Wydarzyło się w Malowniczem ciąg dalszy

Michalina Jusik

„Szkatułka pełna listów”

„Mama to miękkie ręce, Mama to melodyjny głos, to chuchanie na uderzone miejsce. Mama to samo dobro i sama przyjemność, coś, co dobrze jest mieć w każdej chwili życia koło siebie, dookoła siebie, gdzieś na horyzoncie.”
Melchior Wańkowicz „Ziele na kraterze”

Tyle pięknych słów powiedziano o matkach, tyle miłości kobiet ofiarowanej swoim dzieciom zupełnie bezinteresownie przemilczano. Swoje opowiadanie chciałaby zadedykować mojej mamie, za to, że zawsze jest mimo wszystko. I za to, że potrafiła pokazać mi czym znaczy być zwycięzcom, gdy ciało staje się mimowolnym wrogiem. Możliwe jest to tylko wtedy, kiedy ktoś czegoś bardzo się pragnie.


-----

- Akcja serca ustała o godzinie 21:37. Mimo prób reanimacji nie udało się uratować pacjentki – z powagą mówił lekarz dyżurny, podając pielęgniarce niezbędne informacje.

Kolejne ludzkie istnienie zgasło, niczym świeca zgaszona podmuchem zimnego wiatru. Równie niespodziewanie, co życie kobiety. Mimo, że zmagała się z rakiem, mogła jeszcze żyć. Chciała jeszcze tak wiele zrobić, nim Bóg miał ją zabrać do siebie. Pół roku wydawało się ogromną zaliczką od rozwijającego się w niej z każdym dniem choróbska. Nic nie skończyłoby się tak ulotnie, gdyby nie drobny poślizg czasowy. Ot, spóźnienie – każdy przecież zgubił kiedyś tak kilka minut. Gdyby nie ten kwadrans, nie znalazłaby się na najbardziej feralnym skrzyżowaniu przed Poznaniem w ostatnich dniach. Pijany kierowca zabił nie tylko ja, ale i mężczyznę, który wkrótce miał zostać ojcem...

*

Malownicze – odczytała na głos napis na zielonej tablicy, do której od kilku minut zbliżała się ostatkiem sił. Jak zwykle pewnie by go sfotografowała, ujęła w kadr najbliższą okolicę, plecak, który zdawał się być pełen cegieł, głowę pełną marzeń i wymęczone drogą czarne tenisówki. Dziś jednak nie wszystko było jak zwykle. Pragnęła odizolować się od świata, pozostawić za sobą dom, przyjaciół z sieci, wiernych czytelników relacji z jej bliższych i dalszych wojaży. Po tym wszystkim, co się stało musiała znaleźć się z dala od korzeni. Od tego całego pogmatwanego świata, który według niej jest jedynie cholernie niesprawiedliwy. Wypomnienia minionych dni przewijały się jak w kalejdoskopie, gdy znak pozostawiała już kilkanaście metrów za sobą, zmierzając w kierunku miasteczka.
Nigdy tutaj nie była, jednak przekraczając jego granice, czuła niewidoczne przyciąganie do miejscowości ukrytej wśród górskich ścieżek. Jakby jej część, znała to odległe miejsce, zupełnie nieobecne na mapach. Nie miała pojęcia, co sprawia, iż czuje się tutaj niemal jak w domu, choć była teraz już całkiem samotna.  Przez chwilę przemknęła jej myśl, iż to co trudne na zawsze pozostawia ślady na duszy człowieka. Kiedy wydarzy się coś pięknego, często wszystko ulatuje z pamięci. To co złe zakorzenia się w człowieku, pozostawiając nie tyleż drobne, co najczęściej rozległe i głębokie rysu, niczym na zniszczonej płycie. Nigdy ot tak nie ulatuje z podświadomości.
Zwykła pocztówka z widokiem górskich szczytów opatrzona stemplem z Malowniczego dała jej nadzieję, iż uda jej się na nowo przywrócić życie matki. Oczywiście nie było to realnie możliwe, jednak pragnęła na nowo poczuć miłość, jaką jej dawała zupełnie bezinteresownie, przypomnieć sobie troskę, którą ją otaczała każdego dnia. Jak nigdy potrzebowała zobaczyć jej uśmiech na zdjęciach, nie tylko tych z ostatnich lat, ale i tych z młodości, których nigdy nie widziała, a gdzieś przecież się znajdowały. Tak samo jak nigdy niewidziani dziadkowie oraz ojciec, na którego wzmiankę, na twarzy matki pojawiał się mimowolny ból. Ale ona chciała wiedzieć coś więcej o jedynej jej bliskiej osobie, którą właśnie straciła...

*

Kiedy dotarła do niewielkiego ryneczku – centrum miasteczka, na którym zewsząd tętniło życie, oniemiała z wrażenia. Tą niewielką przestrzeń wypełniały pokaźne kamienice, na których odcisnęły się biegnące lata. Fantazyjnie zdobione okiennice uzupełniały stojące na parapetach kolorowe pelargonie, a żadna z fasad budynków, ku zdumieniu Marceliny, nie została zniszczona prozaicznymi napisami bezmyślnych graficiarzy, jak często bywało w Poznaniu. W centrum dostrzegła niewielką fontannę i mnóstwo maluchów, co rusz przelatujących przez co jakiś czas pojawiający się wąski strumyk wody. Wokół na  ławeczkach siedziały matki, które pochłonęły ploteczki. Gdzieniegdzie dostrzegła też starszych panów karmiących gołębie. Jeden z nich dość intensywnie i bez ogródek wlepiał w nią swoje baczne spojrzenie. Czuła się jakby każdy jej ruch był przez niego spisywany. Zmroziło ją to nieco, dlatego postanowiła gdzieś schować się przed jego wzrokiem. Szukała spożywczaka, żeby kupić wodę, ale pierwsze co w oczy rzuciła jej się mała herbaciarnia z starodawnym szyldem nad wejściem. Nie patrząc na drogę, którą z dość pokaźną prędkością jechał czerwony samochód, przebiegła na drugą stronę ulicy i zniknęła za masywnymi drzwiami.

*

Herbaciarnia znów pachniała kłopotkami tak uwielbianymi przez mieszkańców Malowniczego. Sprawy z Kacprem i Julią co raz bardziej zaczynały się komplikować i Krysia poprzedniego wieczora postanowiła uspokoić burzę myśli w głowie, zajmując ręce ciastem. Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk dzwonka przy drzwiach. Przy wejściu dostrzegła dziewczynę z plecakiem. Widząc wielki tobołek na plecach na oko dwudziestoparolatki, nieco się zlękła. Ostatnim razem, kiedy do miasteczka zawitała młoda panna z ogromnym bagażem – Julia – zaczął odblokowywać się niebezpieczny ciąg zdarzeń z przeszłości. „Co tym razem zafunduje nam los?” - pytając samą siebie, zorientowała, że zbyt długo przygląda się odwiedzającej bez najmniejszego słowa.

*

Marcelina znalazła się w pomieszczeniu, w którym nieziemsko pachniało. Mnóstwo herbat umieszczonych w maleńkich szklanych słoiczkach wypełniało półki starych dębowych szaf, stojących zaraz przy wejściu. Dalej zobaczyła nieco niższe meble, na których stały, rozłożone pod plastikowymi osłonami, domowe ciasta. Na samą myśl o tych smakołykach, poczuła i usłyszała burczenie brzucha domagającego się jedzenia. Tylko, nieco przestraszyła ją kobieta stojąca za ladą. Miała równie lodowate spojrzenie, jak mężczyzna z rynku.
- Dzień dobry, w czym mogę służyć? - usłyszała głos ekspedientki, niemalże w ostatniej chwili, gdy nieomal nie chwyciła klamki próbując uciec. - Jestem właścicielkom tego miejsca. Nazywam się Krysia – powiedziała, widocznie próbując zdobyć zaufanie Marceliny. Tyle, że ta, usłyszawszy jej imię, przestała myśleć o drożdżowym z borówkami, który najbardziej ją kusił.

*
Dawno nie była tak zszokowana, chociaż może to uczucie było w ostatnim czasie nieco na porządku dziennym. Trzymając pocztówkę w rękach nie dowierzała w to, co właśnie się dzieje.
- Pani Krysiu, musi mi Pani pomóc. - mówiła dziewczyna, która chwilę temu przedstawiła się jako Marcelina. - Po mamie została mi tylko ta kartka, na której jest Pani imię, jak obstawiam. Błagam, niech powie Pani, że to ona jest nadawcą! - wlepiła w nią swoje uporczywe spojrzenie.
- Tak, wysłałam ją kilka lat temu. Do Marii... - zamyśliła się Krysia.
Marię poznała kiedy wydawało jej się, że wszyscy się od niej odwrócili. Kacper... Nie chciała po raz kolejny wspominać tej historii. Tak szybko, jak pojawiła się w Malowniczym, równie szybko zniknęła. Na szczęście co jakiś czas pisywała do niej, sprawiając, że uśmiech gościł na jej twarzy wśród szarych dni.
- Pani znała mamę? - młoda brunetka niemalże krzyczała z ogromną radością w głosie.
- Tak. Znam ją. Dlaczego mówisz o niej, jakby już jej nie było? - zapytała zdziwiona.
- Mama zmarła w szpitalu trzy miesiące temu w wyniku odniesionych obrażeń w wypadku.
„Maria nie żyje?!” Głos w jej głowie krzyczał. Kolejna osoba, której pozwoliła opuścić Malownicze, odeszła bezpowrotnie.
- Stra... - słowa uwięzły jej w gardle. - Strasznie mi przykro... - wydukała w końcu.
Marcelina jedynie skinęła głową.
- Jak to się stało? - zapytała Krysia, choć wiedziała, że to niewygodne i niewłaściwe pytanie przy pierwszym spotkaniu.
- Mama wracała z Jarkiem – narzeczonym przyjaciółki z kolejnej dawki chemii. Wjechał w nich pędzący ponad sto na godzinę pijany mężczyzna. Jarek zginął na miejscu,a mama... wie Pani... - po raz kolejny przedstawiła pokrótce sytuację, czując ogromny ciężar.
- Chemioterapia? - chciała zapytać, ale zaraz się poprawiła. - Marcelino, musimy porozmawiać na spokojnie. Za dziesięć minut będę zamykać, a teraz dam Tobie ciasto i herbatę. Najedz się, a zaraz po osiemnastej wsiądziemy w samochód i porozmawiamy już u mnie.

*

- Ma Pani jakieś zdjęcia mamy z dzieciństwa, młodości – zapytała Marcelina zaraz po tym, gdy usiały się w kuchni.
Nim do niej dotarły minęło chyba z dwadzieścia minut. Najpierw przed domem zaczepiła ich jakaś Magda, która tryskała energią i od razu zdobyła sympatię dziewczyny. Potem pies uporczywie obwąchiwał ją i bagaż, nim pozwolił przejść przez próg domu. Marcelina od razu w przedpokoju rzuciła torbę i podążając za Panią Krysia, usiadła w na drewnianym narożniku z miękkimi, beżowymi okuciami.
- Mam kilka wspólnych fotografii, gdy miałyśmy po dwadzieściakilka lat. - uśmiechnęła się. - Najpierw ty mi opowiesz co nieco o mamie „z przyszłości”, potem ja powiem i pokażę to, co dla Ciebie zostawiła. Wiedziała, że kiedyś tutaj przyjedziesz.
- Mama coś dla mnie odłożyła – oczy dziewczyny rozpromieniły się.

Krysia utwierdziła się w przekonaniu, że Marcelina o niczym nie ma pojęcia.

*

Kolejne godziny upłynęły im na wielu rozmowach, wśród których nie brakowało śmiechów, wzruszeń i przemilczeń. Każda na swój sposób przeżywała tę poróż do przeszłości, do najbardziej niedostrzegalnych czeluści ludzkiej psychiki. Obie jednak miały wyrzuty sumienia względem Marii. Krysia – że nie zatrzymała przyjaciółki w Malowniczym, a Marcelina – że nie dawała się matce kochać, mając wciąż nieuzasadnione pretensje o ojca.
Podała jej pliczek zdjęć, na których widziała roześmiane twarze. Mama i Pani Krysia nad jeziorem, razem wśród stogów siana. Prócz tego jeszcze kilka innych i jedno, które widocznie przypadkowo zaplątało się do fotografii skrytych w kopercie opatrzonej podpisem Maria, z dwoma kobietami i Panią Krysią, ale bez mamy. Gospodyni domu od razu pochwyciła te zdjęcie, chowając w pudełku na lodówce. Jej zachowanie wydało się nieco dziwne, ale Marcelina postanowiła mnie wnikać w to głębiej. Na ostatnim ze zbioru kadrów znajdował się jakiś mężczyzna i Maria. „Czy to był...” - zastanawiała się Marcelina.
- To twój tata. - powiedziała Krysia ucinając zwątpienie. - Jeśli chcesz, mogę mu powiedzieć, że przyjechała córka Marii. On tak naprawdę nic nie wie. Tylko ja i Maria wiedziałyśmy.

*

Kiedy na zegarze zbliżała się północ, w końcu przemogła się i zapytała:
- Pani Krysiu, może mi Pani pokazać to, co zostawiła dla mnie mama?
Kobieta kiwnęła głową, na chwile odeszła od stołu do pomieszczenia obok i wróciła z pokaźnej wielkości szkatułką.
- Teraz będę musiała Ciebie zostawić samą, bo trochę tych listów tam jest. Potem możemy jeszcze porozmawiać. Póki co skorzystam z chwili i pójdę się myć – Krysia zadowolona opuściła kuchnię, wierząc, ze wykonała swoją misję.

*
Marcelina otworzyła bogato zdobione wieczko, a jej oczom ukazał się kilka kopert przewiązanych różową wstążką. Szybko wyjęła ze środa pierwszą z kartek i pospiesznie zaczęła czytać poszczególne jej fragmenty.
Miesiąc pierwszy.

Mała,

dopiero jako niewielka fasolka jesteś gdzieś tam, w moim wnętrzu. Powoli zdaję sobie z tego sprawę. Ale... prawda jest taka, że nie powinno Ciebie tu być...

Wychodząc z tekstem ciążowym w dłoni modliłam się w duchu, żeby tylko nie pojawiły się dwie kreski. Wiem, nie powinnam tak myśleć. To złe. Ale nie chciałam, nie planowałam twojego pojawienia się w moim życiu. Oczywiście, chciałam mieć w przyszłości dzieci, jednak nie teraz, nie kiedy wszystko powoli zaczynało się walić na głowę. Kiedy chwyciłam mały biały plastikowy przedmiot w rękę, od razu go upuściłam.

A jednak tam jesteś. Nie myliły mnie moje przeczucia, zawroty głowy i wymioty... Tylko co ja mam zrobić z tym wszystkim, kiedy rodzice wyrzucili mnie z domu, gdy zostawiłam Malownicze za sobą, a on odszedł? Nie zostawił mnie... To ja byłam na tyle niedojrzała, by nie docenić jego uczucia.

Chyba nie będę mogła Ciebie urodzić. Jutro jestem umówiona na wizytę u ginekologa. Będę pytać o możliwość aborcji. Przepraszam kruszynko, że trafiłaś na taką kobietę.

Pierwsza koperta i kartka papieru w mig poszły w kąt. Zastanawiała się co matka mogła zrobić przed laty. W jej głowie kłębiło się zbyt wiele wątpliwości...

Miesiąc drugi

Maleństwo,

usidłam na krześle w gabinecie, zaczęłam rozmawiać z panią doktor i co raz trudniej przez myśli przechodziło mi to słowo na A. Patrzyła się na mnie tak ciepło, ciesząc się szczęściem, jakie mnie spotkało. Tylko, że ja nie dostrzegałam w tym cienia radości.

Kiedy przyszedł czas na USG, zaczęłam się denerwować. Wiedziałam, ze trudniej będzie mi to zrobić, kiedy Ciebie zobaczę. Pod koniec badania płakałam. Ona myślała, że to wzruszenie. Mi jednak chciało się płakać, bo wiedziałam, że nie pozwolę Tobie umrzeć, tylko dlatego, że mi nie pasuje to czasowo.

Czy ona pisze momentach, w których była w ciąży ze mną? Pospiesznie zaczęła liczyć wszystko na palcach. Tak, to chyba ja jestem tym maleństwem. Ciała mnie zabić? Oddać? Nie wiedziała czy czytać to dalej, czy po prostu się rozpłakać.

Miesiąc trzeci

Kruszynko,

Codziennie zastanawiam się, jak sprawić, byś mogła żyć tak, jakbym sobie to wymarzyła. Za każdym razem, gdy mijam sklepy z wózkami i kołyskami, patrzę na to wszystko z przestrachem. Jak podzielić pokój 9m x 4m na pomiędzy dwie osoby? Co powie Pani Zosia, u której wynajmuje lokum, kiedy dowie się, że jestem w ciąży?

Tak, jeszcze jej nie powiedziałam. Boję się, że wywali mnie stąd i z pocałowaniem dłoni zdecyduje się na kogoś, kto zapłaci jej więcej. Jest kochana, ale jak może wyżyć z jednej, niskiej emerytury?

Powiem jej jutro.

Mamo, proszę o więcej. Chce wiedzieć mimo wszystko. Nie namyślała się już. Wyjęła z kopert kolejne sześć kartek i zaczęła pobieżnie czytać, chcąc poznać tajemnice szaktułki pełnej listów.

Miesiąc czwarty
Myślała, że żartuję. Czy można robić dowcip z narodzin człowieka? Potem czoło charakterystycznie jej się zmarszczyło. Nie zwiastowało to niczego dobrego... Powiedziała jedynie: „Jak to sobie panienka wyobraża?” Nie odezwałam się słowem, nie potrafiłam. Płakałam potem kilka godzin w samotności, kiedy zza ściany dochodziło pochrapywanie starszej Pani.

„Krysia, tylko ona może pomóc” - ta myśl sprawiła, że zmęczona płaczem zasnęłam w ubraniu na wąskim, jednoosobowym łóżku przy świetle lampki stojącej na biurku.

Miesiąc piaty

Krysia powiedziała, że spróbuje coś zrobić. W jej ustach to słowo sprawiło, że nasza przyszłość okazała się niemalże realna. Choć już znalazłam Dom Dziecka, w którym mogłabym Ciebie zostawić i w którym na pewno dobrzy ludzie znaleźli by w Tobie swoje wymarzone dziecko, którego mieć nie mogą. Tylko...

Ty jesteś moim dzieckiem.

Miesiąc szósty

Poznań. To będzie nasz nowy dom. Malownicze – Bydgoszcz – Poznań. Ależ trasę już ze mną przebyłaś, nie mając o tym pojęcia. Nie będziemy musiały się rozstawać. Jeszcze nie wiem co z pieniędzmi, ale wiem, że bardzo Ciebie kocham, a prawdziwa miłość potrafi zwyciężyć największe przeciwności losu. Dziś pomyślałam sobie o nim – twoim ojcu. On nic nie wie... Zadzwonić, napisać, nic nie mówić?

Miesiąc siódmy

Poznań powitał nas mroźnym wiatrem i drobnym śniegiem sypiącym się z nieba. Choć dla wielu pogoda ta wydawała się koszmarną, dla mnie ten biały śnieżek był oczyszczeniem. Pustą białą kartką, niczym dzisiejsze niebo, którą miałyśmy WSPÓLNIE!

Miesiąc ósmy

Brzuch już jest ogromnie wielki, ale Danka – moja szefowa nie patrzy na to złośliwie, ale z radością. Krysia znalazła mi pracę w biurze architektonicznym jej znajomej. Na razie tylko porządkuję papiery, rozrysowuje proste szkice – przez trzy lata studiów niewiele zdążyłam się nauczyć, ale czuję, że kiedy się urodzisz, będę musiała dokończyć uniwerek i zacząć pracować pełna parą dla nas.

On dziś dzwonił. Zapytał mnie po niemal dziewięciu miesiącach, dlaczego pozwoliłam mu wtedy odejść. Nie umiałam odpowiedzieć. Tak bardzo go kochałam, ale on miał teraz żonę. Krysia pisała, że poznał ją w czerwcu, kiedy mnie już nie było, a ty towarzyszyłaś mi w najtrudniejszych chwilach. Nie mogę go jej odebrać. Nie mogę...

Miesiąc dziewiaty
Jeszcze trochę i będziemy razem. Już na zawsze. Mam nadzieję, że wybaczysz mi kiedyś to, co chciała zrobić i fakt, że nie potrafiłam sprawić, byś miała ojca.

Kocham Ciebie najmocniej na świecie.
Twoja MAMA.

Mama. Łzy ciekły jej strumykami po policzkach. Dotykała z czułością jej pisma – kształtnych literek, które mimo upływu lat pozostały wypukłe. Matka - Tak piękne słowo, tak ważna osoba, której często nie doceniamy. Marcelina w duchu żałowała tych wszystkim przykrości, jakie sprawiła Marii. Wiedziała, że dzięki Pani Krysi odzyskała to, co tak bardzo pragnęła – zrozumiała, że kobieta, obok której żyła na co dzień, była najważniejszą osobą w jej życiu. Szkoda, że człowiek zdaje sobie sprawę o tym, co ważne dopiero wtedy, kiedy to wymyka mu się z rąk.


Irena Bujak

Otwórz serce


…Trzeba żyć naprawdę
Żeby oszukać czas
Trzeba żyć najpiękniej
Żyje się tylko raz
Trzeba żyć w zachwycie
Marzyć, kochać i śnić
Trzeba czas oszukać
Żeby naprawdę żyć…*

Dźwięki piosenki słuchanej na laptopie zakłóca nagle melodia z telefonu przypisana tylko do jednej osoby i dwudziestotrzyletnia Majka, nawet nie patrząc na wyświetlacze, przycisnęła zieloną słuchawkę. Wiedziała, że ta po drugiej stronie nie podda się i będzie dzwonić do skutku.
- No co jest, sis?
- Jedziemy do miejscowości zwane Malownicze! To w Sudetach, a ty zawsze chciałaś się tam wybrać. – z słuchawki wydobył się energiczny i radosny głos Zosi, która od dłuższego czasu próbuje wyciągnąć młodszą siostrę z dołka zafundowanego jej przez byłego chłopaka. Czaruś okazał się nie tylko leniem, ale i palantem zdradzającym swoją dziewczynę. A robił to tak pilnie, że aż zaciążył „swoją pomyłkę”, jak to określił gdy prawda wyszła na jaw i błagał Maje o wybaczenie. Ta na szczęście nie dała się zwieść czułymi słówkami i czczymi obietnicami, ale teraz twa w jakimś zawieszeniu.
- Co? Jakie Malownicze? Kiedy, jak, gdzie, z kim? Zośka, co ty znowu wymyśliłaś!– jęknęła dziewczyna opadając z jękiem na łóżko.
- Ty się nic siostra nie martw, wszystko już załatwione. Kamila kolega, ten Wojtek ma tam babcie, która go zaprosiła i zapewniła, że może wpaść ze znajomymi. Ten pomyślał o Kaśce, Marku i o nas, no a my o tobie. I nie wymigasz się! Jest lato, nigdzie nie wyjeżdżałaś, a zmiana otoczenia jest potrzebna każdemu, Tylko jest jeden mały problem…
- Tak? Jaki? – Majka zapytała podejrzliwym głosem.
- Wyjazd jest już jutro, więc musisz się dziś spakować, Kamil już po ciebie jedzie, bo ruszamy od nas z rana, by na wieczór tam dotrzeć. Także zbieraj tyłek z łóżka i się pakuj! – rozkazała starsza siostra.
- Zośka…
- Nie jęcz, tylko działaj! – powiedziawszy to rozłączyła się, a Majka, chcąc nie chcąc, wstała i rzeczywiście zaczęła się pakować, bo wiedziała, że ani siostry, ani jej męża nie przegada i zaciągną ją  tam nawet siłą.
- Kto wie, może być fajnie, znam wszystkich, lubimy się, a do tego kocham klimat małych miasteczek. – Mruknęła do siebie i idąc po torbę zaczęła nucić kolejną piosenkę z pylisty…

***

- Majka! Wstawaj, za godzinę po nas będą, musimy być gotowi do tego czasu. – do świadomości dziewczyny docierało, że siostra coś od niej chce, ale nie była w stanie otworzyć nawet jednego oka, a co dopiero mówić o jakiejś sensownej odpowiedzi więc mruknęła tylko coś niezrozumiale z nadzieją, że ta da jej spokój.
- Majka, no! – Zosia niecierpliwiła się coraz bardziej, nagle wpadła na pewien pomysł. Poszła do łazienki, napełniła kubek wodą, wróciła do sypialni i bez skrupułów wylała lodowatą wodę na twarz siostry.
- Aaa! Zwariowałaś?! – Majka poderwała się jak oparzona i z wyrzutem popatrzyła na siostrę.
- No co? Musiałam cię jakoś obudzić. – powiedziała ze śmiechem.
- Trzeba było pozwolić mi pójść spać o ludzkiej porze, a nie upijać tuż przed wyjazdem siostruniu. – mruknęła przecierając oczy i wstając. – Już idę, nie gorączkuj się tak.

***

Gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi Maja zbiegała właśnie z góry. Była już odświeżona i o dziwo bez skutków ubocznych po zakrapianych procentami pogaduszkach, które prawdę mówiąc były jej potrzebne. Dzięki rozmowie z siostrą postanowiła, że koniec z przeżywaniem nieudanego związku, Zosia ma racje, jeszcze wszystko przed nią. Teraz uśmiechnięta, bez makijażu, z włosami luźno związane w kok i ubrana w krótkie szorty oraz top. Taką zobaczył ją Wojtek gdy otworzyła drzwi.
- Cześć, jednak udało im się cię namówić? – przywitał się z uśmiechem i pomyślał, że tym razem nie da się zbyć, ma tydzień by przekonać ją aby dała im szansę.
- Hej, tak, wiesz, że mojej siostrze nie można odmówić. Wchodźcie, znając ją czeka na nas śniadaniem i dopóki nie zjemy, to nigdzie nie pojedziemy.

Maja miała rację, wszyscy musieli coś zjeść, ale  nikt nie protestował i śniadanie upłynęło im na rozmowach, wybuchach śmiechu. Już dawno nie spędzali czasu razem, a zawsze się dogadywali i świetnie bawili. Po godzinie, kiedy Zośka z mężem i siostrą dorzucili swoje torby do reszty, wszyscy wsiedli i samochód ruszył ku Malowniczemu. Prowadził Wojtek, bo tylko on znał drogę, a był tajemniczy i nie mówił nic nikomu o tym miasteczku. Maja siedziała obok niego, a pozostali z tyłu. Droga była dość długa, ale rozmowy, drzemki książki i muzyka sprawiły, że minęła im niespodziewanie szybko. W końcu pod wieczór Wojtek powiedział.
- Jesteśmy.
Majka, która czytała książkę podniosła głowę i aż wstrzymała oddech z w rażenia. Bowiem przed jej oczami pojawił się widok, który dawał obietnice odkrywania i poznawania przeróżnych historii. Wjechali do centrum, gdzie ukazał im się rynek otoczony kamieniczkami, z fontanną na środku, ratuszem oraz mnóstwem uliczek. I chociaż to wszystko miało w sobie urok to właśnie te uliczki najbardziej ją przyciągały. Bo żeby poznać historię miasteczka trzeba zajrzeć do bocznych uliczek oraz dróg, posłuchać co mają do przekazania, pogładzić mury. Tak właśnie odkrywa się prawdziwą twarz miejsca. Dziewczyna wiedziała, że nie zmarnuje ani chwili i zajrzy wszędzie gdzie tylko będzie mogła. Z zachwytem spojrzała na Wojtka i uśmiechnęła się do niego z iskierkami w oczach.
- Wiedziałem, że ci się spodoba.
- Tu jest przepięknie! Chyba z stąd nigdy nie wyjadę… - mruknęła rozmarzona.
- To jeszcze nie wszystko, babcia mieszka nad rzeką, wieczorami można usiąść nad jej brzegiem, słuchać szumu potoku, cykania koników, śpiewu ptaków. I patrzeć w gwiazdy…
- Nie wiedziałam, że z ciebie taki romantyk.
- Jeszcze dużo o mnie nie wiesz, ale zmienimy to. – powiedział mrugając okiem i koncentrując się na drodze, bo właśnie wjeżdżał w polną ścieżkę prowadzącą do ich celu.

Po chwili ich oczom ukazał się mały, ale zadbany domek z dużym podwórkiem, otoczonym płotkiem po którym biegał zadbany, szczęśliwy kundelek dający znać szczekaniem, że nadjechali goście. Tak jak mówił Wojtek, nieopodal szumiała rzeka i było mnóstwo miejsca gdzie można było się rozłożyć. Dziewczyny popatrzyły na siebie z zachwytem i jednoczenie stwierdziły.
- Rozkładamy namioty! – chłopacy jęknęli na to z udawaną rezygnacją, bo to oznaczało, że dziewczyny i oni śpią osobno.
Gdy cała grupa wysypała się z samochodu i zaczęła opróżniać bagażnik w drzwiach domu stanęła starsza kobieta z uśmiechem na twarzy i zaskakująco mocnym i głośnym głosem przywitała gości.
- Witajcie dzieci, w końcu jesteście, z kolacją już na was czekam. – ponieważ panowie zawzięcie o czymś dyskutowali Maja szturchnęła Wojtka i wskazała drzwi, na co ten rozpromienił się i pociągnął za sobą niczego nie spodziewającą się dziewczynę.
- Babciu! – krzyknął i porwał kobietę w ramiona, by ją uściskać.
- Postaw mnie dziecko i lepiej przedstaw mi tą uroczą kobietę.
- Babciu, to Maja, dziewczyna, którą chcę przekonać aby ze mną była. – powiedział z szelmowskim uśmiechem chłopak.
- Wojtek! – Maja krzyknęła z oburzeniem i burakiem na twarzy.
Babcia tylko się zaśmiała wiedząc, że to nie są żarty, bo wnuk opowiadał jej o tej panience, zawołała wszystkich do domu i kiedy dowiedziała się o spaniu w namiotach kategorycznie obwieściła, że pierwszą noc spędzą w domu. Nikt nie śmiał sprzeciwić się gospodyni i wszyscy ruszyli do kuchni, gdzie czekał na nich stół suto zastawiony wiejskimi frykasami. Całej gromadzie aż ślinka napłynęła do buzi i przez dłuższy czas by słychać tylko szczęk sztućców. Gdy już się najedli i pomimo protestów pani Irenki posprzątali, wyszli z kubkami wypełnionymi kompotem z jagód przed dom i cieszyli się ciszą i spokojem. Trochę porozmawiali, pośmiali się, ale szybko rozeszli się spania, bo jednak zmęczenie wzięło górę, a oni wiedzieli, że zdążą się jeszcze nacieszyć tym wszystkim.

***

Minęły już trzy dni ich pobytu w Malowniczym i Majka była pod coraz większym wpływem miasteczka. Jej samotne, lub z Wojtkiem i resztą towarzyszy, wędrówki po bocznych uliczkach sprawiały jej mnóstwo radości, całą sobą chłonęła pozytywną energię miejscowości, poznawała jej historię i zakochiwała się. Do tego była pod urokiem pani Irenki, która upatrzyła ją sobie i wciągała w rozmowy o miasteczku, przeszłości. Dziewczyna chętnie ich słuchała i pomagała gospodyni w robieniu przetworów na zimę. Nie raz wybuchała śmiechem, gdy słyszała opowieści o wybrykach wnuka starszej pani, a ten reagował oburzeniem, bo jakoś zawsze był tam gdzie ona.

Teraz udało jej się wymknąć nad rzekę kawałek od domku, usiąść na trawie i pobyć samej. Ciesząc się ciepłymi promieniami, szumem rzeki i trelem ptaków zaczęła myśleć o chłopaku, który ewidentnie czegoś od niej chce, ale przy tym jest tak słodki, czuły i wytrwały, że mimochodem wkrada się do jej serca. Tylko czy ona jest gotowa na nowy związek? Niby minęło już trochę czasu, ale dopiero co zaczęła na dobre cieszyć się byciem samą, dobrze jej z tym. Ale z drugiej strony… Wojtek miał rację nie znała go dotąd, a teraz z każdą chwilą poznawała go co raz lepiej i… podobało jej się, to co widzi. Nie jest tylko luzakiem, ale i ciepłym, troskliwym kolesiem. Czasem denerwujący, jak każdy facet, ale ta iskra w oczach gdy jest z nią lub babcią. Nie wstydzi się okazywać uczuć. Maja uśmiechnęła się na myśl o polnych kwiatkach, które wszystkie dostały, a starsza pani nawet trzy. Ta trójka wariatów ma czasem fajne pomysły, ale w większości psoci się dziewczyną, co prowadzi do pisków i wybuchów śmiechu…
- Tu jesteś. – usłyszała nagle głos, który sprawia, że mimowolnie zaczyna się uśmiechać. - Mogę się dosiąść?
- A jakbym powiedziała, że nie, to poszedłbyś? – odpowiedziała pytaniem na pytanie i spojrzała do góry na chłopaka.
- Nie. – stwierdził i przysiadł się do Majki. – Uciekłaś, miałaś dość naszego towarzystwa. Tak szybko?
- Chciałam pobyć sama, pomyśleć. Tu jest tak spokojnie. Problemy maleją, wszystko wydaje się takie oczywiste i proste. Rozmyślałam o twojej babci, naszym pobycie tutaj, chciałabym zostać dłużej, pomóc pani Irence. – Maja zamilkła na chwilę i popatrzyła na rzekę. – Myślałam też o nas, o tym co mi powiedziałeś przedwczoraj…
- Oho, zaczynam się bać…
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
- Nie masz czego, chyba… Od zawsze cię lubiłam, a te trzy dni, że polubiłam cię jeszcze bardziej, ale boje się… Nie kocham cię, czuję, że mogłabym się zakochać, ale…
Dziewczyna zamilkła gdy Wojtek odwrócił się do Majki i ujął jej twarz w dłonie, kciukami zaczął muskał policzki i patrzeć z uśmiechem w oczy pełne niepewności, obawy przed ponownym cierpieniem, ale i iskrą nadziei.
- Maju, nie oczekuje od ciebie natychmiastowych wyznań miłości, wiem, że się boisz, ale proszę żebyś dała mi szansę pokazania ci, jak ważna dla mnie jesteś, dobrze?
Gdy dziewczyna skinęła głową na potwierdzenie, że się zgadza mężczyzna odetchnął w końcu z ulgą.
- Dobrze, będę udowadniał ci każdego dnia, że jesteś najlepszą i najpiękniejszą kobietą, a teraz muszę cię pocałować, bo oszaleję… - mruknął cicho i przybliżył się do Mai, nie dotknął jej ust, czekał na ruch ukochanej. Gdy ta przysunęła się bardziej zaczął muskać jej usta swoimi, poznawał ich kształt i smak, delektował się pierwszym pocałunkiem. Po chwili pogłębił go i usłyszał jęk wydobywający się z gardła Majki, reagowała na jego dotyk, a to zwiększało szansę na to by otworzyła serce na nowo. Po czasie odsunął się ciężko oddychając, ale z uśmiechem na twarzy. Usiadł za Mają i objął ją ramionami.
- Teraz się mnie nie pozbędziesz…
- W co ja się wpakowałam. – Majka jęknęła z rezygnacją, ale wtuliła się w opiekuńcze ramiona chłopaka.

***

Oparty o framugę Wojtek przyglądał się jak babcia przygląda się przyjaciołom i Majce jak wygłupiają się przy ognisku i uśmiechał się słysząc piski dziewczyn. Rozmyślał o tym, że jeszcze długa droga przed nim, tym bardziej, że jutro wracają, ale wiedział, że uda mu się zawładnąć sercem Mai, nie podda się teraz gdy wie jak im jest razem dobrze. Jego rozmyślenia przerwała podbiegająca Majka. Pocałowała go szybko w usta i pociągnęła ku reszcie.
- No choć do nas, smutno nam z panią Irenką bez ciebie!
Chłopak się zaśmiał, złapał Maje na ręce i zaczął iść do ogniska.
- Puść mnie wariacie! – dziewczyna ze śmiechem protestowała, ale wtuliła się w jego ramiona.
- Może kiedyś…


*”Ale jestem” Anny Marii Jopek


Emilia Baczyńska

Pechowy dzień

Drzwi otworzyły się z hukiem, a na progu domku wczasowego stanęło brudne stworzenie, które na pewno jeszcze kilka godzin temu było jednym z młodszych kolonistów, teraz jednak Agatka miała pewne wątpliwości, czy to przypadkiem nie jakiś leśny chochlik. Nie zdążyła jednak nawet otworzyć ust, by o cokolwiek zapytać.
-Prosepaaaniiiapodhuśtawkąbyłwąz! – wykrzyczał przejęty chłopiec. Nabrał powietrza i dodał rozkładając ręce - Taaaaki długi!
-Przesuń się! – za nim do pokoju wcisnęła się Honoratka, niewiele większa od kolegi. Ale równie przejęta. W przeciwieństwie jednak do niego idealnie czyściutka – To wcale nie był wąz, tylko zmija zygowata. Tata mi mówił, że tutaj takie grasują i nie można ich dotykać. Proszę pani, bo on dotykał zmije kijem i prawie go ugryzła.
-Wcale nie dotykałem!
-Właśnie, że tak! Widziałam! Proszę pani, a Staś teraz umze?

Dzieci wlepiły w nią oczy z zainteresowaniem. Staś jakoś nie przejął się wizją swojej śmierci. Nie wyglądał też na ugryzionego przez żmiję więc Agata ostrożnie odetchnęła.
-Stasiu, jak dokładnie wyglądał TEN wąż?
-Miał takie straszne żółte koło oków. I wcale mnie nie ugryzł, tylko uciekł w trawę.
-Posłuchajcie, to był zwykły zaskroniec, a nie żmija … zygzakowata. ..
-Zygzogowata? –weszła jej w słowo Honorata.
-Honoratko, żmija zygzakowata. Pokażę wam zaraz jak wygląda i jest naprawdę groźna. Nie można jej dotykać, ani się do niej zbliżać. Gdy któreś z was lub ktoś inny ją zobaczy trzeba od razu powiadomić kogoś dorosłego, a najlepiej pana Adama.
-A taka zmija zygzogowata zwisa drzewa i dusi? Widziałam na jednym filmie, jak zdusiła i zjadła krokodyla. Potem przyszli Indianie wysmarowani na czerwono i mieli takie O w nosach i na jednego się rzuciła i potem tata kazał mi iść spać. Powiedział, że to nie dla dzieci. A ja tak byłam ciekawa, czy ten waz zje Indiana, jak zjadł już krokodyla i …

Wychowawczyni nie udało się wyjaśnić, czym różni się żmija, od boa dusiciela, bo do pokoju weszła Marta przerywając monolog Honoraty. Za nią szły usmarkane i zapłakane bliźniaki - Ksawery i Poncyliusz.
-A tym co? – zaniepokoiła się koleżanka.
-To co zawsze – machnęła ręką Marta. – Pokłócili się i poprzepychali. Jeden wylądował w pokrzywach, drugi chciał mu pomóc, no i teraz obaj beczą. A ty Stasiek, gdzieś się tak ubabrał?
-To jest mój super tajny kamuflaż wojownika nindzia.
-Phi. – prychnęła Honorata. – A wie pani, że widzieliśmy prawie zmije zygazowatą?

Marta uniosła brwi i popatrzyła zaniepokojona na Agatę. Nie zdążyła jednak otworzyć ust, bo do domku wsunęła się kolejna postać.
-Proszę pani – wyszeptała Przepraszam-Że-Żyję Marysia, jak opiekunki ją nazywały między sobą. – Przepraszam, czy mogę trochę pograć?
-Ruch jak na Centralnym – szepnęła do siebie Marta i już głośniej dodała. – Marysiu, Nie możesz ciągle pożyczać telefonu pani Agaty i grać na nim, bo innym dzieciom będzie przykro.
-Proszę, proszę, tylko pięć minut. Skończę tylko poranną rundkę. Proszę. Proszę.
-A ja mogę potem? – podłapała od razu Honorata.
-My też – zakrzyknęły bliźniaki zapominając o poparzonych nogach. – Ma pani snejka?
-Ja tam wole być nindzia- powiedział Staś i wymaszerował dumnie z domku. – Ide walczyć z wezami i zmijami w dzungli!

Pięć par oczu wlepionych w Agatę sprawiło, że poczuła się lekko nieswojo. Starsza koleżanka pokręciła głową z dezaprobatą. Na szczęście sytuację uratował Krzysiek, opiekun chłopców.
-Marta szukam cię wszędzie od godziny. Miałaś jechać do Malowniczego.
-O fak… tycznie – pacnęła się w czoło wywołana do odpowiedzi. – Ty, może Agata by pojechała. Muszę przygotować moją grupę do przedstawienia na jutro, a są wyjątkowo oporni.
-To co z tym graniem? – zapytał Ksawery, albo Poncyliusz.
-Jak to co? Pani Agata jedzie do Malowniczego po sprawunki, a wy sio na podwórze się bawić! No już kurczaki, sio.

Po chwili Agata szła lekko zdezorientowana nagłą zmianą sytuacji do samochodu, ściskając w jednej ręce kluczyki, a w drugiej torebkę i listę zakupów. Wyjazd do miasteczka był zawsze przywilejem, a zakupy to zazwyczaj drobiazgi, które okazywały się niezbędne dla kolonistów lub ich opiekunów. Taka bibuła czerwona była niezbędna, a właśnie jej zabrakło. Na liście ktoś też napisał Sprawdzić w księgarni, czy jest już kolejny tom Wymarzonego domu Kordel. Jak jest, to brać!
Malownicze, było najbliższym większym miasteczkiem. Zaledwie 40 km górskimi zakrętami. Agata była w nim dwa razy. Raz jak wysiadła na stacji z grupą dzieciaków i została od razu zapakowana do autobusu, który zawiózł ich do Doliny Liczyrzepy, czyli ośrodka kolonijnego. I drugi raz, gdy Marta zabrała ją kilka dni po przyjeździe, na drobne zakupy.
W ośrodku pracowali okoliczni mieszkańcy z maleńkich wiosek ukrytych wśród dolin. Z Malowniczego był tylko pan Adam.

-Myślisz, że nie pobłądzi? – zapytał Krzysiek powątpiewająco.
-To duża dziewczynka, da sobie radę. Może jechać albo w prawo albo w lewo. Tak, czy siak dojedzie do Malowniczego, co najwyżej nadłoży drogi. Znaki są. Trafi.
-Jak uważasz. Ja tylko pragnę zasugerować, że górskie drogi, to nie to samo, co Aleje Jerozolimskie.
-Na szczęście! Zresztą i tak na to za późno – dorzuciła koleżanka beztrosko patrząc na tuman kurzu wzniecony przez niknące za bramą auto. – Przyda jej się chwila wytchnienia od dzieciaków. Każdy jej czasem potrzebuje.
-Na co tak patrzycie? – zagaił przechodzący obok pan Adam – A właśnie Krzysiek dałeś już Marcie kluczyki od żuczka? Marta, pamiętaj, żeby go zatankować w Malowniczym. Tam jest taka mała stacyjka, jak się wjeżdża. Do miasta paliwa ci starczy, ale z powrotem mogłabyś już nie wrócić.
-A nie, panie Adamie, ja jednak nie jadę. Wysłaliśmy Agatę. Niech się dziewczyna rozerwie i tak miała mieć wolne popołudnie.
-Ale powiedzieliście jej żeby zatankowała w mieście? – zaniepokoił się Adam.
-No chyba sama się zorientuje, że jej paliwa brakuje? – zaśmiała się Marta, myśląc przy tym, że faceci niekiedy uważają kobiety za jakieś upośledzone, gdy chodzi o motoryzację. Panowie popatrzyli na siebie, a młodszy poszarzał na twarzy.
-Zapomniałem panie Adamie, jakoś mi całkiem z głowy z wyleciało?
-No co wy, o co chodzi?
-Jak wiesz Marto żuczek, to stare auto i jak to stare auto ma swoje kaprysy. Na przykład ostatnio wskazówka pokazująca poziom paliwa zacina się. Ja jeżdżę na zeszyt, to znaczy wiem kiedy i ile tankuję więc mniej więcej wiem, ile tam tego   jeszcze jest. Dlatego prosiłem Krzyśka, żeby przekazał, że trzeba w Malowniczym podjechać do Mariana na stację i zatankować do pełna.
-Nic się nie stało, zaraz do niej zadzwonię i będzie po kłopocie!
-No, mam nadzieję – rzucił przez ramię pan Złota Rączka odchodząc do swoich obowiązków.

Autko zwane pieszczotliwie żuczkiem jechało przez las podskakując radośnie na nierównej drodze. Agata, żeby dodać sobie animuszu wrzuciła w odtwarzacz płytę ze starymi przebojami i podkręciła muzykę. Leśna droga prowadząca do Doliny kończyła się dochodząc do niewiele szerszej, ale przynajmniej asfaltowej szosy. W prawo jechało się w dół, w lewo droga pięła się lekko pod górę na której szczycie widać było ruiny zamku. Dziewczyna skręciła w prawo, to była chyba najbliższa trasa do miasta. Gdzieś właśnie w tym momencie, zagłuszany telefon, schowany w torbie, która została rzucona na tylnie siedzenie, wydał ostatnie tchnienie. Bateria wymęczona rączkami Marysi padła.

Miasto, a właściwie miasteczko przywitało ją leniwym popołudniem. Letni skwar dawał się wszystkim we znaki. Kilkoro dzieciaków goniło się wokół fontanny na głównym placu. Miejscowi pijacy gdzieś się rozpierzchli w poszukiwaniu cienia. Nawet koty, zazwyczaj wygrzewające się na słońcu, znalazły sobie przyjemniejsze miejsca na sjestę. Agacie od razu udzieliła się ta senna i leniwa atmosfera. Było tu zupełnie inaczej niż wśród krzykliwych, rozbrykanych kolonistów. Wyjęła listę ze sprawunkami i jako pierwszą postanowiła zaliczyć księgarnię. Przechodząc obok mięsnego zauważyła, że właścicielka intensywnie pucuje szybę wystawową, która wcale nie wyglądała na zakurzoną. Poruszył ją ten obrazek niczym z pocztówki o małych mieścinach, gdzie wszystko jest pełne ładu i porządku, o który dbają sami mieszkańcy. Uśmiechnęła się do swojego odbicia i z zadowoleniem stwierdziła, że miała dobre przeczucie zakładając dziś długą, białą i zwiewną sukienkę. Gdyby się odwróciła zauważyłaby pewnie, że pani od mięsnego nie przypadkiem właśnie w tym momencie wzięła się za porządki. Na przystanku autobusowym rozłożyła się grupa młodzieży. Wprawdzie turyści o tej porze roku, to nie było tu nic nadzwyczajnego. Ale młodych ludzi wyglądających, jak z dokumentów o trudnej młodzieży, w ciężkich butach i czarnych skórzanych kurtkach należało mieć na oku. Szczególnie takich, gdzie trudno było stwierdzić, czy to chłopcy, czy dziewczęta.
-Matko jedyna, gorąco jak w piekle – westchnął Brodacz jedyny z grupy, co do którego Kraśniakowa nie miała wątpliwości, że jest płci męskiej.
-To co idziemy na zamek, czy rozbijamy się gdzieś tutaj? – zapytała jedna z dwóch dziewczyn z nadzieją w głosie.
-Na zamek! Na zamek! – zakrzyknął Rudzielec i odtańczył dziki taniec powodując przy tym chęć wzywania policji przez obserwującą ich kobietę.
-Zawrzyj ryja Młody! – zgasił go kolega. – Czego robisz bydło. Idziemy na zamek. Ale pójdziemy skrótem, będzie szybciej. W lesie jest chłodniej niż na tej patelni. Ruszajcie dupska idziemy, bo inaczej, to przed zmrokiem nie dotrzemy, a za dwa dni mamy się stawić na wykopaliska i nie będzie czasu na włóczenie się po górach.

Agata z zadowoleniem wykreśliła ostatni punkt z listy. Załadowała sprawunki do auta i sięgnęła po telefon sprawdzić godzinę. Przy okazji chciała jeszcze zadzwonić do Marty, czy nic więcej nie potrzebują. Niestety telefon włączył się jedynie na chwilę i ponownie zgasł.
-Szit – zaklnęła i wrzuciła go z powrotem na dno torebki. Nie chciało jej się jeszcze wracać.
W kawiarence naprzeciwko, której parkowała, zauważyła lody, na które nabrała nagłej ochoty. Z trzema gałkami swoich ulubionych smaków usiadła w parku na ławce i z zainteresowaniem obserwowała tablicę informacyjną z mapą. Bez trudu odnalazła miejsce, gdzie znajdowała się Dolina Liczyrzepy. Faktycznie nie tak daleko od Malowniczego. Gdzieś w połowie drogi między miasteczkiem, a ośrodkiem, na mapie były zaznaczone ruiny zamku. Wystarczyło tylko jechać dłuższą drogą i wtedy przejeżdżało się tuż obok nich. Nie zastanawiała się długo. Wprawdzie rozsądek podpowiadał jej, że powinna pojechać trasą którą zna, a riuny zwiedzić z dzieciakami. Z drugiej jednak strony zwiedzanie samemu, to zupełnie co innego, niż z rozbieganą gromadką pytalskich maluchów.

Pan Adam westchnął i ponownie wykręcił numer swojego siostrzeńca Franka. Połączenie było kiepskiej jakości i co chwilę się rwało.
-Zasięg w górach- westchnął. Po chwili złapał sygnał i przekrzykując trzaski próbował wyjaśnić siostrzeńcowi, że ma natychmiast jechać do Malowniczego, odnaleźć czerwonego żuczka i zmusić kierowcę, by podjechał na stację benzynową. Próbował powiedzieć coś więcej ale połączenie znowu zostało przerwane. – Kurka zielona! Gdzie ten chłopak się znowu włóczy, że nie można się z nim połączyć?

Tymczasem Franek schował telefon do kieszeni i zdezorientowany zastanawiał się o co do licha chodziło wujowi. Jeśli dobrze zrozumiał miał jechać do Malowniczego i to natychmiast, na poszukiwanie jakiegoś robala. Czerwonego. Westchnął ciężko, wziął oparty o drzewo rower i z mozołem pnąc się pod górę ruszył w kierunku miasteczka.

Właścicielka kawiarenki odebrała telefon.
-Hm, no nie wiem, kręci się tu dziś trochę turystów… W białej sukience! Była. Nie, poszła. Ale czekaj parkowała przy parku było widać jej auto… Nie, nie ma. Już pojechała… Jak tylko zobaczę Franka… Nie, żaden problem, cieszę się, że mogę chociaż tyle pomóc. No pa.

Brodacz zrzucił z ramion ciężki plecak, reszta poszła za jego przykładem.
-To co, tutaj się rozbijamy?
-Tutaj? – zapytała powątpiewając jedna z dziewczyn.
-No tutaj. Blisko do strumienia, będzie się gdzie umyć. Polanka niczego sobie. Zresztą – wzruszył ramionami – jesteśmy na miejscu biwakowym, jest nawet krąg do rozpalenia ogniska.
-I do zamku niedaleko – ucieszył się Młody. – Może jakaś Biała Dama nas nawiedzi nocą! Hu hu hu! Słyszałem, że tutejszy duch jest wyjątkowo krwiożerczy!
-Nocą to ty nosa za namiot nie wyściubisz mieszczuchu. Rozbijamy się, trzeba zdążyć przed wieczorem. W takich lasach szybciej robi się zmrok. I przestań gadać głupoty. Duchów nie ma.

Dziewczyna zaparkowała na leśnym parkingu i z mozołem wdrapała się do zamku. Po drodze minęła rozgadane towarzystwo, które schodziło na dół. Od razu poczuła się lepiej. Wprawdzie nie było jeszcze zbyt późno, ale dobrze jest spotkać ludzi na szlaku. W zasadzie nie zwrócili na nią większej uwagi. Pozdrowili się mijając i poszli. Ona do góry, oni na dół.
-No ładnie – powiedziała stojąc przed zamkniętą furtą strzegącą wejścia do ruin, na której wisiała karteczka: czynne od 8 do 17.- To sobie pozwiedzałam. Najwidoczniej to byli pracownicy, a nie turyści. Może dlatego tak na mnie zerkali podejrzliwie. Podłość ludzka nie zna granic, mogli chociaż powiedzieć, że już nikogo tu nie ma – marudziła pod nosem schodzą z powrotem.

Jej ponure myśli przerwał kobiecy śmiech, któremu towarzyszyło przekomarzanie. Głosy dochodziły z bocznej ścieżki. Nie miała ochoty na spotkanie z kimkolwiek, było już wystarczając późno. Uświadomiła sobie, że straciła poczucie czasu i powinna wracać do Doliny. Zeszła na parking. Odpaliła autko. Kontrolka pokazująca pusty bak zapaliła się ostrzegawczo i zgasła. Silnik zarzęził i również zgasł. Agata wpatrywała się w deskę rozdzielczą jak zahipnotyzowana.
-Przecież to niemożliwe - wyszeptała. – Miałam pełen bak! – Wysiadła i zajrzała pod nadwozie spodziewając się ujrzeć rozlaną plamę paliwa. Było sucho. Złapała za torebkę i telefon, ale on nawet nie próbował się włączyć.
-No to pięknie. Co teraz? Myśl dziewczyno. Myśl. Okazja. Muszę złapać jakieś auto. Przecież ktoś tędy jeździ. – czas jej się dłużył na poboczu. Nic nie nadjeżdżało.

Niestety Agata tego nie wiedziała, ale z tej drogi rzadko kto korzystał, gdyż w górnej części była porządnie dziurawa i jeśli nawet dało się w miarę dojechać do zamku, to wyżej niewielu się zapuszczało. Ludzie woleli jechać drogą, którą przebyła do Malowniczego niż narażać się na złamanie ośki, szczególnie po ciemku. A ponieważ ruiny były czynne do siedemnastej, to komu by się chciało zapuszczać w te rejony wieczorem? Chyba tylko szaleńcom.
Jakby tego było mało niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i powiał zimny wiatr.
Sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna.
Lunęło nagle. Bez żadnych ostrzegawczych pierwszych kropel. Po prostu ktoś złośliwie wychylił się z chmury i wylał na dziewczynę wiadro wody. Przynajmniej tak się jej zdawało. Miała dość. Nie pozostawało nic innego, jak wracać piechotą do miasteczka i tam szukać pomocy. Bo przecież na tym odludziu … Agata drgnęła. Głosy z lasu! Przemoknięta, szczekając zębami stanęła przed tablicą informacyjną. Boczna ścieżka, którą mijała prowadziła na pole namiotowe.
Deszcz przestał padać równie nagle jak zaczął.
-Tam są ludzie. Na pewno mają telefony. Słyszałam kobiecy śmiech więc to pewnie jakaś zakochana parka. Będą chcieli szybko się mnie pozbyć więc ochoczo mi pomogą. – dziewczyna zatraciła się w rozmyślaniach na tyle, że pomyliła ścieżki i zamiast pójść najkrótszą drogą na pole namiotowe poszła dookoła zamku.

Zebrali się przy ognisku, które niemrawo się tliło.
-Czy deszcz musi zawsze spaść kiedy właśnie potrzebujemy suchego drewna na rozpałkę? – zapytała jedna z długowłosych.
-Musi – powiedział Brodacz. – Takie jest odwieczne prawo natury. Jak to, że kromka zawsze spada na podłogę stroną z posmarowanym pasztetem, a w kasie do której stoisz brakuje papieru do druku właśnie wtedy, gdy się wyjątkowo śpieszysz. – Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami i stuknęli się puszkami z piwem.
-A ty Rudy co się tak wiercisz? Mrówki ci z pniaka wlazły do rzyci?
-Muszę w krzaki. Na stronę.
-To idź.
-No idę. Tylko trochę tak się zrobiło…
-No chyba nie chcesz żebym cię zaprowadził za rączkę. O sikaniu do ogniska nawet nie myśl. Dopiero co nam się udało je rozpalić, poza tym są tu dziewczyny.
-Ba, żeby to tylko o sikanie chodziło.
Brodacz wlepił mordercze spojrzenie w kolegę. Odwrócił się i wygrzebał z plecaka rolkę papieru.
-No poszedł, ale to już! Póki jeszcze coś widać, to w pokrzywy zadem nie usiądziesz.
Towarzystwo zaśmiało się i wróciło do zajmującej czynności nadziewania kiełbasek na patyki.

Ścieżka ginęła w gąszczu i Agata musiała dobrze wypatrywać, żeby jej nie zgubić. Do tego szarówka w lesie pogłębiała się. Na szczęście między drzewami migotało nikłe światełko ogniska i unosił się zapach pieczonych kiełbasek. Zaburczało jej w brzuchu na samą myśl o specjałach z ogniska. Zrobiła jeszcze dwa kroki i zamarła wstrzymując oddech. Coś zaszeleściło w krzakach. Delikatnie posunęła się do przodu i wytężyła wzrok. Jakieś duże zwierzę buszowało w paprociach na wprost niej. Wydawało przy tym groźne pomruki. Dziewczyna poczuła zimny dreszcz na plecach i przypomniały jej się wszystkie horrory jakie oglądała, w których zmutowane potwory pożerały ludzi na progu ich domów, tuż pod nosem ratowników. Oblał ją zimny pot. Monstrum zachowywało się coraz głośniej, a jej nogi odmówiły posłuszeństwa, nie była w stanie się ruszyć. Nagle, to COŚ urosło, stanęło na tylnich kończynach i odwróciło się w jej stronę. Ich oczy spotkały się ze sobą. Dziewczyna jęknęła przeciągle, a zwierz ryknął potężnym basem i rzucił się w stronę ogniska.
-Jezus Maria! Pożre ich! – złapała za gałąź i pognała za nim, na ratunek swoim przyszłym wybawicielom.
Wszyscy przy ognisku zamarli słysząc przeraźliwy, rozdzierający krzyk.
-Są tu niedźwiedzie? – zapytał w miarę przytomnie Brodacz, ale nikt mu nie odpowiedział, gdyż wszyscy gapili się w las, skąd wypadł drąc się jak opętany Rudy. Młody biegł w ich kierunku. W jednej ręce dzierżył powiewający papier toaletowy. Drugą podtrzymywał spodnie, których nie zdążył zapiąć. Jego krzyk przerodził się w niezrozumiały bełkot, który brzmiał w stylu JAŁA AMA! Za nim z lasu wybiegł upiór, rozczochrany, w białej powiewającej szacie. Na ten widok wszyscy się poderwali i rozpierzchli na boki. Biała Dama ścigała Młodego wymachując kijem.

Agacie zabrakło tchu, zatrzymała się na środku polany i próbowała poskładać myśli. Rozejrzała się wokoło i zrozumiała swoją pomyłkę. Wzięła biednego chłopaka za dzikie zwierzę. Towarzystwo rozbiegło się. Została sama przy ognisku. Wzruszyła ramionami i poczuła, jak ponownie burczy jej w brzuchu.

-Co robi? – wyszeptał Młody.
-Żre nasze kiełbaski.
-No co ty – obruszyła się jedna z dziewczyn. – Duchy nie mogą nic jeść, są niematerialne.
-Ten chyba o tym nie wie. – wyszeptał Brodacz
-Ty zrób coś. Zeżre nam całą kolację.
-Ej, ty! – krzyknął do niej wychylając się zza drzewa – Zostaw nasze kiełbaski! Wracaj na zamek! Dziewczyna popatrzyła na brodatego jegomościa zastanawiając się po co ma niby wracać na zamek i zagryzła mięso kromką chleba. Sytuacja wydała jej się nader interesująca. Wprawdzie pogoniła jednego z kijem, ale to chyba nie powód, żeby się przed nią chować po lesie. Postanowiła poczekać.
-I co?
-Jajo. Siedzi i żre.
-Ty weź ją zapytaj czego chce. Na filmach duchy zawsze czegoś chcą, potem to dostają i odlatują do nieba.
-Sam ją zapytaj! To ciebie goniła, pewnie od ciebie coś chce.
-Ty! Czego chcesz?! Jak możemy ci pomóc w twojej ziemskiej niedoli?!
-Potrzebuję zadzwonić.- westchnęła Biała Dama.- Telefon mi się rozładował i nie mogę ruszyć dalej.
-Ty, słyszałeś? Nie może ruszyć dalej. Utknęła na ziemi, bo się jej telefon rozładował. Ale jaja. No kto by pomyślał, że duchy…
-Weźcie wy się pacnijcie w głowy – odezwała się druga z dziewczyn i wyszła na z lasu na otwartą przestrzeń. – Ej! TY! A właściwie, to co tu robisz? Po za tym, że zjadasz naszą kolację.
-Sorry, umieram z głodu. To tylko jedna kiełbaska. Odkupię.
-Akurat umierasz! – wychylił się Rudy – Wszystkie duchy tak mówią, a przecież i tak kurna jesteś martwa już z kilka wieków.
-E? – Agacie zabrakło słów, po czym zgięła się w pół.
-A teraz co jej jest?
-Chyba ma napad dzikiego śmiechu – powiedziała Odważna i ruszyła w stronę ogniska. Reszcie nie pozostało nic innego, jak pójść za nią. Nieporozumienie zostało wyjaśnione między kolejnymi napadami radości. Chociaż panowie mieli nietęgie miny, gdy uświadomili sobie, jak się zbłaźnili.
-Ok., dzwoń – Brodacz wyciągnął rękę z telefonem w stronę Agaty. – Na pewno już się o ciebie martwią.
-Dzięki – dziewczyna wzięła telefon i chrząknęła zakłopotana. – Pewnie nie znacie numeru telefonu do Doliny Liczyrzepy? – pokręcili przecząco głowami. – No właśnie. Ja też nie. Szit.
-Wiesz co? Odprowadzimy cię do samochodu i zadzwonimy na policję, może cię już szukają. Nie ma sensu żebyś sama się włóczyła po nocy. W grupie raźniej, no i jak by jakiś potwór wyskoczył z krzaków, to szybciej go dopadniemy. He he.
-Byłabym wdzięczna.

Zeszli na parking. Zanim zdążyli zadzwonić zobaczyli pędzące w ich kierunku światełko.
-Kolejny duch? – zapytał Rudy i chciał jeszcze coś dodać, ale Brodacz tylko warknął na niego ostrzegawczo.
-O matko! Agata? – rowerzysta wyhamował przed nimi i zszedł z pojazdu rozcierając sobie tyłek. – Całe popołudnie jeżdżę za Tobą! Czekaj! Nic nie mów! Muszę najpierw zadzwonić do wuja, bo już wychodzi z siebie. Zaraz wracam, tylko złapię zasięg.
-No proszę, jest nawet wybawiciel na rączym rumaku.


Franek siedział na ławce dworcowej i obserwował gołębie.
-A wiesz, tyłek nadal mnie pobolewa. Zrobiłem wtedy rowerem sporo kilometrów przez te góry. Do Malowniczego, z Malowniczego do Doliny, potem z powrotem i znowu pod górę na zamek … W życiu się tak nie uganiałem za dziewczyną.
-Ale chyba się opłacało, co?
-To się jeszcze okaże.
-Drażnisz się ze mną?
-Nie. Agata?
-Tak?
-Wrócisz?
-Tutaj? Oczywiście! Tutaj zawsze się wraca!
-Pewnie, bo gdzie indziej jest tak malowniczo?
-I gdzie indziej Białe Damy zajadają się kiełbaskami z ogniska?!
-Nie zapominaj o żmijach zygowatych, które zaduszają człowieka!

Zaśmiali się oboje.
Nadjechał pociąg.

Maria Peplińska

UCIECZKA

Stary, zdezelowany autobus zatrzymał się tuż obok dworca kolejowego. Weronika, zorientowała się, że nie pojedzie dalej w momencie, w którym kierowca podniósł się z siedzenia       i huknął gromko w jej kierunku, że Malownicze jest ostatnim przystankiem na jego trasie. Ponieważ wyglądał na człowieka, któremu bardzo się spieszy postanowiła nie nadużywać jego cierpliwości. Chwyciła leżący na siedzeniu obok plecak, zdjęła z głowy czapkę z daszkiem i wysiadła. Mocne, sierpniowe słońce oświetliło jej twarz. Zamrugała chcąc przywrócić ostrość widzenia. Malownicze. Co to w ogóle za miasto? Co ją w ogóle podkusiło, żeby wybrać je na miejsce swojej ucieczki? Przecież każde dziecko wie, że w dużym mieście łatwiej jest zaginąć, zgubić się, po prostu zniknąć. A ona chciała zniknąć. Dlaczego? Po prostu, miała już wszystkiego dość. Koleżanek, których jedynym problemem był zakup nowej sukienki, korepetytora z matematyki, który na polecenie jej rodziców męczył ją w każdy wtorek zadaniami, w których królowały całki oraz ich samych. Matki    i ojca, którzy po raz kolejny zrezygnowali z urlopu na rzecz kolejnej sprawy sądowej, którą przecież musieli wygrać... W końcu, nic innego się dla nich nie liczyło. Tylko wygrana. A ona, Weronika nie chciała już wygrywać. Nie chciała słyszeć w radio o kolejnej wygranej rozprawie ojca, ani widzieć matki na szklanym ekranie telewizora. Chciała po prostu, tak jak jej koleżanki       z klasy, pojechać na wakacje. Wakacje podczas których mama będzie smażyć naleśniki, a ojciec wyciągnie talię kart i nauczy ją grać w pokera, tak jak obiecał w zeszłym roku w zimie. No, ale wspólne wakacje nie wypaliły. Kiedy po raz kolejny usłyszała magiczne słowo obóz, postanowiła uciec. W miejsce, malownicze, takie w którym nikt nie będzie jej szukał. Malownicze, roześmiała się sama do siebie. Chciałam malownicze, no i jestem w Malowniczym, powiedziała do siebie idąc w kierunku kościoła, którego dzwonnice zobaczyła jeszcze z okna autobusu. Doskonale wiedziała, że w miasteczkach takich jak to, kościół i rynek stanowią ścisłe centrum wokół którego toczy się życie.
- A panienka to na wakacje?

Weronika obróciła się w kierunku kobiety, która zadała jej pytanie. Kwiaciarka była bliżej nieokreślonego wieku, coś między czterdziestą a pięćdziesiątą wiosną życia, z niedbale zaczesanymi włosami i w sukience, która z pewnością pamiętała lepsze czasy.
- Do przyjaciół – odpowiedziała grzecznie. Nie chciała wzbudzać podejrzeń. Zdawała sobie bowiem sprawę, że w tak małym mieście ciężko będzie jej pozostać anonimową.
- Kupi panienka?- spytała kobieta machając przed jej nosem bukiecikiem z białych margerytek.
- Niestety- pokręciła głową i już miała odejść, gdy kwiaciarka znów się odezwała.
- Przyjaciele by się ucieszyli...
- Nie stać mnie – powiedziała Weronika wzruszając ramionami i licząc w myślach ile pieniędzy jej zostało. Może te zajęcia z matematyki, na które chodziła w każdy wtorek na coś jej się wreszcie przydadzą?
- W takim razie, proszę – powiedziała kwiaciarka wyciągając z bukietu pojedynczy kwiat        i podając go jej.
- Ale...
- Proszę, niech panienka weźmie. Na szczęście!
Ponieważ zrobiło jej się głupio, chwyciła cienką łodyżkę i podziękowała. Idąc w kierunku rynku czuła jeszcze na sobie jej badawczy wzrok. Oj, nie będzie łatwo jej przemknąć przez miasteczko niezauważoną, myślała opracowując w głowie dalszy plan działania. Musi znaleźć jakieś miejsce w którym mogłaby zamieszkać. Choćby na chwilę, na tę noc. Coś co będzie dobrym schronieniem, nim ruszy dalej. Może jakieś hotel? Pensjonat? A może po prostu stodołę, gdzieś za miastem? Mama kiedyś jej opowiadała, że jak była mała i jeździła do babci, to spała właśnie w stodole. Jeśli mama sobie poradziła to ona, Weronika też sobie poradzi. Poradzi sobie, mimo tych okropnych pająków, które z pewnością w takiej stodole mieszkają, a których ona tak panicznie się boi.
Starając się pogodzić z myślą o tym gdzie spędzi noc, dotarła na rynek. Wyłożony kostką brukową wydawał jej się jednym z tych miejsc, o których czytała w książkach. Przeszła go dookoła, zatrzymując się dopiero przy piekarni. Nie wiedziała, czy to ten zapach, czy to zwyczajnie głód sprawił, że głośno zaburczało jej w brzuchu. No tak, w końcu od wczorajszego wieczora, od kiedy wsiadła w autobus nic nie jadła. Weszła więc po kamiennych schodkach i otworzyła drzwi do sklepu. Dzwoneczek zaczepiony o futrynę zaanonsował jej przybycie.
- Co podać?- starszy na oko osiemdziesięcioletni mężczyzna przyglądał jej się z niekłamaną ciekawością. Może zaintrygowały go jej wymalowany na ciemny fiolet powieki? A może zdziwił plecak z naszywkami, niedbale przerzucony przez ramię.
- Bułkę maślaną- powiedziała wyjmując z kieszeni portmonetkę.
- Zje pani na miejscu, czy woli panienka wziąć na wynos? - spytał wskazując stojący nieopodal stolik nakryty białym obrusem.
- Zjem na miejscu- odpowiedziała odbierając zamówienie i siadając na drewnianym krześle.
- Przyjechałaś ostatnim autobusem- mężczyzna bardziej stwierdził niż zapytał.
- Tak- odparła przeżuwając kolejny kęs.
- I nikt po ciebie nie wyszedł na dworzec? - zadał kolejne pytanie świdrując ją przenikliwym wzrokiem. W odpowiedzi wzruszyła ramionami.
- Jestem już pełnoletnia- zaryzykowała kłamstwo. Mimo swoich piętnastu lat wielokrotnie  słyszała, że wygląda co najmniej na dziewiętnaście, dwadzieścia. Co prawda, z nałożonego wczorajszego dnia makijażu niewiele już zostało, a i swoje modne stroje zamieniła na wygodne jeansy i bawełniany t-shirt, to wciąż miała nadzieję, że wygląda na starszą niż była w rzeczywistości.
- Jeśli szukasz czegoś na wynajem to dobrze trafiłaś. Wynajmuję z żoną pokoje letnikom. Jesteś zainteresowana? - zapytał mężczyzna łyknąwszy jej kłamstwo bez mrugnięcia okiem.
- To zależy- odparła ucieszona, że nie drąży tematu. - Ile?
- Dwadzieścia złotych za nocleg i kolację. Może być?
- Brzmi ok- odparła ucieszywszy się, że jednak nie będzie musiała szukać jakiegoś miejsca w stodole, pośród siana i krów.- Gdzie on jest?
- Za pół godziny zamykam piekarnię. Jak poczekasz, pójdziemy razem. No chyba, że ci się spieszy...
- Poczekam- powiedziała przerywając mu. -Ma pan tu może gniazdko? Telefon mi padł...
- W rogu- odparł mężczyzna i wrócił do swoich obowiązków. Weronika tymczasem wyciągnęła z kieszeni plecaka baterię i podłączyła się do prądu. Gdy uśpiony jeszcze przed chwilą telefon włączył się, zauważyła na ekranie powiadomienia o nieodebranych przez siebie połączeniach. Matka dzwoniła piętnaście razy. Ojciec chyba z dziesięć. Czy to możliwe, że tak szybko zorientowali się, że nie ma jej w domu? Przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia, ale szybko się ich pozbyła. Jest na wakacjach. Na wakacjach, na których mogliby być razem, gdyby tylko chcieli. Włączyła popularny portal społecznościowy i napisała kilka słów do koleżanki. Zanim się spostrzegła starszy mężczyzna skończył pracę.
- Idziemy?- spytał przyglądając się jej uważnie.
Skinęła głową, zabrała swoje rzeczy i podążyła za nim.

***

- Anno, dziś w naszym pensjonacie zatrzyma się Weronika- zaanonsował mężczyzna, gdy tylko przekroczyli próg niewielkiego domku ze skośnym dachem stojącym na samym końcu miasteczka. Co prawda Weronika nigdzie nie dostrzegła napisu „Wolne Pokoje”, ale nie przejęła się tym zbytnio. W końcu ile osób chcąc zaoszczędzić na podatkach nie rejestruje swoich działalności w sądzie? Kiedyś przy jednym z nielicznych obiadów ojciec o tym wspominał. Poszukała wzrokiem żony gospodarza, jak nazwała w myślach pana Ciesielskiego. Starsza, siwowłosa kobieta wydawała się nieco zdziwiona jej przybyciem, ale powitała ją ciepłym uśmiechem. Pewnie nie często mają gości, pomyślała Weronika rozglądając się po kuchni. Ze stojącego na kuchence garnka doleciał ją smakowity zapach.
- Miło, że jesteś- kobieta serdecznie ją uściskała. - Długo szukałaś miejsca?
- Zastanawiałam się właśnie dokąd iść, jak pani mąż zaproponował mi pokój. Nie mogłam nie skorzystać. Taka dobra cena...
- No tak- potwierdziła kobieta prowadząc ją korytarzem- Proszę za mną. Pokażę pani pokój- powiedziała- Chyba nie łatwo jest podróżować samemu, tylko z plecakiem?- zapytała otwierając ciężkie drewniane drzwi prowadzące do małego pokoiku.
- To prawda, łatwo nie jest- Weronika przytaknęła i rozejrzała się po wnętrzu. Wydawało jej się, że właśnie trafiła do Maryli i Mateusza na Zielone Wzgórze. Staroświeckie łóżko stojące w pod jedną ścianą, trójkątny stolik w rogu, wiszące nad nim owalne lusterko no i leżąca na podłodze mata.
- Od dawna jesteś w drodze?- spytała staruszka podchodząc do okna.
- Od wczorajszego ranka. Dlaczego pani pyta?- Weronika nagle stała się czujna. Nie chciała takich pytań. Nie chciała pytań, na które ciężko jej było odpowiedzieć.
- Ach nic, ciekawa jestem, po prostu. A twoja rodzina, co o tym myśli?
- Nic...
- Nic?- spytała zdumiona staruszka.
- Mam wakacje, mogę więc robić co chcę- odpowiedziała Weronika, choć w jej głosie pobrzmiewał smutek. 
- Oczywiście- odparła kobieta- Mam tylko nadzieję, że zostaniesz z nami parę dni...
- No nie wiem... - Weronika sama do końca nie wiedziała co będzie robić następnego dnia.
- Zostań! Choćby za połowę ceny. Nie ma co uciekać. To Malownicze. Jak sama nazwa wskazuje, niezwykłe miejsce...
- Dobrze – powiedziała dziewczyna uśmiechając się i wkładając nieco oklapły już kwiatek do stojącego na parapecie wazonu. Może to nie był jednak taki zły pomysł, żeby pojechać do małego miasteczka?
- Zejdź do nas potem na kolację. Serwujemy dziś zupę pomidorową. Pomidory z naszej szklarni. Będzie ci smakować.
Weronika skinęła głową i po chwili drzwi do pokoju zamknęły się. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Słońce chyliło się ku zachodowi, a chłodny wiatr przynosił ulgę po upalnym dniu.

***
- Nie wiedziałam, że tu jest tak pięknie – powiedziała Weronika siadając na ławeczce stojącej za domem państwa Ciesielskich.
- Żona lubi kwiaty- powiedział mężczyzna nalewając sobie do szklanki lemoniady z dzbanka stojącego na drewnianym stole.
- My w ogrodzie nie mamy kwiatów.
- Nie? A co macie?
- Trawę, taki jeden facet przychodzi do nas raz na trzy tygodnie i kosi. Mama mówi, że tak jest wygodniej.
Czy to nie ona ciągle dzwoni?- spytał mężczyzna wskazując na leżący na stole telefon dziewczyny, który co róż wibrował leżąc na stole.
Weronika wzruszyła ramionami.
Czemu tu przyjechałaś Weroniko?
Chciałam odpocząć. Wybrać się na wakacje...
A twoja rodzina nie chciała jechać z tobą?
Mają swoje zmartwienia... My, my nie jesteśmy normalną rodziną- powiedziała. - Patologiczną też nie- dodała po chwili, widząc na twarzy staruszka malujące się zdziwienie – Po prostu, każde z nas żyje samo. Samo w trzyosobowej rodzinie.
- To smutne- powiedział.
- Można się przyzwyczaić – powiedziała wstając z miejsca i sięgając po telefon. Wyłączyła go.
- Do tego nie da się przyzwyczaić- zaoponował- Trzeba wierzyć Weroniko. Wierzyć, że nie zawsze tak będzie... Że pewnego dnia, wszystko się zmieni.
- Nie można złapać gwiazd- powiedziała Weronika spoglądając w rozgwieżdżone niebo.
- To prawda, nie można ich złapać. Należy za nimi jednak podążać Weroniko. Należy podążać za swoimi marzeniami...
- To właśnie robię proszę pana- powiedziała cicho.
- Szkoda tylko, że nie ma z tobą bliskich...
- Może mają inne marzenia?- spytała myśląc o kolejnej sprawie prowadzonej przez ojca w stolicy.
Mężczyzna nie odpowiedział. Nie wiedział co ma odpowiedzieć tej młodej dziewczynie, na której twarzy, pod nieco rozmazanym już makijażem, dostrzegł nic innego jak strach i niepewność. Niepewność tego, co przyniesie jej kolejny dzień.

***
- To wszystko, przez tę twoją cholerną pracę!- zdenerwowana do granic możliwości kobieta,  nie starała się nawet mówić przyciszonym głosem. 
- A kto mówił, że zdąży skończyć sprawę Marczaka jeszcze w lipcu?-mężczyzna nie pozostawał jej dłużny.
- Och przestań!
- Co przestań! Może gdybyś miała dla niej więcej czasu to dziś nie szukalibyśmy jej po całej Polsce?
- Chcesz mi wmówić, że to moja wina?! A gdzie ty byłeś? Tatuś od siedmiu boleści! Kiedy ostatnio w ogóle z nią rozmawiałeś?
- A ty? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Nie odpowiedziała.  Zdała sobie sprawę, że nie pamięta. Nie pamięta, kiedy ostatni raz rozmawiała ze swoim dzieckiem.
- Chciała bym nauczył ją grać w pokera – zaczął mężczyzna przecierając zmęczone oczy- Nie zrobiłem tego...
- Ja też mam wiele na sumieniu- powiedziała cicho kobieta. - Jak myślisz, gdzie ona teraz jest? I czemu nie odbiera od nas telefonu... Boże, a jeśli coś jej się stało?
Nie odpowiedział. Nie chciał. Nie mógł. Coś jakby żal i ból ścisnęło mu gardło nie pozwalając wydobyć z niego żadnego dźwięku. Poza tym bał się. Bał się jak nigdy w życiu. Bał się w ogóle myśleć, co mogło jej się przydarzyć. Przecież Weronika była dzieckiem. Tylko dzieckiem...
Dźwięk dzwoniącego telefon wyrwał ich z ponurych myśli. 

***
Było już dobrze po północy, kiedy zatrzymali się na stacji benzynowej. Musieli zatankować. Musieli też odpocząć. Napić się kawy, porozmawiać. Mieli wrażenie, że od momentu w którym zorientowali się, że uciekła do momentu w którym zadzwonił ten policjant minęła wieczność.
- Jak myślisz, dlaczego ona to zrobiła? - spytała kobieta upijając łyk kawy z papierowego kubka, w jakich na stacjach benzynowych serwuje się ciepłe napoje.
- Nie wiem. Ten facet mówił coś o podążaniu za gwiazdami. Nie zrozumiałem go. Nawet nie wiedziałem co do mnie mówi. Interesowało mnie tylko to, że moja córka żyje i że jest bezpieczna.
- Będziemy musieli ją o to zapytać.
- Będziemy mięli jeszcze na to czas – powiedział – Nie wrócimy jutro do Warszawy. 
- A sprawa?
- Mogę poprosić o zmianę terminu przesłuchania...
- Zrobisz to?- spytała.
- Nie mam innego wyjścia- odparł przysiadając na murku obok zaparkowanego samochodu.
Przez chwilę milczeli.
- Wiesz, już dawno nigdzie razem nie byliśmy – powiedziała przeczesując dłonią włosy.
- Fajnie jest tak czasem uciec prawda?- zapytał, a ona skinęła głowę. Wyciągnął do niej rękę. Sięgnęła po jego dłoń i ścisnęła mocno.
- Będzie dobrze- powiedziała.- Od dziś będziemy musieli uciekać. Może nie ciągle, ale raz na jakiś czas...
- Też o tym myślałem. Uciekając, Weronika poniekąd i nas zmusiła do ucieczki. Od obowiązków, spraw, kolejnych przesłuchań. Teraz gdy już wiem, że nic jej nie jest, cieszę się że uciekłem. Że tu jesteśmy... Że zamiast na bankiecie palestry siedzę tutaj z tobą i wsłuchuję się w odgłosy nocy...
- Ja też. Ja też się cieszę- powiedziała cicho i po raz pierwszy, od dłuższego czasu na jej warzy zagościł uśmiech.
- Jedziemy?- zapytała podnosząc się z miejsca.
Przytaknął i otworzył jej drzwi do samochodu.
- Jak myślisz daleko jeszcze?- spytała.
- Nie wiem, ale zaraz się tego dowiemy, o ile GPS zacznie wreszcie wskazywać na mapie Malownicze.

***
- Dziękuję, że pan do nas zadzwonił. Na policji nie chcieli przyjąć naszego zgłoszenia. Mówili, że musi minąć czterdzieści osiem godzin - mężczyzna jeszcze raz uścisnął dłoń policjanta, pracującego na komendzie w Malowniczym.
- Nie ma sprawy. Tak właściwie, podziękowania należą się mojemu ojcu. To z jego gościny korzysta państwa córka...
- Będę panu ojcu wdzięczna do końca życia - odparła kobieta- gdyby tylko czegoś potrzebowali, ja... my natychmiast pomożemy...
- Oczywiście- przytaknął mężczyzna kierując się w stronę drzwi. Obrócił się jeszcze na chwilę i spojrzał na mundurowego. - Mam tylko jeszcze jedno pytanie, dlaczego to zrobili? Dlaczego jej pomogli?
- Dlaczego?- policjant powtórzył pytanie, po czym roześmiał się pod nosem – Gdy miałem tyle lat, co państwa córka również uciekłem z domu...
- O Boże, naprawdę? - kobieta była szczerze zdumiona.
- Naprawdę- przytaknął wracając do wspomnień.- Na szczęście burmistrz przyległego miasteczka powiadomił mojego ojca dzień później, że śpię u niego w stodole.
- Dlaczego pan w ogóle uciekł? - zapytała go kobieta przyglądając mu się uważnie.
- Wydawało mi się, że jak zniknę to nikt nie zauważy. W tamtym czasie rodzice dużo pracowali...Tata właśnie otwierał piekarnię, a mama urodziła drugie dziecko, moją siostrę...
- Och...
- Po mojej ucieczce, nauczyli się jak ważny jest dla nie wspólni spędzony z nimi czas. No, ale nic. Jak to się mówi, było minęło. Córka czeka na państwa w domu moich rodziców, pokażę drogę.

***
- I co? - spytał ojca odbierając od niego zamówione pieczywo.
- Zostają do końca tygodnia- starszy pan uśmiechnął się szeroko.
- Doprawdy?
- Tak, mówię ci zupełnie oszaleli! Jej matka, wiesz ta babka, którą widzimy czasem w telewizji, non stop smaży naleśniki! A wieczorami... Człowieku, wieczorami mamy w domu istne kasyno! Nic tylko grają w pokera! A ile się śmieją! Jak sam dobrze wiesz, nie popieram ucieczek, ale ta, ta na coś im się przydała...
- To prawda... - przytaknął policjant uśmiechając się szeroko.
- Powiedz mi tylko jedno. Dlaczego nie powiedziałeś im prawdy o swojej ucieczce?
- Och, wydaje mi się, że powód z jakiego Weronika uciekła z domu był poważniejszy niż mój...
- A jaki był twój? - starszy człowiek spojrzał na syna spod przymrużonych powiek.- Nigdy nam nie powiedziałeś...
- Och, dziś już nie pamiętam. W każdym razie jaki by on nie był, dostanie pasem w tyłek skutecznie wybiło mi chęć dalszych ucieczek i więcej nie próbowałem- powiedział mężczyzna mrugając do ojca porozumiewawczo po czym wyszedł z piekarni. Rozejrzał się w około. Słońce świeciło mocno, sprawiając, że Malownicze po raz kolejny sprawiało wrażenie miasteczka z bajki. W pewnym momencie dojrzał Weronikę z rodzicami. Siedzieli na pobliskiej ławce, jedli lody i zaśmiewali się z czegoś do rozpuku. Pomachał im uśmiechając się szeroko, po czym ruszył w stronę komisariatu.
Skłamał ojcu. Doskonale pamiętał czemu uciekł z domu, będąc dzieckiem. Po prostu chciał poznać świat, jak to się mówi, chciał zobaczyć co jest za wielką wodą. I mimo że nie była to najlepsza droga i, że potem udało mu się uciec z miasteczka dopiero na studia to w pewnym momencie zrozumiał, że nie może uciec. Bo nie można uciec z miejsca w którym zostawiło się swoje serce. A jego serce, zostało w Malowniczym.

KONIEC


Kinga Kosiek

Pozytywka

Łukasz oddalał się od niej w zastraszającym tempie. Jeszcze odwrócony do niej lewym profilem, tym lepszym, z czego tyle razy wspólnie się śmiali, opowiadający jej coś, i gestykulujący przy tym przesadnie, jednocześnie jednak oddalający się jak bajkowe ludziki w filmach Disneya, uciekające w przyspieszonym tempie. Właściwie to powinno ją rozśmieszyć, ale znikająca na horyzoncie sylwetka Łukasza, przypominająca już tylko małą kropeczkę, sprawiła, że Ankę zalała fala paniki. Chciała coś krzyknąć, zatrzymać go, zaprotestować i … obudziła się ze świszczącym oddechem, zlana potem, w skopanej pościeli. Odetchnęła głęboko kilka razy, zanim odważyła się spojrzeć na zegarek na stoliku nocnym, Znowu to samo. Czwarta rano, jak w nieśmiertelnej piosence Starego Dobrego Małżeństwa. Ukochane kiedyś słowa piosenki:

„czemu się budzę o czwartej nad ranem
i włosy twoje próbuję ugłaskać
lecz nigdzie nie ma twoich włosów
jest tylko blada nocna lampka
łysa śpiewaczka”

teraz, zamiast zachwycać, wżerały się jej w świadomość ze skutecznością kwasu solnego. Czwarta nad ranem, w siódmym tygodniu, czterdziestego trzeciego dnia po rozwodzie. Pole bitwy po klęsce.


Julka patrzyła z rosnącym niepokojem na Ankę, która z zaciętym wyrazem twarzy próbowała upchnąć w niewielkiej walizce małą kosmetyczkę. Zdesperowana usiłowała docisnąć niesforne zapięcie kolanem. Kiedy po raz trzeci to jej się nie udało, nagle rzuciła ze złością walizką, której zawartość rozsypała się po całym pokoju. Letnie sukienki, sweterki i apaszki fruwały po dywanie jak stado kolorowych motyli, ale Anka nie widziała ich urody, tylko zalewała się właśnie łzami. Julka podeszła i przytuliła ją do siebie:
- Ania, ty nie powinnaś nigdzie wyjeżdżać, jesteś w całkowitej rozsypce, każdy kawałeczek osobno – mówiła, głaszcząc z czułością po głowie szlochającą przyjaciółkę - Poczekaj te dwa tygodnie, dostanę urlop, i wyjedziemy gdzieś razem. Przecież ja cię teraz nigdzie nie puszczę!
Anka opanowała z trudem spazmatyczny płacz, instynktownie przytuliła się do wciąż gładzącej ją bezwiednie po głowie Julki, i wychrypiała:
- Nie, nie wytrzymam już ani nocy dłużej w tym mieszkaniu. Jedyne miejsce na świecie, w którym mam szanse poczuć się znowu bezpiecznie to Malownicze. Nie gniewaj się, Jula, dołączysz do mnie za te dwa tygodnie, ale ja bym ich już tutaj nie przeżyła.
Zrezygnowana Julka sięgnęła po rój ciuchowych motyli kłębiących się na dywanie:
- No to trzeba jakoś zapakować tę twoją walizkę…

Malownicze powitało Ankę słońcem, kolorami, dźwiękami i zapachami. Ledwo wysiadła z pociągu na maleńkiej stacyjce, która w ogóle się nie zmieniła od lat jej dzieciństwa, a poczuła się tak, jakby właśnie wysiadła z wehikułu czasu. Przez ostatnie lata zdążyła zapomnieć jak bezwstydnie piękne były tutaj kolejne pory roku. W tej chwili królowało lato, dyszące sierpniowymi skwarami, i odurzające zapachem ziół i kwiatów rosnących w niewiarygodnych wręcz ilościach wokół staroświeckiej stacji kolejowej. Droga do miasteczka prowadziła właśnie między zarośniętymi ziołami polami. Po raz pierwszy od dnia rozwodu Anka nie była w stanie zamknąć się na piękno otaczającego ją świata. Położyła na chwilę walizkę, i z podręcznej torby, przewieszonej przez ramię, wyjęła swój ukochany aparat fotograficzny. Nie sięgała po niego od miesięcy. Teraz jednak poczuła wewnętrzny przymus uwiecznienia tej chwili. Leniwie, bez pośpiechu, szukała kolejnych ujęć, żeby zakląć ulotne piękno w fotografię. Nie schowała już aparatu do torby. Zawiesiła go sobie na szyi, i zmierzając spacerkiem do miasteczka, zatrzymywała się co parę kroków, robiąc kolejne zdjęcia. Kiedy była już zaledwie jakieś pół kilometra od centrum Malowniczego, szukając kolejnych efektownych ujęć, zobaczyła nagle w morzu otaczających ją zewsząd ziół i kwiatów małą dziewczynkę w przekrzywionym wianku na głowie. Mała była zjawiskowa. Chwilami znikała w przerastającym ją zielsku, ale gdy się wyłaniała, wyglądała wręcz bajkowo. Z powodu piegowatej buzi i podświetlonej słońcem aureoli rudych loków skojarzyła się Ance z elfem, albo z małą Anią z Zielonego Wzgórza. Zdążyła zrobić jej kilka zdjęć, zanim maleńka spostrzegła co się dzieje, i uciekła przestraszona. Anka próbowała ją zawołać, zatrzymać, zapytać czy się nie zgubiła, ale małe zjawisko jakby zapadło się pod ziemię. Zaniepokojona, przez chwilę zastanawiała się nawet czy jej nie poszukać, ale potem przypomniała sobie ile godzin sama spędziła w dzieciństwie na takich wędrówkach po łąkach, i dała spokój. Dziewczynka musiała być stąd, więc z pewnością świetnie sobie poradzi.

Przechodząc przez miasteczko, nie oparła się pokusie zajrzenia do sklepu z zabytkowymi bibelotami, prowadzonego przez panią Leontynę. Leontyna przyjaźniła się z jej dziadkami, i choć oboje już nie żyli, i Anka mogła już tylko zanosić im pachnące bukiety z ziół i kwiatów na maleńki cmentarz za kościołem, to wciąż z wielką radością zaglądała do ich wieloletniej przyjaciółki. Ledwo przekroczyła próg sklepu, przy kryształowym dźwięku porcelanowych dzwoneczków, a Leontyna już wybiegła zza lady, żeby ją uściskać:
- Dziecko kochane – mówiła lekko zdyszana nagłym truchtem – tak dawno cię tutaj nie widziałam! Co za radość!
Odsunęła ją potem na odległość ramion, żeby przyjrzeć się jej z taką samą przenikliwością i znajomością rzeczy, z jaką przyglądała się każdemu z wartościowych bibelotów, które do niej trafiały, i zapytała:
- Ale co cię do nas sprowadza, Aniu? Bo, wybacz mi szczerość, ale nie wyglądasz mi na kogoś, kto przyjechał właśnie na beztroskie wakacje. Widzę, dziecko kochane, że dźwigasz na barkach coś cięższego niż ta twoja walizka.
Serdeczność i troska pani Leontyny podziałały na Ankę podobnie jak wcześniej czułość Julki. Usiadła w maleńkim kantorku starszej pani, i rozpłakała się nad zabytkową filiżanką z herbatą jaśminową. Płakała tak długo, aż wylała z siebie z wiaderko łez żalu za Łukaszem, za ich zrujnowanymi wspólnymi planami, za dziećmi, które mogliby mieć, a nie mieli, za niedotrzymaną obietnicą o wierności „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Banalność zdrady Łukasza jakoś nie sprawiła, żeby Anka mniej cierpiała.
- Dobrze zrobiłaś, że przyjechałaś do Malowniczego – powiedziała Leontyna, poklepując Ankę czule po ręce. Tutaj odzyskasz siły.
Potem wstała, pokrzątała się chwilę po swoim maleńkim królestwie, wreszcie pisnęła zadowolona, zgarnęła coś z zabytkowego stolika pod oknem, i wręczyła to zapłakanej Ance:
- Trzymaj, kochana, ona czekała właśnie na Ciebie, poczułam to, jak tylko zaczęłaś mówić.
Zdumiona Anka sięgnęła po ofiarowane sobie cudeńko, i ze wzruszeniem odkryła, że jest to przepiękna pozytywka, z maleńką porcelanową baletnicą w błękitnej sukience. Postawiła ją delikatnie obok filiżanki, i próbowała włączyć mechanizm, ale pozytywka wydała z siebie tylko jakieś bolesne rzężenie.
- Ale i tak jest piękna – wyszeptała Anka, nie chcąc, żeby pani Leontyna poczuła się urażona.
- Ona dla ciebie zagra, Aniu – uśmiechnęła się Leontyna, z iście diabelskimi chochlikami w kącikach oczu – Zagra dla ciebie, gdy przyjdzie na to czas…

Anka miała w Malowniczym swój własny dom, schedę po dziadkach. Dzięki temu mogła tutaj przyjeżdżać kiedy tylko zapragnęła. Przez ostatnie kilka lat bywała tutaj raczej rzadziej niż częściej. Łukasz nie lubił takich klimatów, nie dostrzegał uroku Malowniczego. Co roku przekonywał ją swoim uporem do wycieczek zagranicznych do pięciogwiazdkowych hoteli. Ankę to męczyło, nie lubiła wymuszonej beztroski i powierzchownych znajomości jakie takie wyjazdy nieuchronnie ze sobą niosły. Podporządkowywała się jednak zazwyczaj wyborom męża. Męża, który zostawił ją właśnie dla atrakcyjnej pani dyrektor poznanej na jednym z takich wakacyjnych wyjazdów. Teraz jednak przyjechała tutaj znowu sama, jak za dawnych czasów i, ku swojemu zdziwieniu, mimo poczucia krzywdy i goryczy zdrady, poczuła też ulgę. Rozpakowała te niewiele rzeczy, które przywiozła ze sobą w walizce. Pozytywkę od nieocenionej pani Leontyny postawiła na stoliku w dawnym salonie dziadków. Nic tutaj nie zmieniała od ich śmierci, dzięki temu czuła się tak, jakby znowu była dzieckiem, a babcia miała ją za chwilę zawołać na obiad…

No właśnie, obiad! Anka zdała sobie sprawę, że wyjeżdżając w pośpiechu nie przywiozła ze sobą żadnej wałówki, a tym samym nie miała nic do jedzenia. Po drodze z dworca zajęła się robieniem zdjęć, potem wstąpiła do pani Leontyny, i zupełnie nie pomyślała o zakupach spożywczych. Porcelanowa baletnica z pozytywki może nie potrzebowała jedzenia, ale Anka tak. Zabrała w pośpiechu z szuflady w kuchni parę ekologicznych toreb, i pobiegła z powrotem do centrum miasteczka. Zakupy rozplanowała tak, żeby zakończyć je w sklepie Kraśniakowej, nieocenionego ( a czasem i niechcianego ) źródła informacji o mieszkańcach Malowniczego. Kraśniakowa obdarzała ją niechętnym szacunkiem wynikającym z faktu, że Anka przemilczała kiedyś dyplomatycznie faux pas popełnione przez Kraśniaka w obecności ważniaków z Warszawy. Akurat Anka była jedynym miejscowym świadkiem kompromitacji męża właścicielki mięsnego, i nie puściła nigdy pary z ust. Nie zrobiłaby tego bez względu na osobę, takie miała zasady, ale Kraśniakowa jej dobre wychowanie i dyskrecję uznała za wyświadczenie osobistej przysługi. Odtąd Anka mogła liczyć u niej na najładniejsze kawałki schabu i karkówki, i na względną akceptację, której Kraśniakowa zwykle nie miewała dla osób, które opuściły Malownicze i przyjeżdżały tylko na wakacje.

Gdy Anka weszła do sklepu, objuczona już kilkoma siatkami, zobaczyła w nim tylko jedną osobę przy ladzie. Był to płacący akurat Kraśniakowej za zakupy wysoki brunet, ze skroniami lekko przyprószonymi siwizną, do którego nóg przytulał się nie kto inny, a jej tajemnicza rudowłosa rusałka w przekrzywionym wianku na głowie. Anka instynktownie uśmiechnęła się do małej, przykucnęła, żeby mieć jej piegowatą buzię na wysokości swojej twarzy, i zagadała:
- Dzień dobry, kochanie, widziałam cię dzisiaj na łące. Masz piękny wianek.
Niestety, nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo dziewczynka zerwała się jak przestraszony ptak do lotu i, zanim Anka zdążyła choćby zarejestrować co się dzieje, wybiegła ze sklepu. Za nią wybiegł natychmiast tajemniczy brunet, zgarniając tylko w pośpiechu siatkę z zakupami, i mrucząc w biegu do Anki coś, co brzmiało jak zawstydzone przeprosiny.
- Panie Michale, reszta! – krzyknęła za nim zaskoczona takim obrotem sprawy Kraśniakowa, ale tamten chyba nawet nie dosłyszał. Speszona Anka popatrzyła na sklepową, i zapytała przestraszona:
- Co ja takiego zrobiłam temu dziecku, pani Kraśniakowa? Przecież nie miałam żadnych złych intencji, widziałam ją po prostu idąc z dworca, zrobiłam jej nawet kilka zdjęć, i chciałam tylko zapytać czy by nie chciała ich dostać.
Kraśniakowa nie zrobiła, jak to zazwyczaj bywało, miny z gatunku „a bo ja wszystko wiem, i zaraz pani opowiem”. Przeciwnie, westchnęła ciężko, posmutniała, oczy się jej nieoczekiwanie zaszkliły, po czym powiedziała:
- To nie Twoja wina, dziecko, tylko ta mała przeżyła straszną tragedię, i już od pół roku nie może dojść do siebie.
Kraśniakowa mówiąca tonem charakterystycznym dotąd dla serdecznej pani Leontyny zbiła Ankę z tropu do tego stopnia, że zapomniała języka w gębie. Zwłaszcza, gdy dostrzegła, że twarda dotąd sklepowa ociera oczy fartuchem.
- Co się stało, pani Wiesiu? – zapytała – Jaka tragedia spotkała to dziecko?
- Pół roku temu jej matka zginęła w wypadku, gdy wracały razem ze zwykłej wyprawy na lody do pobliskiego miasteczka – szepnęła, poprawiając nerwowo papier do pakowania leżący na ladzie – Podobno śpiewały roześmiane w samochodzie, gdy pijany wariat wjechał w nie na zakręcie. Matka zginęła na miejscu, a mała spędziła w samochodzie zaklinowana kilka godzin, zanim wydobyli ją strażacy. Jakimś cudem nie miała nawet jednego złamania, jedynie parę siniaków, ale od tamtego dnia nie przemówiła ani słowa. Taka tragedia! – westchnęła raz jeszcze Kraśniakowa, a wstrząśnięta do głębi Anka poczuła, że policzki ma mokre od łez.
- Jak ona ma na imię? – zapytała
- Małgosia – szepnęła Kraśniakowa – Michał miał tu wujostwo, po tym wypadku wziął urlop bezpłatny i przyjechał tu z małą, żeby doszła do siebie, ale na razie, choć przynajmniej zaczęła z nim wychodzić, i bawi się codziennie sama na łąkach, do nikogo się nie odezwała, i nie da się dotknąć nikomu poza ojcem. Michał coraz bardziej się martwi, bo przecież nie może przedłużać urlopu w nieskończoność, nawet jeśli jest współwłaścicielem firmy, w której pracuje. Biedne, biedne dziecko! – westchnęła raz jeszcze Kraśniakowa, po czym zdecydowanym ruchem otarła załzawione oczy, i jeszcze zachrypniętym głosem zapytała:
- Co podać, Aniu?
Pierwszy raz w życiu zapomniała nawet wypytać Ankę po co, i na jak długo przyjechała…

I tak Anka zaczęła w Malowniczym duchową rekonwalescencję. Prawdziwego powodu jej przyjazdu nie znał nikt poza panią Leontyną, a na jej dyskrecję można było liczyć jak na Zawiszę. Sprawę ułatwiał również fakt, że Anka przyjechała do Malowniczego w okresie wakacyjnym. Dzięki temu jej przyjazd był całkowicie usprawiedliwiony. O Łukasza nikt się nie dopytywał, bo podczas nielicznych pobytów z Anką w miasteczku jej dziadków okazywał wszystkim taką wyższość, i źle ukrywaną pogardę, że nie nawiązał tutaj żadnych serdeczniejszych znajomości. Nawet wyrozumiała pani Leontyna znosiła go z niemałym trudem, do czego przyznała się Ance dopiero teraz.
- Może to była intuicja, moje dziecko – mówiła pewnego wieczoru, gdy popijały razem wino porzeczkowe, jak kiedyś Ania z Dianą z Zielonego Wzgórza – bo nie umiałam się do tego twojego Łukasza przekonać, i miałam to sobie za złe.
- On już nie mój – mruknęła na to Anka, gładząc bezwiednie porcelanową baletnicę z pozytywki. Lubiła ją mieć w zasięgu ręki, jej dotykanie działało na nią uspokajająco. Pani Leontyna zarejestrowała to z niemałym zadowoleniem – I zaczynam pomału rozumieć, że mój nie był nigdy…
I rzeczywiście, z dnia na dzień Anka podchodziła do swojego rozwodu coraz mniej histerycznie. W Malowniczym spała tak dobrze, że wstawała rześka i gotowa rozpocząć nowy dzień czasem nawet już o szóstej rano. Jadła bez pośpiechu śniadanie, robiła na bieżąco zakupy, a potem ruszała na wielogodzinne spacery z aparatem. Coraz częściej spotykała w miasteczku, albo podczas spacerów po łąkach, Michała z Małgosią, albo samą Małgosię. Naturalną koleją rzeczy dokonali z Michałem wzajemnej prezentacji przy okazji któregoś z rzędu przypadkowego spotkania na zakupach. Odtąd wymieniali po parę uprzejmych zdań, nie naruszając jednak nawzajem swojej przestrzeni intymności. Ance to odpowiadało, chciała uszanować żałobę Michała. Kiedyś jednak odważyła się, i podarowała mu kilka najpiękniejszy zdjęć zrobionych z ukrycia małej Małgosi bawiącej się na łące. Spotykała ją prawie codziennie, ale znając już jej historię nie zbliżała się, żeby jej nie spłoszyć, tylko ukradkiem robiła jej zdjęcia, urzeczona jej wdziękiem, urodą, i nieokreślonym smutkiem. Michał na prezent zareagował najpierw zaskoczeniem, a potem ogromnym wzruszeniem. Gdy zaczął oglądać zdjęcia zrobione przez Ankę, zaszkliły mu się oczy. Nieoczekiwanie dla niej, i pewnie również dla samego siebie, uściskał ją spontanicznie, po czym odszedł zawstydzony, szepcąc jeszcze tylko:
- Bardzo, bardzo ci dziękuję.

Minęło sporo czasu, zanim Anka zauważyła, że Małgosia przychodzi cichcem do jej ogrodu, i podgląda ją nieśmiało, skryta za nadzwyczaj bogato w tym roku kwitnącym, pod oknem saloniku, krzewem  białego hibiskusa. Okna saloniku były praktycznie dzień i noc otwarte, Anki nie odstraszała nawet myśl o komarach, a złodziei, dzięki Bogu, nikt w Malowniczym nie widział od niepamiętnych czasów. Zresztą, w domu, który odziedziczyła po dziadkach, nie było nic drogocennego. Wartość sprzętów i bibelotów była głównie sentymentalna. Anka nie miała tutaj nawet telewizora, żeby nie zaśmiecać sobie myśli, jedynie w kuchni grało cichutko przedpotopowe radio, które należało jeszcze do babci. Lubiła przesiadywać w salonie, delektując się herbatą albo winem domowej roboty, pogrążona w lekturze. Odkąd dostała od pani Leontyny pozytywkę z baletnicą, miała wręcz odruch bezwarunkowy szukania zawsze jej znajomych kształtów. Kilka razy miała wrażenie, że coś się porusza w krzaku pod oknem, ale zwykle posądzała o to burego kota sąsiadów, który był bardzo charakterny, i chodził zawsze swoimi drogami, mając za nic ustalenia geodetów i prawo własności. Lubił się też porządzić w ogrodzie Anki. Jednak pewnego dnia nagły szelest sprawił, że odruchowo podniosła wzrok znad swojej książki i … napotkała za oknem przestraszone spojrzenie orzechowych oczu małej Małgosi. Jednak Anka nie mrugnęła nawet okiem, natychmiast z powrotem spuściła wzrok na karty książki, i zachowywała się tak, jakby nagle oślepła, ogłuchła, i niczego nie zauważyła…

Odtąd zaczęły spędzać popołudnia wspólnie, Anka w salonie, a Małgosia w ogrodzie, ukryta w cieniu kwitnącego krzewu hibiskusa. Anka zaczęła robić drobne eksperymenty. Kładła na parapecie talerzyk z ciasteczkami, kubek z mlekiem, albo z kakao, kredki i kartki. Na początku wieczorem zbierała wszystko nietknięte, ale stopniowo zaczęło się to zmieniać. Najpierw, po pewnym upalnym popołudniu, zniknęło mleko z kubka. Kolejnego dnia jedno ciastko z talerzyka. Potem znikało już kilka ciastek. Zbierając wieczorem talerzyk i kubek z parapetu, Anka uśmiechała się do siebie coraz szerzej, i nuciła pod nosem. Wreszcie, kierowana niewytłumaczalnym impulsem, zaczęła stawiać na parapecie pozytywkę z baletnicą. Okazało się, że pomysł był trafiony, bo pozytywka ewidentnie w godzinach popołudniowych robiła sobie spacery po parapecie, a czasem nawet dalej, bo zdarzyło się, że Anka znalazła ją na parapecie drugiego okna.
- No, no, moja panno – mówiła, śmiejąc się, do porcelanowej przyjaciółki – dziś sobie zaszalałaś, nie powiem! Nie wiem, odkąd to porcelanowe baletnice skaczą po parapetach!

To się stało tego popołudnia, gdy Anka postanowiła zanieść pachnący bukiet ułożony z kwiatów ogrodowych i polnych na grób swoich dziadków. Od czasu do czasu urządzała sobie takie spacery. Babcia kochała kwiaty, wszystkie, dlatego Anka uwielbiała wplatać między ogrodowe róże, lilie i dalie polne zioła i kwiaty. I tym razem tak zrobiła, dołączając do kolorowej mieszaniny kwiatów z ogrodu błękitne kwiaty cykorii podróżnika, i żółte obficie kwitnącej na polach nawłoci. Jednak zanim wyszła z domu, postawiła na parapecie przykrytą serwetką szklankę z sokiem pomarańczowym, talerz kruchych ciasteczek i, oczywiście, pozytywkę z baletnicą. Sama niespiesznie powędrowała na mały cmentarz za kościołem. Spędziła sporo czasu na grobie dziadków, zamyślona i, po raz pierwszy od rozwodu, całkowicie uspokojona. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jej życie wcale się nie skończyło, a zmiany, choć gwałtowne, być może nie były takie złe. Wracając spotkała Michała. Na jej widok zatrzymał się, i zapytał:
- Nie wiesz przypadkiem gdzie teraz znika moja Małgosia? Wcześniej znajdowałem ją zawsze na łąkach za domem wujostwa, nie bałem się o nią, bo zawsze czuwała nad nią dyskretnie wnuczka wujostwa. Ale powiedziała mi, że od pewnego czasu Małgosia znika jej gdzieś na całe godziny, zacząłem się bać.
Anka uśmiechnęła się, i zaproponowała:
- Chodź ze mną, jak obiecasz mi, że dochowasz tajemnicy, pokażę ci gdzie chodzi twoja córeczka. – Po czym dodała tonem usprawiedliwienia – W sumie już dawno powinnam była ci o tym powiedzieć…

Gdy dochodzili do jej ogrodu, Anka położyła palec na ustach, i pokazała Michałowi na migi, żeby poszedł za nią. Nie podeszła do głównej furtki, ale zaprowadziła go, skradając się naokoło, pod tylne wejście do ogrodu, od strony saloniku. Kiedy się tam zbliżali, ku swojemu zdumieniu, usłyszała przepiękną melodię, niczym wygrywaną na dzwoneczkach, płynącą od okien saloniku. Zaskoczona wyjrzała dyskretnie zza rosnącego w kącie ogrodu rozłożystego krzewu magnolii, a zza jej ramienia wyjrzał Michał. Widok zapierał dech w piersiach. Małgosia siedziała na ziemi pod oknem, a przed nią stała pozytywka z baletnicą. Nie tyle jednak stała, ile … tańczyła! Eteryczna baletnica w błękitnej sukience obracała się z wdziękiem wokół własnej osi, przy akompaniamencie dźwięczącej dzwoneczkami melodii, a zachwycona Małgosia patrzyła na to zjawisko, i klaskała w małe rączki, śmiejąc się i powtarzając:
- Jeszcze, jeszcze!!!
Zanim szare komórki Anki zdążyły przetworzyć widziany obraz na myśl, usłyszała za sobą jakiś niepokojący stłumiony dźwięk. Odwróciła się i … zobaczyła Michała, który niemal gryzł dłonie, próbując stłumić spazmatyczny szloch. Nie myśląc wiele, Anka przytuliła go do siebie ze wszystkich sił. Przyjął ten jej spontaniczny gest z ogromną wdzięcznością. Wtulony w miękkość jej ciała szeptał zaszokowany:
- Widziałaś to, Aniu, widziałaś?!...
A Anka, przytulając go do siebie jeszcze mocniej, przypomniała sobie prorocze słowa Leontyny:
- Ona dla ciebie zagra, Aniu. Zagra dla ciebie, gdy przyjdzie na to czas…
I pomyślała, że musi spytać Leontynę skąd to wiedziała….


Małgorzata Szumann

Ferie w Malowniczem

Wyjątkowość jest w tym, co robimy,
Nie, kim jesteśmy.
***
Lato przeminęło, zima nadeszła,
Na łyżwach dzieci jeżdżą co sił!
Wciąż niebezpiecznie jest w każdą zimę,
Wszyscy to wiedzą już nie od dziś.
Śnieg bialutki i migoczący,
Nienaruszony przez człowieka dłoń.
Tylko odważni, tylko szaleni ciągle gdzieś krzyczą:
Goń, goń, goń!!!
W ferie zimowe w górzystym miasteczku,
Zjawił się jeden, drugi i trzeci.
Masa zabawy, wiele atrakcji i wiatr w postaci ogromnej zamieci.
Kto się odważy? Kto stawi czoła?
Zima tak sroga, nadziei brak.
Ktoś ciągle krzyczy, ktoś ciągle woła,
Szuka pomocy, czeka na czyjś znak.
Wyciągnij rękę, daj szansę nadziei,
Którą w ciemności zgubiłeś już
Nawet pojęcia małego nie miałeś, że przyjaciel był… tuż, tuż!
***
Człowiek nie rodzi się z plakietką, na której zapisane są jego cechy charakteru jak w grze The Sims. Nie może być pewny, że za rok zostanie prezydentem, pracownikiem fizycznym albo zakonnicą. Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć i to one po części kształtują nasze życie, nasze postrzeganie świata i ludzi, którzy nas otaczają. Musimy podejmować decyzje, które są konieczne, ale nie zawsze dobre. Decyzje, przez które nasze życie może stać się piekłem. Czy tak musi być? Czy musimy przebrnąć, przez wiele niewiadomych, by dowiedzieć się, co jest na końcu każdej drogi?
Ja tak zrobiłam i do dziś tego nie żałuję!
Nazywam się Małgorzata Oxford, a moje życie zmieniło się od właśnie takiej jednej chwili; chwili, na którą nie miałam wpływu, a musiałam działać szybko i bez zawahania.
***
– Tylko spójrz na siebie. Siedzisz tu, praktycznie nic nie robisz, nawet słowem się nie odezwałaś, a dobre pięć osób zdążyło zaproponować ci darmową kawę i wyjazd nad morze. Czy ty zawsze taka byłaś?
Iza patrzyła na mnie, marszcząc przy tym czoło w charakterystyczny sposób. Chciałam jej odpowiedzieć, ale wiedziałam, że będzie się to wiązać z koniecznością opowiedzenia jej całej historii.
– Wszystko zaczęło się, gdy byliśmy w Malowniczem – odezwał się Tarmiński, nieśmiało spoglądając w moją stronę, czekając na pozwolenie. Każdy doskonale wiedział, co się wtedy wydarzyło, nawet jeśli nie był naocznym świadkiem tych wydarzeń. Ryba była tutaj nowa. Dopiero co nas poznawała. I gdyby nie była naszą przyjaciółką, moi przyjaciele nawet nie pomyśleliby o nawiązaniu do tej okropnej historii. Ale.. Ryba była jedną z nas. Dyskretnie skinęłam głową na znak, że jestem gotowa przeżyć tę chwilę jeszcze raz.
– Mieliśmy spędzić ferie zimowe u wujka Pudzi, który akurat wyjeżdżał do Stanów – zaczął, wskazując na dziewczynę siedzącą obok niego. – To był spontaniczny wyjazd, taki z dnia na dzień. Ja, Alex, Gosia, Guła, Kargule, Paula i Norbit z Szamarem. Wpakowaliśmy się w dwa samochody i pojechaliśmy do miasteczka położonego w górach, zwanego Malowniczem, by pojeździć po niestrzeżonych stokach, o których tak dużo opowiadała nam Paulina. – Iza z zaciekawieniem słuchała opowieści Łukasza. – Gosia nie była kiedyś… taka. – Podkreślił ostatnie słowo.
– Taka? A niby jaka kiedyś byłam? – Prychnęła Oxfordka, przerywając chłopakowi. – Zawsze TAKA byłam, tylko… nikt nie musiał o tym wiedzieć – dodała. Inni zerkali na nią to z politowaniem, to z rozbawieniem, które udzieliło się również jej samej.
– W każdym razie – ta przemiana – lub jak to nazwałaś początek „tej” Gosi, zaczął się dokładnie w niedzielę pierwszego tygodnia, kiedy zaprowadziłam wszystkich na jeden z niestrzeżonych stoków, posiadających liczne zakamarki, o których nawet ja sama nie wiedziałam – odezwała się Pudzia. Każdy, kto był wtedy w Malowniczem, wrócił do tego dnia, kiedy życie Oxfordki i nastawienie ludzi względem niej zmieniło się całkowicie.
***
– Zbierajcie się! Szybko! – Paulina od samego rana poganiała nas, jakby się paliło. Kargule stali przy drzwiach wyjściowych i patrzyli, jak biegamy z jednego pomieszczenia do drugiego. Chwilę później dołączył do nich Dawid. Jako jedyny z nas miał najnowszy sprzęt do sportów zimowych i muszę przyznać, że naprawdę świetnie wyglądał. Jego blond włosy sterczały na wszystkie strony, jakby nie zdążył ich jeszcze uczesać. Podparł swoje ciało wygodnie o deskę, starając się nie zasnąć.
– Gotowi? – spytała po dziesięciu minutach Pudzia. Wszyscy zebraliśmy się wokół niej, zakładając rękawiczki i szaliki. Dziewczyna otworzyła drzwi i wychodząc na zewnątrz, rozpoczęła po raz wtóry jedną z historii związanych ze stokiem, na który właśnie nas prowadziła.
Ranek był mroźny. Śnieg skrzypiał pod naszymi butami. Centrum Malowniczego ominęliśmy bokiem, kierując się w stronę ogromnej, wolnej przestrzeni pokrytej grubą warstwą śniegu. Niedaleko majaczyła góra, osłoniona przez drzewa i to właśnie tam zmierzaliśmy. Przed nami nie było śladów nart, desek czy butów, co oznaczało, że faktycznie teren ten nie jest uczęszczany ani przez miejscowych, ani tym bardziej przez turystów, a historie Pudzi mogą być prawdziwe.
Rozglądaliśmy się dookoła, chłonąc widok dzikiej natury, jaka nas otaczała. Mały las, w którym znaleźliśmy się jakiś kwadrans później, nie przepuszczał światła słonecznego. Zewsząd było słychać ptaki, które nie odleciały do ciepłych krajów i szum drzew. Las był tak gęsty, że ziemię ledwo pokrywał śnieg. Wchodziliśmy po coraz bardziej stromym zboczu, które z wąskiej ścieżki zmieniło się w wyschnięte koryto rzeczne usiane mnóstwem małych i ostrych kamyków. By nie upaść, kurczowo trzymałam się ramienia Tarmińskiego, aż do momentu, gdy podłoże zaczęło się stopniowo wyrównywać, a drzewa przerzedzały się ustępując miejsca małym krzaczkom. Paulina zatrzymała się przy starej, zapomnianej przez cywilizację barierce, z której już dawno zeszła farba.
– Jesteśmy już prawie na miejscu. Widzicie to spróchniałe drzewo? Tam zaczynamy – rzekła i nie czekając, aż się odezwiemy, ruszyła dalej. Po kilkunastu minutach marszu stromym zboczem stanęliśmy w wyznaczonym miejscu. Rozejrzałam się po okolicy, którą widać było z góry.
Malownicze wyglądało fenomenalnie. Jakby czyjaś dłoń wylała na nie wszystkie kolory tęczy. W samym środku miasteczka płynęła rzeczka, którą niejednokrotnie w ostatnim tygodniu mijałam. Nieco na zachód znajdował się plac z fontanną pośrodku i małym kościółkiem, który, według opowiadań Pauliny, ludzie sami wyremontowali za własne pieniądze.
Staliśmy na szczycie wzniesienia, którego nikt prócz Pudzi nigdy wcześniej nie naruszył. Śnieg był nieskazitelnie biały i migotał w świetle porannego słońca, a my tylko czekaliśmy, aż ruszymy w dół. To było coś nowego! Zjechać z ogromnej góry samemu ze świadomością, że za tobą nie ma jakiegoś obcego faceta w kamizelce ratowniczej.
– Chyba nie muszę wam mówić, że macie uważać – powiedziała, zupełnie jakby czytała nam w myślach.
Każdy był już gotowy do zjazdu. Norbit jeszcze raz sprawdził nasz sprzęt, żeby upewnić się, czy wszystko działa tak, jak trzeba. Ostatnim ruchem przejechał po desce Tarmińskiego, po czym razem z innymi czekał na sygnał od Pauliny.
– Trzymajcie się prawej strony. Po lewej jest za dużo szczelin i grot. Spotkamy się przy tych dużych kamieniach, które widzicie – rzekła, wskazując na ośnieżone głazy w połowie drogi. – Wszyscy przytaknęliśmy na jej słowa, po czym dwójkami zaczęliśmy zjeżdżać ze stoku. Paulina jechała jako ostatnia, mając na oku każdego z nas.
Na chwilę odwróciłam się za siebie. Tuż za mną jechał Szamar i Pawlak. Naprawdę podziwiam Szamara. Wariat nie ubrał czapki, a tuż przed wyjazdem do Malowniczego ściął włosy. Już od samego patrzenia na niego, zrobiło mi się zimno. Obok mnie, jak zwykle, jechał Łukasz i moja siostra Alex. Nagle, nie wiadomo skąd, tuż nad moją głową znalazł się Dawid. Poczułam się tak, jakby ktoś zwolnił czas. Widziałam ten błysk w oku i pewność siebie, kiedy parę setnych sekundy później, Norbit z gracją wylądował przede mną.
– Tego nie potrafisz! – krzyknął, pokazując swoje białe zęby w szerokim uśmiechu.
– Potrafię za to wiele innych rzeczy! – odpowiedziałam, puszczając oko do swojej siostry.
Kiedy dojechaliśmy do wyznaczonego przez Pudzię postoju, wszyscy mieliśmy czerwone policzki i uszy od mroźnego wiatru, jednak nasze miny wyrażały zadowolenie. Byliśmy wprost zafascynowani tym miejscem. Paulina dumnie spojrzała na wszystkich zgromadzonych wokół niej.
– Kolejny kawałek będzie o wiele trudniejszy – zaczęła, spoglądając w dół. –  Jesteśmy niżej, ale teren jest tu bardziej stromy niż wcześniej, a śnieg nie zdążył zasypać wszystkiego, przez co można natrafić na kamienie… Wolałabym nie wiedzieć, co się stanie, jeśli ktoś się na takowy nadzieje i poleci twarzą do przodu.
– Ten zjazd jest mega! – wszedł dziewczynie w słowo Dawid. Pudzia jedynie się uśmiechnęła. Osiągnęła swój cel. Nie mogliśmy wyjść z zachwytu miastem i jego terenami, po których dziewczyna nas oprowadzała.
– Ruszamy. Na dole odpoczniemy i jak chcecie wejdziemy na górę jeszcze raz – powiedziała, po czym każdy chwycił za swój sprzęt i rozpoczął ostatni odcinek zjazdu. Trasa faktycznie była trudniejsza, czego doświadczył Guła, przewracając się i wznosząc w powietrze tumany śnieżnego pyłu.
***
Kiedy rówieśnicy pokonali ostatni kawałek zjazdu, zrobili sobie ze swoich desek prowizoryczne siedzenia i odpoczęli po zjeździe.
– Dzięki Pudzia, że nas tu zaprosiłaś. Jest naprawdę super – odezwała się Alex.
– Cieszę się, że jesteście zadowoleni. Bałam się, że może wam się tu nudzić, albo…
– Przestań! Od tego są ferie zimowe, by gdzieś pojechać, zwiedzić coś i dobrze się bawić, a nie cały dzień siedzieć przed telewizorem – powiedział Guła.
– Nie pogniewam się, jak zjedziemy jeszcze raz. – Gosia wstała, by ponownie wspiąć się na sam szczyt góry. Reszta poszła za jej przykładem. Tym razem szybciej dotarli na miejsce. Paulina już nie przestrzegała ich przed niczym, a kiedy tylko Norbit ponownie sprawdził wszystkim sprzęt, ruszyła za innymi będącymi już na stoku.
Każdy przebyty metr sprawiał im wiele radości. Wymijali i przepuszczali się nawzajem, wymieniając krótkie zdania. Tym razem nie zatrzymali się przy spróchniałym drzewie. Ominęli je sprawnie, pędząc w dół, kiedy nagle ciszę, przerwał potężny huk, odbijający się echem po okolicy. Oxfordka dynamicznie wyhamowała, przez co Tarmiński wpadł prosto na nią. Reszta również się zatrzymała, próbując dowiedzieć się, skąd ten hałas.
 – Słyszałeś? – spytała chłopaka, który pokiwał jedynie głową, jednak to, co wydarzyło się później wstrząsnęło nią bardziej niż błahy dźwięk, jaki usłyszała. Guła jako pierwszy zrozumiał, co tak naprawdę się dzieje.
– Lawina!!! –  krzyknął. W ich stronę zbliżał się ogromny masyw śnieżny. Na początku powoli, jednak z sekundy na sekundę doganiał ich coraz szybciej. Towarzyszom nie trzeba było powtarzać dwa razy, żeby uciekali. Nie tracąc ani chwili popędzili w dół, by znaleźć się jak najdalej od góry i lawiny, która nieuchronnie się do nich zbliżała.
***
Gosia
Usłyszałam przeszywający huk. Nie wiem, czy ze strachu, czy zdziwienia, ale od razu wyhamowałam. Łukasz wpadł prosto na mnie. Inni również się zatrzymali, zastanawiając się, skąd ten nagły hałas, gdy nagle Karol krzyknął „lawina”. To były dosłownie ułamki sekundy! Spojrzałam w górę, następnie skierowałam wzrok na siostrę, która zatrzymała się obok mnie. Jej twarz była ostatnią rzeczą, jaką widziałam, zanim ruszyłam do ucieczki. Wiedziałam, że w walce z żywiołem nasze szanse są cholernie małe, jednak byliśmy już prawie na dole! Musiało nam się udać! Bałam się zarówno o swoje życie, jak i o życie moich znajomych. Kiedy byłam zaledwie sto metrów od końca wzniesienia, nie mogłam znieść tej niepewności. Obejrzałam się za siebie, by sprawdzić czy osoby, które jechały za mną nadal tam są.
– Jedź! – ryknął Łukasz, kiedy tylko zauważył, że tracę na prędkości. To co zobaczyłam za jego plecami, przeraziło mnie do reszty! Nic nie było widać! Jakby świat kończył się jakiś kilometr czy dwa dalej ode mnie. Spojrzałam na trasę, jaką miałam przed sobą. Rozpędzona wjechałam między drzewa, a w myślach kołatała mi tylko jedna myśl  –uciekaj!!!
Guła
Usłyszałem potężny huk. Od razu zatrzymałem się, by zlokalizować źródło dźwięku, jednak kiedy tylko spojrzałem w stronę pozostałych zobaczyłem, że na samej górze rozpętała się burza śnieżna. Tyle, że nie była to burza, a lawina! Krzyknąłem do pozostałych jedno słowo, które w tym momencie udało mi się z siebie wydusić, po czym pognałem w dół góry. Sam nie wiem, jak wydostałem się z tego zimnego piekła, ale udało się! Wjechałem do lasu, gdzie między drzewami lawina spowalniała. Biorąc pod uwagę, że byłem już na dole, czułem, że udało mi się uciec. Kiedy się zatrzymałem, byłem już daleko od góry, jednak nie dało się niczego zauważyć. Śnieżna chmura była zbyt gęsta. Zaledwie parę sekund później kiedy z łomoczącym w klatce piersiowej sercem pośpiesznie odpinałem deskę, z impetem wjechała na mnie Gośka z Tarmińskim i swoją siostrą, a tuż za nimi pojawili się bliźniacy oraz Dawid i Szamar. Każdy był przerażony i chyba nie do końca wiedział, co się właśnie stało. Zmęczeni po szaleńczym tempie zjazdu, położyli się na śniegu, ciężko oddychając.
– C.. Co t… t… to było? – spytał Dawid, ściągając okulary z głowy.
– Nie obchodzi mnie, co to było, ważne, że żyjemy – odezwał się Szamar. Oxfordka i Łukasz nie odezwali się słowem, tylko wpatrywali w powoli opadającą chmurę śniegu. Nawet nie drgnęli, tylko z otwartymi ustami spoglądali w stronę góry. Podszedłem do nich zaciekawiony. Myślałem, że ci wariaci chcą powtórzyć zjazd, na który ja ewidentnie straciłem już ochotę, jednak oni nie patrzyli w górę z fascynacją w oczach, a przerażeniem.
– Co jest? – spytałem. Gosia odwróciła się w moją stronę, a po jej policzku spłynęła łza.
– Pudzia – powiedziała jedynie. Patrzyłem na nią jak na idiotkę, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Jestem Guła nie Pudzia.
– Nie ma z nami Pauli – dokończył Łukasz. Kiedy tylko to powiedział, wszyscy rozejrzeliśmy się dookoła siebie. Faktycznie, nie było jej wśród nas, a to znaczy, że…
– Ch… chyba nie z… zdążyła… – zająknęła się Oxfordka i zaczęła płakać. Alex przytuliła siostrę do siebie, zaś my staliśmy nieruchomo, nie wiedząc co zrobić. Znajdowaliśmy się w nieznanym miasteczku, do którego sama Paulina nas przywiozła, w dodatku teren, na którym zjeżdżaliśmy, nie był objęty przez ratowników… Jednym słowem - byliśmy w czarnej dupie. Chyba tylko Szamar (choć łysy i cudem przechodził z klasy do klasy) miał trochę oleju w głowie bo zadzwonił do GOPRU. Ratownicy zjawili się po kwadransie. Trochę mnie zdziwiło, że nie mieli ze sobą żadnego sprzętu ratowniczego, jednak kiedy usłyszałem, co mają nam do powiedzenia, wszystko stało się jasne…
Alex
Jak oni śmieli powiedzieć, że żadnej akcji ratunkowej nie będzie?! Nogi ugięły się pode mną, kiedy blondynka z GOPRU przemówiła słodkim głosikiem, że teren, na którym przebywaliśmy, nie jest pod ich nadzorem i nie przeprowadzają na takich obszarach żadnych akcji. Moja koleżanka mogła w tej chwili być w wielkim niebezpieczeństwie, a oni kazali mi się uspokoić? Rzuciłam się na dziewczynę, która pewnie nawet nie była starsza ode mnie. Chciałam wyrwać jej te blond kłaki i uświadomić, że mam gdzieś jej zasady. W ostatniej chwili Szamar i Łukasz mnie przytrzymali.
– Agresją tylko pogorszacie swoją sytuacje – powiedziała. – Nie możemy od tak wejść na górę gdzie miała miejsce lawina i odnaleźć waszą koleżankę. Teren nie jest pod naszą obserwacją i za takie podróże odpowiedzialni są tylko i wyłącznie turyści. Jest nam przykro, że…
– Jest wam przykro?! PRZYKRO?! – Gosia wyszła na przodek naszej grupy, chociaż dotychczas trzymała się na uboczu zalana łzami. Bardzo to przeżywała. – Jak w ogóle zostaliście ratownikami, jeśli ratujecie jedynie na wyznaczonym terenie?! Jakieś chore zasady i przepisy są dla was ważniejsze niż ludzkie życie, które w razie potrzeby macie ratować?! To parodia, a nie organizacja mająca na celu niesienie pomocy! – krzyknęła i ruszyła w stronę góry. – Sama po nią pójdę! – wrzasnęła na odchodne. Patrzyliśmy na nią osłupieni, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Proszę się zatrzymać! – krzyknął mężczyzna. Gosia stanęła, jednak nie odwróciła się w naszą stronę.
Ratownik zgodził się na akcję ratunkową. Poinformował innych ratowników o swoim położeniu, nam zaś kazał wrócić do domu. Trochę niechętnie opuściliśmy to miejsce, kierując się w stronę pensjonatu. Przez całą drogę nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, a w domu rozeszliśmy się do swoich pokoi. Zostawiłam swój numer ratownikom, żeby na bieżąco informowali nas, jak przebiegają poszukiwania, jednak minuty mijały, godziny uciekały, a ja nie dostałam ani jednej informacji na temat tego, co dzieje się na górze. Dopiero o drugiej w nocy mój telefon rozbrzmiał w pokoju. Szybko go odebrałam.
– Akcja ratownicza została zakończona.  – Moje serce zadrżało z radości, kiedy to usłyszałam, jednak chwilę potem poczułam się tak, jakby tonowy kamień opadł na samo dno mojego żołądka. – Bardzo nam przykro, ale nie znaleźliśmy pańskiej koleżanki i nie będziemy wznawiać poszukiwań. Mamy nadzieję, że… – Nie usłyszałam, jaką mają nadzieję, bo rzuciłam telefonem przez całą szerokość pokoju, gdzie rozsypał się na części pierwsze. Odszukałam resztę i powiedziałam im, co usłyszałam. Co niektórzy, jak Dawid już uznali Pudzię za martwą, Ox wybiegła z pomieszczenia, a w ślad za nią ruszył Tarmiński. Tej nocy ani na chwilę nie zmrużyliśmy oka. Dzień również wlekł się w nieskończoność. Próbowaliśmy zadzwonić na GOPR, jednak ciągle nam odmawiali i przepraszali… Postanowiliśmy, że wrócimy do domu kolejnego dnia i powiemy rodzicom, co się stało. To miała być nasza najtrudniejsza rozmowa w życiu… Miała, bo tak naprawdę ostatniej nocy zaginęła nie tylko Paulina, ale i… Gosia.
Gosia
Kiedy tylko wszyscy poszli spać, wyszłam ze swojego pokoju i ruszyłam do salonu, w którym zostawiliśmy nasz sprzęt sportowy. Myślałam o tym przez cały dzień i doszłam do wniosku, że nie mogę zostawić Pauliny i pojechać sobie do domu. Jak w ogóle może człowiekowi przez myśl przejść pomysł o wyjeździe w takim momencie?! Mam nadzieję, że Dawid wybaczy mi kradzież swojego sprzętu. Wybrałam tylko potrzebniejsze rzeczy, zapakowałam do małego plecaka dwie butelki ciepłego napoju oraz kanapki, po czym po cichu opuściłam pensjonat. Noc była mroźna i jasna. Księżyc doskonale oświetlał mi drogę, którą się poruszałam, zaś w głowie krążyła mi tylko jedna myśl – Pudzia, żyj! Ruszyłam przed siebie ratować koleżankę.
Łukasz
Co jej strzeliło do łba, żeby w środku nocy wymykać się z domu i nie wracać?! Cholernie się bałem, że mogła się gdzieś zgubić, poślizgnąć i upaść, stracić przytomność… Cokolwiek! Kiedy rano spotkaliśmy się w jadalni by zjeść ostatnie w tym miejscu śniadanie, zauważyliśmy, że Oxfordki nie ma wśród nas. Na dodatek Dawid poskarżył się, że brakuje mu kilku rzeczy, w tym liny do wspinaczki górskiej oraz deski. Więcej nie trzeba było wyjaśniać. Gosia poszła na górę… Ale gdzie teraz była - tego nie wiedział nikt… Nikt też nie wiedział czy i jej nie stała się krzywda, co przerażało mnie jeszcze bardziej. Nie pozostało nam nic innego, jak pospieszyć na miejsce lawiny i zatrzymać Oxfordkę. O ile nie było za późno.
Po drodze spotkaliśmy paru miejscowych ludzi, którzy przyglądali się nam z zaciekawieniem.
– Gdzie się tak spieszycie? Sklepy są otwarte do wieczora! – zawołała za nami jedna z pań. Stała ze znajomymi, nie mając problemów takich jak my teraz.
– Wybaczy pani, ale się spieszymy – odpowiedział Szamar, nawet się nie zatrzymując.
– Czy coś się stało? – zainteresował się mężczyzna stojący obok kobiety. Miał poważną minę i widać było, że zmartwiło go nasze… przerażenie. Pomyślałem, czemu by nie powiedzieć im o tym, co nas spotkało. Z drugiej strony nie mogliśmy pozwolić sobie na ani sekundę postoju.
– Nasze koleżanki zaginęły podczas wczorajszej lawiny, a ratownicy z GOPR’u nie mogą nam pomóc – powiedziałem jedynie i pobiegłem za resztą znajomych, którzy nie zatrzymali się tak jak ja. Kiedy ich dogoniłem, odwróciłem się w stronę osób, które spotkaliśmy. Stali w tym samym miejscu, debatując o czymś intensywnie, jednak byłem już za daleko, żeby usłyszeć o czym. Wyrzucając ich z pamięci, w milczeniu razem z innymi podążałem w stronę góry, gdzie wczoraj zaginęła Paulina.
Gosia
Na miejscu próbowałam odtworzyć tamtą sytuację. Kiedy spadła lawina, byłam prawie na końcu trasy, Paulina zaś daleko w tyle. Ostrożnie zjechałam do naszego punktu postojowego. Głazy, które tam były, teraz zostały prawie całkowicie zasypane. Nie zauważyłam nic, co mogłoby oznaczać, że właśnie tutaj Pudzia została dogoniona przez lawinę. Krążyłam dookoła, szukając czegoś, co dałoby mi jakąś wskazówkę, dzwoniłam na jej komórkę, która o dziwo jeszcze działała, ale wszystko na nic. Zrezygnowana chciałam już wrócić do domu, kiedy wykonując połączenie po raz ostatni, w oddali usłyszałam cichą melodyjkę. Serce zaczęło mi łomotać ze strachu, ale i radości, że mam jakiś trop. Ostrożnie stawiając każdy krok, szłam w kierunku dźwięku, który stawał się coraz mocniejszy. Zboczyłam trochę z trasy naszego zjazdu, aż zauważyłam głęboką wyrwę, gdzie… ZNALAZŁAM PAULINĘ! Dziewczyna siedziała na małej skalnej płycie, szczelnie otulając się kurtką.
– Paula – powiedziałam jedynie. Pudzia powoli podniosła wzrok ku górze i spojrzała prosto na mnie. Wyglądała strasznie. Miała liczne zadrapania na twarzy i podkrążone oczy. Cała dygotała z zimna, jednak kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko.
– Gosia. – Jej głos był słaby i zachrypnięty. Nie czekając ani chwili dłużej, pośpiesznie ściągnęłam plecak z pleców i wyciągnęłam z niego linę oraz jedzenie. Żebym mogła ją stamtąd wydostać, musiała nabrać sił, a głodna, spragniona i przemarznięta nie miała nawet energii powiedzieć czegoś więcej niż moje imię. Dokładnie przywiązałam paczkę z jedzeniem i termos z piciem liną, którą powoli zaczęłam puszczać w dół jamy.
– Zjedz i rozgrzej się piciem. Jest ciepłe. Potem pomyślę jak cię stamtąd wydostać – powiedziałam, kiedy Paulina w końcu chwyciła koniec liny i odwiązała od niej jedzenie oraz termos. Poczekałam, aż zje to co przyniosłam i nabierze sił chociażby do rozmowy ze mną. Nie mogłam ot tak podać jej ręki i jej stamtąd wyciągnąć. Musiała mi w tym trochę pomóc. 
– Jak masz zamiar mnie stąd wydostać? – spytała.
– Nie jesteś aż tak nisko, żebym cię nie dosięgła. Po za tym, jak się tu znalazłaś?
– Długa historia – odpowiedziała, robiąc krok w moją stronę i omal nie spadając. Kiedy tylko się poruszyła, podłoże, na którym stała, zaczęło pękać. Duże odłamki kamieni spadały w przepaść pod dziewczyną, wydając echo dopiero po dłuższym czasie. To musiała być naprawdę sporych rozmiarów dziura i wolałabym, żeby Paula się w niej nie znalazła. Przełknęłam stojącą mi w gardle gulkę strachu. Pudzia stanęła nieruchomo w obawie, że jej kolejny krok znowu pogorszy i tak złą sytuację.
– No dobra – powiedziałam, ocierając pot z czoła, mimo że było około –5 stopni. Położyłam się na śniegu tuż nad przepaścią i wyciągnęłam do dziewczyny rękę. Paulina spojrzała na mnie powątpiewająco, dalej nie ruszając się z miejsca. – No podejdźże i wyciągnij w moją stronę rękę – powiedziałam. Pudzia ostrożnie zrobiła krok naprzód, aż stanęła w miejscu skąd mogłam ją dosięgnąć. Obie wyciągałyśmy w swoją stronę dłonie, jednak odległość była nieco większa niż myślałam. Schyliłam się jeszcze niżej, czując, jak sama osuwam się w dół. Pudzia ponownie spróbowała chwycić mnie za rękę. Stanęła na palcach i wyciągnęła się najbardziej jak mogła, kiedy ziemia pod jej nogami ponownie zaczęła pękać. Dziewczyna instynktownie przyparła się do ściany. Oddychała ciężko, tak samo jak ja, to ze strachu, to ze zmęczenia. Uspokoiłam myśli i spojrzałam na przerażoną Paulinę. Patrzyła na mnie jakbym miała być ostatnią osobą, którą zobaczy przed swoją śmiercią.
– Jeszcze raz. Spokojnie i powoli podejdź do mnie i wyciągnij rękę – powiedziałam. Pudzia na szczęście mnie posłuchała bo już myślałam, że się podda. Nasze palce zetknęły się nie na tyle, bym mogła ją mocno chwycić i pomóc się wspiąć. Nagle ziemia pod jej nogami ponownie zaczęła się kruszyć. Nie było już czasu ani na strach, ani na myślenie.
– Podaj mi rękę! – Dziewczyna ostatkiem sił próbowała chwycić moją dłoń. Liczyła się każda sekunda i nie było mowy o pomyłce. Skała, na której miała zaprzeć się nogami, była krucha jak szkło i w każdej chwili mogła pęknąć, a tym samym pozbawić ją gruntu pod nogami.
– Nie dam rady! – powiedziała załamanym głosem. Starała się nie wpadać w panikę, jednak nie miała siły, by walczyć. Osunęła się na ścianę, która była jej jedynym bezpiecznym skrawkiem ziemi, dzięki któremu nie wpadła w przepaść.
– Do diabła! – krzyknęłam i jeszcze bardziej wychyliłam się w stronę dziewczyny. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na osunięcie chociażby o milimetr dalej, bo sama wpadnę do szczeliny, a wtedy obie ugrzęźniemy w niej na wieki. Dziewczyna spojrzała na moją wyciągniętą dłoń. Na jej twarzy pojawiło się zdecydowanie i determinacja.
– Ufam ci – powiedziała. Skinęłam głową. Chwilę później wydarzenia potoczyły się jak w zwolnionym tempie…
Łukasz
Zauważyłem ciemną postać leżącą na śniegu, oddaloną od naszego zjazdu o około pięćdziesiąt metrów. To była Gosia. Schylała się nad czymś czego nie widziałem, póki nie znalazłem się dosyć blisko. Spostrzegłem, że Oxfordka leży nad przepaścią i po coś sięga, sama zsuwając się ze śniegu coraz bardziej w stronę ogromnej dziury, którą zauważyłem. Nie namyślając się długo, rzuciłem się w jej stronę i w ostatniej chwili złapałem za nogi, sam usiłując nie wpaść do jamy razem z nią. Była strasznie ciężka. Zawsze wydawała mi się lekka, kiedy ją podnosiłem, jednak nie tym razem. Ostrożnie spojrzałem co znajduje się w dziurze i okazało się, że Gosia trzyma Pudzię, która zawisła w powietrzu nad wielką, czarną otchłanią. Chwilę potem poczułem silne dłonie Szamara, który chwycił mnie i ciągnął w swoją stronę, zaś reszta mu pomagała. Nie wiem skąd nagle wokół nas zaroiło się od obcych nam ludzi. Mieli ze sobą liny i łopaty, a kilku z nich przyszło z psami myśliwskimi. Razem udało nam się wydostać zarówno Oxfordkę jak i Pudzię z przepaści. Paulina nie wyglądała dobrze, jednak żyła! Jedna z kobiet opatuliła ją puchatym kocem i wręczyła do ręki gorący napój. Trzęsąc się z zimna, dziewczyna trzymała w ręku kubek i popijała jego napar małymi łykami, zaś Gosia siedziała na śniegu głęboko oddychając i patrząc w milczeniu na Pudzię. Kiedy tak się im przyglądałem, zauważyłem, że nie tylko ja patrzę z niemym zdziwieniem na Oxfordkę. Nikt nie znał jej od tej strony, zawsze była cicha i nie wychylała się poza resztę, a teraz? Po raz pierwszy zobaczyłem w niej nie tylko młodszą siostrę Alex, ale odważną i lojalną przyjaciółkę. Mi nawet przez głowę nie przeszła myśl, żeby pójść samemu na pomoc Paulinie, a ona… Udało się jej.
***
Gosia
Dzień później usiadłam na jednej z ławek w parku, który widziałam, kiedy tu wjeżdżaliśmy i opatuliłam się szczelniej płaszczem. Rozejrzałam się po okolicy, która mnie otaczała. Mimo jednolitego koloru wszystkiego dookoła, było w tym miejscu coś magicznego. Cisza otaczała mnie z każdej strony. Wyłączyłam się na chwilę od zgiełku, a chaos miasta pozostawiłam daleko za sobą. Zrobiło mi się ciepło, jakby promienie słoneczne padały na lewą część mojej twarzy. Otworzyłam oczy i zdziwiłam się kiedy zamiast ciepłego światła ujrzałam Tarmińskiego. Siedział obok mnie z tym swoim czterodniowym zarostem i patrzył na mnie z zainteresowaniem.
– Długo tak już siedzisz? – spytałam.
– Minutkę, może dwie – odpowiedział. – Alex powiedziała, że wybrałaś się na spacer, więc postanowiłem cię poszukać – dodał, widząc, że czekam na jego wyjaśnienia.
– Chciałam zwiedzić okolicę. W grupie każdy chce zobaczyć co innego i wszystko jest robione tak…
– Dynamicznie – dokończył. Oparłam się o jego ramię, wdychając świeże górskie powietrze. Dzisiaj wracaliśmy do domu. Paulinie miała liczne zadrapania po upadku, ale zawsze możemy powiedzieć, że wjechała w drzewo… Wstając z ławki, uśmiechnęłam się do Łukasza. Szturchnęłam go przyjacielsko w ramię, po czym pobiegłam przed siebie, a on stał i patrzył, jak oddalając, śmieje się serdecznie do wszystkich i wszystkiego, co mnie otaczało.
***
Niebo nad boiskiem było usiane gwiazdami, a rówieśnicy siedzieli przy ognisku. Rabczyńska spojrzała na Oxfordkę tak, jak nigdy przedtem. Teraz rozumiała, skąd pochodziła ta więź między nią a jej znajomymi. To efekt lojalności, oddania, odwagi i po prostu przyjaźni, której nic nie mogło zniszczyć.
- To były najgorsze godziny w moim życiu – powiedziała Pudzia. - Zobaczyłam spadającą lawinę i wpadłam w panikę. Zrobiłam jedyną rzecz, jaka wydawała mi się sensowna i skręciłam w lewą stronę, mając świadomość tego, że roi się tam od różnych szczelin i przepaści, jednak wolałam zejść lawinie z drogi niż być pod nią zasypana. Odwróciłam się, by sprawdzić jak daleko zboczyłam z toru, i to był mój błąd. Wpadłam w dziurę. Moja deska pękła w pół zahaczając o ostre końce kamieni, ja sama zaś, starając się złapać równowagę, rękoma próbowałam się czegoś uchwycić i tak znalazłam się na kruchej skale, pod którą nie widziałam nic prócz ciemnej dziury. Przy upadku podarłam kurtkę, z której wyleciał mój telefon i spadł niżej, zaklinowując się między wystającym korzeniem. Zostałam sama, bez telefonu, jedzenia… i nadziei, że ktokolwiek mnie odnajdzie, do czasu, aż zobaczyłam twarz Oxfordki…
– Teraz rozumiesz? – spytała Gosia. Jej twarz oświetlona była przez płomienie ognia. Siedziała obok Łukasza i Pudzi, którzy również spojrzeli na Izę.
– Rozumiem – odpowiedziała. – I cieszę się, że mogłam przenieść się z wami do Malowniczego i przeżyć te chwile – dodała.
– Ja naprawdę nie prosiłem tych ludzi o pomoc – odezwał się nagle Tarmiński. – Sami przyszli, nawet nie wiem kiedy.
– Ludzie w tym miasteczku są niebywale serdeczni i pomocni, dlatego jeśli następnym razem pojedziemy do Malowniczego, to możemy na nich liczyć – rzekła Pudzia. Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.
– A mamy zamiar tam wracać? – spytał jeden z bliźniaków. Oxfordka uśmiechnęła się tajemniczo i szturchnęła Paulinę.
– No pewnie, że tak. Gdzie, jak nie tam mamy spędzić kolejne ferie zimowe?

Asia Szarańska 

MALOWANA LALA

- Jesteś pewna, że to tutaj?
- Nie.
- Aha. Fajnie. A jeśli to obcy ludzie?
- Obcy nie obcy. Przecież potrzebujących za drzwi nie wyrzucą, co nie?
- No, nie wiem... Ja bym obcych do domu nie wpuściła.
- Bo ty jesteś niesympatyczna. Ale ludzie, którzy mieszkają w takim pięknym miejscu, muszą być sympatyczni, prawda? Jak się nazywa ta miejscowość?
- Malownicze.
- To pewnie dlatego tak tu ładnie. Malowniczo. Ale ładnie nie ładnie. Kiedy chlupocze mi w butach, jest mi wszystko jedno. Stukaj!

Na ganku drewnianego domku kuliły się dwie drobne postaci. Chociaż był dopiero początek września, zacinający lodowaty deszcz przegonił ostatnie wakacyjne wspomnienia i zmusił przybyłe do przyobleczenia ciepłych wiatrówek. Opatuliły się nimi tak dokładnie, że z daleka trudno było stwierdzić, kto czai się w cieniu chaty. Dopiero z bliska można było poznać, że ma się do czynienia z dwiema młodymi kobietami. Jedna z nich podniosła zaciśniętą pięść, zawahała się, a w końcu donośnie załomotała.
- Kalina, to nie tutaj. Ja to czuję. - jęknęła.
- Za późno! – wzruszyła ramionami druga kobieta, strząsając z kurtki kaskadę wody – Ktoś idzie!
Rzeczywiście, w korytarzu za drzwiami rozległy się powolne kroki. Skrzypnęła zasuwka przy drzwiach, a one same nieznacznie się rozchyliły. Równocześnie rozbłysła lampa na ganku, skutecznie oślepiając przemoczone kobiety.
- O co chodzi? - usłyszały cichy głos.
- Szukamy domu pani Młyńskiej – wyjaśniła kobieta, która stukała do drzwi.
- To nie tutaj.
- Wiemy – wtrąciła druga kobieta, Kalina.  - Czy mogłybyśmy przeczekać u pani tę ulewę?
- Albo proszę pokazać nam, gdzie mieszka pani Młyńska - uzupełniła pospiesznie stukająca.
Przez chwilę panowała głucha cisza. Nagle kobieta stojąca w drzwiach odsunęła się i zrobiła przejście. Przytłumione światło dobiegające z sieni oblało jej przygarbioną sylwetkę.
- Rozala Młyńska mieszkała po drugiej stronie drogi. Ale nie macie tam po co iść.
- Dlaczego?
- Zmarła minionej zimy.

Niewielki pokoik tonął w przytulnym półmroku. W kaflowym piecu buzował ogień, a o szyby uderzał deszcz. Młode kobiety bez słowa siedziały przy stole, zbyt przygnębione, by rozmawiać. Gospodyni rozstawiła na szydełkowym obrusie szklanki w metalowych koszyczkach i nalała do nich mocnej herbaty z obitego dzbanka. Kiwnęła głową, zachęcając, by goście sięgali po cukiernicę i talerzyk z konfiturą.
- Rozwiesiłam wasze kurtki nad piecem, żeby trochę przeschły. - powiedziała, przysuwając sobie krzesło i obejmując dłońmi gorącą szklankę.
- Dziękuję – Kalina usiłowała się uśmiechnąć, ale czuła, że jej usta tylko się wykrzywiają. Zerknęła niespokojnie na Mirkę, która mechanicznym ruchem mieszała herbatę.
- Skąd jesteście?
- Z Krakowa.
- Przyjechałyście dzisiaj?
- Przed chwilą.
- I nie wiedziałyście, że Rozalka zmarła?
Kalina pokręciła smutno głową i spojrzała na Mirkę. Przyjaciółka wyglądała na załamaną. Ta podróż miała być pasmem nadziei, a nagle przemieniła się w festiwal nieszczęść. Najpierw zapodziały bilety i sympatyczny konduktor wypisał im „kredytowy”. Następnie spóźniły się na PKS do Malowniczego i musiały przejść kilka kilometrów pieszo, zanim podwiozła je życzliwa dusza. A kiedy dotarły już w serce Sudetów i były przekonane, że są u celu podróży, rozpętała się ulewa.
Teraz dowiedziały się, że kobieta, do której przyjechały, zmarła  niemal rok wcześniej.
- Możecie tutaj przenocować. A rano powinnyście spotkać się z synem Rozalii – powiedziała nagle gospodyni – Nie wiem, po co przyjechałyście, ale pokonałyście szmat drogi, więc szkoda, by było na darmo...
- To on tutaj mieszka? - poderwała głowę Mirka.
- Tak. Ma nieduży domek pod lasem. Nie utrzymywał kontaktu z matką, ale po śmierci wyprawił jej pogrzeb. Może z nim załatwicie to, po co przyjechałyście.
- Wątpię – westchnęła Mirka.


Kwestia wyprawy do Malowniczego wypłynęła późną wiosną. Podekscytowana Mirka wpadła do mieszkania Kaliny, potrząsając starymi dokumentami.
- Mam babcię! - wrzasnęła od progu, wprawiając rodziców Kaliny w konsternację.
- Że co? Jaką babcię?
- Normalną babcię mam. Z krwi i kości. No, w tym wieku to już pewnie bardziej z kości.
- Znam twoją babcię – kręciła głową Kalina, prowadząc przyjaciółkę do kuchni – Waży sto kilo i nie jestem pewna, czy ma jakiekolwiek kości...
- Nie chodzi mi o t ę babcię! Właśnie odkryłam, że mam jeszcze drugą.

Kalina zamyśliła się nad tą dziwną informacją. Mirka pochodziła z niepełnej rodziny, ojciec odszedł w siną dal, zanim jej mama zdążyła powiedzieć mu o spodziewanym potomku. Nie wrócił i nie dowiedział się, że ma córkę, a sama Mirka nigdy nie napomknęła na jego temat słówkiem.
- Skąd wytrzasnęłaś informację o drugiej babci? - zdziwiła się.
- Przeglądałam stare dokumenty mamy i znalazłam list, jaki napisała do niej matka mojego... - Mirka urwała, by po chwili kontynuować – Moja babka nazywa się Rozalia Młyńska i mieszka w Malowniczem. Sprawdzałam w internecie. To gdzieś w Sudetach.
- I co teraz?
- No, jak to co? Chcę jechać i poznać moją babcię.
- A po co ona w ogóle pisała do twojej mamy?
- O i tu jest pies pogrzebany. Napisała, że jej syn to osioł i mama ma nie zwracać uwagi na jego humory. Ma przyjechać do niej, do tego Malowniczego, a na pewno wszystko się ułoży.
- Ale to by oznaczało...
- Tak – kiwnęła głową Mirka – Mój ojciec wiedział, że mam się urodzić.
- Pytałaś o to mamę?
- Pewnie. Powiedziała, że nie pamięta!
Milczały przez chwilę, wpatrując się w parujące kubki z kawą. Nagle Kalina usłyszała swój własny głos
- Jeśli chcesz, to pojadę z tobą w te Sudety!
- Naprawdę? Miałam nadzieję, że to powiesz!
- Ale dopiero po ślubie!
- Po ślubie! - zgodziła się Mirka.

W ostateczności do ślubu nie doszło, gdyż narzeczony Kaliny zdradził ją z najlepszą przyjaciółką. Na dłuższy czas tajemnice rodzinne Mirki zeszły na dalszy plan, a ona sama ochoczo wzięła się za stawianie przyjaciółki na nogi. Notabene udało się to osiągnąć dopiero, kiedy zdradzona panna młoda zaszyła się w starym dworku wśród łąk i lasów i poznała tajemniczego, niebieskookiego mężczyznę...
Pod koniec wakacji temat wizyty w Malowniczem powrócił. Mirka zakupiła bilety kolejowe – które następnie zgubiła - i wyruszyły. Dziewczyna nie była pewna, co chce odnalezionej babce powiedzieć. Była przekonana, że kiedy stanie z nią oko w oko, słowa same będą cisnąć się na usta.  Nie przewidziała, że Rozalia Młyńska mogła już opuścić ziemski padół. Ani że w tej samej wsi może mieszkać jej własny ojciec.
- Boję się – wyznała, kiedy późnym wieczorem leżały pod sztywno wykrochmaloną pościelą i wsłuchiwały się w szum deszczu za oknem.
- Czego? - zapytała Kalina, odnajdując pod kołdrą dłoń przyjaciółki i mocno ją ściskając.
- Sama nie wiem. Chyba spotkania z tym człowiekiem. Tego, co mi powie.
- Podpytałam nieco naszą gospodynię – wyznała Kalina. - Twój ojciec nigdy się nie ożenił. Jest geologiem, czy kimś takim.
- Studiował geodezję - wtrąciła Mirka
- Więc pewnie jest geodetą. Pokłócił się z matką niemal trzydzieści lat temu. Wiesz, co to oznacza?
- Domyślam się. Poróżnili się, kiedy opuścił moją matkę i mnie.
- Tak myślę. - skinęła głową Kalina – Jeśli nie chcesz, nie musimy tam iść. Wcale nie musisz z nim rozmawiać. Możemy z samego rana wyruszyć do Krakowa.
Na chwilę zapadła pełna zamyślenia cisza.
- Nie. - powiedziała twardo Mirka – Skoro przebyłam tak długą drogę, doprowadzę to do końca.
Kalina uśmiechnęła się pod nosem i mocno uściskała przyjaciółkę. Wiedziała, że Mirka nie mówi jedynie o ciężkiej podróży do sudeckiej wsi...


Ranek powitał je słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur i mgłą unoszącą się nad łąką. Otworzyły szeroko okno i na zmianę przepychały się do parapetu, by zaczerpnąć rześkiego powietrza. Chwilę później do ich drzwi zastukała gospodyni.
- Zapraszam na śniadanie – zawołała wesoło.
Piły kawę w szklankach z koszyczkami i pałaszowały domowe drożdżówki z rodzynkami. Przez myśl Kaliny przemknęło że czuje się jak na wakacjach u babci. Zupełnie, jakby miała siedem, a nie dwadzieścia siedem lat. Czuła łaskotanie w dole brzucha. Osobiście przeżywała rodzinne zawirowania Mirki.
Tymczasem sama zainteresowana wyglądała zaskakująco spokojnie.
- Gdzie ten domek? - zapytała, kiedy pomogły już gospodyni pozmywać naczynia po śniadaniu i zasiadły na stopniach drewnianego ganku. Kobieta łuskała żółty groszek, szybkim i zwinnym ruchem wykręconych palców. Podniosła głowę i wskazała porastający wzgórze las.
- Musicie iść tą drogą, aż do wielkiego dębu. Skręcicie w prawo i pójdziecie, aż traficie na dom. Jest tylko jeden dom pod lasem. W nim mieszka Tadeusz.
- Tadeusz! - powtórzyła powoli Mirka.
- Tadek niejadek. - zaśmiała się kobieta. - Straszny był z niego łobuz. Kto by przypuszczał, że pokończy szkoły i zostanie ważną osobą? Matka wiele razy goniła go ze ścierką...
- Idziemy! - zawołała pobladła nagle Mirka.
- Dobrze, że jest sobota. Na pewno Tadeusza zastaniecie – uśmiechnęła się kobieta.

Powoli pięły się drogą pod górę, chłonąc wzrokiem piękne krajobrazy. Malownicze było uroczą osadą. Przyjemnie byłoby spędzić tutaj wakacje, pomyślała Kalina.
Kiedy natknęły się na rosłe drzewo dębu, przystanęły.
- Idziemy? - upewniła się Kalina.
- Idziemy – potwierdziła Mirka.
- Dzielna dziewczyna!
Dojście do niedużego domku pod lasem zajęło im parę chwil. Zatrzymały się i przez dłuższą chwilę mierzyły wzrokiem prostą bryłę, spadzisty dach i ganek przyozdobiony doniczkami z mocno przerzedzonymi kwiatkami. Okna były uchylone, a na betonowym podjeździe parkował samochód.  W cieniu obsypanej owocami jabłoni nieruchomo leżał duży pies.
- To tutaj – powiedziała Kalina, choć nie musiała tego robić.
- Wiem.
- Dalej musisz chyba pójść sama.
- Wiem – powtórzyła Mirka.
Stała jednak nieruchomo, wpatrując się w domek. W tej samej chwili zostały zauważone. Na ganku stanął wysoki mężczyzna.
- Nie musisz tego robić.
- Chyba jednak muszę – Mirka przełknęła ślinę i ruszyła w stronę ganku. Kalina odprowadzała ją wzrokiem, zaciskając kciuki ukryte w kieszeniach szortów.


Mirka zbliżyła się do stopni ganku i bez słowa wpatrywała się w pobladłe oblicze stojącego na schodach mężczyzny. Duży kudłaty pies przy truchtał do niej i trącił nosem w lewe kolano. Odruchowo pogładziła zmierzwione futro, nie myśląc, co będzie, jeśli uczyni z jej dłoni poranną przekąskę.
- Wiesz, kim jestem? - zapytała zaskakująco mocnym tonem.
- Jesteś bardzo podobna do matki – odparł mężczyzna.
- Tylko do matki? - zakpiła.
- Nie. Ona miała proste włosy. Ty masz kręcone.
Kiedy milczała, dodał.
- Zupełnie, jak twoja babka.
- Do której przyjechałam.
- Ona nie żyje.
- Tak, już wiem.
- Chyba... Chyba nie będziemy tak stać. Wejdziesz?
Mirka wahała się przez chwilę. Mężczyzna wskazał wysłużone krzesła z wikliny stojące na ganku.
- Możemy usiąść tutaj. Nie musisz wchodzić do domu. Ja...mieszkam sam i nie zawsze sprzątam. - przyznał z rozbrajającą szczerością. Kiedy zajęła miejsce na fotelu, kudłaty pies położył łeb na jej kolanie i zażądał pieszczot. Mężczyzna wszedł na chwilę do domu, by po chwili wrócić z dwiema szklankami zimnego napoju. Gdy usiadł naprzeciw Mirki, pies zmienił obiekt zainteresowania.
- Czujesz gniew? - zapytał. Pokręciła głową.
- Nigdy o tobie nie myślałam. Mama nie wspominała o tobie. Przypadkowo znalazłam list, jaki Rozalia Młyńska napisała do niej przed wieloma laty.
- Napisała do twojej matki?
- Domyślam się, że nie wiedziałeś? Zaprosiła ją do Malowniczego, by wspólnie przeczekały twoje humory. - ironizowała.
- Byłem głupi i uparty.
- Tak, o tym też wspominała.
- Moja matka nie wiedziała, co poróżniło mnie z Agnieszką. Upierała się, że powinienem zaopiekować się nią i dzieckiem.
- A nie powinieneś?
- Powinienem. Ale podczas jednej z kłótni twoja mama rzuciła mi w twarz, że nie jesteś moim dzieckiem. I tyle mnie widziała. - pocierał twarz szorstką, opaloną dłonią.
- Dlaczego to zrobiła? - Mirka czuła się zdezorientowana.
- Byliśmy młodzi i impulsywni. Mnie cieszyło zainteresowanie innych kobiet, Agnieszkę to denerwowało. Chciała mnie zranić, a ja uniosłem się dumą.
- Dlaczego nigdy nie szukałeś z nami kontaktu? Nie zależało ci na własnej córce?  - Mirka poczuła, że po policzkach spływają jej łzy.
- Szczerze mówiąc, szukałem. Zjawiłem się pod kościołem, kiedy szłaś do pierwszej komunii. Ale u twojego boku był inny ojciec.
- Wujek Paweł. - przypomniała sobie Mirka  - Matka spotykała się z nim prawie dwa lata. Był w porządku, lubiłam go.  Ale mama nie była gotowa na stabilizację. Więc inny ojciec, jak go nazywasz, szybko się ulotnił.
- Przykro mi – zmarszczył brwi. - Nie umiałem stworzyć z twoją mamą poważnego związku. Byłem młody i cieszyła mnie zabawa. Nie szukałem odpowiedzialności. Ale powinienem był walczyć o ciebie. Moja matka nigdy mi tego nie wybaczyła.
- Tak, słyszałam, że nie rozmawialiście prawie trzydzieści lat.
- Pogodziliśmy się przed ostatnią wigilią. Wiedziała, że się zjawisz.
- Jak to?
- Dała mi coś dla ciebie.
Podniósł się z krzesła i na moment znikł za zasłoną z kolorowych wstążek, która skrywała ciemny przedpokój. Kiedy wrócił, podał jej lalkę o złotych warkoczach i ładnej, malowanej twarzy. Była ubrana w ludowy strój i błyszczące korale.
- Trzymała ją dla ciebie. Myślała, że da ci ją, gdy przyjedziesz. Myślę, że kupiła ją, gdy miałaś się urodzić...

Mirka bez słowa gładziła złociste włosy, a potem przycisnęła zabawkę do piersi.
- Szkoda, że jej nie poznałam – wyszeptała.
- Ona powiedziała to samo. Chcesz odwiedzić jej grób? Cmentarz jest po drugiej stronie tego wzgórza...

Skinęła głową.
Bez słowa opuścili posesję i ruszyli w kierunku pobliskiego cmentarza. Grób Rozalii był prosty, granitowy. Z czarno-białego zdjęcia spoglądały na Mirkę mądre oczy osadzone w przyjaznej twarzy.  Wokół twarzy rozsypane loki tworzyły aureolę. Zupełnie jak u niej samej.
- Bardzo żałuję straconych trzydziestu lat. - wyszeptał Tadeusz zduszonym głosem.  - Bez niej i bez ciebie.
Mirka zawahała się, ale w końcu wyciągnęła ku niemu dłoń, a kiedy ją ujął, lekko ścisnęła.


Kiedy parę chwil później wyszła na drogę ku oczekującej Kalinie, na policzkach miała ślady łez, a w ramionach ściskała złotowłosą lalkę. Przyjaciółka objęła ją ramieniem i mocno przytuliła.
- Cholera, wychodzi na to, że mam teraz ojca! - załkała Mirka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz