanie zmieniła się w miłość a dawne rany na sercu zagoiły się w szybkim tempie. Renata krok po kroku odzyskuje zaufanie córki, które kiedyś bezpodstawnie zdeptała. Skończywszy sezonową pracę przy owocach, Matylda została zatrudniona na stałe w sklepie pani Lidii. Koło Gospodyń Wiejskich, któremu dziewczyna tak wiele zawdzięczała, teraz była zmuszona opuścić i w całości poświęcić się pracy. Na wycieczkę do Włoch polecieli dopiero we wrześniu. Podczas jednego ze spacerów po Placu Świętego Piotra, Waldek oświadczył się Matyldzie i zaraz po powrocie ustalili datę ślubu.

  - Pamiętam jak dziś był słoneczny majowy dzień, rozkoszowałam się ciszą, spokojem i nie miałam ochoty na towarzyskie pogawędki, tym bardziej z nieznajomymi. Byłam pewna, że na Malowniczym rynku nic mi nie grozi aż tu nagle zjawia się on. Niski, szczupły, niebieskooki mężczyzna. Przecież nienawidziłam niebieskookich facetów. Kurde – myślę sobie – czy naprawdę nie mógł pójść dalej do baru, upić się, przecież to taka normalna reakcja u  mężczyzn: dostałem kosza to idę zapić smutki no ale nie. Zaprzeczenie mojego ideału! - krzyczało we mnie  wszystko. Zaczęliśmy rozmawiać... i tak rozmawiamy do dziś. - niespodziewanie zakończyła swój wywód Matylda malując paznokcie przeddzień swojego ślubu. Siedziała w kuchni wdychając niesamowity zapach polnych kwiatów stojących w wazonie. Wieczór panieński spędzała z mamą. Waldek miał zjawić się dopiero rano, miały czas na ostatnie przygotowania.

  - Twoim ideałem był Franek. Latałaś za nim wszędzie ale to nie była prawdziwa miłość. Ona jest wtedy, gdy nie wiesz dlaczego kochasz, wtedy, kiedy czujesz, że pomimo złych humorów, pomimo tego, że druga połowa często doprowadza cię do szewskiej pasji nie wyobrażasz sobie koło siebie nikogo innego. Miłość znajdzie drogę tam, gdzie nie ma nawet ścieżki a w tym przypadku naprawdę tak jest. Przecież gdyby nie przyszedł nadal byłabyś sama. Boski plan jest w trakcie realizacji... - powiedziała Renata uśmiechając się do córki.

  Podniosły do połowy pełne kieliszki.

  - Za miłość. - rzekła mama z łzami szczęścia w oczach.

  - Za niespodziewane uczucie. Oby nigdy nie zgasło.

Ann Margaret

S T A R Y   M Ł Y N

- Dlaczego mnie tu przywiozłaś? Po co? Ja niczego nie poznaję, przecież nigdy tu nie byłam. Dokąd prowadzi ta uliczka? A ten rynek? Spójrz, te domki jakby poprzyklejane do siebie... . Malownicze... dziwna nazwa. Chociaż, do tych domków nawet pasuje... bo one są jakby namalowane.
Po co prowadzisz mnie do piekarni? Nie, nie wejdę. Nie będę z siebie robić wariatki. Zostaw mnie... .
Dokąd idę? Tam. Tamtą uliczką pójdę. Nie wiem dlaczego. Bo tak... .
O, spójrz... rzeczka. Jaka piękna... . Idę wzdłuż niej... . Zakole. Młyn... Dlaczego on jest taki, jakby się palił?

* * *

- Ten młyn właściwie od zawsze należał do naszej rodziny. Nasz dziadek go unowocześnił, rozbudował. Tu mieszkał razem z babcią aż do śmierci. I oczywiście nasz tata tu był, a potem jak się ożenił to i nasza mama tu zamieszkała.
- Dlaczego ja nic nie poznaję?
- Zaraz Ci wszystko opowiem. Powoli, siostrzyczko. Tu mieszkaliśmy we czworo. Nasi rodzice i my. Tato był znany w okolicy. Nic dziwnego, to był jedyny młyn. Wszyscy przywozili do niego ziarno. A tato mełł mąkę.
- A gdzie mieszkaliśmy?
- Przy młynie. Dziadek dobudował mieszkanie, mówiłam Ci. Ewciu, nie przeszkadzaj mi, bo tracę wątek.
- Dobrze, przepraszam. No, mów.
- Kiedy mąka była gotowa, tato wrzucał w workach tę mąkę na wóz i rozwoził. Czasami, jak wyjechał rano, wracał dopiero wieczorem.
- A co było z nami?
- Nami zajmowała się mama. Była najlepszą mamą na świecie. Wiesz, kiedy wyszłam za mąż, czasami żałowałam, że już nie mieszkam z wami. Że nie uczestniczę w waszych rozmowach, we wspólnych wieczorach przy czytaniu. I właściwie nic nie wskazywało, że nagle wszystko się zmieni... .
- Ale co się zmieniło, Julko?
- Widziałaś w rynku piekarnię? Jest tam od niedawna. Może od roku. Przedtem piekarnia była gdzie indziej. Starsze małżeństwo ją prowadziło. On z zawodu piekarz, ona w chwilach wolnych mu pomagała. Pani Wicia była osobą bardzo pogodną i uczynną. Miała nietypową pasję: tkała dywany. W starym garażu jej mąż urządził dla niej warsztat, tam pracowała.
Często chodziłaś do niej i przypatrywałaś się, jak spod zręcznych palców wychodziły piękne wzory. Czasami nawet dopuszczała Cię do krosna.
Wiesz, że najczęściej biegłaś do pani Wici, kiedy miałaś jakieś swoje smuteczki.
- No dobrze, Julko, ale co to wszystko ma wspólnego z moją amnezją?
- Nieco ponad rok temu w Malowniczem, w rynku powstała nowa piekarnia. Należała do przedsiębiorcy, który miał już kilka piekarni w okolicy. Na dobry początek pan Stefan, bo tak miał na imię nowy piekarz, urządził na rynku powitalną zabawę. Zaprosił wszystkich mieszkańców. To był koniec czerwca. Pogoda była piękna, ciepło, dzień był jeszcze długi. Rozstawiono długie stoły, postawiono ławy do siedzenia. Na środku rynku zbudowano estradę dla orkiestry i miejsce do tańczenia. Powieszono papierowe, kolorowe lampiony. Było przepięknie. Muzycy porywali do tańca. Tańczyli i starsi i młodzi.
Na stołach poustawiane były ogromne tace z całym mnóstwem przeróżnych mikroskopijnych kanapeczek. Z boku stały beczki z piwem. Piwo nalewał sam pan Stefan. A czasami zastępował go jego syn.
Pan Stefan wtedy chodził między stołami, przysiadał się do biesiadników, rozmawiał, dbał o to aby wszyscy jedli i pili.
- A nie tańczył?
- Tańczył, tańczył... .
- Dlaczego milczysz Julciu?
- Nie, nie... . Już opowiadam ci dalej... .
- Masz jakąś dziwną minę.
- Nasi rodzice też byli wtedy tego wieczoru na rynku. Tato jak zwykle, nie tańczył. Wiesz... ach, może nie pamiętasz... przepraszam... tato nie lubi tańczyć. To mama zawsze uwielbia... zresztą na pewno jeszcze nie raz się o tym przekonasz... .
- A z kim mam tańczyła?
- No właśnie... . Pan Stefan przez cały wieczór właściwie tańczył tylko z nią. Wciąż tylko ją prosił do tańca. Tańczyli... jakby wpatrzeni w siebie... aż trochę byłam zazdrosna o mamę.
- A my tam też byłyśmy?
- Tak. Ty zostałaś z rodzicami dłużej, ja musiałam wracać do mojego domu wcześniej. Piotruś został wprawdzie z nianią, ale był przeziębiony, marudny. Nie chciałam go zostawiać długo beze mnie.
- A co na to nasz tato?
- Tato był zajęty rozmową ze znajomymi. Od czasu do czasu tylko spoglądał jak mama wirowała w tańcu, po czym wracał do swoich spraw.
- I co było dalej?
- Pan Stefan oczywiście nawiązał współpracę z naszym tatą. Dziwna była ta współpraca. Pan Stefan sam przyjeżdżał po mąkę do młyna, często też niby bez powodu przywoził świeże pieczywo. A najczęściej wtedy, kiedy mama była sama w domu. I tak było przez kilka długich miesięcy... .
Wiosną tego roku, jak zwykle przyjechałam z Piotrusiem do was. Na Wielkanoc. Po świętach zostałam jeszcze, nie chciało mi się wracać do domu, Zbyszek, mój mąż był na kontrakcie w Szwecji.
Wracałam z miasteczka z zakupami, korzystając z okazji, że Piotruś ma poobiednią drzemkę i... usłyszałam rozmowę. Nie powinnam była jej podsłuchiwać...
Pan Stefan mówił głośno:
- Musisz ich w końcu zostawić. Po co ci ten nieudacznik i ta drewniana rudera? Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Kocham cię. Nie mogę bez ciebie żyć.
Wtedy pierwszy raz słyszałam podniesiony głos mamy:
- Nie kocham cię. Nie zostawię ani męża ani dzieci. Ani, jak mówisz, tej rudery. Tu jest moje miejsce. Tu jestem szczęśliwa. Zostaw mnie nareszcie w spokoju.
I on:
- Nie zostawię cię. Będziesz moja, tylko moja. Jesteśmy sobie przeznaczeni.
I mama:
- Co ty sobie ubzdurałeś? Tych kilka pocałunków? Jaka byłam głupia, że pozwoliłam... . Jak śmiesz niszczyć moje życie? Moje i moich bliskich?
A on:
- Teraz ja jestem ci najbliższy. Odkąd cię zobaczyłem, wtedy, na rynku w tej niebieskiej sukience... wiedziałem, że musisz być moja. Tylko moja.
I znowu mama:
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Idź stąd i nie pokazuj się więcej. Zostaw nas... proszę, zostaw nas w spokoju.
I wtedy on powiedział coś, co zmroziło mi krew w żyłach:
- Dobrze. Ale ja tu wrócę. Zniszczę was, po stokroć zniszczę was.
I wybiegł z domu. Nie zauważył mnie stojącej w progu. Mama stała przodem do okna, była roztrzęsiona... .
Nie powiedziałam jej, że słyszałam rozmowę. Zaraz zresztą Piotruś się obudził, musiałam zając się przygotowaniem dla niego podwieczorku.
Pan Stefan więcej się nie pokazał.
Minęło kilka tygodni. Czas mijał spokojnie, tato rozwoził mąkę, również do piekarni pana Stefana. Mama jak zwykle zajmowała się domem.
Któregoś wieczoru przyszła straszna burza. Pioruny błyskały dosłownie co chwilę. Wydawało nam się, że świat się kończy...
- Julciu, wejdźmy do młyna.
- Tak, oczywiście. Długo tu nie byłaś. Może najwyższy czas, żebyś weszła... .
- Julciu, spójrz... . Ten stół, to krzesło... . Julciu... dywan... dywan... mój dywanik... pawie... tkałam go u Wici... mój pierwszy dywanik...
- Ewciu, usiądź... ty cała drżysz... tu, na tym krześle, usiądź...
- Julciu, pamiętam... to na tym krześle siedziałam, kiedy w oknie zobaczyłam ogromne języki ognia... . Tak... najpierw była błyskawica, nie, cała seria błyskawic, potem huk a potem... ten ogień... wołaliście mnie, ale ja musiałam przecież zabrać ten dywanik... mój pierwszy dywanik...
- Ewa, przypomniałaś sobie.... przypomniałaś...!
- Tak, pamiętam, pamiętam, że wyrwałam spod komody jeszcze ten dywanik, a potem... a potem... już nie wiem...
- A potem straciłaś przytomność. Tato wyciągnął cię z domu, byłaś poparzona. Długo dochodziłaś do siebie. No i ta utrata pamięci...
- Julka, gdzie są rodzice? Czy im się nic nie stało?
- Nie, nie... są w sanatorium. Jutro wracają. Uspokój się. Już dobrze, już teraz wszystko będzie dobrze...
- Skąd wziął się ten ogień? Julka! Czy to był piorun czy... ktoś podpalił? Julka! Co z panem Stefanem?
- Nie wiadomo, skąd był ogień. Niczego nikomu nie udowodniono... . Pan Stefan wyjechał. Już nie prowadzi tej piekarni.
- To dlaczego chciałaś, żebym tam z tobą poszła?
- Chciałam cię zaprosić na ciastko. Piekarnię prowadzi teraz młody, bardzo sympatyczny pan Łukasz. 

Wanda Sewioł


ŻYCIOWY TEST
Spakowałam plecak na jutrzejszą wycieczkę i odstawiłam do przedpokoju.
Było około dwudziestej drugiej, kiedy zadzwonił telefon. Kto o tej porze może dzwonić? – pomyślałam.
- Halo... Jagusia? – mówi mama – usłyszałam w słuchawce.
- Cześć mamo. Co ty jeszcze nie śpisz? Stało się coś? Zapytałam zaniepokojona.
- E tam, co się miało stać. Dzwonię tylko, by zapytać o której wyjeżdżacie? powiedziała
- Wyruszamy jutro o siódmej rano – odpowiedziałam.
- Uważaj na siebie córeczko, tak się martwię...
- Mamuś, już nie jestem małą dziewczynką, hi, hi. Czy ty zawsze musisz przeżywać każdy mój wyjazd? Niedługo wychodzę za mąż. Daj spokój.
- Ale powiedz mi dziecko, czy nie ma innych ciekawszych i piękniejszych miejsc w Polsce? Dlaczego akurat te góry? Co tam takiego fascynującego?
- Tak ustaliliśmy z Rafałem – proszę cię nie martw się na zapas. To on wymyślił  tą wycieczkę, jako dodatek do zaręczynowego pierścionka, więc nie ma o czym mówić. Jedziemy w góry.
Mama jeszcze próbowała mnie odwieść od  tego pomysłu, ale w końcu skapitulowała.
Dlaczego jej wtedy nie posłuchałam?

Ten wyjazd planowaliśmy z Rafałem od paru tygodni, ale pogoda płatała nam figle i wciąż był odkładany na kolejny weekend. Już od środy zapowiadali ocieplenie i zdecydowaliśmy, że jedziemy w sobotę.
Celem naszej wycieczki były Góry Stołowe. Zawsze chciałam zwiedzić sławny i często odwiedzany przez turystów górski labirynt, czyli Błędne Skały.
Wstałam już o piątej rano, bo musiałam zrobić kanapki na drogę. Rafał jak zwykle spał do ostatniej chwili. Zjadł w pośpiechu śniadanie i  dopijając kawę na stojąco, powiedział.
- Jadzia, schodzę do samochodu. Pospiesz się, bo potem będą korki na drodze.
- Idź już – machnęłam ręką -  muszę jeszcze wszystko posprawdzać – mruknęłam pod nosem, zastanawiając się czy o czymś nie zapomnieliśmy.
- Rafał! Wziąłeś latarkę?
- A po co? Mamy komórki, hi, hi, przecież będziemy nocować  w schronisku – zawołał wsiadając do windy.
Nie zwracając uwagi na jego słowa upchałam do plecaka starą latarkę, którą kiedyś podarował mi tata, jak wyjeżdżałam na swój pierwszy obóz harcerski.
- To co? Pierwsza prowadzisz? - Zapytał ziewając.
- A mam jakieś wyjście? - Odparłam, widząc jak szuka sobie wygodnej pozycji do drzemania.
- Zapomnij!! Wrzasnęłam mu do ucha. Potrzebuję pilota, a nie tylko pasażera – dodałam już nieco ciszej i walnęłam go przewodnikiem po głowie.
- No dobra już. Odpalaj marudo.
Tak prawdę mówiąc to nie mogłam się na niego gniewać, bo siedział do późnej nocy nad jakimś projektem, który musiał przesłać jeszcze przed urlopem.
 Na szczęście wyjechaliśmy z miasta bez większych problemów. Włączyłam radio i spojrzałam na swojego chłopaka,  który spał sobie smacznie z przewodnikiem po Sudetach, w ręku.
Byliśmy w połowie drogi, kiedy mój narzeczony nareszcie otworzył oczy.
- Oj.... mieliśmy się zmienić. Dlaczego mnie nie obudziłaś?
- Bo nie było takiej potrzeby. Ale już nie śpij, tylko oglądaj widoki.
 Do Radkowa jechaliśmy drogą stu zakrętów, która pięła się pośród lasów i skalnych bloków. Dopiero kiedy zbliżaliśmy się do celu, pojawiały się co jakiś czas pojedyncze zabudowania.
- Wiesz... chciałabym zatrzymać się na chwilkę w Malowniczem, bo mam tam coś do załatwienia – zwróciłam się do Rafała.
- Tak? A co tam chcesz załatwić? Zapytał przecierając oczy.
- Pamiętasz Ewę ? No wiesz... tę moją koleżankę z pracy.
- Mówisz o tej co urodziła dziecko w wieku czterdziestu lat?
- Dokładnie o tej mówię. Wyobraź sobie, że w ubiegłym roku, właśnie w tym miasteczku spędziła z mężem urlop. Wybrała to miejsce na letni odpoczynek, bo ktoś jej powiedział, że tam dzieją się cuda.
- Cuda? No dobrze kochanie. Ale zmierzaj do sedna sprawy – powiedział Rafał, patrząc na mnie z wielkim zainteresowaniem.
- Chwileczkę - zaraz do tego dojdę – uspokoiłam chłopaka. No więc.... Ewa leczyła się wiele lat na bezpłodność, tak przynajmniej twierdzili lekarze i już miała się poddać, nawet zaczęła rozglądać się za adopcją, kiedy ktoś jej powiedział o starym kościele w Malowniczem.
- Kochanie, ale co ma do tego ten kościół? Zapytał Rafał.
- Nikt nie wie dokładnie w czym tkwi jego tajemnica, ale Ewa wyprosiła tam swoją Marysię. Dlatego obiecałam jej, że jak będę w tych stronach, zapalę w tym kościele świeczkę w podzięce.
- A... To ta misja ? No dobrze. Zatrzymamy się tam i zrobimy przy okazji jakieś drobne zakupy – powiedział. Ale wracając do naszej wyprawy postanowiłem, że przez Błędne Skały pójdziemy bez przewodnika. Nie mam zamiaru słuchać poleceń, które na co dzień słyszę w pracy i spieszyć się, bo on ma jeszcze parę rundek – wyjawił Rafał.
- A.... niby jak chcesz to zrobić? Zapytałam zaskoczona jego pomysłem. Przecież tam trzeba kupić bilety, a poza tym  nikt nas nie wpuści bez przewodnika.
- Zostaw to mnie kochana. Coś wymyślę – powiedział głaszcząc mnie po dłoni.
- Pięknie prezentuje się ten pierścionek na twojej rączce, ma się ten gust.
I miał rację. Zaręczynowy pierścionek był wyjątkowo piękny. W delikatnej, złotej oprawie, pysznił się pokaźny diamencik. Rafał na jego zakup przeznaczył wszystkie swoje oszczędności jakie zdołał uzbierać z korepetycji z historii, których udzielał przyszłym maturzystom.
Byliśmy świeżo po zaręczynach i ten wyjazd był dodatkiem do pierścionka. Taką właśnie niespodziankę, przygotował mój chłopak.
- O tak, masz naprawdę dobry gust Rafalku – powiedziałam całując go w policzek.
Droga do Radkowa, to niepowtarzalne przeżycie. Byłam zachwycona szosą stu zakrętów, która wspinała się miedzy masywnymi górami i gęstym lasem. Prawie na każdym wirażu ściskałam ze strachu kierownicę.
- Przestań się już kokosić i oglądaj przepiękne widoki – powiedziałam do Rafała szturchając go w ramię.
- Przecież oglądam – spojrzał na mnie spod wpółprzymkniętych powiek.
- Ech...trzeba było zostać w domu. Bo widzę, że i tak nic nie wyniesiesz z tej wycieczki  - stwierdziłam trochę zawiedziona.
- No dobra, przestań się już boczyć. Napiję się kawy i zaraz mi przejdzie – oznajmił, nalewają do kubka aromatyczny napój.
Po około godzinie dotarliśmy na miejsce.  Bez problemu zaparkowałam samochód.
- Spójrz jak tu pięknie – zwróciłam się do swojego chłopaka.
- No.... i tak cicho – Stwierdził Rafał.
Faktyczne panowała tu wyjątkowa cisza i  niezwykła atmosfera. Miasteczko usytuowane w górach, które wyglądem przypominały postaci z rozłożonymi kamiennymi ramionami, już na wstępie zawładnęło moim sercem. Masywne posągi w swych ludzkich pozach, wyglądały tak, jakby chciały chronić w  swych silnych objęciach to malownicze miejsce, niczym troskliwa matka tuląca do siebie malutkie dziecko.
Snuliśmy się po wąskich uliczkach Malowniczego, zapominając zupełnie o celu naszej wyprawy.
- O!! Tam  jest ten kościół – powiedziałam do chłopaka i przyspieszyłam kroku.
Weszliśmy do środka. W starej świątyni panował półmrok. Usiedliśmy w jednej z zabytkowych ławek i w zupełnej ciszy poddaliśmy się rozmyślaniom. Każde z nas miało jakieś swoje osobiste prośby.
Prawie na palcach, cichutko podeszłam do zabytkowego obrazu przedstawiającego Matkę Boską i zapaliłam dwie świeczki. Jedną za małą Marysię, a drugą za nasz związek.
- Wychodzimy – szepnęłam do Rafała.
- No, teraz możemy kontynuować już naszą podróż przedślubną – powiedziałam, kiedy byliśmy na zewnątrz.
Po dokonaniu drobnych zakupów w przydrożnym sklepiku, wróciliśmy do samochodu i po kilkunastu minutach dojechaliśmy w końcu do Radkowa.
- Zaparkuję tu w cieniu – powiedziałam do Rafała, kierując samochód na miejsce tuż przy rozłożystym Dębie.
Wypakowaliśmy plecaki z bagażnika i ruszyliśmy na podbój Błędnych skał.
Na miejscu stwierdziłam, że pomysł mojego chłopaka okazał się chybiony. Wejście do labiryntu, było pilnie strzeżone.
- I jak sobie to wyobrażasz? Zapytałam. Tu się nawet mysz nie przeciśnie, niezauważona.
Ale na okazję nie musieliśmy długo czekać. Przed wejściem zrobiło się zamieszanie. Starsza kobieta prosiła przewodnika o chwilę zwłoki, bo jej partner się spóźniał. Reszta zwiedzających głośno protestowała, że nie będą czekać na jakiegoś marudera. Przewodnik tymczasem wyszedł na chwilę do budynku przed wejściem, a turyści w tym czasie rozproszyli się po terenie.
- Teraz! Zawołał Rafał.
Wykorzystując nieuwagę zdezorientowanych wycieczkowiczów,przemknęliśmy się niepostrzeżenie i już po chwili byliśmy na szlaku.
- Jadzia – musimy przyspieszyć kroku, bo zaraz nadejdzie ta stonka i nie mogą nas tu zobaczyć – powiedział Rafał.
Prawie biegliśmy pokonując kręte korytarze. Przyznam, że nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Nie o takie zwiedzanie mi chodziło. Ale Rafał szybko mnie uspokoił.
- Jaga, mamy mnóstwo czasu i obiecuję ci, że nie ominiemy żadnego miejsca. Tylko musimy zejść trochę ze szlaku, żeby nas nie zauważyli. Potem już spokojnie możemy sobie spacerować – wyjaśnił.
Z oddali usłyszeliśmy głosy zbliżających się turystów. Przewodnik używając mikrofonu, wyjaśniał turystom historię górskiego labiryntu.
Przycupnęliśmy cicho w wąskiej szczelinie i kiedy wycieczka przeszła,  nareszcie mogliśmy spokojnie realizować nasz plan zwiedzania.
- No dobra – powiedziałam, zatrzymując się przed jedną ze skał, która wyglądała jak kurza stopa. A jak wytłumaczysz w schronisku, kiedy tam już dojdziemy, że niby co? Przyfrunęliśmy? Przecież się zorientują, że nie byliśmy z grupą, nie kupiliśmy biletów. Ech... te twoje pomysły – dodałam machając ręką.
- Przestań tragizować. Miejsce w schronisku zamówiłem przez Internet, tam jest mnóstwo turystów. Czy myślisz, że ktoś nas wyłowi z tego tłumu. Przestań już marudzić, tylko stań pod tą śmieszną skałą póki świeci słońce, to cyknę ci fotkę.
Byłam zauroczona tym miejscem. Droga do schroniska, prowadziła przez urokliwe wąwozy, a  skały w bajecznych formach, zachęcały do robienia zdjęć. Czyste górskie powietrze i panująca tam cisza działały kojąco na skołatane nerwy.
Z szerokich krętych ścieżek przechodziliśmy w ciasne, wąskie tunele, gdzie nie było możliwości ominięcia się z kimś nadchodzącym z przeciwka.
Staraliśmy się nie zbaczać z trasy i pokonywać labirynt skalny, według oznaczeń. Po kilkunastu minutach poczułam zmęczenie.
Rafał parł do przodu i co chwilę mnie poganiał.
- No co się tak grzebiesz? Zapytał kiedy podeszłam do niego.
- A tobie gdzie się spieszy? Idź dalej, ja cię i tak dogonię – powiedziałam poirytowana.
- Dobrze - tylko trzymaj się trasy – odparł i zniknął za kolejnym zakrętem.
Postanowiłam trochę odpocząć, więc usiadłam na płaskim, jak taboret głazie.
Promienie słoneczne przeciskały się przez rozpadliny, oświetlając górną partię skał, reszta pozostawała w całkowitym cieniu.
Postanowiłam sobie skrócić nieco drogę i przejść przez wąski, skalny korytarzyk. Mój chłopak tam by się nie zmieścił, ale ja byłam na tyle szczupła, że bez problemu się wcisnęłam, ale musiałam walczyć z plecakiem, który co jakiś czas mnie blokował. Na szczęście tunel rozszerzał się i  wyszłam na małą polankę. Tak byłam zaaferowana wyprzedzeniem Rafała, że po drodze, nie zwracałam bacznej uwagi na oznaczenia.
W końcu postanowiłam sobie zrobić przerwę i napić się wody.
Odkręcając butelkę mineralnej z przerażeniem spojrzałam na palec lewej dłoni, gdzie powinien tkwić mój zaręczynowy pierścionek.
- Jezus Maria!! Krzyknęłam na głos. Zgubiłam pierścionek! Boże co ja teraz zrobię? Co powiem Rafałowi? Poderwałam się na równe nogi  i w panice, zaczęłam rozglądać się wkoło za zgubą. Klęcząc na kolanach, przesuwałam palcami ziemię i drobny żwir, ale zguby nigdzie nie było.
Muszę koniecznie wrócić w to samo miejsce, gdzie zboczyłam z trasy – myślałam gorączkowo - ale który to był tunel? Bo okazało się, że z tej polany odchodzą co najmniej cztery takie wąskie ścieżki. Nie byłam w stanie stwierdzić z której strony tu przyszłam. To było jak kubeł zimnej wody. Nie zastanawiając się dłużej zaczęłam wołać Rafała, ale jak na ironię losu odpowiadało mi tylko echo
- Rafał!!!! Gdzie jesteś! Wrzeszczałam ile mi tylko sił starczyło. Hop, hop!!! Słyszy mnie ktoś!
Nikt mnie nie słyszał.
Spanikowana rzuciłam się w pierwsze od lewej strony przejście. Zaraz, zaraz, kobieto, spokojnie – powiedziałam sama do siebie. Pomyśl, przypomnij sobie czasy z harcerstwa..... Tak już wiem... Trzeba zaznaczyć wejście i co jakiś czas zrobić znak na skale, tylko czym?  Kredy przecież nie mam.... Ale... mam szminkę, uf... Odetchnęłam z ulgą.
Drżącymi rękami wyciągnęłam z plecaka kosmetyczkę, w której przed wyjazdem schowałam czerwoną pomadkę do ust. Pamiętam jak Rafał sobie ze mnie drwił, kiedy ją pakowałam. Ale to był już taki mój nawyk. Gdziekolwiek się wybierałam, kosmetyczka musiała być i jak się okazało, przydała się teraz jak znalazł.
- O matko! Jaka ze mnie idiotka! Stuknęłam się palcem w czoło. Wydzieram się tu jak opętana, a w kieszeni mam przecież komórkę.
 Nie!!! Tylko nie to! Wyszeptałam. Ekran w telefonie był czarny. Zapomniałam ją naładować przed wyjazdem.
Siedziałam  na zimnym głazie, z rozładowaną komórką. Zgubiłam pierścionek, nikt nie słyszał mojego wołania. Co mi tylko zostało? Rozpłakać się....
Zapadał zmrok. W którą stronę powinnam się udać? Myślałam. Słońce już zaszło i zrobiło się chłodno. Pocieszałam się, że Rafał, który prawdopodobnie dotarł już dawno na miejsce, zawiadomił kogoś o moim zaginięciu. Teraz pozostało mi tylko czekać.
Z plecaka wyciągnęłam ciepły sweter i butelkę mineralnej, którą kupiłam w ostatniej chwili. Kanapki zapakowałam  Rafałowi, więc o jedzeniu mogłam zapomnieć. Szarość zachodzącego dnia, niczym żałobnym welonem otulała milczące skały, aż zrobiło się całkiem ciemno.
Nigdy tak się nie bałam. Słyszałam bicie własnego serca i cała drżałam. Ciemność wkoło mnie była przerażająca. Wtedy przypomniałam sobie o latarce. Na wyczucie poszukałam jej w kieszeni plecaka. Wszystko w środku było już wilgotne. Żeby tylko ona nie zawilgła, bo to byłoby już za dużo niespodzianek jak dla mnie.
Ale na całe szczęście latarka działała. Oświetliłam miejsce wokół siebie i nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku. Ale cisza była wciąż upiorna. Wtedy przypomniała mi się legenda o tym miejscu.
Dawno temu, w tym właśnie miejscu stała potężna skała, na której zbierali się ludzie, by czcić swoich bogów. Kiedyś przy składaniu ofiary z koźlęcia, pojawił się duch gór. Kapłan namawiał go do przyłączenia się, ale Liczyrzepa stanowczo odmówił, czym naraził się na obelgi ze strony kapłana. Wtedy tupnął ze złości i Skalniak rozpadł się na wiele części, powodując ślepe labirynty, z których nie wszyscy ludzie zdołali się wydostać. Przez jakiś czas to miejsce uznawano za przeklęte.
Że też musiałam to przeczytać przed wycieczką. Moja wyobraźnia zaczęła pracować na najwyższych obrotach. Wydawało mi się, że słyszę wołanie o pomoc, płacz dziecka, wycie wilków. Nie wiedziałam która jest godzina, to było straszne. Próbowałam usnąć, ale sen nie przychodził. Jakiś robal chodził mi po karku. Włożyłam rękę po sweter i z obrzydzeniem wyczułam  coś śliskiego.
Szybko zapaliłam latarkę i zaczęłam wołać o pomoc z nadzieją, że mnie szukają i ten koszmar zaraz się skończy.  Mijały kolejne godziny, tak mi się przynajmniej wydawało. Strach ma tylko wielkie oczy,  dodawałam sobie otuchy. Zaczęłam nucić pierwszą lepszą piosenkę, która akurat przyszła mi do głowy, bo ta cisza doprowadzała mnie do obłędu. Nagle coś poruszyło się tuz za mną. Znieruchomiałam i zacisnęłam ze strachu pięści. To coś przesuwało się wzdłuż mojej nogi. Jeśli to wąż? Nie mogę nawet drgnąć... Wstrzymałam oddech i czekałam co będzie dalej. W tej samej chwili, tuż nad moją głową, rozległ się przeraźliwy pisk, a po chwili, w czarnej otchłani, zobaczyłam dwa błyszczące punkciki. Delikatnie i prawie bezszelestnie zapaliłam latarkę i skierowałam snop światła, w tamtą stronę. Jakiś ptak poderwał się z trzepotem skrzydeł i zniknął w ciemności. Uff... to była chyba sowa? Odetchnęłam z ulgą Oświetliłam miejsce przy nodze, na szczęście nic tam nie było.  Wcisnęłam się głęboko w szczelinę skały. Jakby tego wszystkiego było mało, zerwał się silny wiatr.
- Czyżby duch gór Liczyrzepa znów zamienił się w wiatr, jak kiedyś, gdy porwał pannę Dobrogniewę, ukochaną księcia Mieszka? Może chce się na mnie zemścić, że został wtedy wyprowadzony w pole przez tę pannę i jej ukochanego?  Wsłuchiwałam się w jego szum i miedzy jednym a drugim podmuchem, słyszałam poszczególne słowa.
- Miłość, pierścień, nadzieja, świt.....
To tylko moja wyobraźnia, to strach sprawia, że to słyszę – powtarzałam sobie w duchu. Przecież duchy nie istnieją, to tylko bajki i legendy – próbowałam dodać sobie otuchy. Nareszcie nadszedł zbawienny sen.
Kiedy się przebudziłam, pierwsze promienie słońc, oświetlały dopiero szczyty gór. Wstałam połamana i skostniała z zimna.
- Jestem cała. Cha, cha, zaśmiałam się histerycznie. Chyba nie przypadłam do gustu Liczyrzepie, skoro nie porwał mnie do swojej pieczary.
- Boże ale byłam głodna. Przejrzałam w plecaku wszystkie zakamarki i z radością wysupłałam z  tylnej kieszeni opakowanie gum do żucia. Nie jest źle.
Na rękach miałam ślady po ukąszeniach komarów. Wyciągnęłam z plecaka preparat na insekty i spryskałam swędzące miejsca.
- Dobra, dosyć biadolenia. Czas na poszukanie wyjścia. Nie mam zamiaru spędzić tu kolejnej nocy. Wybrałam pierwsze przejście. Na skale zaznaczyłam szminką krzyżyk i ruszyłam w drogę. Po kilkunastu krokach, zaznaczałam kolejne krzyżyki. Tunel skręcał raz na prawo, raz na lewo. Nareszcie się skończył. Wyszłam na  polanę i wybrałam losowo kolejne przejście. Żeby tylko trafić na tę Kurzą Stopkę, tam już są oznaczenia i dam sobie radę. Z nadzieją weszłam w tunel i przeciskałam się przez jego wąskie przejścia.
Wtedy przyszło pierwsze załamanie. Po drodze zobaczyłam znaki zrobione szminką. Doszło do mojej świadomości, że krążę w miejscu.
Zrezygnowana zawróciłam z drogi,
- Teraz już wiem skąd się wzięła nazwa Błędne Skały. Ogarnęła mnie całkowita bezsilność, na przemian ze złością. I to miał być mój mąż? Cholerny tchórz. Zostawił mnie na łaskę losu. Dlaczego? Chciał się mnie pozbyć?  Może zmienił zdanie w sprawie ślubu i poznał kogoś innego? To niemożliwe? Czy tak postępuje człowiek?  Jedno wiem na pewno, że jak wyjdę z tego cało, nie spojrzę mu nawet w oczy!
Byłam totalnie zmęczona. Wody zostało mi ledwie na dwa łyki.
- Przestań się mazać Jadźka – powiedziałam do siebie. Nie możesz się poddać. Spojrzałam na pozostałe trzy korytarze. Który będzie właściwy? Spróbuję teraz ten z prawej strony polany. Wypiłam resztę wody i z trudem ruszyłam w kolejną drogę. Mam nadzieję, że dobrze idę – myślałam gorączkowo, bo nie widziałam śladów szminki, ale kiedy dotarłam do wyjścia, wpadłam w panikę. Znalazłam się ponownie na tej samej polanie.
- Hop, hop!! Krzyczałam ostatkiem sił.  Czy ktoś mnie słyszy?
Pomoc nadal nie nadchodziła. Z tego przerażenia, zaczynałam mieć omamy. Wydawało mi się jakby te milczące skały szyderczo się do mnie uśmiechały, a wiatr szeptał złowieszczo – zostaniesz tu na wieeeeki...
Podjęłam kolejną próbę. Zostały mi jeszcze tylko dwa przejścia, dam radę.
Wybrałam jedno z nich i pełna nadziei, przedzierałam się z trudem, kalecząc, łokcie i ramiona o wystające krawędzie skał.
Słońce wzeszło już wysoko na niebie, a jego promienie delikatnie ślizgały się po  zboczach gór. Byłam już w połowie drogi, kiedy nagle w oddali na zielonym mchu zauważyłam coś błyszczącego. Przyspieszyłam kroku i gdy dotarłam do tego miejsca, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Na zielonej kępce leżał mój zaręczynowy pierścionek.
Upadłam na kolana i jak małe dziecko rozbeczałam się na dobre. Nasunęłam pierścionek na palec i nie zwlekając, prawie biegnąc, pokonałam wreszcie właściwy wąwóz.
Hura!! Krzyknęłam ostatkiem sił. Moim oczom ukazała się skała, przy której Rafał zrobił mi zdjęcie.
A jednak pomógł mi duch gór. Czyli to nie była moja wyobraźnia? Wyraźnie pamiętam słowa wiatru – MIŁOŚĆ, PIERŚCIEŃ, NADZIEJA. I jak tu nie wierzyć w duchy... Jedynie ta miłość mi tu nie pasowała, bo co tu mówić dużo o tym uczuciu w moim przypadku. Rafał chyba mnie nie kochał na tyle, skoro jestem zdana tylko na siebie. Zrobiło mi się bardzo przykro z tego powodu, ale najważniejsze teraz było, jak najprędzej wydostać się z tego miejsca.
Tym razem poszłam oznakowaną drogą, na której ostatni raz widziałam Rafała.
Teraz już tylko będzie dobrze – myślałam. Dotrę jakoś do schroniska i oznajmię temu tchórzowi, że żadnego ślubu nie będzie. Potem chwilę odpocznę i wrócę do domu. Nie chcę już więcej widywać tego człowieka. Spakuję mu rzeczy i wyrzucę za drzwi.
Droga do schroniska była dobrze oznaczona. Na jej początku szło się po drewnianych podestach, czasami trzeba było się przeciskać wąskimi tunelami. Potem czekało mnie pokonanie 665 skalnych schodów, które prowadziły na sam szczyt góry. Usiadłam na moment, żeby odpocząć. Teraz już bez obawy mogłam sobie na to pozwolić. W pewnym momencie usłyszałam wołanie.
- Pomocy!! Jest tam kto!!
Boże! Znam ten głos! To chyba Rafał? Zostawiłam plecak na drodze i ruszyłam w stronę dobiegającego głosu.
Rany Boskie! Rafał? Jesteś ranny?
Mój chłopak siedział oparty o skalny występ. Był blady jak ściana.
- Jaga, tak się o ciebie martwiłem. Ale dlaczego jesteś sama?
Nie mogłam opanować płaczu. Usiadłam koło Rafała i wtuliłam się w jego ramiona. Było mi wstyd, że zwątpiłam w niego, że tak szybko go oskarżyłam.
- A ja myślałam, że mnie zostawiłeś – powiedziałam. Co się stało? Zapytałam.
- Myślałaś, że cię zostawiłem? Jak mogłaś tak pomyśleć. Do zmroku czekałem na pomoc, ale jak zapadła noc, to  już nie miałem wątpliwości, że musiało ci się coś przytrafić. Nie mogłem zadzwonić, bo tu nie ma zasięgu. Odchodziłem od zmysłów – powiedział Rafał łamiącym się głosem. Jak przetrwałaś noc? Jezu, dobrze, że nic ci się nie stało – dodał, głaszcząc mnie po ręce.
- E.... Jestem elana nie do zdarcia – próbowałam być zabawna, ale
tej nocy nie zapomnę do końca życia. A co z tobą? Zapytałam.
- Kiedy zorientowałem się, że długo nie nadchodzisz, wróciłem po ciebie. Wołałem, szukałem, jednak przepadłaś jak kamfora. Wtedy potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i chyba skręciłem nogę w kostce – odpowiedział podnosząc nogawkę od spodni.
Stopa była sina i bardzo spuchnięta, jednak Rafał mimo tego nie tracił humoru. Zjadłem wszystkie kanapki - wybaczysz? Twoje też!
- Przestań! Krzyknęłam przez łzy. Musimy wezwać pomoc.
- No.... tylko w tobie dziewczyno nadzieja, bo ja się stąd nie ruszę.
Opowiedziałam mu wszystko po kolei. Jak wybrałam skrót, jak znalazłam się na diabelskiej polanie, która nie chciała mnie wypuścić i jak pierścionek zaręczynowy wybawił mnie z opresji.
- Na przyszłość już nigdy cię nie posłucham – zwróciłam się do swojego chłopaka. Sam widzisz czym skończyły się twoje durne pomysły zwiedzania na własną rękę. Ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło – dodałam dobrotliwie. Zostań tu i poczekaj na mnie. Pójdę po pomoc.
- Dasz radę? Zapytał z troską w głosie.
- Muszę. Nie mam innego wyjścia.
- Moja dzielna dziewczynka – wyszeptał Rafał, całując mnie w rękę. Okropnie  pokąsały cię te komarzyska?
- E..... co tam komary. Truchlałam ze strachu jak sobie pomyślałam, że w tych górach mogą być węże, wilk i duchy. Brrrr
Po godzinie dotarłam do schroniska i zawiadomiłam Górnicze pogotowie ratunkowe o wypadku. Na specjalnie skonstruowanych noszach, ratownicy przetransportowali Rafała na szczyt Szczelińca. Tam opatrzyli mu spuchniętą stopę i unieruchomili specjalnym opatrunkiem gipsowym. Sugerowali, że należy prześwietlić stopę, ale Rafał uparł się, że to tylko skręcenie i podpisał oświadczenie, że zostaje w schronisku na własną odpowiedzialność.
Zadzwoniłam do mamy i powiadomiłam w pracy moją szefową o zaistniałej sytuacji. Rafał też zawiadomił swojego kierownika i poprosił o tydzień urlopu.
Mama oczywiście histeryzowała i wciąż powtarzała – a nie mówiłam?
Wykupiliśmy pokój w schronisku na cały tydzień. Oczywiście nasz wybryk nie pozostał bez echa. Szef ratowników górskich chciał ten incydent zgłosić na policję. Ale mój urok osobisty sprawił, że odstąpił od swoich zamierzeń. Trochę nas to kosztowało, bo czterech mężczyzn musiało zanieść Rafała na górę.
Na nasze szczęście ekipa ratowników puściła w niepamięć nasz wybryk.
Po trzech dniach kostka sklęsła i  Rafał mógł już chodzić, podpierając się wypożyczoną laską.
W noc poprzedzającą powrót do domu, gospodarz schroniska zorganizował dla gości ognisko. Był pyszny bigos i nalewka własnej roboty. Zanim zrobiło się ciemno, z tarasu widokowego oglądaliśmy Sudecki Park Narodowy. Potem przy gwieździstym niebie, jakiś chłopak grał na gitarze, a towarzysząca mu dziewczyna pięknie śpiewała w takt muzyki.


Postanowiliśmy z Rafałem, że w przyszłym roku, w pierwszą rocznicę naszego ślubu odwiedzimy ponownie to miejsce, ale już wyłącznie z przewodnikiem.

Ilona Ciepał-Jaranowska

„Cisza”

Przeraziłam się. Cisza, wszędzie cisza. Czułam ją w każdym zakamarku mojego ciała, pulsowała w skroniach, płynęła w krwioobiegu, dotykała mych dłoni, gładziła twarz. Zamknęłam oczy, żeby czuć ją jeszcze wyraźniej, jeszcze mocniej. W dole tętniło życie, sznury samochodów wykonywały swój taniec w rytm stukotu silników, hałasowały radia, krzyczały dzieci, nawet podmuch wiatru uwięziony w liściach drzew był słyszalny. Tu w górze było całkiem inaczej, jakby kosodrzewina dzieliła dwa światy: ciszy i dźwięku i nie pozwalała się im wzajemnie przenikać. Otworzyłam oczy – było to widać wyraźnie – ogromna przestrzeń otulająca mnie milczeniem kontrastowała z pociemniałymi dolinami. Było mi tak dobrze, szczyty gór szarpały błękitne niebo, ciepłe promienie słońca rozlewały się w dół. A ja trwałam w milczeniu i zachwycie. Nie chciałam wracać, nie chciałam się nawet poruszyć, ale czułam, że tam w dole jest coś, co chce mnie z powrotem. W końcu poddałam się temu dziwnemu uczuciu i zaczęłam stawiać kroki prowadzące mnie ku dolinie. Nie wiem jak długo szłam, szlak znałam doskonale, w końcu nie jeden raz go przebywałam, ale pochłonięta myślami traciłam poczucie czasu. Rozejrzałam się w około – byłam gdzieś w połowie drogi – przede mną roztaczał się widok na dolinę, na której zostawiłam samochód – ale coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam na tym szlaku, kazało mi się zatrzymać. Jak to możliwe, że przemierzając drogę wielokrotnie nigdy nie zwróciłam uwagi na dom stojący parę metrów od szlaku? Może zasłaniały go liście gęstego lasu, które teraz się przerzedziły? W końcu jest już październik. Pomyślałam, że podejdę bliżej – z czystej ciekawości, gdyż to, co jawiło się przede mną wyglądało na bardzo przytulną chatkę, a że nie wiedziałam o jej istnieniu, nie mogła być schroniskiem, a już na pewno nie schroniskiem, o którym piszą przewodniki.
Zbliżając się do celu, odkryłam coś jeszcze – tuż za chatką, którą wypatrzyłam, wznosiła się wieża kościoła a jeszcze dalej kolejny dom. Zdziwiłam się bardzo, wyglądało to na jakąś osadę, o której – mimo wielu wizyt w tej części gór, nigdy nie słyszałam. Byłam już blisko białego, drewnianego domu – otoczonego białym niskim płotkiem. Wzdłuż płotu rosły różnobarwne kwiaty – te same kwiaty wyłaniały się z szerokich donic ustawionych na parapetach i na brzegach werandy, która otulała wejście do domu. Na werandę prowadziły dwa szerokie schody, a na niej stało krzesło, maleńki stoliczek i fotel bujany. Miałam poczucie jakbym przeniosła się w inną rzeczywistość, a dom wydawał mi się znajomy – jakbym go już kiedyś widziała, w filmie? Na obrazie? Nie mogłam sobie przypomnieć. Zaledwie kilka kroków dzieliło mnie od białej chatki, gdy dostrzegłam słup z białym napisem na zielonym tle: Malownicze. A więc tak nazywa się ta miejscowość – teraz byłam pewna, że jest to niewielkie miasteczko, gdyż kilka dachów mieniło się w oddali – nie dostrzegłam ich od razu, ponieważ droga, którą szłam wyraźnie schodziła ku dołowi a punkt, w którym teraz przebywałam był najwyższy. 
Sama nie wiedziałam, czemu tak mnie tu ciągnęło – powinnam już dawno być w samochodzie i wracać do domu – jednak magia tego miejsca zablokowała mi poczucie rzeczywistości. To już drugi raz tego dnia – najpierw tam, w górze, teraz tu – w połowie drogi. Znów poczułam, że mogłabym tu zostać na zawsze, gdyby jeszcze dom, który stoi przede mną mógł okazać się na sprzedaż – uśmiechnęłam się do swoich myśli. 
Zbliżyłam się do werandy, pomyślałam, że skoro tu jestem, to zaspokoję swoją ciekawość i dowiem się, kto tu mieszka. Już wyciągnęłam rękę żeby zapukać, gdy drzwi się otworzyły – zaskoczona zrobiłam krok w tył. W drzwiach ukazała się sympatyczna staruszka - nie wiem dlaczego, ale od razu pomyślałam, że mogłaby być moją babcią. Uśmiechnęła się do mnie wąskimi ustami zatopionymi w okrągłej, lekko pomarszczonej twarzy.
- Dzień dobry. 
- Dzień dobry, proszę wejść – staruszka otworzyła szeroko drzwi i gestem ręki zaprosiła mnie do środka – zupełnie jakbym była oczekiwanym gościem a nie obcą osobą pałętającą się, nie wiadomo po co, po cudzym podwórku.
- Ja…, bardzo przepraszam za najście, schodziłam szlakiem do doliny i zobaczyłam z daleka pani dom…
- Tak, proszę wejść do kuchni – właśnie upiekłam szarlotkę – lubi pani szarlotkę?
- Tak, bardzo – uśmiechnęłam się szeroko, bo to moje ulubione ciasto, a jego zapach unoszący się w powietrzu już zdążył podrażnić moje nozdrza i wbić się do pustego od dłuższego czasu żołądka.
- Ale nie będę pani przeszkadzać? Ja tylko na chwilkę zboczyłam z trasy – usilnie próbowałam wytłumaczyć moją obecność tutaj.
- Nie przeszkadza pani, a do niespodziewanych wizyt jestem przyzwyczajona – często ktoś do mnie zagląda.
- Naprawdę? Widocznie tylko ja nie wiedziałam o istnieniu tego miasteczka, nie ma go przecież w żadnym przewodniku, a ze szlaku nigdy wcześniej go nie wypatrzyłam.
- To prawda, nigdzie nie piszą o naszym miasteczku - nie jest też widoczne gołym okiem, ale zapewniam panią, że wędrowcy do niego trafiają – herbaty?
- Tak, poproszę.
Usiadłam na wiklinowym fotelu wyłożonym miękką poduszką – jednym z dwóch stojących w obszernej kuchni. Kuchnia widocznie pełniła też rolę salonu. Przy fotelach stał niewielki okrągły stolik a na nim świeże, kolorowe kwiaty. Naprzeciw znajdowało się okno z cudownym widokiem na góry. W głębi, przy drugim oknie stał niewielki stół z dwoma krzesłami, w rogu znajdował się piec – pamiętam taki piec z rodzinnego domu – paliło się w nim drewnem, można było na nim gotować a w dolnej części piec chleb. 
- Bardzo tu u pani przytulnie, gdybym miała kiedyś własny dom, chciałabym urządzić go właśnie w takim stylu, tylko nie wiem czy w supermarkecie dostanę piec kaflowy. Staruszka uśmiechnęła się i postawiła na stoliczku filiżankę z herbatą, zaraz przyniosła też talerzyk z ciepłą jeszcze szarlotką.
- Mieszka tu pani sama?
- Na razie tak, ale niedługo dołączy do mnie mąż. 
- Wyjechał?
- Tak, można tak powiedzieć… Kobieta zrobiła tajemniczą minę, ale nie dopytywałam, co kryje się za tym: „można tak powiedzieć”. – Jak ma pani na imię? Nie lubię mówić do moich gości jak do obcych…
- Oj, strasznie przepraszam, nawet się nie przedstawiłam – wstałam szybko i naprawiłam błąd – Agata Różycka, bardzo mi miło.
- Siadaj dziecko, ja jestem Emilia Jabłonowska i też jest mi miło – znów uraczyła mnie tym swoim ciepłym uśmiechem.
Upiłam łyk herbaty, jeszcze raz popatrzyłam na obszerną kuchnię i poczułam się cudownie, błogi spokój ogarniał moją duszę, pomyślałam, że mogłabym tu zostać na zawsze, o czym zaraz poinformowałam panią Emilię:
- u pani jest tak miło i spokojnie, że mogłabym tu zostać na zawsze.
- Nie dziecko, jeszcze nie czas, myślę, że masz do czego wracać – dziwna była jej odpowiedź. Zaraz też zapytała: - czemu spacerujesz po górach sama?
Czemu spaceruję sama? Właściwie to nie bardzo pamiętam, zawsze chodziłam po górach z Mikołajem, to on zaszczepił we mnie miłość do gór. Kiedy pierwszy raz zabrał mnie na długi i męczący szlak – krzyczałam na niego, że, po tej męczarni, jaką mi zafundował, już nigdy więcej nie przyjadę z nim w góry, ale, gdy stanęłam na szczycie – zapomniałam o bolących mięśniach i braku sił na drogę powrotną. Mikołaj uśmiechnął się wtedy i powiedział – kto raz wyjdzie na szczyt będzie myślał tylko o tym, aby na niego powrócić. Miał rację – na kolejną wyprawę wyruszyliśmy tydzień później. Mój Mikołaj... Tak teraz pamiętam:
- pokłóciłam się z mężem, on czasem mnie tak denerwuje, że nie jestem w stanie z nim wytrzymać – dlatego rzuciłam wszystko i przyjechałam tu, w góry.
- A było się, chociaż, o co kłócić? 
- Oczywiście! Pani go nie zna, jedną rzecz potrafi robić pół dnia – kiedy gotuje obiad – to najczęściej jemy go dopiero na kolację! Kiedy go o coś proszę, zapewnia, że to zrobi a potem nic z tego, muszę to zrobić sama. Dziś rano wracał z nocnej zmiany a że po drodze miał piekarnię, prosiłam go, żeby kupił świeże bułki, oczywiście przyjechał bez bułek – gdy zrobiłam mu awanturę – chciał wracać i jechać specjalnie do piekarni po te nieszczęsne bułki, a ja zdenerwowałam się jeszcze bardziej – bo po co tracić czas i pieniądze na benzynę – miał zrobić zakupy p o  d r o dz e! 
- Dziecko, wybacz, ale czy pytałaś, dlaczego nie kupił tych bułek? 
Zaskoczyła mnie swoim pytaniem – nie zadałam mu takiego pytania, właściwie nigdy nie pytałam, dlaczego czegoś nie zrobił, zawsze dawałam mu do zrozumienia jak bardzo jestem na niego wściekła, jak mnie zawiódł i zranił – nawet, gdy była to jakaś błahostka. Gdy tak o tym myślałam dochodziła do mnie gorzka prawda – zawsze myślałam o tym, aby zmienić Mikołaja, a to chyba ja powinnam przeanalizować swoje postępowanie. 
- Ma Pani rację – nie pytałam go. Ostatnio miał ciężki okres w pracy – może po prostu zapomniał i chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, przy mnie…
- Przypominasz mi Agatko moją wnuczkę, ona też najpierw działała a dopiero potem myślała, była strasznie nerwowa, wybuchała z byle powodu, ale wiem, że potem tego żałowała i bardzo cierpiała – to była dobra osoba i wiem, że ty też taka jesteś. Moja wnuczka miała wypadek samochodowy – teraz jest już w innym świecie, ale Ty dziecko jeszcze musisz wrócić, będziesz szczęśliwa. A moja rada na wybuchy złości jest taka (zawsze skutkowała, gdy spierałam się z moim Antosiem), zanim coś powiesz, policz do pięciu i wypowiedz w myślach słowo „cisza” – zobaczysz, że całkiem inne emocje w tobie zagoszczą. Pamiętaj też, aby pytać: „dlaczego?” bo często odpowiedź nie jest jednoznaczna.
- Pani Emilio, chyba Bóg kierował moimi krokami, że znalazłam się w Pani domu. Dziękuję za te słowa, chyba nigdy nie zapomnę o tym spotkaniu. Dopiłam ostatni łyk herbaty i dokończyłam szarlotkę. – Muszę już iść.
- Tak, dziecko, idź – on na Ciebie czeka.
Wybiegłam z domu tej wspaniałej starszej osoby. Czułam na sobie promienie słońca, ale im dalej odchodziłam, tym promienie stawały się słabsze. Powróciłam na szlak – musiałam teraz zejść do doliny, do samochodu. Zaczęła mnie otaczać gęsta mgła – rozglądałam się, ale nigdzie nie mogłam dostrzec parkingu. Mgła gęstniała, a ja z coraz głośniej bijącym sercem biegłam przed siebie. Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Poczułam na sobie światło, jakby reflektor samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Zmrużyłam oczy i wtedy ktoś chwycił mnie za rękę.
- Agatko… Jesteś…
Otworzyłam oczy, zobaczyłam przed sobą białą ścianę, obok stał Mikołaj i patrzył na mnie ze łzami w oczach – co on tu robi? Przecież poszłam w góry sama… Poczułam pod głową miękką poduszkę – leżę w łóżku?
- Co się stało? Co ja tu robię?
- Agatko, miałaś wypadek, jesteś w szpitalu.
- Wypadek, w górach?
- W górach? Nie kochanie, nie byliśmy w górach, pokłóciliśmy się rano, Ty wybiegłaś z domu, wsiadłaś do samochodu i gdzieś pojechałaś – była gęsta mgła, ktoś jadący znad przeciwka wpadł w poślizg i zderzył się z Tobą.
- Ale ja byłam w górach…
- Skarbie, pojedziemy w góry, gdy tylko dojdziesz do siebie. Teraz musisz odpocząć…
Po policzkach Mikołaja płynęły coraz gęstsze łzy, mówił z trudem i wyraźnie ściśniętym gardłem.
- Daczo płaczesz?
- Agatko, byłem przerażony, bałem się, że Cię stracę, ale już jesteś, wróciłaś.
W głowie zaszumiały mi słowa staruszki: „Ty dziecko jeszcze musisz wrócić, będziesz szczęśliwa”.
- Mikołaj! Przepraszam Cię za wszystko… 
Teraz i po moich policzkach zaczęły płynąć łzy.
- Nie masz mnie za co przepraszać, kocham Cię. A teraz odpocznij i o niczym nie myśl – dzwoniłem do Twojej pracy, odwołałem też twoje wieczorne zajęcia ze studentami. Teraz pójdę do domu i przygotuję Ci Twoją ulubioną zupę, żebyś szybciej do siebie doszła. Wszystkim się zajmę.
Boże! A ja chciałam zmieniać tego człowieka, udoskonalać, a tak naprawdę mam przy sobie skarb, czułego, troskliwego towarzysza życia. Dziękuję Ci, Panie, że pozwoliłeś mi przeżyć ten wypadek i za tę podróż, która mnie tyle nauczyła, dziękuję Ci za Mikołaja – kocham go jak nigdy przedtem, pewnie przede mną jeszcze długa droga zmian, ale przynajmniej już wiem, co powinnam naprawić, w sobie.

Agnieszka Monika Polak


Pragnienie miłości



Mam już dość! Wszystko mnie wkurza. Jestem nieznośna dla otoczenia. Już nie mogę tak dłużej. Takie myśli kłębiły się w głowie Eli od samego rana. Muszę coś z tym zrobić, bo nie wytrzymam tego dłużej. Włączyła radio i zaparzyła sobie kawę.
-, Jeśli masz dzisiaj zły dzień, spróbuj poprawić sobie humor wysyłając smsa…
Znowu te głupie konkursy. Naciągają tych ludzi z każdej strony pomyślała siadając w miękkim fotelu. Wszystko, dokładnie wszystko, nawet głos prezentera w radio doprowadzało ją do szału.
Sam sobie wysyłaj te głupie smsy. Pomyślała i wyłączyła radio. Wypiła kilka łyków kawy, zamknęła oczy i posiedziała chwilę w ciszy. Do głowy napływały jej różne myśli. Przeżywała raz jeszcze różne sytuacje, które miały miejsce w ostatnich dniach. Nie to nie ma sensu, muszę o tym zapomnieć. Po co mi to. Komentowała sama swoje myśli. Wiedziała, że są niepotrzebne, ale nie mogła sobie z nimi poradzić. Nagle zupełnie niespodziewanie, pojawiło się bardzo wyraźnie słowo.
ZAGRAJ. Co to jest? Jak zagraj? W co zagraj? Rozmawiała w myślach sama ze sobą, gdy nagle ją olśniło. Wiem. Zagram, co mi szkodzi. Wyślę tego głupiego smsa.  Choroba, szkoda, że wyłączyłam radio. Nawet nie wiem, pod jaki numer.
Poszła do kuchni i przeprosiła radio, ono wygrało z ciszą teraz czas na mnie. Na moją wygraną Dokładnie tak pomyślała. Kiedy je włączała usłyszała numer, pod który powinna wysłać smsa? Przypadek? Czy szczęśliwy zbieg okoliczności?
A niech tam. Pomyślała wyciskając kolejne cyferki. Załatwione. Puściła.
-A teraz pilnujcie swoich telefonów, miejcie je pod ręką, bo już za 15 minut odbędzie się losowanie szczęśliwego numeru. Do wygrania dzisiaj 12 tysięcy. – Dopingował radosny jak skowronek prezenter.
Ech przydałoby się. Pomyślała. Gdybym wygrała… no właśnie. Zastanowiła się. Co ja bym zrobiła gdybym wygrała? Nie wiem. Zupełnie nie mam pojęcia. Wiem natomiast, co powinnam z całą pewnością zrobić teraz. Muszę szybko wziąć się za siebie, bo w przeciwnym wypadku spóźnię się na spotkanie. 
Wzięła prysznic. Potem zrobiła szybki makijaż, zebrała kosmetyki rzucając je do kosmetyczki.
Stanęła przed lustrem w przedpokoju, by zrobić ostatni rzut oka czy wszystko w porządku, gdy zadzwonił telefon, który zmienił wiele w jej życiu.
- Halo- odezwała się.
- Witam Jarek Zaborski z Radia Vois.
- Słucham…? – Powiedziała zdziwiona.- Czy to możliwe? Nie wierzę.
- Wszystko jest możliwe proszę w to uwierzyć. Z kim mam przyjemność?
- Ela.
- Zatem Elu, zgarniasz dzisiaj pulę konkursową z dwóch dni. Co ty na to?
- Jarku chyba mi nie uwierzysz, to, co powiem zabrzmi bez ładu i składu, bo jestem w szoku. Powiem: nie wierzę, choć powinnam. Dzwonisz do mnie. A ja nie wierzę, chociaż, słyszę ciebie po drugiej stronie.
Ja najzwyczajniej na świecie nie spodziewałam się. Wysłałam pierwszego w jakiejkolwiek grze losowej smsa 
-I zadziałało. To się nazywa prawo pierwszego razu. Jak się z tym czujesz? -  Zapytał.- Słyszę rzeczywiście wielkie zaskoczenia w głosie. Co zrobisz z tą wygraną?
-Nie zdążyłam pomyśleć o tym, ale tak na gorąco powiem, że zrobię to, o czym całe życie marzyłam, ale nie miałam dość siły i motywacji do tego, by to zrobić..
-Czyli, co? -  Wtrącił zniecierpliwiony. - Umieram z ciekawości.
-Wyjadę w najpiękniejszy zakątek Polski  i odpocznę od wszystkich i wszystkiego. Zostawię w domu komórkę. Po porostu zafunduję sobie urlop od codzienności.
-Brzmi intrygująco i bardzo oryginalnie. A dlaczego sama? Czy jesteś singielką?
-Wręcz przeciwnie, żoną i matką.
-To, dlaczego sama?
-Bo uważam, że urlop od obowiązków i zobowiązań też się należy. Po prostu po to, by nabrać dystansu do codzienności. Mieć czas na rozmowę ze sobą.
-Zatem życzę ci Elu wspaniałego odpoczynku.
-Masz teraz czas na pozdrowienia, czy chcesz kogoś pozdrowić?
-Tak. Pozdrawiam wszystkie zmęczone i zapracowane kobiety, które nie mają czasu dla siebie.
- Zapracowane i przemęczone kobiety czujcie się pozdrowione. Elu Gratuluję wygranej.
                                                               **************************
Słowo się rzekło, nie mogło być inaczej. Wszystko sprzyjało jej pomysłowi. Rodzina nie miła nic przeciwko temu. Mąż był na kontrakcie w Anglii do jego powrotu zostało jeszcze 3 miesiące. Akurat skończą się wakacje jak wróci. Córka przed tygodniem wyjechała na staż. Ela została
sama w pustym domu. Nie miała jeszcze zaplanowanego urlopu, teraz będzie musiała to zrobić, nie lubi rzucać słów na wiatr.
Koleżanka opowiadała jej ostatnio o pewnym pięknym miejscu, miasteczku położonym w Sudetach, w którym czas się zatrzymał, a powietrze pachnie minionymi wiekami. Może tam.
Tylko jak ono się nazwało?- Nie pamiętam.
Muszę do niej zadzwonić. Wcisnęła jej numer.
Włączyła się automatyczna sekretarka.
Nie mogę czekać. Muszę mieć tą nazwę. Tam chce pojechać.
Napisała smsa. Jeśli jest mi to miejsce pisane. Odpisze.
Nie musiała długo czekać. Odpowiedź brzmiała Malownicze.
No jasne jak mogłam zapomnieć. Taka prosta nazwa.
Teraz ze znalezieniem noclegu nie ma żadnego kłopotu. Wszechwiedzący Internet służy pomocą zawsze i wszędzie.
Wybrała „Pensjonat pod kolorami” już sama nazwa brzmiała dla niej przyjaźnie, a kiedy zobaczyła
Zdjęcie zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. To jest to, tego szukałam.
Organizacja wyjazdu zabrała jej niecały tydzień.
W sobotę wieczorem była już na miejscu. Przyjęła ją młoda dziewczyna, bardzo sympatyczna, zaproponowała pokój na piętrze. Przyjęła go w ciemno, było tu tak uroczo, że wszystko musiało być po prostu piękne. Nie grymasiła. Oddychała i cieszyła się przyjazną atmosferą oraz ładnymi widokami.
Kiedy zeszła na kolację na sali panował przyjemny ciepły półmrok. Nie było nikogo.
Zajęła stolik przy oknie. Elegancko i gustownie przystrojone stoły wzbudzały apetyt. Przesunęła delikatnie błyszczący kieliszek wina , by przysunąć do siebie i powąchać bukiet świeżych piwonii.
Pachniały upojnie. Po chwili zauważyła, że do sali weszła młoda kobieta. Obserwowała ją. Widziała, że czuje się trochę zagubiona. W pierwszej chwili miała ochotę wstać i do niej podejść coś ją do niej zbliżało. Czuła do niej niczym nie uzasadnioną sympatię, a może i coś więcej …
Nie wiedziała, co to było. Odpuściła. Kolacją zjadła sama i wybrała się na spacer.
W parku odbywał się koncert kameralny, którego wysłuchała z wielką przyjemnością. Na koncercie znowu widziała tajemniczą nieznajomą. Podszedł do niej skrzypek, którego grą była zachwycona. Obserwowała ich z boku . Pasowali do siebie. Po zachowaniu widać było, że nie są ze sobą blisko.

 W niedzielę rano Ela wcześnie wstała. Nie przestawiła się jeszcze na tryb urlopowy. Postanowiła że tutaj będzie robić to co tylko wpadnie jej do głowy, szczególnie to, czego nie robiła nigdy z powodu braku wolnego czasu. Podeszła do okna, kiedy je otworzyła do pokoju wpadło orzeźwiające świeże powietrze pachnące zielenią.
Sądziła, że wszyscy dokoła jeszcze śpią, więc cicho wymknie się na spacer, zanim życie nabierze rumieńców. Myliła się. Tajemnicza nieznajoma, którą obserwowała wczoraj wieczorem chyba też wpadła na podobny pomysł. Wychodziła właśnie z pokoju naprzeciwko.
-Dzień dobry –powiedziała do niej przyjaźnie.
-Dzień dobry – odpowiedziała.
-Piękny poranek. Wcześnie pani wstała tak jak ja - powiedziała Ela. Nie mogłam spać, zresztą tu jest tak pięknie, że szkoda czasu na sen.
-Tak rzeczywiście, jest pięknie. Zna pani te okolice- zapytała Caren. Wybieram się na spacer, może zechciałaby mi pani..
-Z przyjemnością -odpowiedziała Ela nie czekając, aż ona dokończy.  A odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi nie. Absolutnie nie znam tej okolicy. Wybrałam ją na odpoczynek, ponieważ bardzo mi się spodobała opowieść mojej koleżanki, o tym miejscu. Była tu niedawno.
-Ja zupełnie z innego powodu. – Podtrzymywała rozmowę Caren. Jestem Caren. Caren Wood.
-Elżbieta Janczyńska- bardzo mi miło. Mówmy sobie po imieniu, jeżeli nie masz nic przeciwko temu Care? - Zaproponowała.
-Oczywiście, że nie przeszkadza mi to, będzie mi bardzo przyjemnie.
-Czyli wyruszamy na wędrówkę. Masz obcobrzmiące nazwisko- powiedziała Ela otwierając drzwi pensjonatu. 
- Tak, po mężu.
-Jesteś mężatką? Nie wdową. –Odpowiedziała.
-Przepraszam, nie chciałam, nie wiedziałam - Ela nie ukrywała zmieszania, z tego wszystkiego zaczęła pleść bez sensu, bo skąd niby mogła wiedzieć.
-Nic nie szkodzi. To już stara historia, zdążyłam ochłonąć. Teraz przeżywam kolejne rozstanie.
Miesiąc temu straciłam w wypadku oboje rodziców.
-Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć. Tak mi przykro.
-Nie mów nic to ja będę mówić, potrzebuję tego.
-Dobrze- zgodziła się Ela.
Szły drogą prowadzącą do pensjonatu. Po obu jej stronach rosły wielkie kasztanowce. Znajdowały się pod wielkim zielonym tunelem, na końcu, którego widać było jasną przestrzeń, nie wiedziały, dokąd prowadzi ta droga. Zresztą to nie było ważne.
-Mąż był sportowcem, pływakiem. Na zawodach złamał sobie kręgosłup i po 3 miesiącach od wypadku zmarł. Byliśmy tylko pół roku małżeństwem. Młodym małżeństwem. Poznałam go na studiach.
-Co studiowałaś? Rozumiem, że jesteś już po studiach.
-Rodzice wysłali mnie kiedyś do szkoły muzycznej i nie pozwolili z nią zerwać, skończyłam  Royal Academy of Music.
Byłam zdolną studentką, pilną i pracowitą. Świat stał i może stoi przede mną otworem
-Zapewne stoi, jesteś młoda i piękną kobietą.
-Dziękuję Elu. Ale zbyt dużo przeżyłam już rozczarowań i strat, nie mogę się w tym wszystkim odnaleźć. Czuję się taka samotna wśród ludzi.
-To poczucie pustki po stracie rodziców tak bardzo ciebie przygnębia i potęguje zły nastrój, to minie, zobaczysz.
- Tęsknię za miłością. Prawdziwą miłością. Moi rodzice na swój sposób bardzo mnie kochali, ale najbardziej kochali siebie nawzajem. Ja byłam dla nich tylko wypełnieniem obowiązków i kaprysem. Dziecko wypadało mieć, więc mieli, ale nie potrafili okazać mi miłości. Z jednej strony to rozumiem sami byli wychowywani w domu dziecka, ale skoro oni nie mieli miłości to mogli, chociaż dać ja mnie-
-Nie mieli odpowiednich wzorców Caren, po prostu.
-A ja tak bardzo, bardzo pragnęłam ich akceptacji, wszystko, co robiłam, robiłam po to, by usłyszeć od nich pochwałę, żeby byli ze mnie dumni.
- I co nie słyszałaś.
-Słyszałam – odpowiedziała smutno.
-Przyjechałam tutaj, bo oni przeżyli tu swoją młodość, spotkali się i bardzo, bardzo się kochali.
Mam nadzieję, że może ja…
-Przyjechałaś tu w poszukiwaniu miłości?
-Tak- chyba właśnie po to. Poprosiłam ich o znak o wsparcie i trafiłam na zdjęcie sprzed 25 lat. To wręcz niesamowite. Rzuciłam wszystko i przyjechałam tu po coś. Wierzę, że oni tam na górze, gdzieś w innym wymiarze teraz bardziej zrozumieją to, co ja czuję i pomogą mi się pozbierać.
Nie wiem Elu, dlaczego ci to wszystko mówię. Czuję, że mogę i powinnam. Człowiek potrzebuje czasem takiego katharsis.
- Rozumiem ciebie doskonale. Cieszę się, że się spotkałyśmy Myślę, że mamy podobne pragnienia i dlatego tak do siebie lgniemy.
Caren spojrzała na nią zdziwiona.
-Dlaczego tak sądzisz?
- Słyszę, co mówisz i wiem, co mi w duszy gra. Ja też cierpię z tego samego powodu. Tęsknię za miłością, za poczuciem bezpieczeństwa, za ciepłem i bliskością taką, która sprawi, że poczuję się prawdziwie kochaną i pożądaną kobietą.
- Elu ty wyglądasz świetnie, nie mów, że tego nie masz. Masz męża, chyba nie czujesz się nie kochana.
-Moja droga Caren, ty byłaś mężatką pół roku, a ja jestem nią ćwierć wieku. Na początku miłość była, a teraz zostało przyzwyczajenie. Czas, kiedy byłam księżniczką minął bardzo szybko, teraz dla męża jestem żoną, matką jego dziecka, dla których on ma zapewnić byt. A ja…cóż? Tęsknię po nocach za tym, który sprawi, że będę nie księżniczką, tylko królową. Przedstawiłam ci w skrócie historię większości kobiet po 40. Powiem więcej, słuchając twojej historii o rodzicach i tym jak bardzo pragnęłaś ich akceptacji przypomniałam sobie swoje dzieciństwo, ale szkoda o tym wspominać teraz. Opowiem ci i tym, kiedy innym razem. Jedno jest pewne, kto szuka ten znajdzie. To a propos miłości, żeby nie było tak ponuro.
Zobacz dochodzimy do miasteczka. Może przysiądziemy gdzieś na kawę- Zaproponowała Ela
-Chętnie.- To może tutaj zobacz jak miło wygląda ten ogródek.- Powiedziała Caren i zapytała -Siadamy?
-Tak, tutaj się zatrzymajmy. Wracając do naszej rozmowy. Dzisiaj z perspektywy czasu, wiem, ale zajęło mi to wiele lat, że to, co w życiu robimy, robimy tylko i wyłącznie dla siebie i to my jesteśmy dla siebie największą wartością, nikt nie musi nam tego powtarzać. Wszystkie przeciwności losu, na jakie natrafiamy są tak naprawdę dla nas zbawienne, dzięki nim możemy sami przekonać się o naszej sile i mądrości.
- Masz rację, ale do działania potrzeba motywacji. Ja nie potrafię, nie mam siły działać jak nie mam, dla kogo. Ja potrzebuję silnego męskiego ramienia, żeby się na nim oprzeć. Nie chcę żyć sama.
Ela uśmiechnęła się do niej i powiedziała: - Caren coś mi się wydaje, jeżeli się mylę to mi o tym powiedz, że chyba takie ramię widziałam wczoraj koło ciebie. Pięknie razem wyglądaliście. I widziałam jak na ciebie patrzył.
-Doprawdy tak myślisz? – Zapytała z nadzieją w głosie.
-Tak, to było widać.
-W takim razie odpowiem ci tak, prawdopodobnie masz rację Elu. Też to poczułam wczoraj, ale myślałam, że może to tylko pragnienie miłości, a nie coś więcej.
-Raczej coś więcej.- Powiedziała Ela
-Dziękuję potrzebowałam takiego potwierdzenia. Cieszę się, że Ciebie spotkałam, że tu przyjechałam. Jestem szczęśliwa. Znowu jestem szczęśliwa.
                                                             ********************
Kiedy po długim spacerze kobiety wróciły do pensjonatu?  Na jedną z nich pod drzwiami czekała niespodzianka. Bukiet kwiatów i bilecik.
Podpisany
M
M jak miłość?

Ewa V Maćkowiak.


„Franza Schuberta Serenadą”



– Pani wysiada!– wyrwało ją z drzemki.
– Ale jak to?!– krzyknęła bardziej niż zapytała.
– Pani tu wysiada mówię przecież. Nie jadę dalej.
– Jak to, ale mówił pan, że jedzie do…
– Mówiłem, mówiłem, ale już nie jadę. Pani wysiada.
– No nie wierzę, nie wierzę, że to słyszę.  Boże niech mi pan powie chociaż gdzie ja jestem?
– To Malownicze. Taka mieścina na trasie do…
Samochód zatrzymał się przy najbliższym parkingu. Kierowca nawet nie zgasił silnika. Klara wysiadła z auta całkiem ogłupiała i nie siląc się na jakąkolwiek grzeczność rąbnęła drzwiczkami tak, że patrzyła czy te z drugiej strony nie otworzą się od podmuchu. Nawet nie spojrzała na właściciela pojazdu. Mało obchodziło ją to, co sobie w tej chwili pomyśli. Ładnie ją załatwił, nie ma, co. Że też posłuchała jego: – Pani jedzie do Wambierzyc, autobus dopiero za kilka godzin, jadę w okolicę, mogę zabrać…  Co - mi- strzeliło - do – głowy?! Upominała się w myślach, które jak się okazało wypowiadała na głos. Malownicze – srycze! – wrzasnęła.



Jechała do Wambierzyc, które zwane są Kłodzką Jerozolimą. Jechała tam po cud, a tak naprawdę wyprosić o rozum, bo tego ostatnio chyba jej najwyraźniej zabrakło. Tu w Wambierzycach w 1218 r. zdarzył się cud za sprawą mieszkańca, który po żarliwej modlitwie pod kapliczką maryjną, która była wydrążona w lipie został nagle uzdrowiony - odzyskał wzrok. Tak skoro on odzyskał wzrok, ona będzie się modlić jeszcze żarliwiej i wtedy…
Listopad za kilka dni odda swoje panowanie w ręce grudniowi, pomyślała i nawet się ucieszyła, bo w przeciwieństwie do deszczu, śnieg uwielbiała. Dziś niebo jakby było w zmowie z kierowcą i jej popierniczonym życiem, waliło na nią teraz strugami deszczu ze śniegiem. No tak przecież do pełni szczęścia oprócz zdrady męża, ciąży jego falmy brakowało jej tylko tego, deszczowego listopada i jakiejś mieściny o wybornej nazwie Malownicze. Stała po środku chodnika ociekając wodą, zamknęła oczy i zaklęła siarczyście. Orzesz ja cierpię dolę!
– Proszę pani, proszę wejść do środka – usłyszała czyjś głos. – Halo proszę pani proszę do mnie wejść.
Otworzyła oczy. W drzwiach kamienicy na przeciwko stała machając rękoma i wołając na nią, kobieta. Czego ode mnie może chcieć pomyślała? Jezdnia była pusta, więc nie szukała pasów. Chwyciła podróżny tobołek i przeszła na drugą stronę. Kobieta przywitała ją, mówiąc na jednym wdechu: – Dzień dobry. Pani przyjezdna i bez parasola w taką pogodę. Robiłam zmianę witryny, zobaczyłam jak wysiada pani z samochodu i stoi w tej deszczowo śniegowej fontannie, więc zawołałam. Klara uśmiechnęła się bardziej do tego słowotoku niż do niej i weszła do środka. Kątem oka zerknęła na witrynę z szyldem „BIBELOT”. W środku było ciepło, dopiero teraz poczuła, że trzęsła się jak osika, w połowie z emocji w połowie z zimna. Rozejrzała się po sklepie i za całe siedem złotych kupiła parasol. Ekspedientka zagadywała wytrwale, ale ostatnią rzeczą, o jakiej teraz marzyła, to spowiadać się nieznajomej. Zapytała tylko o nocleg i wyszła w strugi deszczu, tym razem skrywając się pod parasolem. Może to i niegrzecznie tak wyjść i nic. Ale chyba nie chciała być już grzeczna.
Skoro los zdecydował, że jej podróż skończy się tu, to ona losu posłucha. Miała zamiar modlić się żarliwie, więc to zrobi. Znajdzie w Malowniczym jakiś kościółek. W końcu najważniejsza jest intencja. Przechodziła się, więc po miasteczku w poszukiwaniu choćby kapliczki. Kluczyła wśród starych kamieniczek, które nosiły w sobie pamięć niejednej historii. Powietrze przesiąknięte było zapachem deszczu, który po woli z ulewy zmieniał się w kapuśniaczek. Minęła ryneczek z ratuszem, pomyślała sobie, że pomimo tego zapłakanego czasu, to miasteczko jest całkiem urokliwe. Może, gdyby kiedyś w innych okolicznościach, mogłaby tu zostać na dłużej… kto wie. Teraz jednak zorientuje się gdzie mogłaby się pomodlić, a potem pójdzie do pensjonatu, przebierze się i już ogrzana i wysuszona wróci. Zapuściła się dalej w kręte, wąskie uliczki przyglądając fasadom budynków. Miała ochotę pogładzić stare mury, kochała takie klimatyczne miejsca. Wolała je bardziej, niż współczesną architekturę. Na chodniku wyrósł przed nią drogowskaz, ucieszyła się, bo wskazywał kierunek, który teraz był dla niej priorytetem. Skręciła więc w uliczkę prowadzącą do kościółka. Od dłuższego momentu miała dziwne wrażenie, że słyszy muzykę. Teraz im bliżej była kościoła, tym wyraźniej ją słyszała. Tak, dałaby uciąć paznokieć, że słyszy skrzypce. Ale kto przy zdrowych zmysłach gra na skrzypcach o tej porze roku? Przecież palce, które śmiga swym jęzorem przedwcześnie przybyły dzidzio mróz, nie są w stanie przyciskać strun.  Szła jednak wiedziona dźwiękami, a nogi same ją niosły w ich kierunku. Minęła kilka kamienic, skręciła w uliczkę prowadzącą do kościółka. Pod kościółkiem stała opatulona w brązowy płaszcz kobieta, na dłoniach miała mitenki. Opierała skrzypeczki na swym lewym ramieniu i grała tak jakby to były skrzypce samego Stradivariusa.  Klara miała wrażenie, że jej podbródek wrósł czy też przymarzł do podbródka instrumentu. A z otworu rezonansowego ulatuje para. Lewa ręka pracowała na strunach, prawa zaś trzymała smyczek, który sprawnie wkradał się we wcięcie, mknąc to w górę to w dół; nadwyrężone mrozem końskie włosie, naciągnięte do granic możliwości pękało. A pojedyncze włosie tańczyło w rytm pociągnięć smyczka. Podeszła do skrzypaczki zapytała, co to za utwór. Wiedziała, że go zna, ale za nic w świecie nie mogła przypomnieć sobie czyj jest. Wyjęła z portfela pieniążek, wrzuciła do pudła i poprosiła o jeszcze. Stała wchłaniając każdą nutkę, każdy dźwięk. Było jej żal kobiety, choć skryła się pod daszkiem kościelnym i nie wystawała w deszczu, to jednak chłód był zbyt przejmujący na granie. Kobieta grała tak, że każdy dźwięk trafiał prosto w serce Klary, poruszając jakąś czułą strunę. Stała jak urzeczona. Wypełniała się nim. Z oczu bez jej zezwolenia płynęły kryształowe łzy… Skrzypce wygrywały pieśń jej duszy… Serenadę Schuberta. Choć mogłaby tu stać do skończenia świata, to jednak z bólem, lecz musiała odejść od skrzypaczki. Ale muzyka dalej brzmiała w jej ciele, jakby się w nią wrosła. Wiedziała już gdzie jest kościółek. Wyjęła karteczkę, na której widniał adres. Pensjonat Meridian ul. Wąwozowa 7, zawróciła więc i skierowała się w stronę pensjonatu.

Klara podeszła do kontuaru, za którym siedziała filigranowa kobieta, właściwie mogłaby powiedzieć, że to raczej młode dziewczę, takie przedwiośnie kobiety, była tak drobna. Kruczoczarna burza kręconych włosów podskoczyła i zatańczyła na głowie, kiedy dziewczyna zerwała się na widok nowo przybyłego gościa.
– Dzień dobry. Witam w pensjonacie Meridian. Nazywam się Weronika i miło mi panią gościć – wyrecytowała jednym tchem, wyciągając na powitanie dłoń. A kiedy się uśmiechnęła na jej policzkach wyskoczyły dwa wesołe dołeczki, jakby na Klary powitanie. Teraz wydała się jej jeszcze młodsza. Za pięknymi, pełnymi ustami, lśniły w perlistym uśmiechu zęby, tak białe i równe, że bała się uśmiechnąć. Kolor jej kości zębowej przy tych perłach pozostawiał wiele do życzenia.
– Dzień dobry – odpowiedziała, orientując się, że dłoń recepcjonistki zawisła w oczekiwaniu i troszkę zmieszana wyciągnęła rękę na powitanie. Chyba zbyt długo przyglądała się dziewczynie. Chciałabym pozostać tutaj przez jakiś czas. Czy znajdzie się wolny pokój?
– Oczywiście. Mamy do dyspozycji jeszcze kilka wolnych miejsc. Apartament, dwuosobowy, czteroosobowy. Jedynki niestety są obecnie zarezerwowane. Potrzebuje pani…
– Może być apartament – przerwała kobiecie – jestem sama, potrzebuję pokoju, gdzie będę mogła mieć ciszę. Jedyne czego chcę, to tylko by było cicho. Po prostu potrzebuję świętego spokoju – powiedziała z odrobiną niecierpliwości w głosie, myśląc, że niepotrzebnie tłumaczy się jakby nie było miłej, ale jednak nieznajomej.
– Oczywiście. Poproszę dokument  – tym razem śmiały się jej oczy. Dwa wielkie czarne jak węgliki oczy. Ależ ona jest urocza, pomyślała Klara, podając dowód tożsamości, niepotrzebnie byłam niemiła. Kiedy dziewczyna spisywała je dane, ona rozejrzała się dookoła, rejestrując wszystko, co było widoczne z miejsca przy kontuarze. Wszystko było tak jak należy. Pensjonat „od stóp do głów” cały był z drewna. Wszystko, co było w jego wnętrzu również. Klara była przeszczęśliwa oglądając pięknie rzeźbione meble, krzesła, stoły, szafki. Pomyślała, że mogłaby tu spędzić resztę życia. W sali gdzie ustawione były małe stoliczki i fotele, stał ogromny, obłożony kamieniem piec, a w jego palenisku tańczyły zbójnickiego płomienie ognia. Pomyślała, że ten, kto zaprojektował ten obiekt, miał doskonały pomysł na ożywienie tego zaczarowanego miejsca.
– Bardzo proszę – powiedziała recepcjonistka, wyrywając ją z zamyślenia –  tu jest klucz do pani pokoju, który znajduje się na piętrze. Klara odebrała go, uśmiechając się tym razem od ucha do ucha, bo loczki na głowie Weroniki znów skakały w swoim tańcu, jakby mówiły: – uśmiechnij się, tańcz i skacz… Zamówiła posiłek do pokoju i weszła na gorę. Pokój był przestronny, pośrodku stało ogromne łóżko. Miała ochotę rzucić się na nie, ale pomyślała, że wcześniej weźmie gorącą kąpiel. Musi zmyć z siebie wszystko to, co działo się w ostatnich godzinach. Włączyła radio i wtedy z głośników popłynęła Franza Schuberta Serenada. I zamiast tak jak zamierzała iść pod prysznic, usiadła w fotelu. Wyjęła pośpiesznie z torebki zeszycik i pozwoliła żeby ręka natychmiast notowała słowa, które na nią spływały i obmywały niczym deszcz.
„Franza Schuberta Serenadą”

Przywołana serenadą
co spłynęła mistrza nutą
przybyłam

stąpając jak we mgle krok za krokiem
przemierzałam szpalerem kamiennych aniołów
niemych posągów co w ciszy trwają
na cmentarzyskach
dusz

z rękami złożonymi do modlitwy
jakby prosiły o wybaczenie
ze spuszczonym wzrokiem
wbitym w nagrobki
anioły
stróże

ciszą ich przywołana nadziei wypatrując
przybyłam
nad twoją mogiłę
czy to miłości kres naszej miłości kres
nie tak to miało być
nie tak

zawrócę podążę za twoim śladem
a ty wypatruj mnie
wypatruj
mnie

prowadź
szmerem strumyka
podmuchem wiatru
ptasim trelem
motylich skrzydeł trzepotem
serenadą mistrza

a ty nie opuszczaj mnie
nie opuszczaj mnie
tylko poprowadź
prowadź po naszej miłości kres
naszej miłości kres
aż stęskniona stanę przed Tobą
i powiem
przybyłam.

Za oknem niebo dalej wylewało na ziemię łzy, które obijały się o szyby i parapety, wygrywając sobie tylko znaną muzykę. Klara pomyślała, że ktoś tam na górze poodkręcał kraniki i zapomniał zakręcić. Ten miarowy rytm dobrze na nią działał.  Muzyka Schuberta dawno już przestała płynąć. Siedziała i patrzyła na kartkę, na którą z jej oczu spływały diamentowe krople rozmazując atrament. Ale Klara wiedziała, że te łzy to łzy oczyszczenia i wszystko, co złe jest już poza nią.
Kiedyś chciała umrzeć. Ale nie teraz. Jej świat zmienił się, zmienił swój kształt. Opatuliła się kocem, potrzebowała na chwilkę zamknąć się w swoim bezpiecznym miejscu, odlecieć w krainę samotności. Tu i tylko tu była sama. Za zamkniętymi powiekami istniał świat, który należał tylko do niej. Od niej zależało, kogo chciała tam gościć na chwilę czy na dłużej. Dziś żegnała się z Leszkiem, raz na zawsze. Z kolumn sączyła się łagodna muzyka. Myśli w niespokojnej jak dotąd plątaninie teraz o dziwo stały się jakby senne. Odkąd usłyszała serenadę czuła się jak gdyby spłynął na nią wszechogarniający spokój, wewnętrzna cisza. Zrozumiała, że może być, kim zechce, może robić, co zechce. Może wszystko. Jest wolna, bo od dziś on dla niej nie istniał. Tak, to właśnie stało się dziś. Pierwszy raz od tylu długich dni zapomnę o tobie – wysyłała w przestrzeń. Wszystko, co mówiłeś, co robiłeś nie znaczy NIC. Ty nie znaczysz nic. Masz na imię Nikt!  Rozprawiam się ze swoim cieniem ostatni raz. Raz na zawsze. Teraz tu w Malowniczym, zaczął się nowy rozdział jej życia…
Nie ma przypadków… los dał jej nową szansę i ona Klara zamierza z niej skorzystać.



Joanna Włodarska

Zagubione

Deszcz lał nieprzerwanie już od kilku godzin. Dwie przygarbione, zakapturzone postacie z mozołem pięły się w górę ścieżką w kotlinie. Wokół były tylko góry. I nie zapowiadało się na zmianę pogody.
- Jeszcze trochę i nasza strużka pod nogami zamieni się w strugę – wymamrotała jedna z nich.                      - Może prędzej dojdziemy do jakiejś cywilizacji – odpowiedziała druga ocierając jednocześnie twarz i usiłując dojrzeć coś przez ścianę deszczu. Niestety – cywilizacji widać nie było. A przecież w przewodniku było napisane:" Spacer górską ścieżką będzie miłym urozmaiceniem wycieczki w okolicy naszego miasteczka. Malownicze położone jest u stóp jednego z najbardziej urokliwych pasm górskich w Sudetach. W pobliżu szlaku spotkać można rzadkie gatunki fauny i flory. W parku krajobrazowym zamieszkują rysie, wilki i niedźwiedzie". Jakby na przypomnienie tych słów jedna z kobiet rozejrzała się niespokojnie dookoła.   - Co się stało? Widzisz coś? - zaniepokoiła się druga.                                                                                   -Nic a nic. Tylko mi się te wilki i niedźwiedzie przypomniały.                                                                         -O matko i córko! Nie wspominaj mi o tym! Siostra, gdzieś ty mnie przywiozła. Ja jestem dzieckiem miasta. Lubię usiąść sobie na tarasie kawiarni, popatrzeć na zieleń wokół, na kwiaty, na wróble i gołębie.            
- Wiesz, Ewka, zieleni wokół to ci tu chyba nie brakuje? Ptaków też pewnie tu sporo. - z sarkazmem skwitowała starsza z sióstr.                                                                                                                        
-Ha, ha – powiedziała ponuro Ewka. Zrobiła krok do przodu i wrzasnęła jak opętana.                                 -Co się stało?                                                                                                                                               - Nic. Kałuża. Po kostkę. - odparła Ewka.- Miśka, zrób coś, ja już nie mam siły. - wyjęczała.                
- Ewik, ogarnij się. Co ci zrobię? Na barana cię nie wezmę. W przewodniku stało napisane jak byk: przyjemna wycieczka, nawet dla niezbyt zaawansowanych piechurów. Nie moja wina, że akurat lunęło. Idziemy dalej. Tam musi być jakaś cywilizacja.                                                                                  
- Bo co, autor przewodnika tak napisał?                                                                                                       -Aha. Nie mógł się przecież mylić we wszystkim. Ewka spojrzała na siostrę nieco nieprzychylnym wzrokiem i z miarowym chlupotaniem w przemoczonych butach ruszyła dalej. Podeszły pod kolejną górkę. Nad wierzchołkami gór, zza chmur nieśmiało wychynął księżyc. Dziewczyny stanęły i zmęczone oparły się na kijkach. Deszcz padał nadal.
- Ale pięknie! Kiedy ostatni raz widziałaś taką pełnię?- Zapytała Miśka patrząc na młodszą siostrę.    
- W zeszłym miesiącu, przez okno. Z ciepłego łózka. - odpowiedziała Ewa, ale uśmiechnęła się do siostry. Nagle usłyszały z pobliskiego lasu przeciągle wycie. Drgnęły przestraszone i chwyciły się za ręce.
- Wilk. - Wyszeptały obie.- To na pewno wilk. Chodźmy prędko. Może naprawdę tam dalej są jakieś domy.                                                                                                                                            Wszystko wokół jakby zamarło. Wtem zabrzmiał głośny wystrzał.                                                                - Boże, jeszcze ktoś strzela, ja się boję.                                                                                                   Ewa zbiegła na bok ścieżki i przytuliła się do pnia drzewa.                                                                      
-Może poczekamy tu do rana?                                                                                                                  
- Pst, poczekaj, coś widzę. Miśka zrobiła sobie daszek z ręki i wpatrywała się przed siebie. - Widzę światło.Idziemy!                                                                                                                                        
- A jak to kłusownicy?                                                                                                                              
- No przecież nas nie zastrzelą! A na pewno wiedzą gdzie jesteśmy i jak znaleźć jakieś schronienie. - Ja już mam wodę wszędzie. W plecaku też.                                                                                                           Ewa, choć nadal przerażona, musiała zgodzić się z siostrą. Nie zapowiadało się na to, że deszcz przestanie padać i robiło się coraz chłodniej. No i ten wilk. Ruszyły dalej. Światełko coraz wyraźniej przeświecało przez gałęzie. Doszły do rozwidlenia drogi, wąska ścieżka dalej pięła się w górę. W stronę światła prowadził zaś jakby szeroki trakt. Dziewczyny chwyciły się za ręce i ruszyły odważnie traktem. Za zakrętem, w księżycowej poświacie, dostrzegły mur. Jakby wystrzępiony, mocno nadszarpnięty zębem czasu. Spod jasnego tynku widać było kamienne fragmenty. Po murze wspinał się skłębiony, gęsty bluszcz.                    
- Pamiętasz ten horror " Czerwona róża"? Tam też był taki mur i taki bluszcz – Ewa miała skojarzenie niekoniecznie dodające otuchy. Miśka postanowiła udawać, że nie usłyszała pytania. Ale w wyobraźni stanęły jej sceny z filmu.                                                                                                    
-Idźmy wzdłuż muru. Tam musi być jakieś wejście.                                                                                       - Oby nie żelazna, kuta brama, bo jak Boga kocham, nie wejdę – powiedziała Ewa. Ruszyły, przedzierając się przez imponujące krzaki i pokrzywy. Niestety, wzdłuż muru nie było ścieżki.                
- A właściwie dlaczego nie idziemy traktem? - Zapytała Ewa zatrzymując się gwałtownie.                        
- Bo przecież nie wiemy kto tam jest. Lepiej najpierw się podkraść i zobaczyć. - Wyjaśniła jej siostra.           - No fakt, lepiej. Sapnęła Ewa i odgarniając chaszcze ruszyła dalej. Coś zaskrzypiało przed nimi. Przykucnęły rozglądając się dookoła.                                                                                                        
- Jest, zobacz! Brama!-  Rzeczywiście. Przed nimi zamajaczył zarys drewnianych wrót. Brama miała półokrągłe sklepienie. Wielkie jak wrota od stodoły drzwi były lekko uchylone. Ze środka pobłyskiwało nikłe światełko.                                                                                                                      
- Ktoś tam jest – wyszeptała Miśka zbielałymi wargami – skradamy się. Niczym Indianie, w przysiadzie, w miarę bezszelestnie, dziewczyny zaczęły się podkradać. Nagle z dziedzińca znowu dobiegło przerażające wycie. Drgnęły                                                                                                            
- To chyba nie jest wilk. Szepnęła uspokajająco Miśka. A wiatr jest w naszą stronę, może nas nie wyczuje. Podkradały się dalej. Dotarły do drewnianych, omszałych wrót. Jedna przez drugą jęły spoglądać przez szparę. Zmartwiały. W księżycowej poświacie stał wysoki mężczyzna z długim nożem w ręce. Na rurze opartej na dwóch fragmentach muru wisiała okrwawiona dzicza skóra. Obok mężczyzny siedział pies przypominający wilka, z boku stała strzelba.                                              
-O Bosz! Bandyta! - wyszeptała Miśka. Uciekamy!                                                                                     Ale było za późno. Pies zerwał się z krótkim szczeknięciem. Mężczyzna odwrócił się, spoglądając za nim. W jego ręce złowrogo połyskiwał na czerwono wielki nóż. Dziewczyny zamarły. Ze strachu nie mogły się ruszyć. Pies z warkotem stanął przed nimi. Podniósł przednią łapę, wyprężył ogon i krótko szczeknął. Mężczyzna podążył w ich kierunku.
- Bruno! Siad! Dobry pies. Bruno faktycznie siadł nieruchomiejąc. Dziewczyny też ani drgnęły. Miśka ukradkiem zaczęła macać za sobą w poszukiwaniu jakiejś broni. Usłyszały zbliżające się kroki mężczyzny i spojrzały z przestrachem na niego. Wydał się im imponujący. Wysoki, w skórzanych oficerkach, z mokrymi, zaczesanymi do góry, dość długimi włosami. Nóż nadal trzymał w ręce.                                                      
- Co wy tu robicie? - Zapytał zaskoczony ich widokiem.- W taką sakramencką noc, same, w górach?
- Chyba zabłądziłyśmy – Miśka wstała i wyprostowała się z godnością, zasłaniając sobą młodszą siostrę. - Zobaczyłyśmy światło i...przyszłyśmy. Zamilkła zmieszana.                                                      
Mężczyzna zrobił krok w ich stronę. Miśka drgnęła przestraszona, ale uniosła hardo podbródek i gwałtownym ruchem wyciągnęła gruby konar schowany dotąd za plecami, jej wzrok skupił sie na ostrzu noża. Mężczyzna jakby się zreflektował i schował nóż do przytroczonej u pasa pochwy. Wyciągnął przed siebie obie ręce. - Przepraszam, przepraszam, nie bójcie się. Nie jestem zbójem ani kłusownikiem. Jesteście bezpieczne. Dziewczyny nadal jeszcze niepewnie zaczęły wyplątywać się z krzaków. Pies podbiegł do nich, machając przyjaźnie ogonem, a mężczyzna wyciągnął  dłoń pomagając im wydostać się na twardy i nie zarośnięty grunt.                                                                            
- Chodźcie do środka, przemokłyście do suchej nitki.                                                                                   Miśka i Ewa podążyły za nim, nadal jednak rozglądając się podejrzliwie. Wydawało się, że jest tu sam. Przeszły przez bramę i ich oczom ukazał się duży, wybrukowany kamieniami, dziedziniec. Na jego krańcu stał kamienny dom. W oknach pobłyskiwało światło. Mężczyzna szerokim gestem otworzył skrzypiące drzwi i zaprosił je do środka.                                                                                                            
- Wejdźcie, siądźcie przy ogniu, zdejmijcie te mokre łachy. Zaraz zaparzę gorącą herbatę.                             Siostry z ciekawością rozglądały się wokoło. Znajdowały się w ogromnej kuchni. Pod oknem stał drewniany, potężny stół, u jego szczytu, w kamiennym kominku płonął ogień, po drugiej stronie pomieszczenia była rozgrzana kuchnia kaflowa.  Ich gospodarz podszedł do kuchni i postawił na fajerkach duży, metalowy czajnik. Z szafki nad zlewem wyjął kubki, sięgnął po herbatę. Dwie zmęczone turystki uspokoiły się już całkowicie. Tym bardziej, że Bruno położył się na dywaniku przed kominkiem i popatrywał na nie przyjaźnie, zamiatając wokół ogonem.                                                                    
- Zaraz dam wam jakieś suche ciuchy.                                                                                      
Spojrzały na stojącego przed nimi mężczyznę.
- Krzysztof jestem – przedstawił się wyciągając rękę.                                                                                   - Michalina, a to moja młodsza siostra Ewa – Miśka uścisnęła mu dłoń.                                                         - Chodź, poszukamy czegoś suchego. - Krzysztof uśmiechnął się i nadal trzymając Miśkę za rękę pociągnął ją za sobą. W sąsiednim pomieszczeniu stało tylko wiekowe łóżko nakryte ręcznie szytą kapą i równie stara, rzeźbiona szafa. Z jej czeluści Krzysztof wyciągnął dwa swetry i dwie pary spodni.                                    
- Spodnie należą do mojej siostry, a swetry, no cóż, mogą być trochę za duże, są moje. Ale przynajmniej suche. W łazience powinna być ciepła woda i czyste ręczniki.                                                               Miśka patrząc na niego dopiero teraz zauważyła, że miał niesamowicie błękitne oczy. - o Jezu! - jęknęła w duchu. - brunet z niebieskimi oczami, przepadłam... Krzysztof też jakby się zapatrzył. Zauważył rumieniec na jej policzkach. Podszedł i otarł krople spływającą po jej twarzy.                                                                
- Zginęliście, tu czy co? - Dobiegł do nich głos nadchodzącej Ewy. - Kapie ze mnie!                                 Miśka pośpiesznie odwróciła się do siostry – masz, przebierz się, bo jeszcze mi się rozchorujesz, a wtedy mama mnie zabije!                                                                                                                                     Ewa obrzuciła ich uważnym spojrzeniem. - Ocho! Pomyślała. Coś jest na rzeczy. Miała 17 lat i jak to nastolatka zaczytywała się w romansach.. Gdy wróciła z łazienki jej siostra siedziała już przy ogniu, głaszcząc psa i popijając herbatę. Opowiadała Krzysztofowi jak się znalazły w środku nocy, w nawałnicy, pod jego domem. Krzysztof pokręcił głową – no jasne – powiedział. Wiem, w którym miejscu się zgubiłyście. W zeszłym tygodniu ktoś połamał drogowskaz. Jakbyście poszły ścieżką w lewo już dawno byłybyście w łóżkach! To pewnie ci sami kłusownicy, którzy wnyki zastawili. Dzisiaj znalazłem w nich dzika. Już nic nie można było zrobić.                                                                                
- To stąd ten strzał – wyrwało się Ewce.                                                                                                    
- Dokładnie – potwierdził.                                                                                                                        
- A skąd masz broń? - Zapytała Miska nagle znów zaniepokojona.                                                          
- To proste. Jestem nowym leśniczym w Malowniczym. Słyszałem, że znowu zaczęli tutaj kłusować i wybrałem się z Brunem na obchód.                                                                                                          
- A ten dom? Jest niesamowity, musi mieć ze 300 lat!
- Ponad 300 – odpowiedział Krzysztof. - Kupiłem go w zeszłym roku. Zakochałem się w nim i jego historii. Ale nadal niewiele wiem o Was – uśmiechnął się.                                                                          
- Jestem nową nauczycielką biologii w liceum, w Malowniczym. Od września zaczynam. Na razie mieszkam u Majki, w pensjonacie i szukam czegoś dla siebie na stałe. A Ewa przyjechała do mnie na wakacje. To wszystko.                                                                                                                              
- Czyli nie jesteś turystką? - upewnił się Krzysztof.                                                                                    
- Nie, Malownicze to teraz także i mój dom, ale powiedz, dlaczego kupiłeś taki stary, zrujnowany dom na odludziu?                                                                                                                                        
- Bo zaczarowała mnie jego historia. Jest to zresztą też historia mojej rodziny, bo dom ten pod koniec roku 1687 wybudował mój przodek. Joachim był rycerzem. Wiernie służył swojemu księciu, który władał tymi ziemiami. Niestety – gdy książę został podstępnie zamordowany, jego następca skazał na banicję wszystkich służących mu rycerzy. Joachim się nie ugiął i postanowił walczyć o sprawiedliwość. Skrzyknął podobnych mu, wyjętych spod prawa banitów i zaczęli zbójować. Grabili i napadali popleczników mordercy, a ten dom, ukryty w leśnej głuszy, w niedostępnych, był ich schronieniem. Nie wiem jak skończyła się historia Joachima, ale wiem, że dom przetrwał i ród także, bo przecież stoję tu przed wami – zakończył Krzysztof swoją opowieść.                                            
Wszyscy się zamyślili. Słychać było tylko strzelanie ognia w kominku.                                                  
- Już świta – powiedziała Miśka, patrząc w okno.                                                                                         - Chodź, zobaczymy – Krzysztof wyciągnął do niej rękę. Ewa drzemała oparta o psa. Miśka ujęła jego dłoń i wyszli razem na zewnątrz. Nad górami wstawał różowy świt. Mgła unosiła się nad szczytami, powietrze pachniało świeżością i wilgocią. Po deszczu zostało tylko wspomnienie.                    
- Pięknie tu – szepnęła. Tylko chłodno.                                                                                                    
- Dlatego kocham góry – odparł Krzysztof, po czym objął ją i przytulił. Bo jeszcze zmarzniesz – szepnął. Dobrze, że tu zostajesz...

Piter Murphy 

„Malowany świat”


W głowie miała milion myśli. Plątały się one w pajęczynie samotności. Nie znała tutaj nikogo, z kim mogłaby się nimi podzielić. Taksówka wiozła ją leniwie z dworca. Mijali kolejne miasta i wioski. Szukała w głowie wspomnień z dzieciństwa, obrazków, zapachów, kolorów. Na próżno. Nie była pewna, czy to dobry moment na takie decyzje. W Londynie miała pracę, mieszkanie i stabilizację życiową. A w Polsce? Bała się tego, co się wydarzy. 
 Studia na Royal Academy of Music dały jej przepustkę do wielkiego świata sławy, blichtru i wielkich pieniędzy. Ona potrzebowała czegoś więcej. Czuła jak życie przecieka jej przez palce. Po tragicznym wypadku rodziców czuła pustkę, której nie potrafiła w żaden sposób zapełnić. Nigdy nie była zbyt towarzyska. Wolała naprawiać świat w samotności bez wielomilionowej widowni. Profesorowie cenili ją za skromność i wielki talent, wróżąc jej karierę na największych światowych scenach.  Studenci za urodę i koleżeńskość. Z trudem zaśpiewała koncert dyplomowy. Przez jej głos przedzierał się ból. Ostatnie tony straciły swoją barwę. Kiedy Caren się ocknęła, zobaczyła przed sobą znajome twarze. Lekarz stwierdził wyczerpanie, zalecił odpoczynek w innym środowisku. Nawet zdobyty dyplom i ukończenie studiów z wyróżnieniem nie ucieszyło jej w żadnej mierze. Tamtego późnego popołudnia wróciła do domu, włączyła ulubioną muzykę jazową i zamknęła oczy. Myślami przywołała rodziców. Prosiła ich o jakiś sygnał. Dysponowała pieniędzmi z ubezpieczenia wypłaconymi po śmierci najbliższych. Płakała do chwili, w której brakło łez. To wtedy wstała i mimo późnego wieczora zeszła do piwnicy. Nosiła w sobie siłę, o której nie miała pojęcia. Zawsze bała się ciemnych, wilgotnych miejsc. Potrzebowała znaku. Czuła, iż tam go znajdzie. Do trzeciej nad ranem przeglądała kartony, brała w dłonie rzeczy należące do rodziców, dotykała je, wąchała, przywoływała obrazy sprzed lat. To pomagało. Czuła, ze znajdzie coś, co pomoże jej podjąć decyzję. W domu mówiono w dwóch językach. Czuła się obywatelem kraju, którego nie pamiętała. Miała podwójne obywatelstwo. Przewertowała wszystkie kartony. Zostały dwa. Otwarła kolejny. Jej oczom ukazały się pożółkłe papiery. Zorientowała się, że są to listy. Usiadła na brzegu kufra, nie zważając na kurz i przeczytała pierwszy list.
- Kto dzisiaj pisze w taki sposób o miłości? – szepnęła, śledząc tekst.
Był to list napisany przez ojca do mamy. Nie miała wątpliwości, co ma  czynić dalej. Przeniosła karton do salonu, wyciągając kolejne kartki. Z każdym słowem coraz mocniej rozumiała, czym była ich miłość. Niespodzianka, którą zobaczyła w ostatniej kopercie była dopełnieniem całości. Na tle pięknego domku stali rodzice i jakaś kobieta, łudząco podobna do mamy. Nie miała wątpliwości kogo przedstawiała. To musiała być jej babcia.
Spojrzała na zdjęcie na biurku, na którym stali przytuleni do siebie. To była ich ostatnia podróż wakacyjna na Wyspy Kanaryjskie. Mama ubrana w białą sukienkę do kolan, a ojciec w ciemnych bermudach i białej koszuli. Tak bardzo jej ich brakowało. Przetarła oczy. Z tyłu na nowo odkrytym zdjęciu znalazła napis z datą i miejscowością „Malownicze 1989”. Zdjęcie zrobili wkrótce przez opuszczeniem ojczyzny. Otworzyła komputer i w gogle wpisała słowo „Malownicze”. To co zobaczyła, nie równało się z niczym, co widziała w swoim życiu. A podróżowała po całym świecie. Przez kolejne godziny oglądała zdjęcia z miejscowości. Wpatrywała się w szczegóły, wyobrażając sobie, że tymi uliczkami spacerowali jej rodzice. A może tam właśnie zetknęły się ich wrażliwe dusze? Poczuła magiczną więź z tym zdjęciem. Zamknęła oczy na kilka chwil, aby w głowie przywołać to miejsce. Wtedy Morfeusz nakrył ją swoim płaszczem.
 Obudziło ją szarpanie. Zdezorientowana z bijącym sercem otworzyła oczy. To była jej jedyna przyjaciółka Judi.
- Caren. Przyprawisz mnie o zawał, przysięgam – zaczęła jak zwykle bez zbędnych formalności – Myślałam że coś się stało. Telefonowałam chyba ze sto razy. Wszystko na nic. Powiedz coś w końcu.
 Taka właśnie była Judi. Troskliwa, piękna i zawsze perfekcyjnie ubrana. Z pewnością miała więcej zalet, ale Caren nigdy ich nie poszukiwała. Te jej wystarczały. Pracowała jako fotomodelka. Poznały się na występie Caren trzy lata wcześniej. Były zupełnymi przeciwieństwami, ale to właśnie ona trwała przy Caren po tragedii. Wymogła na przyjaciółce przysięgę dotyczącą dalszego życia. Pomogła jej w organizacji pogrzebu. To wtedy Caren zrozumiała, że została sama. Rodzice nie utrzymywali kontaktu z rodziną z Polski. Dlaczego? Nie miała pojęcia.
- Ja chyba zasnęłam – odgarnęła włosy – która jest godzina?
- Prawie południe. Jadłaś coś dzisiaj? Zaraz przygotuję pyszną sałatkę owocową. I nie przyjmuję odmowy. Musisz się zabrać za siebie. Apropos. Gratuluję ukończenia studiów. Musimy to oblać – wyciągnęła czerwone francuskie wino.
 Caren uśmiechnęła się  z trudem. Judi była skarbem. Musiała jakoś się wytłumaczyć. Nie miały przed sobą żadnych tajemnic.
- Wiesz co to jest?
- Jakieś dokumenty? -  Judi nie grzeszyła inteligencją. Ale Caren nigdy to nie przeszkadzało. Uwielbiała tę blondynkę i traktowała niczym rodzoną siostrę.
- Przeczytam ci kilka. Masz ochotę posłuchać?
- Dawaj – kroiła banana, skupiając na tej czynności całą uwagę.

Jakaś godzinę potem obie siedziały na kanapie i ryczały głośno.
- Jakie to piękne. Mnie żaden facet nie pisał takich wyznań. To takie romantyczne. Miałaś fajnego tatę – głaskała włosy przyjaciółki. – Rodzice teraz są dumni i śpiewają w niebie „tańczące Eurydyki”.
- Jest jeszcze coś – sięgnęła do pudła. To fotografia.
- Ładnie tam jest…Właściwie gdzie?
- Miejscowość Malownicze. W Polsce. Powiem ci coś jeszcze. Ale boję się twojej reakcji. Obiecaj mi, że spróbujesz mnie zrozumieć i nie oceniać.
- Już się boję. Caren, nie rób niczego głupiego.
- Wyjadę tam…Proszę zrozum – odezwała się na widok otwierających się ust przyjaciółki.
- Jesteś pewna, że chcesz tego?
- To nie ma znaczenia. Chce poznać to miejsce, ono mnie przywołuje w tajemniczy sposób.
- Zostawisz mnie tutaj na pastwę losu? Jak możesz Caren?
- Spokojnie. Pewnie wrócę za jakiś czas.
- A co ze mną? A może polecę z tobą?
- A znajdziesz czas jutro?
- Jak to jutro? Tak szybko? Daj sobie kilka dni. – koleżanka wstała z kanapy, nalewając sobie kolejną porcję bursztynowego płynu.
- Dzisiaj rezerwuję bilet do Warszawy. To jest dla mnie znak. Te listy i zdjęcia. Chcę przejść ich drogę.  Muszę zrozumieć.
- Wiem, że cię nie przekonam. Ale proszę o jedno. Pisz listy każdego dnia. Już tęsknię.
                       ****************************************************
 Samochód się zatrzymał w środku miasteczka. Wtedy Caren się ocknęła ze swoich myśli. Sympatyczny kierowca odwrócił głowę w stronę młodej kobiety. Uśmiechnął się ciepło. To dodało jej odwagi.
- Jesteśmy dokładnie w centrum miasta. Na ryneczku – dodał.
- Naprawdę? Jak tutaj pięknie. Przez szybę zobaczyła siedzącą przed kawiarnią grupę młodych ludzi. Wszyscy kierowali spojrzenia w jej stronę. Zapłaciła taksówkarzowi, ten pomógł wyciągnąć jej bagaż i po chwili odjechał. Caren stała bezradnie na środku uliczki, czując falę napływającej samotności. Gapie nasycili się jej widokiem, wracając do swoich rozmów. Przez moment walczyła o wyciągnięcie plastikowej rączki walizki na kółkach, aby po chwili dumnie skierować się na zachód.
 Uliczki przypominały jej obrazy  z dzieciństwa, kiedy zwiedzała z rodzicami Włochy. Rodzice nie cierpieli leniuchowania na plaży, wybierając aktywną formę wypoczynku. Kostka brukowa doskonale komponowała się z kamienicami, witrynami sklepów. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Caren ogarniała rozpacz. Obawiała się odezwać w języku polskim, nie będąc przekonana, że ktoś z przechodniów ją zrozumie. Kiedy w końcu odnalazła szyld z napisem „Pensjonat pod kolorami”, odetchnęła z ulgą. Już wejście prezentowało się wspaniale. Dach był opleciony zielonym bluszczem, podobnie jak kolumny po dwóch stronach drewnianych drzwi wejściowych. Słońce wbijało się w zieleń, tworząc rdzawy kolor. Miejsce samo w sobie wyglądało na niezwykłe. Przez moment nie była pewna, jakie zwyczaje panują w tym kraju. Wejść bez pukania, a może użyć dzwonka? Wyciągnęła dłoń w kierunku okrągłego przycisku, kiedy nagle drzwi otworzyły się z impetem i wybiegł z nich nieznajomy mężczyzna. Niestety, nie zdążył wyhamować w biegu i uderzył ramieniem Caren, w konsekwencji czego ta zachwiała się i pewnikiem by upadła, ale nieznajomy złapał ją  w ostatnim momencie.
- Przepraszam, ja wiem, że nic nie wynagrodzi tego, co zrobiłem, ale ośmielam prosić o wybaczenie. Spieszę się.
Caren układała w głowie plan ataku. Próbowała przypomnieć sobie jakieś polskie przekleństwa, ale jak na złość żadnego nie pamiętała. Wstała furcząc, co było nawet zabawne. Przypominało przygotowanie byka do ataku na arenie, na której po drugiej stronie stał torreador. W oczach młodego człowieka zauważyła skruchę. Odrzuciła jego dłoń, która nadal trzymała jej ramię.
- Niech pan na przyszłość uważa. Ładnie witacie gości.
- Tak mi przykro…Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Spieszę się, stąd ten wypadek. Pani będzie tutaj mieszkała jakiś czas? Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Szymon Nowakowski. Jestem właścicielem pensjonatu. W związku z tym incydentem, chciałbym ofiarować pani dwie doby gratis w tym pięknym miejscu. Tutaj jest moja wizytówka – podał jej prostokątną karteczkę.- Zaraz zadzwonię z samochodu do recepcji wydając stosowne dyspozycje pani….? – przerwał, czekając na jej ruch.
- Za kogo pan mnie uważa? Nie potrzebuję pana pomocy. Stać mnie na pokrycie kosztów. Nazywam się Caren Wood.
- Jeszcze raz przepraszam. Naprawdę jestem już spóźniony. Proszę wybaczyć. Życzę miłego pobytu.
 Odkryła, że za drewnianymi drzewami znajdowały się szklane, prowadzące do obszernego holu wyłożonego marmuru. Była zdziwiona przepychem, którego nie spodziewała się w takim miejscu. Za kontuarem siedziała drobna blondynka. Zerwała się na widok potencjalnego gościa.
- Dzień dobry. Witamy w pensjonacie. Nazywam się Karolina i miło mi panią gościć. – wyrecytowała grzecznościową formułkę, wyciągając dłoń na powitanie.
- Dzień dobry. Przyjechałam z Wielkiej Brytanii. Chciałabym tutaj pozostać przez jakiś czas. Znajdzie się jakiś pokój?
- Oczywiście. Dysponujemy sześcioma pokojami o podwyższonym standardzie. – Rozpoczęła wyliczać zalety przebywania w jednym z pokoi, wymieniając udogodnienia, które dla Caren były normą w Anglii.
- Dobrze, biorę. Byle było cicho. Po prostu potrzebuję spokoju – sama nie wiedziała, dlaczego tłumaczy się temu podlotkowi. Karolina wyglądała na maksymalnie dziewiętnaście lat.
- Oczywiście. Mogę prosić jakiś dokument? – Caren wyciągnęła paszport z górnej przegródki, podając go niedbale.
 Kiedy recepcjonistka wklepywała dane do komputera, ona sama poczyniła rekonesans w każde miejsce, które było widoczne z tego miejsca. Musiała przyznać, że pensjonat zrobił na niej wielkie wrażenie, podobnie jak miejscowość.
 Zamieszkała w dwóch pokojach. Zaskoczona była świeżo ściętymi kwiatami w wazonach, pastelowymi kolorami na ścianach, miękkimi dywanami i wanną z pozłacanymi kurkami. Wzięła długą kąpiel, po czym nałożyła na siebie wieczorową suknię. Pora lunchu dawno minęła, a ona poczuła nieodpartą potrzebę jedzenia. Postanowiła zejść na dół, nosząc się z zamiarem zapytania o kuchnię. Zatrzymała się na schodach, kiedy doszły do niej dźwięki rozmowy. Wyłapywała pojedyncze słowa. To był głos małolaty i właściciela pensjonatu – przystojnego lowelasa, który doprowadził ją do szewskiej pasji. Zrobiła krok do przodu, nie zdradzając swojej obecności. On stał nachylony nad kontuarem, mówić coś blisko twarzy blondynki. Ta zaśmiewała się do łez. Caren czuła, jak opowiada o niej. Relacje, które ich łączyły wskazywały, że jest to o wiele więcej, niż pracownik i szef.  Musiała to przerwać. Chrząknęła i zeszła, naciskając mocno obcasami na kolejne stopnie. Zamilkli. Jednocześnie na nią spojrzeli i ich miny stały się profesjonalnie.
- Dobry wieczór. Miło panią znowu zobaczyć – mężczyzna sięgnął po skórzaną aktówkę. Caren pomyślała, że on zamieszkuje w pensjonacie na stałe. W końcu to był jego przybytek.
- Szukam miejsca, w  którym mogę coś zjeść. Co państwo polecają?
- Na co ma pani ochotę? – dziewczyna zerknęła w stronę białego telefonu, jakby czekała na ważną rozmowę. – Zaraz zatelefonuję do kuchni i coś przyrządzą.
- Nie znam tutejszego menu – odrzekła z nutką wyniosłości.
- Jako szef preferuję i polecam polską kuchnię. Proszę mi zaufać. Nie zawiedzie się pani.
- Z zaufaniem do pana osoby jeszcze poczekam. Proszę wybaczyć szczerość, ale dostarczył mi pan dzisiaj wystarczająco atrakcji i wolę resztę wieczora spędzić w samotności.
- Naprawdę jest mi przykro z tego powodu. Szanuje pani decyzję, ale może pozwoli się pani w najbliższym czasie oprowadzić po okolicy?
- Szymon jest doskonałym przewodnikiem. Zna tutaj historie każdego miejsca i człowieka. – dorzuciła małolata.
- Dziękuję, ale póki co nie skorzystam. Naprawdę potrzebuję samotności.
- Dobrze, więc zapraszamy do naszej jadłodajni. -  dziewczyna wskazała jej drogę.

 Usiadła w pomieszczeniu, od początku czując się w nim swojsko. Okna przybrane w firany z falbanami, drewniane stoły ze śnieżnobiałymi obrusami, eleganckie serwety i sztućce. W myślach stwierdziła, że projektant miał ciekawy pomysł na ożywienie tego zaczarowanego miejsca. Kiedy kelnerka przynosiła kolejne ciepłe potrawy kręciła nosem patrząc na wielkość, ale ostatecznie zjadała je z wielki apetytem.  W końcu była na wakacjach. Nie myślała o kaloriach, zajadając się kapuśniakiem i kurczaku w warzywach. Na deser otrzymała lody w polewie kakaowej. To właśnie deser spowodował, ze jej mózg zaczął inaczej pracować, a ona sama poczuła się rozluźniona. Spojrzała na zegar ścienny. Dobiegała dwudziesta pierwsza. Na sen zbyt wcześnie. Postanowiła wyjść na spacer. Niezbyt długi. Wieczorem Malownicze wyglądało zupełnie inaczej. Światło z przydrożnych lamp wnosiło tajemnice, chowając je w ciemnych zakamarkach miasteczka. Na ulicach mijała przechodniów. Już miała wracać, kiedy jej uwagę przykuły dźwięki muzyki. Znała ten utwór. Napisał to Robert Szuman i zatytułował „Marzenie”. Ucieszyła ją myśl, że ktoś tutaj kocha muzykę i słucha właśnie takiej. Nogi same niosły ją w kierunku dźwięków. To było perfekcyjne wykonanie. Im bliżej była źródła, tym ludzie byli bardziej skupieni. Denerwowało ją, że nie wszyscy słuchają w milczeniu. Musiała się dowiedzieć, kto wykonuje „Marzenie”. Minęła żółtą kamienicę i z trudem poznała ryneczek. Na środku znajdował się podest, a  na nim ktoś grał na żywo. Zaskoczyła ja wykonanie, uderzanie każdego dźwięku w jej serce. Stała urzeczona i słuchała. Wykonawca był odwrócony. Widziała tylko jego zarys jego ciała. Kiedy wykonawca zakończył utwór, odłożył skrzypce i pochylił się. Caren biła brawo z innymi. Musiała porozmawiać z tym muzykiem. Wykonawca odwrócił się w jej stronę. Wtedy go poznała. To nie mogła być prawda.
- Co pani tutaj robi? – zapytał niezbyt przyjaźnie. – Pewnie chce pani wyśmiać moje wykonanie. W końcu jest pani muzykiem.
- Skąd pan to wie? – stanęła zdumiona.
- Wujek gogle mi powiedział. A tak poważnie chciałem wiedzieć coś więcej o pani.
- Na przykład?
- Czy jest pani zamężna,  a może zaręczona? – uśmiechnął się tajemniczo.
To zwierzenie w jakiś dziwny sposób nie poirytowało jej. Nawet w kącikach jej ust pojawił się uśmiech.
- No proszę. Pani się uśmiecha. Anglicy uchodzą za smutasów.
- Pan za to śmieje się zbyt często – nie mogła sobie darować złośliwości, przypominając sobie scenę z recepcjonistką.
- Kocham się śmiać. Kocham muzykę. Jestem Szymon. Proszę się już na mnie nie gniewać. Nie szukam w pani wroga.
- Caren. Przepraszam. Przyleciałam do Polski, aby zapomnieć o pewnych sprawach.
- Masz dwa wyjścia. Długi spacer, albo lampka wina. W pobliżu jest doskonała winiarnia prowadzona przez moich przyjaciół. Tym razem nie odpuszczę.
- Nie mam wiec wyjścia. Wybieram winiarnię. Lampka wina dobrze mi zrobi w towarzystwie wytrawnego wirtuoza.
 Szymon okazał się być doskonałym słuchaczem. Opowiadała mu o swoim życiu, o tragicznym wypadku rodziców i przyjeździe do kraju jej przodków. Nie przerywał do czasu, w którym wspomniała o babci.
- Jak ona się nazywała?
- Helena Borówna. Mówi ci to coś?
Szymon spojrzał na zegarek, po czym ujął je dłoń, dodając, aby o nic nie pytała. Prowadził ją przez uliczki, po drodze minęli cmentarz i kościół. W końcu stanęli przy małym domku, a właściwie jego konturach. Domownik jeszcze nie spał. Szymon zapukał kilkakrotnie. Drzwi otworzył starzec. Miał siwe, przerzedzone włosy i na jego twarzy malował się spokój.
- Dziadku. To jest Caren. Przyjechała z Anglii. Szuka swojej babci Heleny Borównej.
W oczach starego człowieka pojawiły się łzy. Niespodziewanie przylgnął do jej ciała. Czuła ulatującego z niego życie i woń leków.
- Dziadku, możemy wejść? – jego głos tym razem był mocniejszy.
- Oczywiście, zapraszam gołąbki. Co za niespodzianka.
Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, w którym znajdowały się głównie stosy książek i partytury z nutami. Szymon z Caren usiedli w starych fotelach nakrytych narzutami, pamiętającymi czasy komuny. Starzec wpatrywał się w Caren, co ją peszyło. Opuściła wzrok.
- Jesteś jej wnuczką? – jego głos był zmęczony. – Prosiłem Boga, aby ją kiedyś jeszcze zobaczyć, a teraz widzę Helenkę w twojej osobie. Dziecko, jesteś do niej tak podobna. Sama zobacz – sięgnął niezgrabnie po czarno – białą fotografię.
- To ona. Twoja babka.
Podał jej fotografie osoby, łudząco do niej podobnej. Gdyby przebrała się w taki strój jak osoba na fotografii, pewnie trudno by było zobaczyć różnicę.
- Może mi pan coś o niej opowiedzieć?
- W czasie wojny została wywieziona z innymi do Oświęcimia. Już nie wróciła. Jej dzieci, a twoi rodzice wychowywali się w domu dziecka.
- Pamięta pan moich rodziców? Naprawdę?
- Dziadek prowadził dom dziecka. Uczył muzyki i filozofii. To dzięki niemu gram na pianinie i skrzypcach. Twoi rodzice byli jego wychowankami.
- Jesteś do niej taka podobna. Tak bardzo ją kochałem – chwycił się za serce.
- Dziadku, wszystko w porządku. Wziąłeś leki? – Szymon wstał, szukając wzrokiem fiolki z lekami.
- Oczywiście. Szymon jest dla mnie zbyt dobry. Chciał mnie zabrać do pensjonatu, ale starych drzew się nie przesadza. Każdego dnia odwiedza mnie opiekunka. Teraz już mogę umierać. Zobaczyłem moją Helenkę. Kto by pomyślał. – przymknął oczy.
- Ja nie jestem lekarzem, ale chyba potrzebuje pomocy.
- Dziadek cierpi na uwiąd starczy. Nie zgadza się na całodobową opiekę. Prawie każdej nocy przychodzę i czuwam nad nim, kiedy nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności.
- On znał moja rodzinę.
- O mały włos, bylibyśmy spokrewnieni. Muszę ochłonąć. Nic mu nie będzie.
- Poczekaj. Tylko przykryję go kocem. – narzucił na dziadka miękki materiał. Ten nawet nie drgnął. – Odprowadzę ciebie i jeszcze tutaj wrócę.
- Co na to twoja dziewczyna? Nie interesuje jej, gdzie spędzasz wieczory?
- Nie mam dziewczyny, ani żony. Nie mam na to czasu.
- Więc kim jest Karolina?
- Karolina jest moją siostrą. A ty sądziłaś….? – roześmiał się.
- Przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę.
- Jak ci się tutaj podoba?
- Jest pięknie. Jestem tutaj zaledwie kilka godzin, a czuję że zostanę tutaj na dłużej. To raj na ziemi.
- Mam pytanie, ale wstydzę się zapytać.
- Pytaj proszę.
- Za kilka dni mój najlepszy przyjaciel wstępuje w związek małżeński. Obiecałem, ze zagram na jego ślubie. Zechcesz mi towarzyszyć i zaśpiewać kilka arii operowych?
- Oczywiście. Z przyjemnością.
- Jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju. Skoro twój dziadek opiekował się moimi rodzicami, kto kim był mąż babci?
- Jego przyjaciel. Miał na imię Jonasz. Był żydem. Również zginął w obozie koncentracyjnym. Twoja babcia nie kochała mojego dziadka, ale on kochał ją. Może nie powinienem tego mówić, ale faworyzował Marię i Janusza.
- Moich rodziców?
- Właśnie. Dlatego też nagle zniknęli z Malowniczego. Dziadek nigdy się z tym nie pogodził.
 Nad ranem sięgnęła po laptopa, pisząc obszernego emaila do przyjaciółki. Nie była pewna, czy ta nie posądzi jej o postradanie zmysłów, ale list zakończyła zdaniem :”Odnalazłam swoje miejsce na ziemi i ludzi, którzy mnie rozumieją. Zostaję na dłużej, może o wiele dłużej. Od dzisiaj ktoś maluje mój świat na żółto i na niebiesko”.

Agnieszka Puchała

Cud w Malowniczem



Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie miasteczko położone wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Odetchnijcie pełną piersią... Czujecie to rześkie, górskie powietrze? Rozgrzane słońcem albo jak kto woli przesiąknięte zapachem dopiero co spadłego deszczu. Zróbcie parę kroków w głąb miasteczka i zapuśćcie się w kręte, wąskie uliczki. Pogładźcie stare mury, posłuchajcie o czym opowiada bijący tu od dziesięcioleci kościelny dzwon. Właśnie tu dziś jestem. Jaki to kontrast w stosunku do duszącego się od smogu, samochodowych spalin i oddechów ludzi (częściej szczurów) Krakowa! Miasto królów, perspektyw i kultury, które mnie zaoferowało tylko poczucie, że zawsze trzeba więcej – mieć, robić, dawać z siebie. Zaharowywać się za wiecznie spóźniającą się wypłatę, rozpychać się łokciami, by inni nie zadeptali mnie w drodze do awansów, premii, uznania ze strony szefa. A tu wreszcie cisza, spokój, jakaś taka ludzka życzliwość bijąca z oczu. I to powietrze – które można wciągać w płuca aż po same brzegi, tak czyste, że pierwszego dnia kręciło mi się w głowie z tej hiperwentylacji.
Po tym wstępie pewnie wydaje wam się, że jestem Krakuską, która uciekła przed miejskim pędem i brudem, żeby przez kilka dni odpocząć w górskiej mieścinie. No to jesteście w błędzie. Pochodzę z Radomia, a do Krakowa przyciągnął mnie Uniwersytet Jagielloński i „wielkie perspektywy”. Studia skończyłam, dyplom obroniłam, znalazłam nawet pracę w zawodzie (to były jeszcze te lepsze czasy, kiedy studia cokolwiek w życiu dawały). Przez sześć lat byłam pracowitą mróweczką w korporacji, tak skupioną na wyścigu i pracy, że nie potrafiłam poświęcić swojego codziennego grafiku na zachodzenie w ciążę i macierzyństwo. Nie, dziecko poluzowałoby moje trybiki, nie działałabym jak idealnie naoliwiona korpo-maszyna. Ale wzięłam sobie męża. Z miłości. Szkoda tylko, że on przez całe nasze małżeństwo bardziej niż mnie kochał... cóż, coś innego. W końcu nie wytrzymałam. Spakowałam małą torbę podróżną, wzięłam w pracy urlop bezpłatny na kolejne pół roku i bez słowa zniknęłam. Zatankowałam do pełna mój pamiętający lepsze czasy samochód, wyłączyłam GPS i wyruszyłam w drogę „przed siebie”. Zatrzymam się tam, gdzie poczuję się lepiej. A ciągnęło mnie wyraźnie ku południowo-zachodniej części polskiej mapy. Minęłam Katowice, zostawiłam za sobą Opole, ślimaczym tempem pokonałam zakorkowany Wrocław. Długa jazda dawała się we znaki, ale nie mogłam się zatrzymać. Jakoś podskórnie czułam, że cel mojej podróży jest już naprawdę blisko. Jawor, Złotoryja, Nowy Kościół... Nie wiem nawet, jak długo dociskałam pedał gazu. Pewnie dłużej, niż przeciętny człowiek zwykle jest w stanie. Ale mnie napędzała determinacja, rozpacz i adrenalina. Nagle moim oczom ukazała się jedna z setek ustawionych na całej tej trasie tabliczek z nazwą miejscowości – Malownicze. Tak, to tu!

***
Zatrzymałam samochód, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Po tej wykańczająco długiej drodze wszystkie mięśnie i stawy wyły z przemęczenia, a ja dopiero w tym momencie poczułam, że osiągnęłam kres – żadnych kolejnych zrywów, ani kroku dalej. Muszę wreszcie odpocząć, tu i teraz. Byłam jednak w końcu osobą cywilizowaną, więc nie uśmiechało mi się spanie na poboczu wiejskiej drogi. Trzeba mieć jakieś granice przyzwoitości. Ostatkiem sił rozejrzałam się wokół. Kilka domków rozrzuconych wokół pagórkowatych zielonych terenów, w tle majaczące górskie szczyty. Na dwóch najbliższych furtkach tylko tabliczki z napisem „Zły pies” i „Ja tu pilnuję”. Dopiero na trzeciej upragnione „WOLNE POKOJE”. Zerkanie, czy aby na pewno chatka spełnia moje standardy albo kręcenie nosem nie wchodziły już na tym etapie w grę. Woda, łóżko, sen. Potrzebowałam tylko tego.
Otworzyłam niezbyt zachęcająco odartą z zielonej farby furtkę i ze zdziwieniem odkryłam, że nie zaskrzypiała. Cóż, zawsze jakiś pozytyw. Wspięłam się po trzech schodkach na próg i zastukałam do drzwi. Cisza, żadnych kroków, chociaż przez zakryte tylko firanką okno prześwitywała poświata włączonego telewizora. Wdusiłam przycisk dzwonka – wreszcie po drugiej stronie zrobił się jakiś ruch; kilka sapnięć, nerwowych postukiwań i kroki. W drzwiach stanęła zasuszona staruszka, na oko dziewięćdziesięcioletnia, z pogodnym wyrazem twarzy okolonej niezliczoną ilością zmarszczek. Drobniutka, w kwiecistej podomce i równie kwiecistych kapciach nasuniętych na pokryte żylakami stopy. Nie mam pojęcia, jak w stanie tak nieludzkiego zmęczenia potrafiłam zauważyć tak wiele szczegółów. Spaczenie zawodowe, chyba tylko to mnie tłumaczy.
- Ja w sprawie pokoju do wynajęcia, czy jest może wolny? - spytałam uśmiechając się jak najmilej. Bo to przecież starsza pani, chyba mieszkająca samotnie, skoro nie ma kto odmalować jej tej furtki. Pierwsze wrażenie w takiej sytuacji jest kluczem – nie może przecież wziąć mnie za niesympatyczną, nieuprzejmą albo... niebezpieczną? Tak, raczej nie wyglądam teraz jak spod igły. I pewnie trochę śmierdzę, bo wypociłam przynajmniej kilka litrów wody w trakcie mojej wielkiej podróży.
- Ano mam pokoik jeden wolny – odpowiedziała staruszka cichym głosem, od którego jakoś cieplej mi się zrobiło na sercu. To taka prawdziwa babcia, która dogląda wnuków i podtyka im własnoręcznie upichcone smakołyki. Ja nigdy nie miałam takiej babci i właśnie poczułam, że chciałam mieć.
Staruszka poprowadziła mnie korytarzem obitym boazerią, po drodze pokazując na drzwi z szybką i mówiąc, że tu jest łazienka. Wprowadziła mnie do małego pomieszczenia z jednoosobowym łóżkiem pokrytym patchworkową narzutą, stoliczkiem z haftowanym obrusem i solidną, dębową szafą. Chociaż łóżko zdawało się do mnie krzyczeć, żebym zapadła się w jego miękkość, mój wzrok przykuło okno. A właściwie nie samo okno, tylko widok, który się za nim rozpościerał. Wiekowe drzewa liściaste, tak zielone, jakby pracował nad nimi grafik komputerowy, a nie Matka Natura, a tuż za nimi rwący potoczek. Byłam pewna, że jeśli uchylę szybę, usłyszę szum wody opływającej leżące tu od wielu lat obłe kamienie.
- Mały i skromny, ale jest. Jakby ci czego było trzeba, dziecko, to przyjdź do mnie. A opłucz się i odpocznij, bo chyba z daleka jesteś. Imię jakieś masz?
- Kalina, dziękuję pięknie. Umyję się i przyjdę zapłacić za pokój – odpowiedziałam.
- Odpocznij najpierw, dziecko. Ja się nigdzie nie wybieram. Kazia jestem – rzuciła tylko na odchodnym i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Padłam na łóżko i już wiedziałam, że z prysznica nici. Nie było szans, żebym teraz jeszcze się podniosła. Było mi tak dobrze, wygodnie, mięciutko, błogo... Zamknęłam oczy i już czułam, jak pod powiekami rodzi mi się sen, kiedy spokój przerwały wibracje mojej komórki. Zerknęłam na wyświetlacz. Michał. Poczekałam, aż przestanie dzwonić i wyłączyłam telefon. Sen przyszedł w ciągu kilku sekund.

***

Obudziła mnie cisza. Była czymś tak niezwykłym, że moje ciało musiało odebrać ją jako zagrożenie i całe napięło się do ucieczki. W Krakowie nieustannie szumiały tramwaje sunące po torach, trąbiły klaksony wciskane przez spóźniających się na ważne konferencje biznesmenów stojących w korkach, stukały obcasy wciśniętych w ołówkowe spódniczki i małe czarne kobiet spieszących do pracy w którymś z niezliczonych biurowców okalających centrum. Te dźwięki były mi znane, tak naturalne, jak dla mieszkańców Malowniczego w Sudetach pianie koguta, szum liści na drzewach i trele wróbli, kosów czy jakichś mniej pospolitych ptaków, które zapewne znalazły tu swoje schronienie. Mnie ten dyskretny szum natury przerażał jak coś obcego, chociaż w gruncie rzeczy był całkiem przyjemny. Kiedy już przypomniałam sobie, gdzie jestem i dlaczego, spojrzałam w okno, które zdaje się, jakby przed chwilą przykuło moją uwagę podczas oględzin pokoju. Te same ekstremalnie zielone drzewa, ten sam strumyczek, tylko słońce jakoś wyjątkowo wysoko unoszące się nad głową.
Sięgnęłam po telefon, włączyłam go i zerknęłam na zegarek. 13.49! Nigdy w całym moim życiu nie obudziłam się tak późno. Żadna zakrapiania impreza, nawet slywestrowa nie pchnęła mnie do takiego marnotrawienia czasu. Zawsze, piątek, świątek byłam na nogach tuż po 6. A tu co? Nie dość, że przespałam południe, to jeszcze cały ten czas leżałam w brudnych ciuchach spowijających przepocone ciało. I w makijażu!
Z duszą na ramieniu zebrałam się z wygodnego tapczanu, by niezauważona przez panią Kazię przemknąć do łazienki. Gdyby zobaczyła mnie z rozmazanym tuszem, kredką, która pewnie spłynęła prawie na policzki i potarganymi włosami mogłaby się tak wystraszyć, że jeszcze dziś kazałaby mi opuścić przytulny pokoik. A ja nie zamierzałam się stąd wynosić, o nie!
Na szczęście z pomocą przyszedł mi telewizor, a w nim rozgrywająca się dość głośno akcja jakiejś polskiej telenoweli. Pani Kazia nie dosłyszała moich kroków, więc była szansa na upodobnienie się do zwykłej turystki, zanim mnie zobaczy. Widok w lustrze mnie nie rozczarował – bezbłędnie udało mi się przewidzieć, co z drogimi kosmetykami renomowanych firm zrobi rozpacz, pot, łzy i rzucanie się po łóżku w sennych majakach. Widok nie był krzepiący, ale miałam nadzieję, że nie są to zniszczenia niemożliwe do usunięcia. Zdjęłam z siebie śmierdzące i klejące się od brudu ubrania i już chciałam wskoczyć pod prysznic, kiedy okazało się, że ma już lokatora. Takiego, z którym pod żadnym pozorem nie chciałabym się dzielić powierzchnią. Cudem tylko nie wydałam z siebie wrzasku, który mógłby, nie daj Boże, przyprawić panią Kazię o zawał serca. Tuż przy odpływie w najlepsze odpoczywał sobie wielki, OGROMNY pająk. Nie taki zwykły, z cienkimi nogami i małym brzuchem. Nie, to było monstrum znane mi z programów przyrodniczych – ni mniej, ni więcej, tylko tarantula. Autentycznie! Nie wiem, skąd tarantula w samym środku Sudetów, może pani Kazia hodowała ją hobbystycznie w tarrarium? W takim razie nie było mowy o radykalnych sposobach na pozbycie się monstrum. Nie mogłam przecież pozbawiać życia pupilka właścicielki mojego miejsca na ziemi...
Nie spuszczając wzroku z potwora (który na szczęście nie wyglądał, jakby chciało mu się ruszać), przemyłam twarz wodą i papierem toaletowym starłam najgorsze smugi po minionym perfekcyjnym makijażu. Przepasałam się ręcznikiem zakrywając swoją nagość i wyszłam z łazienki, prosto do pokoju, w którym nadal ryczał telewizor.
- O, toś sobie ładnie pospała, dziecino! - rzuciła na mój widok pani Kazia. - Musiałaś się nieźle zmachać w podróży. Ale już lepiej, prawda? Sen dobry na wszystko, ot co!
Kiwnęłam tylko głową i drepcząc w miejscu próbowałam jakoś zagaić temat.
- Pani Kaziu, pod prysznicem jest chyba pani zguba. Albo może kogoś z domowników?
Moja gospodyni spojrzała na mnie zaintrygowana i o nic więcej nie pytając, ruszyła do łazienki. Użyłam całej swojej siły woli, żeby wejść tam razem z nią, bo przecież ta bestia mogłaby ją zaatakować, a to przecież trujący jad, musiałabym dzwonić na pogotowie i ratować panią Kazię. Tymczasem staruszka żwawo wystawiła rękę, jednym ruchem nakryła monstrum i wyrzuciła je przez okno. Na jej twarzy malowało się coś pomiędzy rozbawieniem a politowaniem.
- Dziecko, czy ty myślisz, że ja tu kątniki hoduję? Pożyteczne może i są, ale w domu ich nie chcę. Jak jakiego zobaczysz, to wyrzuć, bo zabijać nie wolno – deszcz przynoszą. No i szybko musisz, bo one biegają i skaczą.
Na samą myśl o tym, że miałabym gołą ręką łapać coś tak strasznego, albo gonić tego stwora, kiedy biega w podskokach wszystko mnie zaswędziało. Pająki to nie jest moja mocna strona, a te sudeckie wyglądają gorzej niż te, do których przywykłam w Krakowie.
Nie bacząc na moją niewyraźną minę pani Kazia opuściła łazienkę, żebym mogła się umyć. Kilka razy rozejrzałam się jeszcze uważnie, czy kątnik nie pozostawił tu rodziny lub przyjaciół, ale chyba jednak nie. W miarę uspokojona odkręciłam wodę, zrzuciłam ręcznik i wreszcie znalazłam się pod prysznicem. Czysta rozkosz! Gorący strumień spływający po całym ciele, zmywający ze mnie brud, problemy, Kraków, małżeństwo. Nie wiem, jak długo dawałam namakać mojej skórze, ale na pewno dłużej, niż pozwala na to przyzwoitość. W końcu zmusiłam się, żeby zakręcić wodę i wyjść z tego cudownego miejsca. Nie chciałam, żeby pani Kazia wzięła mnie za kogoś, kto żeruje na jej gościnności. W opłacie za pokoik raczej nie przewidziała przecież całego bojlera gorącej wody.
Po natarciu skóry olejkiem (żadne burżujstwo, po prostu bez tego łuszczy się i odchodzi płatami) i wciągnięciu na siebie świeżych ciuchów wróciłam do pokoju. Szum drzew i strumyka zagłuszył cywilizowany dźwięk, na który aż się skuliłam. Zupełnie tu nie pasował. Telefon wibrował, wyświetlacz krzyczał: „Michał!”, a ja miałam ochotę wyrzucić go, ale przecież nie za okno, w ten cudny zagajnik. Nie zniszczyłabym go tym upiornie buczącym ustrojstwem. Nie chciałabym co rano zamiast strumyka i szumiących liści słuchać mechanicznych wibracji mojej nokii.
Kiedy irytujący dźwięk umilkł zerknęłam na wyświetlacz – 12 nieodebranych połączeń i siedem smsów. Przejrzałam je pobieżnie. „Gdzie ty jesteś?”, „Co ty znów wymyśliłaś?”, „Odbiło ci?!”. Wśród nieodebranych połączeń jedno od mamy. Pewnie już dowiedziała się, że zniknęłam i nie wiadomo, gdzie jestem. Pewnie się martwi. Z samego dna torby podróżnej wyjęłam kolejny po telefonie sprzęt, na który nie chciałam patrzeć, który za nic nie pasował do tego miejsca – laptop. Otworzyłam, połączyłam się z internetem (w sumie zdziwiłam się, że złapał zasięg), otworzyłam skrzynkę. Oczywiście zawalona mailami, mniej i bardziej istotnymi, których jednak nie zamierzałam czytać. Wpisałam tylko adres mamy, napisałam: „Nie martw się, jest ok. Odezwę się, jak trochę sobie wszystko poukładam”. Wyślij, wyłącz komputer. I cześć. Witaj, Malownicze!

***

Zapłaciłam pani Kazi za cały przyszły tydzień i ruszyłam na podbój mieściny. W wygodnych butach, bo nie zamierzałam wsiadać do samochodu. Obrzydł mi niesamowicie przez tę wielką wyprawę i nawet nie chciało mi się na niego patrzeć, a co dopiero używać. Szłam sobie poboczem, chociaż droga chyba wcale nie była uczęszczana i podziwiałam widoki. Tu było naprawdę pięknie! Czułam się jak na urlopie, chłonąca inne powietrze, inny klimat i spokój emanujący z górskiego miasteczka. Gdyby nie dziura w miejscu, gdzie wcześniej miałam serce i ściśnięty od napięcia żołądek czułabym teraz prawdziwe szczęście. Przez drogę skakała mała żabka. Przez chwilę rozważałam, czy nie przenieść jej na pobocze, żeby nie zginęła pod kołami pędzącego samochodu, ale doszłam do wniosku, że spokojnie zdąży czmychnąć, zanim na drodze pojawi się jakieś zagrożenie. Zdawało się, jakby cywilizacja wcale tu nie dotarła. Najlepszy dowód – zając, który chwilę później przekicał mi tuż przed oczami. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą aparatu, kiedy dosłownie dwa kroki dalej zobaczyłam jeszcze bociana na łące. Praktycznie na wyciągnięcie mojej ręki. Przy tak dobrej passie za chwilę natknę się na dzika albo żmiję... A przecież nie jestem w dziczy, już widzę wieżę kościoła z dzwonnicą i kamienice, które pewnie otaczają rynek. Na lewo od „głównej drogi”, czyli dróżki, którą maszerowałam zobaczyłam wąską uliczkę z przylegającymi do siebie, zabytkowymi budynkami. Skręciłam w tym kierunku i znalazłam się w raju dla spragnionych spokojnego wypoczynku turystów. Stara cukiernia, jeśli wierzyć w informację na szyldzie istniejąca od 1929 roku (jak przetrwała wojnę?), sklepik z drewnianymi pamiątkami, warzywniak, na którego wystawie zachęcająco czerwieniły się ogromne pomidory... Dookoła cisza, ani żywej duszy, góry majączące na horyzoncie i to niesamowite majowe powietrze. Ciepłe, ale nie gorące. Promienie słoneczne pieszczące skórę, ale nie parzące, bo rozwiewa je chłodny, rześki wietrzyk.
Zdecydowałam, że pomimo ściśniętego żołądka muszę coś przełknąć, a najprędzej uda mi się to z jakimiś łakociami. A więc zabytkowa cukiernia! A w środku... Boże, co za zapach! Świeżego drożdżowego, truskawek, jagód, cynamonu. Placki, ciasta i ciasteczka wyglądały tak wspaniale, że najchętniej spróbowałabym ich wszystkich. Spojrzałam jednak na sprawę realnie – zjem najwyżej dwa kawałki ciasta i więcej w siebie nie wcisnę. Postanowiłam, że od tej pory codziennie będę testować tu inny specjał, żeby skosztować każdego wypieku. No to od czego zaczynamy? Drożdżowy rogalik z różą i... tak, beza z kawowym kremem i płatkami migdałowymi. I kawka, duża, czarna, bez cukru. Sympatycznie wyglądająca, rumiana sprzedawczyni nałożyła mi te rarytasy na talerzyk, postawiła filiżankę z gorącą, mocną kawą i wskazując na rogalika z różą powiedziała: „Zacznij od niego, jeszcze gorący”. Oczywiście posłuchałam. Boże! Chrzanić cukier, cholesterol i tłuszcz na biodrach. Jestem w raju!
Co prawda miałam sobie dawkować przyjemności, ale wychodząc z cukierni („U Stanisławy”) poprosiłam jeszcze o kilka cynamonowych ślimaczków na wynos. Przecież mogę zgłodnieć od tego górskiego powietrza!
Nie wiem, jak długo spacerowałam po godnym swej nazwy Malowniczem. Podobało mi się tu wszystko. Uważnie oglądałam każdy budynek, każdy witrażyk w oknie, każdą wystawę sklepików, które zdawały się zaklęte w czasie. Przyzwyczaiłam się, że „stare sklepy” miały klimat PRL-u – kojarzyły się z brakami na półkach, kolejkami, szyldem PSS „Społem”. A tu jakby nie było PRL-u. Jak gdyby sklepiki stały tu w niezmienionym stanie od czasów przedwojennych. Moja babcia zawsze opowiadała o tych czasach z rozżewnieniem. Wspominała o kożuchach na mleku tak grubych, że można było smażyć je jak placki na patelni, czekoladzie bardziej kakaowej niż dzisiejsze 90%, maśle, którego smaku nie da się wręcz opisać. Patrząc na sklepy w Malowniczem miałam poczucie, że mieszkańcy jakimś sposobem ukryli tu te relikty zamierzchłej przeszłości. Nie chciałam konfrontować tych wyobrażeń z rzeczywistością, dlatego nie zaglądałam do wnętrza sklepów. Cała ta ułuda zniknęłaby przecież w chwili, gdy na półce dostrzegłabym Coca-Colę albo zupkę chińską. Nie, będę się żywić tylko „U Stanisławy”, tam mit nie upadnie.
Okazało się, że nie tylko cukrem będę musiała żyć w Malowniczem. Po powrocie do domu pani Kazi zostałam uraczona domowym obiadkiem, który smakował tak dobrze jak te, o których mówi się „jak u mamy”. Do popicia dostałam nawet kompot z jabłek i śliwek. I to chyba własnych, bo za domem pani Kazi ciągnął się sad.
Padając na MÓJ tapczanik w MOIM pokoiku pomyślałam tylko: „Tu jest życie, tu jest moje miejsce”, zanim zapadłam w spokojny sen.

***

I tak upłynęło mi pięć miesięcy. Chyba najwspanialszy czas w moim życiu. Bez zamartwiania się o deadline, prezentacje, humory szefa i korek na Karmelickiej, przez który mogę się spóźnić na operatywkę. Skończyłam z rozmiarem zero, do którego aspirowała w Krakowie każda szanująca się pracownica korporacji. Teraz nosiłam dumne 38 – efekt domowych obiadków, frykasów zajadanych „U Stanisławy” i, po prostu, szczęścia. Nie czułam się zaniedbana, rozmemłana. Nie czułam, że marnuję czas, albo że przegrałam życie. Pani Kazia traktowała mnie jak córkę, której nigdy nie miała i z radością przyjęła do wiadomości, że planuję u niej zamieszkać na dłużej. Telefonu nie włączałam od drugiego dnia pobytu w Malowniczem i byłam dzięki temu szczęśliwszym człowiekiem. Sporadycznie włączałam laptopa, żeby napisać wiadomość do mamy i przepisać któryś z artykułów wystukanych wcześniej na staromodnej i po prostu cudownej maszynie Singera (znalezionej przez panią Kazię na strychu). W ten sposób zarabiałam teraz na życie – pisałam teksty na umowę o dzieło. Zawsze znalazł się na nie zbyt, a nie wymagało to ode mnie przychodzenia do biura, utrzymywania kontaktu ze szczurami. Za miesiąc kończył się mój urlop bezpłatny w korporacji, ale nie zamierzałam wracać. Więcej, miałam w planie sfinalizować rozwód z Michałem, a po podziale majątku i sprzedaży wspólnego mieszkania kupić coś właśnie tu, w Malowniczem.
Chyba pierwszy raz w życiu wiedziałam, czego chcę i co jest dla mnie naprawdę ważne. Chciałam mieszkać w tym cudownym górskim miasteczku, budzić się z kurami, słuchać ćwierkania ptaków (okazało się, że za moim oknem najczęściej siedzą dzwońce i kopciuszki), wdychać powietrze, a nie miejskie wyziewy, pisać artykuły na zabytkowej maszynie, kiedyś stworzyć nawet powieść. I urodzić dziecko. Malucha, któremu będę mogła czytać książeczki, opowiadać bajki przed snem, obserwować z nim dzięcioły przez lornetkę i tworzyć ludziki z kasztanów, zapałek oraz żołędzi. I chciałabym mieć psa. I kota! Czarnego, wielkiego, z zielonymi oczami. Żeby siedział mi na kolanach i mruczał, kiedy czytam książki bujając się na huśtawce w kipiącym od zieleni i barwnych kwiatów ogródku. To jest moje życie.

***
14 październik 2013. Czy to nie ironiczne, że moje małżeństwo skończy się dzień przed naszą rocznicą ślubu? A może właśnie tak powinno być?
Dzień wcześniej spakowałam kilka drobiazgów przydatnych w podróży, elegancki strój, który założę do sądu, garść kosmetyków, coś do spania, bo będę musiała przenocować w hotelu. Nastawiłam budzik na 6, chociaż było praktycznie pewne, że wstanę bez niego. Kogut Julek wstawał w okolicach 5.30, a ja razem z nim. Dziś było tak samo. Tylko to nie było takie przebudzenie, jak każde poprzednie od pięciu miesięcy. Nie czułam ulgi, radości i entuzjazmu. Nie było wdzięczności za to, gdzie jestem i co mam. Wróciła dziura w sercu i lodowata pięść zaciskająca się na żołądku. Chciałabym już nigdy się tak nie czuć... Może jutro, kiedy będę już panną z odzysku powróci spokój mojego uporządkowanego życia w Malowniczem. Ale jeszcze nie dziś. Dziś przede mną długa droga – samochodem i przez życie. Czas zakończyć etap funkcjonowania pod dyktando, płaczu, cierpienia i ciągłej walki. Czas, by stać się sobą i zapuścić korzenie w miejscu, w którym jestem naprawdę u siebie.
Wzięłam prysznic (uprzednio pozbywając się kątnika, kolejnego miłośnika leżakowania przy odpływie), natarłam skórę, nałożyłam lekki makijaż (przestałam malować się „po miastowemu” - tutaj tylko lekko przypudrowany nos, pomadka ochronna i tusz do rzęs), wysuszyłam włosy (skończyłam z prostownicami, lokówkami, piankami – moje włosy układały się tak, jak chciały. I robiły to dobrze!) i założyłam wygodny dres z polaru, czyli idealny strój na wielogodzinną podróż samochodem. W kuchni spotkałam panią Kazię, która oznajmiła, że usmaży mi talerz jajecznicy ze szczypiorkiem i pieczarkami (a była w tym prawdziwą mistrzynią!), jeśli tylko skoczę do piekarni pana Mietka po kajzerki. Nie trzeba było mnie prosić. Założyłam tylko trampki i już mnie nie było. Do piekarni o każdej porze dnia i nocy prowadziły niewidzialne macki zapachu, który u każdego, nawet najbardziej najedzonego człowieka wywoływał głód. Pomimo stresu utrudniającego mi dziś funkcjonowanie złapałam się na tym, że cieknie mi ślinka. Miałam wziąć tylko trzy kajzerki, ale w ostatniej chwili zauważyłam jeszcze chleb orkiszowy. Taki prawdziwy – ciężki, ubity, ciemny. Z twardą skórką, obsypany mąką, mokry w środku. Wzięłam połówkę, prosząc pana Mietka, żeby mi go na miejscu pokroił. Będzie jak znalazł do podgryzania w samochodzie. Zdrowo i pysznie.
Dużo jest prawdy w wyrażeniu „nogi się pode mną ugięły”. Dokładnie to poczułam – po prostu kolana rozluźniły się, uda obniżyły, a ja nie byłam w stanie przywrócić im pierwotnej sprawności. Tak jak po długiej jeździe na rowerze – kiedy stajecie na ziemi, przez chwilę nie jesteście w stanie zrobić pewnego kroku. Przed domem pani Kazi stał znany mi aż za dobrze zielony samochód. Na progu, rozmawiając o czymś z moją gospodynią stał nie kto inny, tylko mój prawie były mąż.
- Kiedy ja mówię panu, że tu żadnej Ewy nie ma! - pani Kazia chyba traciła cierpliwość. - Jak była, to tak dawno, że jej nawet nie pamiętam. U mnie tylko Kalinka mieszka.
Poczułam się w obowiązku uwolnić panią Kazię od niezręczności całej sytuacji. Na nogach nadal jak z waty, z dudniącym sercem i wachlarzem uczuc, których już nigdy nie chciałabym czuć stanęłam za plecami Michała.
- Pani Kaziu, tu o mnie chodzi – powiedziałam łamiącym się głosem. - Bo ja na pierwsze mam Ewa. A Kalina na drugie. A to jest mój mąż.
Na dźwięk mojego głosu Michał odwrócił się. Spodziewałam się wszystkiego – wściekłości, przekleństw, cynicznego uśmiechu, drwin. A zobaczyłam łzy. Zapadnięte policzki. Wiszącą na nim bluzę. Siwe włosy na skroniach. W ciągu tych pięciu miesięcy mój mąż postarzał się o kilka lat i wyglądał, jakby przeszedł przez piekło. To było tak dziwne i nieoczekiwane, że cały mój upór i niechęć gdzieś się schowały. Wskazałam mu więc gestem, żeby za mną poszedł. Szliśmy ciągnąc nogę za nogą drogą, na której codziennie widywałam jakieś zwierzęta. Dziś na naszych oczach przecięła ją sarna. Michał szedł i mówił. O tym, jak początkowo myślał, że gram z nim w jakąś grę i czekał, aż wrócę z podkulonym ogonem. Jak podczas kolejnego zakrapianego wieczoru z kolegami nagle dotarło do niego, że to nie jest zabawa i że naprawdę nie wrócę. Jak zrozumiał, że osiągnął swoje dno i musi się leczyć. Przez dwa miesiące codziennie po sześć godzin spędzał na terapii grupowej, podczas której coraz szerzej otwierały mu się oczy. Po ukończeniu terapii co tydzień chodził na grupę nawrotów, żeby utrwalić efekt terapii dziennej.
- Jestem trzeźwy od 131 dni. Jestem alkoholikiem, wyrządziłem ci wiele krzywd i chciałbym, żebyś mi wybaczyła. Jeśli nie chcesz mnie znać, zrozumiem. Ale jeśli masz w sobie jeszcze jakieś ciepłe uczucia w stosunku do mnie, proszę, daj mi szansę.

***

Byłam w tak wielkim szoku, że aż wybaczyłam i pozwoliłam mu zostać (oczywiście po tym, jak zgodziła się na to pani Kazia). Nie pojechaliśmy na naszą sprawę rozwodową, za to wybraliśmy się do „U Stanisławy” na struclę z makiem. Dorzuciliśmy do tego jeszcze krajankę piernikową. Spacerowaliśmy po Malowniczem, rozmawialiśmy jak za dawnych, lepszych czasów, widzieliśmy nawet sójkę. A potem padły słowa, których się obawiałam: „Może wrócisz do domu?”.
- Michał, tu jest mój dom. Ja tu zostaję. Chciałam kupić coś po rozwodzie i zostać tu na zawsze.
Mój mąż zasępił się, podumał. Pomilczał, wsunął do ust piernika. Przeżuł, przełknął i powiedział:
- Patrzyłaś już na oferty? Który to nasz dom? Możemy mieć kota?

6 komentarzy:

  1. Gratuluję pomysłu Pani Magdaleno.
    Dzięki niemu na światło dzienne wychodzą tak piękne perełki jak opowiadania Pani Ewy V Maćkowiak, Ilony Ciepał- Malanowskiej czy Pitera Murphy. Każde z nich wnosi coś innego .Pani Ewa w subtelny bardzo poetycki sposób pokazuje , że siła człowieka tkwi w nim samym, że nikt ani nic nie ma prawa stanowić o naszym być albo nie być, ani wpływać na poczucie naszej samooceny. Kiedy znajdujemy się w krytycznej sytuacji na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy sprawiają , że oczy nasze otwierają się i potrafimy czytać Znaki, a to wszystko nigdy nie jest dziełem przypadku. O znakach pisze też Piter Murphy. Jego opowiadanie również podejmuje podobną problematykę. To bardzo ważne dla rozwoju osobistego kwestie. Człowiek poszukuje swojego miejsca na ziemi i czasem traci kontrolę nad swoją busolą . W takich momentach najlepszym wyjściem jest prośba o Znaki, odpowiedź przychodzi zawsze, tylko trzeba umieć ją usłyszeć. Opowiadanie Pani Ilony przenosi nas w inny wymiar, pozwala wierzyć, że życie nasze nie kończy się tu i teraz, i nie nam jest o tym decydować, a krytyczne momenty jakie czasem są nam dane mają za zadanie nas wzmocnić , a czasem powiedzieć, uważaj , coś robisz nie tak, zastanów się nad tym, lecz nie uciekaj od tego . Wspaniały przekaz ubrany w słowa, które budują i dają do myślenia.
    Gratuluję ich autorom i życzę dalszej weny twórczej .

    OdpowiedzUsuń
  2. Do Pani Ilony Ciepał-Jaranowskiej, najmocniej przepraszam za chochlika, który podmienił litery w Pani nazwisku

    OdpowiedzUsuń
  3. Ogromnie spodobalo mi sie opowiadanie ''Historia Kariny''. Bardzo aktualna tematyka, lekkosc piora i przy tym niezwykle obrazowy jezyk. Goraco polecam!

    Barbara Kusmider

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakie opowiadanie podobało mi się najbardziej? Historia Kariny oczywiście. Polecam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Chcę, aby świat poznał wielkiego człowieka, który jest znany jako dr Mutaba, ma doskonałe rozwiązanie problemów w związkach i małżeństwach. Głównym powodem, dla którego poszedłem do dr Mutaby, było rozwiązanie, w jaki sposób mogę odzyskać męża, ponieważ ostatnio przeczytałem w Internecie świadectwa, które niektórzy napisali o dr Mutabie i byłem bardzo zadowolony i zdecydowałem się to zrobić. szukajcie u niego pomocy, co wykonał doskonałą robotę, zmuszając mojego męża, aby wrócił do mnie i błagał o wybaczenie, nie przestanę publikować jego nazwiska w sieci z powodu dobrej pracy, którą wykonuje. Porzucę jego kontakt ze względu na przydatność tych, którzy potrzebują jego pomocy, powinni skontaktować się z nim za pośrednictwem WhatsApp +2348054681416 lub wysłać do niego e-mail: Greatmutaba@yahoo.com Możesz skontaktować się z nim już dziś i rozwiązać swój problem.

    OdpowiedzUsuń