Ann Margaret
S T A R Y M Ł Y N
- Dlaczego mnie tu przywiozłaś? Po co? Ja niczego nie poznaję, przecież nigdy tu nie byłam. Dokąd prowadzi ta uliczka? A ten rynek? Spójrz, te domki jakby poprzyklejane do siebie... . Malownicze... dziwna nazwa. Chociaż, do tych domków nawet pasuje... bo one są jakby namalowane.
Po co prowadzisz mnie do piekarni? Nie, nie wejdę. Nie będę z siebie robić wariatki. Zostaw mnie... .
Dokąd idę? Tam. Tamtą uliczką pójdę. Nie wiem dlaczego. Bo tak... .
O, spójrz... rzeczka. Jaka piękna... . Idę wzdłuż niej... . Zakole. Młyn... Dlaczego on jest taki, jakby się palił?
* * *
- Ten młyn właściwie od zawsze należał do naszej rodziny. Nasz dziadek go unowocześnił, rozbudował. Tu mieszkał razem z babcią aż do śmierci. I oczywiście nasz tata tu był, a potem jak się ożenił to i nasza mama tu zamieszkała.
- Dlaczego ja nic nie poznaję?
- Zaraz Ci wszystko opowiem. Powoli, siostrzyczko. Tu mieszkaliśmy we czworo. Nasi rodzice i my. Tato był znany w okolicy. Nic dziwnego, to był jedyny młyn. Wszyscy przywozili do niego ziarno. A tato mełł mąkę.
- A gdzie mieszkaliśmy?
- Przy młynie. Dziadek dobudował mieszkanie, mówiłam Ci. Ewciu, nie przeszkadzaj mi, bo tracę wątek.
- Dobrze, przepraszam. No, mów.
- Kiedy mąka była gotowa, tato wrzucał w workach tę mąkę na wóz i rozwoził. Czasami, jak wyjechał rano, wracał dopiero wieczorem.
- A co było z nami?
- Nami zajmowała się mama. Była najlepszą mamą na świecie. Wiesz, kiedy wyszłam za mąż, czasami żałowałam, że już nie mieszkam z wami. Że nie uczestniczę w waszych rozmowach, we wspólnych wieczorach przy czytaniu. I właściwie nic nie wskazywało, że nagle wszystko się zmieni... .
- Ale co się zmieniło, Julko?
- Widziałaś w rynku piekarnię? Jest tam od niedawna. Może od roku. Przedtem piekarnia była gdzie indziej. Starsze małżeństwo ją prowadziło. On z zawodu piekarz, ona w chwilach wolnych mu pomagała. Pani Wicia była osobą bardzo pogodną i uczynną. Miała nietypową pasję: tkała dywany. W starym garażu jej mąż urządził dla niej warsztat, tam pracowała.
Często chodziłaś do niej i przypatrywałaś się, jak spod zręcznych palców wychodziły piękne wzory. Czasami nawet dopuszczała Cię do krosna.
Wiesz, że najczęściej biegłaś do pani Wici, kiedy miałaś jakieś swoje smuteczki.
- No dobrze, Julko, ale co to wszystko ma wspólnego z moją amnezją?
- Nieco ponad rok temu w Malowniczem, w rynku powstała nowa piekarnia. Należała do przedsiębiorcy, który miał już kilka piekarni w okolicy. Na dobry początek pan Stefan, bo tak miał na imię nowy piekarz, urządził na rynku powitalną zabawę. Zaprosił wszystkich mieszkańców. To był koniec czerwca. Pogoda była piękna, ciepło, dzień był jeszcze długi. Rozstawiono długie stoły, postawiono ławy do siedzenia. Na środku rynku zbudowano estradę dla orkiestry i miejsce do tańczenia. Powieszono papierowe, kolorowe lampiony. Było przepięknie. Muzycy porywali do tańca. Tańczyli i starsi i młodzi.
Na stołach poustawiane były ogromne tace z całym mnóstwem przeróżnych mikroskopijnych kanapeczek. Z boku stały beczki z piwem. Piwo nalewał sam pan Stefan. A czasami zastępował go jego syn.
Pan Stefan wtedy chodził między stołami, przysiadał się do biesiadników, rozmawiał, dbał o to aby wszyscy jedli i pili.
- A nie tańczył?
- Tańczył, tańczył... .
- Dlaczego milczysz Julciu?
- Nie, nie... . Już opowiadam ci dalej... .
- Masz jakąś dziwną minę.
- Nasi rodzice też byli wtedy tego wieczoru na rynku. Tato jak zwykle, nie tańczył. Wiesz... ach, może nie pamiętasz... przepraszam... tato nie lubi tańczyć. To mama zawsze uwielbia... zresztą na pewno jeszcze nie raz się o tym przekonasz... .
- A z kim mam tańczyła?
- No właśnie... . Pan Stefan przez cały wieczór właściwie tańczył tylko z nią. Wciąż tylko ją prosił do tańca. Tańczyli... jakby wpatrzeni w siebie... aż trochę byłam zazdrosna o mamę.
- A my tam też byłyśmy?
- Tak. Ty zostałaś z rodzicami dłużej, ja musiałam wracać do mojego domu wcześniej. Piotruś został wprawdzie z nianią, ale był przeziębiony, marudny. Nie chciałam go zostawiać długo beze mnie.
- A co na to nasz tato?
- Tato był zajęty rozmową ze znajomymi. Od czasu do czasu tylko spoglądał jak mama wirowała w tańcu, po czym wracał do swoich spraw.
- I co było dalej?
- Pan Stefan oczywiście nawiązał współpracę z naszym tatą. Dziwna była ta współpraca. Pan Stefan sam przyjeżdżał po mąkę do młyna, często też niby bez powodu przywoził świeże pieczywo. A najczęściej wtedy, kiedy mama była sama w domu. I tak było przez kilka długich miesięcy... .
Wiosną tego roku, jak zwykle przyjechałam z Piotrusiem do was. Na Wielkanoc. Po świętach zostałam jeszcze, nie chciało mi się wracać do domu, Zbyszek, mój mąż był na kontrakcie w Szwecji.
Wracałam z miasteczka z zakupami, korzystając z okazji, że Piotruś ma poobiednią drzemkę i... usłyszałam rozmowę. Nie powinnam była jej podsłuchiwać...
Pan Stefan mówił głośno:
- Musisz ich w końcu zostawić. Po co ci ten nieudacznik i ta drewniana rudera? Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Kocham cię. Nie mogę bez ciebie żyć.
Wtedy pierwszy raz słyszałam podniesiony głos mamy:
- Nie kocham cię. Nie zostawię ani męża ani dzieci. Ani, jak mówisz, tej rudery. Tu jest moje miejsce. Tu jestem szczęśliwa. Zostaw mnie nareszcie w spokoju.
I on:
- Nie zostawię cię. Będziesz moja, tylko moja. Jesteśmy sobie przeznaczeni.
I mama:
- Co ty sobie ubzdurałeś? Tych kilka pocałunków? Jaka byłam głupia, że pozwoliłam... . Jak śmiesz niszczyć moje życie? Moje i moich bliskich?
A on:
- Teraz ja jestem ci najbliższy. Odkąd cię zobaczyłem, wtedy, na rynku w tej niebieskiej sukience... wiedziałem, że musisz być moja. Tylko moja.
I znowu mama:
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Idź stąd i nie pokazuj się więcej. Zostaw nas... proszę, zostaw nas w spokoju.
I wtedy on powiedział coś, co zmroziło mi krew w żyłach:
- Dobrze. Ale ja tu wrócę. Zniszczę was, po stokroć zniszczę was.
I wybiegł z domu. Nie zauważył mnie stojącej w progu. Mama stała przodem do okna, była roztrzęsiona... .
Nie powiedziałam jej, że słyszałam rozmowę. Zaraz zresztą Piotruś się obudził, musiałam zając się przygotowaniem dla niego podwieczorku.
Pan Stefan więcej się nie pokazał.
Minęło kilka tygodni. Czas mijał spokojnie, tato rozwoził mąkę, również do piekarni pana Stefana. Mama jak zwykle zajmowała się domem.
Któregoś wieczoru przyszła straszna burza. Pioruny błyskały dosłownie co chwilę. Wydawało nam się, że świat się kończy...
- Julciu, wejdźmy do młyna.
- Tak, oczywiście. Długo tu nie byłaś. Może najwyższy czas, żebyś weszła... .
- Julciu, spójrz... . Ten stół, to krzesło... . Julciu... dywan... dywan... mój dywanik... pawie... tkałam go u Wici... mój pierwszy dywanik...
- Ewciu, usiądź... ty cała drżysz... tu, na tym krześle, usiądź...
- Julciu, pamiętam... to na tym krześle siedziałam, kiedy w oknie zobaczyłam ogromne języki ognia... . Tak... najpierw była błyskawica, nie, cała seria błyskawic, potem huk a potem... ten ogień... wołaliście mnie, ale ja musiałam przecież zabrać ten dywanik... mój pierwszy dywanik...
- Ewa, przypomniałaś sobie.... przypomniałaś...!
- Tak, pamiętam, pamiętam, że wyrwałam spod komody jeszcze ten dywanik, a potem... a potem... już nie wiem...
- A potem straciłaś przytomność. Tato wyciągnął cię z domu, byłaś poparzona. Długo dochodziłaś do siebie. No i ta utrata pamięci...
- Julka, gdzie są rodzice? Czy im się nic nie stało?
- Nie, nie... są w sanatorium. Jutro wracają. Uspokój się. Już dobrze, już teraz wszystko będzie dobrze...
- Skąd wziął się ten ogień? Julka! Czy to był piorun czy... ktoś podpalił? Julka! Co z panem Stefanem?
- Nie wiadomo, skąd był ogień. Niczego nikomu nie udowodniono... . Pan Stefan wyjechał. Już nie prowadzi tej piekarni.
- To dlaczego chciałaś, żebym tam z tobą poszła?
- Chciałam cię zaprosić na ciastko. Piekarnię prowadzi teraz młody, bardzo sympatyczny pan Łukasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz