piątek, 15 sierpnia 2014

Opowiadań paczuszka druga:)

No to kochani kolejna partia. Ostatnie, zamieszczę jutro rano, Miłej lektury i dobrej nocy!


Maria Peplińska

UCIECZKA

Stary, zdezelowany autobus zatrzymał się tuż obok dworca kolejowego. Weronika, zorientowała się, że nie pojedzie dalej w momencie, w którym kierowca podniósł się z siedzenia       i huknął gromko w jej kierunku, że Malownicze jest ostatnim przystankiem na jego trasie. Ponieważ wyglądał na człowieka, któremu bardzo się spieszy postanowiła nie nadużywać jego cierpliwości. Chwyciła leżący na siedzeniu obok plecak, zdjęła z głowy czapkę z daszkiem i wysiadła. Mocne, sierpniowe słońce oświetliło jej twarz. Zamrugała chcąc przywrócić ostrość widzenia. Malownicze. Co to w ogóle za miasto? Co ją w ogóle podkusiło, żeby wybrać je na miejsce swojej ucieczki? Przecież każde dziecko wie, że w dużym mieście łatwiej jest zaginąć, zgubić się, po prostu zniknąć. A ona chciała zniknąć. Dlaczego? Po prostu, miała już wszystkiego dość. Koleżanek, których jedynym problemem był zakup nowej sukienki, korepetytora z matematyki, który na polecenie jej rodziców męczył ją w każdy wtorek zadaniami, w których królowały całki oraz ich samych. Matki    i ojca, którzy po raz kolejny zrezygnowali z urlopu na rzecz kolejnej sprawy sądowej, którą przecież musieli wygrać... W końcu, nic innego się dla nich nie liczyło. Tylko wygrana. A ona, Weronika nie chciała już wygrywać. Nie chciała słyszeć w radio o kolejnej wygranej rozprawie ojca, ani widzieć matki na szklanym ekranie telewizora. Chciała po prostu, tak jak jej koleżanki       z klasy, pojechać na wakacje. Wakacje podczas których mama będzie smażyć naleśniki, a ojciec wyciągnie talię kart i nauczy ją grać w pokera, tak jak obiecał w zeszłym roku w zimie. No, ale wspólne wakacje nie wypaliły. Kiedy po raz kolejny usłyszała magiczne słowo obóz, postanowiła uciec. W miejsce, malownicze, takie w którym nikt nie będzie jej szukał. Malownicze, roześmiała się sama do siebie. Chciałam malownicze, no i jestem w Malowniczym, powiedziała do siebie idąc w kierunku kościoła, którego dzwonnice zobaczyła jeszcze z okna autobusu. Doskonale wiedziała, że w miasteczkach takich jak to, kościół i rynek stanowią ścisłe centrum wokół którego toczy się życie.
- A panienka to na wakacje?

Weronika obróciła się w kierunku kobiety, która zadała jej pytanie. Kwiaciarka była bliżej nieokreślonego wieku, coś między czterdziestą a pięćdziesiątą wiosną życia, z niedbale zaczesanymi włosami i w sukience, która z pewnością pamiętała lepsze czasy.
- Do przyjaciół – odpowiedziała grzecznie. Nie chciała wzbudzać podejrzeń. Zdawała sobie bowiem sprawę, że w tak małym mieście ciężko będzie jej pozostać anonimową.
- Kupi panienka?- spytała kobieta machając przed jej nosem bukiecikiem z białych margerytek.
- Niestety- pokręciła głową i już miała odejść, gdy kwiaciarka znów się odezwała.
- Przyjaciele by się ucieszyli...
- Nie stać mnie – powiedziała Weronika wzruszając ramionami i licząc w myślach ile pieniędzy jej zostało. Może te zajęcia z matematyki, na które chodziła w każdy wtorek na coś jej się wreszcie przydadzą?
- W takim razie, proszę – powiedziała kwiaciarka wyciągając z bukietu pojedynczy kwiat        i podając go jej.
- Ale...
- Proszę, niech panienka weźmie. Na szczęście!
Ponieważ zrobiło jej się głupio, chwyciła cienką łodyżkę i podziękowała. Idąc w kierunku rynku czuła jeszcze na sobie jej badawczy wzrok. Oj, nie będzie łatwo jej przemknąć przez miasteczko niezauważoną, myślała opracowując w głowie dalszy plan działania. Musi znaleźć jakieś miejsce w którym mogłaby zamieszkać. Choćby na chwilę, na tę noc. Coś co będzie dobrym schronieniem, nim ruszy dalej. Może jakieś hotel? Pensjonat? A może po prostu stodołę, gdzieś za miastem? Mama kiedyś jej opowiadała, że jak była mała i jeździła do babci, to spała właśnie w stodole. Jeśli mama sobie poradziła to ona, Weronika też sobie poradzi. Poradzi sobie, mimo tych okropnych pająków, które z pewnością w takiej stodole mieszkają, a których ona tak panicznie się boi.
Starając się pogodzić z myślą o tym gdzie spędzi noc, dotarła na rynek. Wyłożony kostką brukową wydawał jej się jednym z tych miejsc, o których czytała w książkach. Przeszła go dookoła, zatrzymując się dopiero przy piekarni. Nie wiedziała, czy to ten zapach, czy to zwyczajnie głód sprawił, że głośno zaburczało jej w brzuchu. No tak, w końcu od wczorajszego wieczora, od kiedy wsiadła w autobus nic nie jadła. Weszła więc po kamiennych schodkach i otworzyła drzwi do sklepu. Dzwoneczek zaczepiony o futrynę zaanonsował jej przybycie.
- Co podać?- starszy na oko osiemdziesięcioletni mężczyzna przyglądał jej się z niekłamaną ciekawością. Może zaintrygowały go jej wymalowany na ciemny fiolet powieki? A może zdziwił plecak z naszywkami, niedbale przerzucony przez ramię.
- Bułkę maślaną- powiedziała wyjmując z kieszeni portmonetkę.
- Zje pani na miejscu, czy woli panienka wziąć na wynos? - spytał wskazując stojący nieopodal stolik nakryty białym obrusem.
- Zjem na miejscu- odpowiedziała odbierając zamówienie i siadając na drewnianym krześle.
- Przyjechałaś ostatnim autobusem- mężczyzna bardziej stwierdził niż zapytał.
- Tak- odparła przeżuwając kolejny kęs.
- I nikt po ciebie nie wyszedł na dworzec? - zadał kolejne pytanie świdrując ją przenikliwym wzrokiem. W odpowiedzi wzruszyła ramionami.
- Jestem już pełnoletnia- zaryzykowała kłamstwo. Mimo swoich piętnastu lat wielokrotnie  słyszała, że wygląda co najmniej na dziewiętnaście, dwadzieścia. Co prawda, z nałożonego wczorajszego dnia makijażu niewiele już zostało, a i swoje modne stroje zamieniła na wygodne jeansy i bawełniany t-shirt, to wciąż miała nadzieję, że wygląda na starszą niż była w rzeczywistości.
- Jeśli szukasz czegoś na wynajem to dobrze trafiłaś. Wynajmuję z żoną pokoje letnikom. Jesteś zainteresowana? - zapytał mężczyzna łyknąwszy jej kłamstwo bez mrugnięcia okiem.
- To zależy- odparła ucieszona, że nie drąży tematu. - Ile?
- Dwadzieścia złotych za nocleg i kolację. Może być?
- Brzmi ok- odparła ucieszywszy się, że jednak nie będzie musiała szukać jakiegoś miejsca w stodole, pośród siana i krów.- Gdzie on jest?
- Za pół godziny zamykam piekarnię. Jak poczekasz, pójdziemy razem. No chyba, że ci się spieszy...
- Poczekam- powiedziała przerywając mu. -Ma pan tu może gniazdko? Telefon mi padł...
- W rogu- odparł mężczyzna i wrócił do swoich obowiązków. Weronika tymczasem wyciągnęła z kieszeni plecaka baterię i podłączyła się do prądu. Gdy uśpiony jeszcze przed chwilą telefon włączył się, zauważyła na ekranie powiadomienia o nieodebranych przez siebie połączeniach. Matka dzwoniła piętnaście razy. Ojciec chyba z dziesięć. Czy to możliwe, że tak szybko zorientowali się, że nie ma jej w domu? Przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia, ale szybko się ich pozbyła. Jest na wakacjach. Na wakacjach, na których mogliby być razem, gdyby tylko chcieli. Włączyła popularny portal społecznościowy i napisała kilka słów do koleżanki. Zanim się spostrzegła starszy mężczyzna skończył pracę.
- Idziemy?- spytał przyglądając się jej uważnie.
Skinęła głową, zabrała swoje rzeczy i podążyła za nim.

***

- Anno, dziś w naszym pensjonacie zatrzyma się Weronika- zaanonsował mężczyzna, gdy tylko przekroczyli próg niewielkiego domku ze skośnym dachem stojącym na samym końcu miasteczka. Co prawda Weronika nigdzie nie dostrzegła napisu „Wolne Pokoje”, ale nie przejęła się tym zbytnio. W końcu ile osób chcąc zaoszczędzić na podatkach nie rejestruje swoich działalności w sądzie? Kiedyś przy jednym z nielicznych obiadów ojciec o tym wspominał. Poszukała wzrokiem żony gospodarza, jak nazwała w myślach pana Ciesielskiego. Starsza, siwowłosa kobieta wydawała się nieco zdziwiona jej przybyciem, ale powitała ją ciepłym uśmiechem. Pewnie nie często mają gości, pomyślała Weronika rozglądając się po kuchni. Ze stojącego na kuchence garnka doleciał ją smakowity zapach.
- Miło, że jesteś- kobieta serdecznie ją uściskała. - Długo szukałaś miejsca?
- Zastanawiałam się właśnie dokąd iść, jak pani mąż zaproponował mi pokój. Nie mogłam nie skorzystać. Taka dobra cena...
- No tak- potwierdziła kobieta prowadząc ją korytarzem- Proszę za mną. Pokażę pani pokój- powiedziała- Chyba nie łatwo jest podróżować samemu, tylko z plecakiem?- zapytała otwierając ciężkie drewniane drzwi prowadzące do małego pokoiku.
- To prawda, łatwo nie jest- Weronika przytaknęła i rozejrzała się po wnętrzu. Wydawało jej się, że właśnie trafiła do Maryli i Mateusza na Zielone Wzgórze. Staroświeckie łóżko stojące w pod jedną ścianą, trójkątny stolik w rogu, wiszące nad nim owalne lusterko no i leżąca na podłodze mata.
- Od dawna jesteś w drodze?- spytała staruszka podchodząc do okna.
- Od wczorajszego ranka. Dlaczego pani pyta?- Weronika nagle stała się czujna. Nie chciała takich pytań. Nie chciała pytań, na które ciężko jej było odpowiedzieć.
- Ach nic, ciekawa jestem, po prostu. A twoja rodzina, co o tym myśli?
- Nic...
- Nic?- spytała zdumiona staruszka.
- Mam wakacje, mogę więc robić co chcę- odpowiedziała Weronika, choć w jej głosie pobrzmiewał smutek.
- Oczywiście- odparła kobieta- Mam tylko nadzieję, że zostaniesz z nami parę dni...
- No nie wiem... - Weronika sama do końca nie wiedziała co będzie robić następnego dnia.
- Zostań! Choćby za połowę ceny. Nie ma co uciekać. To Malownicze. Jak sama nazwa wskazuje, niezwykłe miejsce...
- Dobrze – powiedziała dziewczyna uśmiechając się i wkładając nieco oklapły już kwiatek do stojącego na parapecie wazonu. Może to nie był jednak taki zły pomysł, żeby pojechać do małego miasteczka?
- Zejdź do nas potem na kolację. Serwujemy dziś zupę pomidorową. Pomidory z naszej szklarni. Będzie ci smakować.
Weronika skinęła głową i po chwili drzwi do pokoju zamknęły się. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Słońce chyliło się ku zachodowi, a chłodny wiatr przynosił ulgę po upalnym dniu.

***
- Nie wiedziałam, że tu jest tak pięknie – powiedziała Weronika siadając na ławeczce stojącej za domem państwa Ciesielskich.
- Żona lubi kwiaty- powiedział mężczyzna nalewając sobie do szklanki lemoniady z dzbanka stojącego na drewnianym stole.
- My w ogrodzie nie mamy kwiatów.
- Nie? A co macie?
- Trawę, taki jeden facet przychodzi do nas raz na trzy tygodnie i kosi. Mama mówi, że tak jest wygodniej.
Czy to nie ona ciągle dzwoni?- spytał mężczyzna wskazując na leżący na stole telefon dziewczyny, który co róż wibrował leżąc na stole.
Weronika wzruszyła ramionami.
Czemu tu przyjechałaś Weroniko?
Chciałam odpocząć. Wybrać się na wakacje...
A twoja rodzina nie chciała jechać z tobą?
Mają swoje zmartwienia... My, my nie jesteśmy normalną rodziną- powiedziała. - Patologiczną też nie- dodała po chwili, widząc na twarzy staruszka malujące się zdziwienie – Po prostu, każde z nas żyje samo. Samo w trzyosobowej rodzinie.
- To smutne- powiedział.
- Można się przyzwyczaić – powiedziała wstając z miejsca i sięgając po telefon. Wyłączyła go.
- Do tego nie da się przyzwyczaić- zaoponował- Trzeba wierzyć Weroniko. Wierzyć, że nie zawsze tak będzie... Że pewnego dnia, wszystko się zmieni.
- Nie można złapać gwiazd- powiedziała Weronika spoglądając w rozgwieżdżone niebo.
- To prawda, nie można ich złapać. Należy za nimi jednak podążać Weroniko. Należy podążać za swoimi marzeniami...
- To właśnie robię proszę pana- powiedziała cicho.
- Szkoda tylko, że nie ma z tobą bliskich...
- Może mają inne marzenia?- spytała myśląc o kolejnej sprawie prowadzonej przez ojca w stolicy.
Mężczyzna nie odpowiedział. Nie wiedział co ma odpowiedzieć tej młodej dziewczynie, na której twarzy, pod nieco rozmazanym już makijażem, dostrzegł nic innego jak strach i niepewność. Niepewność tego, co przyniesie jej kolejny dzień.

***
- To wszystko, przez tę twoją cholerną pracę!- zdenerwowana do granic możliwości kobieta,  nie starała się nawet mówić przyciszonym głosem.
- A kto mówił, że zdąży skończyć sprawę Marczaka jeszcze w lipcu?-mężczyzna nie pozostawał jej dłużny.
- Och przestań!
- Co przestań! Może gdybyś miała dla niej więcej czasu to dziś nie szukalibyśmy jej po całej Polsce?
- Chcesz mi wmówić, że to moja wina?! A gdzie ty byłeś? Tatuś od siedmiu boleści! Kiedy ostatnio w ogóle z nią rozmawiałeś?
- A ty? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Nie odpowiedziała.  Zdała sobie sprawę, że nie pamięta. Nie pamięta, kiedy ostatni raz rozmawiała ze swoim dzieckiem.
- Chciała bym nauczył ją grać w pokera – zaczął mężczyzna przecierając zmęczone oczy- Nie zrobiłem tego...
- Ja też mam wiele na sumieniu- powiedziała cicho kobieta. - Jak myślisz, gdzie ona teraz jest? I czemu nie odbiera od nas telefonu... Boże, a jeśli coś jej się stało?
Nie odpowiedział. Nie chciał. Nie mógł. Coś jakby żal i ból ścisnęło mu gardło nie pozwalając wydobyć z niego żadnego dźwięku. Poza tym bał się. Bał się jak nigdy w życiu. Bał się w ogóle myśleć, co mogło jej się przydarzyć. Przecież Weronika była dzieckiem. Tylko dzieckiem...
Dźwięk dzwoniącego telefon wyrwał ich z ponurych myśli.

***
Było już dobrze po północy, kiedy zatrzymali się na stacji benzynowej. Musieli zatankować. Musieli też odpocząć. Napić się kawy, porozmawiać. Mieli wrażenie, że od momentu w którym zorientowali się, że uciekła do momentu w którym zadzwonił ten policjant minęła wieczność.
- Jak myślisz, dlaczego ona to zrobiła? - spytała kobieta upijając łyk kawy z papierowego kubka, w jakich na stacjach benzynowych serwuje się ciepłe napoje.
- Nie wiem. Ten facet mówił coś o podążaniu za gwiazdami. Nie zrozumiałem go. Nawet nie wiedziałem co do mnie mówi. Interesowało mnie tylko to, że moja córka żyje i że jest bezpieczna.
- Będziemy musieli ją o to zapytać.
- Będziemy mięli jeszcze na to czas – powiedział – Nie wrócimy jutro do Warszawy.
- A sprawa?
- Mogę poprosić o zmianę terminu przesłuchania...
- Zrobisz to?- spytała.
- Nie mam innego wyjścia- odparł przysiadając na murku obok zaparkowanego samochodu.
Przez chwilę milczeli.
- Wiesz, już dawno nigdzie razem nie byliśmy – powiedziała przeczesując dłonią włosy.
- Fajnie jest tak czasem uciec prawda?- zapytał, a ona skinęła głowę. Wyciągnął do niej rękę. Sięgnęła po jego dłoń i ścisnęła mocno.
- Będzie dobrze- powiedziała.- Od dziś będziemy musieli uciekać. Może nie ciągle, ale raz na jakiś czas...
- Też o tym myślałem. Uciekając, Weronika poniekąd i nas zmusiła do ucieczki. Od obowiązków, spraw, kolejnych przesłuchań. Teraz gdy już wiem, że nic jej nie jest, cieszę się że uciekłem. Że tu jesteśmy... Że zamiast na bankiecie palestry siedzę tutaj z tobą i wsłuchuję się w odgłosy nocy...
- Ja też. Ja też się cieszę- powiedziała cicho i po raz pierwszy, od dłuższego czasu na jej warzy zagościł uśmiech.
- Jedziemy?- zapytała podnosząc się z miejsca.
Przytaknął i otworzył jej drzwi do samochodu.
- Jak myślisz daleko jeszcze?- spytała.
- Nie wiem, ale zaraz się tego dowiemy, o ile GPS zacznie wreszcie wskazywać na mapie Malownicze.

***
- Dziękuję, że pan do nas zadzwonił. Na policji nie chcieli przyjąć naszego zgłoszenia. Mówili, że musi minąć czterdzieści osiem godzin - mężczyzna jeszcze raz uścisnął dłoń policjanta, pracującego na komendzie w Malowniczym.
- Nie ma sprawy. Tak właściwie, podziękowania należą się mojemu ojcu. To z jego gościny korzysta państwa córka...
- Będę panu ojcu wdzięczna do końca życia - odparła kobieta- gdyby tylko czegoś potrzebowali, ja... my natychmiast pomożemy...
- Oczywiście- przytaknął mężczyzna kierując się w stronę drzwi. Obrócił się jeszcze na chwilę i spojrzał na mundurowego. - Mam tylko jeszcze jedno pytanie, dlaczego to zrobili? Dlaczego jej pomogli?
- Dlaczego?- policjant powtórzył pytanie, po czym roześmiał się pod nosem – Gdy miałem tyle lat, co państwa córka również uciekłem z domu...
- O Boże, naprawdę? - kobieta była szczerze zdumiona.
- Naprawdę- przytaknął wracając do wspomnień.- Na szczęście burmistrz przyległego miasteczka powiadomił mojego ojca dzień później, że śpię u niego w stodole.
- Dlaczego pan w ogóle uciekł? - zapytała go kobieta przyglądając mu się uważnie.
- Wydawało mi się, że jak zniknę to nikt nie zauważy. W tamtym czasie rodzice dużo pracowali...Tata właśnie otwierał piekarnię, a mama urodziła drugie dziecko, moją siostrę...
- Och...
- Po mojej ucieczce, nauczyli się jak ważny jest dla nie wspólni spędzony z nimi czas. No, ale nic. Jak to się mówi, było minęło. Córka czeka na państwa w domu moich rodziców, pokażę drogę.

***
- I co? - spytał ojca odbierając od niego zamówione pieczywo.
- Zostają do końca tygodnia- starszy pan uśmiechnął się szeroko.
- Doprawdy?
- Tak, mówię ci zupełnie oszaleli! Jej matka, wiesz ta babka, którą widzimy czasem w telewizji, non stop smaży naleśniki! A wieczorami... Człowieku, wieczorami mamy w domu istne kasyno! Nic tylko grają w pokera! A ile się śmieją! Jak sam dobrze wiesz, nie popieram ucieczek, ale ta, ta na coś im się przydała...
- To prawda... - przytaknął policjant uśmiechając się szeroko.
- Powiedz mi tylko jedno. Dlaczego nie powiedziałeś im prawdy o swojej ucieczce?
- Och, wydaje mi się, że powód z jakiego Weronika uciekła z domu był poważniejszy niż mój...
- A jaki był twój? - starszy człowiek spojrzał na syna spod przymrużonych powiek.- Nigdy nam nie powiedziałeś...
- Och, dziś już nie pamiętam. W każdym razie jaki by on nie był, dostanie pasem w tyłek skutecznie wybiło mi chęć dalszych ucieczek i więcej nie próbowałem- powiedział mężczyzna mrugając do ojca porozumiewawczo po czym wyszedł z piekarni. Rozejrzał się w około. Słońce świeciło mocno, sprawiając, że Malownicze po raz kolejny sprawiało wrażenie miasteczka z bajki. W pewnym momencie dojrzał Weronikę z rodzicami. Siedzieli na pobliskiej ławce, jedli lody i zaśmiewali się z czegoś do rozpuku. Pomachał im uśmiechając się szeroko, po czym ruszył w stronę komisariatu.
Skłamał ojcu. Doskonale pamiętał czemu uciekł z domu, będąc dzieckiem. Po prostu chciał poznać świat, jak to się mówi, chciał zobaczyć co jest za wielką wodą. I mimo że nie była to najlepsza droga i, że potem udało mu się uciec z miasteczka dopiero na studia to w pewnym momencie zrozumiał, że nie może uciec. Bo nie można uciec z miejsca w którym zostawiło się swoje serce. A jego serce, zostało w Malowniczym.

KONIEC


Kinga Kosiek

Pozytywka

Łukasz oddalał się od niej w zastraszającym tempie. Jeszcze odwrócony do niej lewym profilem, tym lepszym, z czego tyle razy wspólnie się śmiali, opowiadający jej coś, i gestykulujący przy tym przesadnie, jednocześnie jednak oddalający się jak bajkowe ludziki w filmach Disneya, uciekające w przyspieszonym tempie. Właściwie to powinno ją rozśmieszyć, ale znikająca na horyzoncie sylwetka Łukasza, przypominająca już tylko małą kropeczkę, sprawiła, że Ankę zalała fala paniki. Chciała coś krzyknąć, zatrzymać go, zaprotestować i … obudziła się ze świszczącym oddechem, zlana potem, w skopanej pościeli. Odetchnęła głęboko kilka razy, zanim odważyła się spojrzeć na zegarek na stoliku nocnym, Znowu to samo. Czwarta rano, jak w nieśmiertelnej piosence Starego Dobrego Małżeństwa. Ukochane kiedyś słowa piosenki:

„czemu się budzę o czwartej nad ranem
i włosy twoje próbuję ugłaskać
lecz nigdzie nie ma twoich włosów
jest tylko blada nocna lampka
łysa śpiewaczka”

teraz, zamiast zachwycać, wżerały się jej w świadomość ze skutecznością kwasu solnego. Czwarta nad ranem, w siódmym tygodniu, czterdziestego trzeciego dnia po rozwodzie. Pole bitwy po klęsce.


Julka patrzyła z rosnącym niepokojem na Ankę, która z zaciętym wyrazem twarzy próbowała upchnąć w niewielkiej walizce małą kosmetyczkę. Zdesperowana usiłowała docisnąć niesforne zapięcie kolanem. Kiedy po raz trzeci to jej się nie udało, nagle rzuciła ze złością walizką, której zawartość rozsypała się po całym pokoju. Letnie sukienki, sweterki i apaszki fruwały po dywanie jak stado kolorowych motyli, ale Anka nie widziała ich urody, tylko zalewała się właśnie łzami. Julka podeszła i przytuliła ją do siebie:
- Ania, ty nie powinnaś nigdzie wyjeżdżać, jesteś w całkowitej rozsypce, każdy kawałeczek osobno – mówiła, głaszcząc z czułością po głowie szlochającą przyjaciółkę - Poczekaj te dwa tygodnie, dostanę urlop, i wyjedziemy gdzieś razem. Przecież ja cię teraz nigdzie nie puszczę!
Anka opanowała z trudem spazmatyczny płacz, instynktownie przytuliła się do wciąż gładzącej ją bezwiednie po głowie Julki, i wychrypiała:
- Nie, nie wytrzymam już ani nocy dłużej w tym mieszkaniu. Jedyne miejsce na świecie, w którym mam szanse poczuć się znowu bezpiecznie to Malownicze. Nie gniewaj się, Jula, dołączysz do mnie za te dwa tygodnie, ale ja bym ich już tutaj nie przeżyła.
Zrezygnowana Julka sięgnęła po rój ciuchowych motyli kłębiących się na dywanie:
- No to trzeba jakoś zapakować tę twoją walizkę…

Malownicze powitało Ankę słońcem, kolorami, dźwiękami i zapachami. Ledwo wysiadła z pociągu na maleńkiej stacyjce, która w ogóle się nie zmieniła od lat jej dzieciństwa, a poczuła się tak, jakby właśnie wysiadła z wehikułu czasu. Przez ostatnie lata zdążyła zapomnieć jak bezwstydnie piękne były tutaj kolejne pory roku. W tej chwili królowało lato, dyszące sierpniowymi skwarami, i odurzające zapachem ziół i kwiatów rosnących w niewiarygodnych wręcz ilościach wokół staroświeckiej stacji kolejowej. Droga do miasteczka prowadziła właśnie między zarośniętymi ziołami polami. Po raz pierwszy od dnia rozwodu Anka nie była w stanie zamknąć się na piękno otaczającego ją świata. Położyła na chwilę walizkę, i z podręcznej torby, przewieszonej przez ramię, wyjęła swój ukochany aparat fotograficzny. Nie sięgała po niego od miesięcy. Teraz jednak poczuła wewnętrzny przymus uwiecznienia tej chwili. Leniwie, bez pośpiechu, szukała kolejnych ujęć, żeby zakląć ulotne piękno w fotografię. Nie schowała już aparatu do torby. Zawiesiła go sobie na szyi, i zmierzając spacerkiem do miasteczka, zatrzymywała się co parę kroków, robiąc kolejne zdjęcia. Kiedy była już zaledwie jakieś pół kilometra od centrum Malowniczego, szukając kolejnych efektownych ujęć, zobaczyła nagle w morzu otaczających ją zewsząd ziół i kwiatów małą dziewczynkę w przekrzywionym wianku na głowie. Mała była zjawiskowa. Chwilami znikała w przerastającym ją zielsku, ale gdy się wyłaniała, wyglądała wręcz bajkowo. Z powodu piegowatej buzi i podświetlonej słońcem aureoli rudych loków skojarzyła się Ance z elfem, albo z małą Anią z Zielonego Wzgórza. Zdążyła zrobić jej kilka zdjęć, zanim maleńka spostrzegła co się dzieje, i uciekła przestraszona. Anka próbowała ją zawołać, zatrzymać, zapytać czy się nie zgubiła, ale małe zjawisko jakby zapadło się pod ziemię. Zaniepokojona, przez chwilę zastanawiała się nawet czy jej nie poszukać, ale potem przypomniała sobie ile godzin sama spędziła w dzieciństwie na takich wędrówkach po łąkach, i dała spokój. Dziewczynka musiała być stąd, więc z pewnością świetnie sobie poradzi.

Przechodząc przez miasteczko, nie oparła się pokusie zajrzenia do sklepu z zabytkowymi bibelotami, prowadzonego przez panią Leontynę. Leontyna przyjaźniła się z jej dziadkami, i choć oboje już nie żyli, i Anka mogła już tylko zanosić im pachnące bukiety z ziół i kwiatów na maleńki cmentarz za kościołem, to wciąż z wielką radością zaglądała do ich wieloletniej przyjaciółki. Ledwo przekroczyła próg sklepu, przy kryształowym dźwięku porcelanowych dzwoneczków, a Leontyna już wybiegła zza lady, żeby ją uściskać:
- Dziecko kochane – mówiła lekko zdyszana nagłym truchtem – tak dawno cię tutaj nie widziałam! Co za radość!
Odsunęła ją potem na odległość ramion, żeby przyjrzeć się jej z taką samą przenikliwością i znajomością rzeczy, z jaką przyglądała się każdemu z wartościowych bibelotów, które do niej trafiały, i zapytała:
- Ale co cię do nas sprowadza, Aniu? Bo, wybacz mi szczerość, ale nie wyglądasz mi na kogoś, kto przyjechał właśnie na beztroskie wakacje. Widzę, dziecko kochane, że dźwigasz na barkach coś cięższego niż ta twoja walizka.
Serdeczność i troska pani Leontyny podziałały na Ankę podobnie jak wcześniej czułość Julki. Usiadła w maleńkim kantorku starszej pani, i rozpłakała się nad zabytkową filiżanką z herbatą jaśminową. Płakała tak długo, aż wylała z siebie z wiaderko łez żalu za Łukaszem, za ich zrujnowanymi wspólnymi planami, za dziećmi, które mogliby mieć, a nie mieli, za niedotrzymaną obietnicą o wierności „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Banalność zdrady Łukasza jakoś nie sprawiła, żeby Anka mniej cierpiała.
- Dobrze zrobiłaś, że przyjechałaś do Malowniczego – powiedziała Leontyna, poklepując Ankę czule po ręce. Tutaj odzyskasz siły.
Potem wstała, pokrzątała się chwilę po swoim maleńkim królestwie, wreszcie pisnęła zadowolona, zgarnęła coś z zabytkowego stolika pod oknem, i wręczyła to zapłakanej Ance:
- Trzymaj, kochana, ona czekała właśnie na Ciebie, poczułam to, jak tylko zaczęłaś mówić.
Zdumiona Anka sięgnęła po ofiarowane sobie cudeńko, i ze wzruszeniem odkryła, że jest to przepiękna pozytywka, z maleńką porcelanową baletnicą w błękitnej sukience. Postawiła ją delikatnie obok filiżanki, i próbowała włączyć mechanizm, ale pozytywka wydała z siebie tylko jakieś bolesne rzężenie.
- Ale i tak jest piękna – wyszeptała Anka, nie chcąc, żeby pani Leontyna poczuła się urażona.
- Ona dla ciebie zagra, Aniu – uśmiechnęła się Leontyna, z iście diabelskimi chochlikami w kącikach oczu – Zagra dla ciebie, gdy przyjdzie na to czas…

Anka miała w Malowniczym swój własny dom, schedę po dziadkach. Dzięki temu mogła tutaj przyjeżdżać kiedy tylko zapragnęła. Przez ostatnie kilka lat bywała tutaj raczej rzadziej niż częściej. Łukasz nie lubił takich klimatów, nie dostrzegał uroku Malowniczego. Co roku przekonywał ją swoim uporem do wycieczek zagranicznych do pięciogwiazdkowych hoteli. Ankę to męczyło, nie lubiła wymuszonej beztroski i powierzchownych znajomości jakie takie wyjazdy nieuchronnie ze sobą niosły. Podporządkowywała się jednak zazwyczaj wyborom męża. Męża, który zostawił ją właśnie dla atrakcyjnej pani dyrektor poznanej na jednym z takich wakacyjnych wyjazdów. Teraz jednak przyjechała tutaj znowu sama, jak za dawnych czasów i, ku swojemu zdziwieniu, mimo poczucia krzywdy i goryczy zdrady, poczuła też ulgę. Rozpakowała te niewiele rzeczy, które przywiozła ze sobą w walizce. Pozytywkę od nieocenionej pani Leontyny postawiła na stoliku w dawnym salonie dziadków. Nic tutaj nie zmieniała od ich śmierci, dzięki temu czuła się tak, jakby znowu była dzieckiem, a babcia miała ją za chwilę zawołać na obiad…

No właśnie, obiad! Anka zdała sobie sprawę, że wyjeżdżając w pośpiechu nie przywiozła ze sobą żadnej wałówki, a tym samym nie miała nic do jedzenia. Po drodze z dworca zajęła się robieniem zdjęć, potem wstąpiła do pani Leontyny, i zupełnie nie pomyślała o zakupach spożywczych. Porcelanowa baletnica z pozytywki może nie potrzebowała jedzenia, ale Anka tak. Zabrała w pośpiechu z szuflady w kuchni parę ekologicznych toreb, i pobiegła z powrotem do centrum miasteczka. Zakupy rozplanowała tak, żeby zakończyć je w sklepie Kraśniakowej, nieocenionego ( a czasem i niechcianego ) źródła informacji o mieszkańcach Malowniczego. Kraśniakowa obdarzała ją niechętnym szacunkiem wynikającym z faktu, że Anka przemilczała kiedyś dyplomatycznie faux pas popełnione przez Kraśniaka w obecności ważniaków z Warszawy. Akurat Anka była jedynym miejscowym świadkiem kompromitacji męża właścicielki mięsnego, i nie puściła nigdy pary z ust. Nie zrobiłaby tego bez względu na osobę, takie miała zasady, ale Kraśniakowa jej dobre wychowanie i dyskrecję uznała za wyświadczenie osobistej przysługi. Odtąd Anka mogła liczyć u niej na najładniejsze kawałki schabu i karkówki, i na względną akceptację, której Kraśniakowa zwykle nie miewała dla osób, które opuściły Malownicze i przyjeżdżały tylko na wakacje.

Gdy Anka weszła do sklepu, objuczona już kilkoma siatkami, zobaczyła w nim tylko jedną osobę przy ladzie. Był to płacący akurat Kraśniakowej za zakupy wysoki brunet, ze skroniami lekko przyprószonymi siwizną, do którego nóg przytulał się nie kto inny, a jej tajemnicza rudowłosa rusałka w przekrzywionym wianku na głowie. Anka instynktownie uśmiechnęła się do małej, przykucnęła, żeby mieć jej piegowatą buzię na wysokości swojej twarzy, i zagadała:
- Dzień dobry, kochanie, widziałam cię dzisiaj na łące. Masz piękny wianek.
Niestety, nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo dziewczynka zerwała się jak przestraszony ptak do lotu i, zanim Anka zdążyła choćby zarejestrować co się dzieje, wybiegła ze sklepu. Za nią wybiegł natychmiast tajemniczy brunet, zgarniając tylko w pośpiechu siatkę z zakupami, i mrucząc w biegu do Anki coś, co brzmiało jak zawstydzone przeprosiny.
- Panie Michale, reszta! – krzyknęła za nim zaskoczona takim obrotem sprawy Kraśniakowa, ale tamten chyba nawet nie dosłyszał. Speszona Anka popatrzyła na sklepową, i zapytała przestraszona:
- Co ja takiego zrobiłam temu dziecku, pani Kraśniakowa? Przecież nie miałam żadnych złych intencji, widziałam ją po prostu idąc z dworca, zrobiłam jej nawet kilka zdjęć, i chciałam tylko zapytać czy by nie chciała ich dostać.
Kraśniakowa nie zrobiła, jak to zazwyczaj bywało, miny z gatunku „a bo ja wszystko wiem, i zaraz pani opowiem”. Przeciwnie, westchnęła ciężko, posmutniała, oczy się jej nieoczekiwanie zaszkliły, po czym powiedziała:
- To nie Twoja wina, dziecko, tylko ta mała przeżyła straszną tragedię, i już od pół roku nie może dojść do siebie.
Kraśniakowa mówiąca tonem charakterystycznym dotąd dla serdecznej pani Leontyny zbiła Ankę z tropu do tego stopnia, że zapomniała języka w gębie. Zwłaszcza, gdy dostrzegła, że twarda dotąd sklepowa ociera oczy fartuchem.
- Co się stało, pani Wiesiu? – zapytała – Jaka tragedia spotkała to dziecko?
- Pół roku temu jej matka zginęła w wypadku, gdy wracały razem ze zwykłej wyprawy na lody do pobliskiego miasteczka – szepnęła, poprawiając nerwowo papier do pakowania leżący na ladzie – Podobno śpiewały roześmiane w samochodzie, gdy pijany wariat wjechał w nie na zakręcie. Matka zginęła na miejscu, a mała spędziła w samochodzie zaklinowana kilka godzin, zanim wydobyli ją strażacy. Jakimś cudem nie miała nawet jednego złamania, jedynie parę siniaków, ale od tamtego dnia nie przemówiła ani słowa. Taka tragedia! – westchnęła raz jeszcze Kraśniakowa, a wstrząśnięta do głębi Anka poczuła, że policzki ma mokre od łez.
- Jak ona ma na imię? – zapytała
- Małgosia – szepnęła Kraśniakowa – Michał miał tu wujostwo, po tym wypadku wziął urlop bezpłatny i przyjechał tu z małą, żeby doszła do siebie, ale na razie, choć przynajmniej zaczęła z nim wychodzić, i bawi się codziennie sama na łąkach, do nikogo się nie odezwała, i nie da się dotknąć nikomu poza ojcem. Michał coraz bardziej się martwi, bo przecież nie może przedłużać urlopu w nieskończoność, nawet jeśli jest współwłaścicielem firmy, w której pracuje. Biedne, biedne dziecko! – westchnęła raz jeszcze Kraśniakowa, po czym zdecydowanym ruchem otarła załzawione oczy, i jeszcze zachrypniętym głosem zapytała:
- Co podać, Aniu?
Pierwszy raz w życiu zapomniała nawet wypytać Ankę po co, i na jak długo przyjechała…

I tak Anka zaczęła w Malowniczym duchową rekonwalescencję. Prawdziwego powodu jej przyjazdu nie znał nikt poza panią Leontyną, a na jej dyskrecję można było liczyć jak na Zawiszę. Sprawę ułatwiał również fakt, że Anka przyjechała do Malowniczego w okresie wakacyjnym. Dzięki temu jej przyjazd był całkowicie usprawiedliwiony. O Łukasza nikt się nie dopytywał, bo podczas nielicznych pobytów z Anką w miasteczku jej dziadków okazywał wszystkim taką wyższość, i źle ukrywaną pogardę, że nie nawiązał tutaj żadnych serdeczniejszych znajomości. Nawet wyrozumiała pani Leontyna znosiła go z niemałym trudem, do czego przyznała się Ance dopiero teraz.
- Może to była intuicja, moje dziecko – mówiła pewnego wieczoru, gdy popijały razem wino porzeczkowe, jak kiedyś Ania z Dianą z Zielonego Wzgórza – bo nie umiałam się do tego twojego Łukasza przekonać, i miałam to sobie za złe.
- On już nie mój – mruknęła na to Anka, gładząc bezwiednie porcelanową baletnicę z pozytywki. Lubiła ją mieć w zasięgu ręki, jej dotykanie działało na nią uspokajająco. Pani Leontyna zarejestrowała to z niemałym zadowoleniem – I zaczynam pomału rozumieć, że mój nie był nigdy…
I rzeczywiście, z dnia na dzień Anka podchodziła do swojego rozwodu coraz mniej histerycznie. W Malowniczym spała tak dobrze, że wstawała rześka i gotowa rozpocząć nowy dzień czasem nawet już o szóstej rano. Jadła bez pośpiechu śniadanie, robiła na bieżąco zakupy, a potem ruszała na wielogodzinne spacery z aparatem. Coraz częściej spotykała w miasteczku, albo podczas spacerów po łąkach, Michała z Małgosią, albo samą Małgosię. Naturalną koleją rzeczy dokonali z Michałem wzajemnej prezentacji przy okazji któregoś z rzędu przypadkowego spotkania na zakupach. Odtąd wymieniali po parę uprzejmych zdań, nie naruszając jednak nawzajem swojej przestrzeni intymności. Ance to odpowiadało, chciała uszanować żałobę Michała. Kiedyś jednak odważyła się, i podarowała mu kilka najpiękniejszy zdjęć zrobionych z ukrycia małej Małgosi bawiącej się na łące. Spotykała ją prawie codziennie, ale znając już jej historię nie zbliżała się, żeby jej nie spłoszyć, tylko ukradkiem robiła jej zdjęcia, urzeczona jej wdziękiem, urodą, i nieokreślonym smutkiem. Michał na prezent zareagował najpierw zaskoczeniem, a potem ogromnym wzruszeniem. Gdy zaczął oglądać zdjęcia zrobione przez Ankę, zaszkliły mu się oczy. Nieoczekiwanie dla niej, i pewnie również dla samego siebie, uściskał ją spontanicznie, po czym odszedł zawstydzony, szepcąc jeszcze tylko:
- Bardzo, bardzo ci dziękuję.

Minęło sporo czasu, zanim Anka zauważyła, że Małgosia przychodzi cichcem do jej ogrodu, i podgląda ją nieśmiało, skryta za nadzwyczaj bogato w tym roku kwitnącym, pod oknem saloniku, krzewem  białego hibiskusa. Okna saloniku były praktycznie dzień i noc otwarte, Anki nie odstraszała nawet myśl o komarach, a złodziei, dzięki Bogu, nikt w Malowniczym nie widział od niepamiętnych czasów. Zresztą, w domu, który odziedziczyła po dziadkach, nie było nic drogocennego. Wartość sprzętów i bibelotów była głównie sentymentalna. Anka nie miała tutaj nawet telewizora, żeby nie zaśmiecać sobie myśli, jedynie w kuchni grało cichutko przedpotopowe radio, które należało jeszcze do babci. Lubiła przesiadywać w salonie, delektując się herbatą albo winem domowej roboty, pogrążona w lekturze. Odkąd dostała od pani Leontyny pozytywkę z baletnicą, miała wręcz odruch bezwarunkowy szukania zawsze jej znajomych kształtów. Kilka razy miała wrażenie, że coś się porusza w krzaku pod oknem, ale zwykle posądzała o to burego kota sąsiadów, który był bardzo charakterny, i chodził zawsze swoimi drogami, mając za nic ustalenia geodetów i prawo własności. Lubił się też porządzić w ogrodzie Anki. Jednak pewnego dnia nagły szelest sprawił, że odruchowo podniosła wzrok znad swojej książki i … napotkała za oknem przestraszone spojrzenie orzechowych oczu małej Małgosi. Jednak Anka nie mrugnęła nawet okiem, natychmiast z powrotem spuściła wzrok na karty książki, i zachowywała się tak, jakby nagle oślepła, ogłuchła, i niczego nie zauważyła…

Odtąd zaczęły spędzać popołudnia wspólnie, Anka w salonie, a Małgosia w ogrodzie, ukryta w cieniu kwitnącego krzewu hibiskusa. Anka zaczęła robić drobne eksperymenty. Kładła na parapecie talerzyk z ciasteczkami, kubek z mlekiem, albo z kakao, kredki i kartki. Na początku wieczorem zbierała wszystko nietknięte, ale stopniowo zaczęło się to zmieniać. Najpierw, po pewnym upalnym popołudniu, zniknęło mleko z kubka. Kolejnego dnia jedno ciastko z talerzyka. Potem znikało już kilka ciastek. Zbierając wieczorem talerzyk i kubek z parapetu, Anka uśmiechała się do siebie coraz szerzej, i nuciła pod nosem. Wreszcie, kierowana niewytłumaczalnym impulsem, zaczęła stawiać na parapecie pozytywkę z baletnicą. Okazało się, że pomysł był trafiony, bo pozytywka ewidentnie w godzinach popołudniowych robiła sobie spacery po parapecie, a czasem nawet dalej, bo zdarzyło się, że Anka znalazła ją na parapecie drugiego okna.
- No, no, moja panno – mówiła, śmiejąc się, do porcelanowej przyjaciółki – dziś sobie zaszalałaś, nie powiem! Nie wiem, odkąd to porcelanowe baletnice skaczą po parapetach!

To się stało tego popołudnia, gdy Anka postanowiła zanieść pachnący bukiet ułożony z kwiatów ogrodowych i polnych na grób swoich dziadków. Od czasu do czasu urządzała sobie takie spacery. Babcia kochała kwiaty, wszystkie, dlatego Anka uwielbiała wplatać między ogrodowe róże, lilie i dalie polne zioła i kwiaty. I tym razem tak zrobiła, dołączając do kolorowej mieszaniny kwiatów z ogrodu błękitne kwiaty cykorii podróżnika, i żółte obficie kwitnącej na polach nawłoci. Jednak zanim wyszła z domu, postawiła na parapecie przykrytą serwetką szklankę z sokiem pomarańczowym, talerz kruchych ciasteczek i, oczywiście, pozytywkę z baletnicą. Sama niespiesznie powędrowała na mały cmentarz za kościołem. Spędziła sporo czasu na grobie dziadków, zamyślona i, po raz pierwszy od rozwodu, całkowicie uspokojona. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jej życie wcale się nie skończyło, a zmiany, choć gwałtowne, być może nie były takie złe. Wracając spotkała Michała. Na jej widok zatrzymał się, i zapytał:
- Nie wiesz przypadkiem gdzie teraz znika moja Małgosia? Wcześniej znajdowałem ją zawsze na łąkach za domem wujostwa, nie bałem się o nią, bo zawsze czuwała nad nią dyskretnie wnuczka wujostwa. Ale powiedziała mi, że od pewnego czasu Małgosia znika jej gdzieś na całe godziny, zacząłem się bać.
Anka uśmiechnęła się, i zaproponowała:
- Chodź ze mną, jak obiecasz mi, że dochowasz tajemnicy, pokażę ci gdzie chodzi twoja córeczka. – Po czym dodała tonem usprawiedliwienia – W sumie już dawno powinnam była ci o tym powiedzieć…

Gdy dochodzili do jej ogrodu, Anka położyła palec na ustach, i pokazała Michałowi na migi, żeby poszedł za nią. Nie podeszła do głównej furtki, ale zaprowadziła go, skradając się naokoło, pod tylne wejście do ogrodu, od strony saloniku. Kiedy się tam zbliżali, ku swojemu zdumieniu, usłyszała przepiękną melodię, niczym wygrywaną na dzwoneczkach, płynącą od okien saloniku. Zaskoczona wyjrzała dyskretnie zza rosnącego w kącie ogrodu rozłożystego krzewu magnolii, a zza jej ramienia wyjrzał Michał. Widok zapierał dech w piersiach. Małgosia siedziała na ziemi pod oknem, a przed nią stała pozytywka z baletnicą. Nie tyle jednak stała, ile … tańczyła! Eteryczna baletnica w błękitnej sukience obracała się z wdziękiem wokół własnej osi, przy akompaniamencie dźwięczącej dzwoneczkami melodii, a zachwycona Małgosia patrzyła na to zjawisko, i klaskała w małe rączki, śmiejąc się i powtarzając:
- Jeszcze, jeszcze!!!
Zanim szare komórki Anki zdążyły przetworzyć widziany obraz na myśl, usłyszała za sobą jakiś niepokojący stłumiony dźwięk. Odwróciła się i … zobaczyła Michała, który niemal gryzł dłonie, próbując stłumić spazmatyczny szloch. Nie myśląc wiele, Anka przytuliła go do siebie ze wszystkich sił. Przyjął ten jej spontaniczny gest z ogromną wdzięcznością. Wtulony w miękkość jej ciała szeptał zaszokowany:
- Widziałaś to, Aniu, widziałaś?!...
A Anka, przytulając go do siebie jeszcze mocniej, przypomniała sobie prorocze słowa Leontyny:
- Ona dla ciebie zagra, Aniu. Zagra dla ciebie, gdy przyjdzie na to czas…
I pomyślała, że musi spytać Leontynę skąd to wiedziała….


Małgorzata Szumann

Ferie w Malowniczem

Wyjątkowość jest w tym, co robimy,
Nie, kim jesteśmy.
***
Lato przeminęło, zima nadeszła,
Na łyżwach dzieci jeżdżą co sił!
Wciąż niebezpiecznie jest w każdą zimę,
Wszyscy to wiedzą już nie od dziś.
Śnieg bialutki i migoczący,
Nienaruszony przez człowieka dłoń.
Tylko odważni, tylko szaleni ciągle gdzieś krzyczą:
Goń, goń, goń!!!
W ferie zimowe w górzystym miasteczku,
Zjawił się jeden, drugi i trzeci.
Masa zabawy, wiele atrakcji i wiatr w postaci ogromnej zamieci.
Kto się odważy? Kto stawi czoła?
Zima tak sroga, nadziei brak.
Ktoś ciągle krzyczy, ktoś ciągle woła,
Szuka pomocy, czeka na czyjś znak.
Wyciągnij rękę, daj szansę nadziei,
Którą w ciemności zgubiłeś już
Nawet pojęcia małego nie miałeś, że przyjaciel był… tuż, tuż!
***
Człowiek nie rodzi się z plakietką, na której zapisane są jego cechy charakteru jak w grze The Sims. Nie może być pewny, że za rok zostanie prezydentem, pracownikiem fizycznym albo zakonnicą. Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć i to one po części kształtują nasze życie, nasze postrzeganie świata i ludzi, którzy nas otaczają. Musimy podejmować decyzje, które są konieczne, ale nie zawsze dobre. Decyzje, przez które nasze życie może stać się piekłem. Czy tak musi być? Czy musimy przebrnąć, przez wiele niewiadomych, by dowiedzieć się, co jest na końcu każdej drogi?
Ja tak zrobiłam i do dziś tego nie żałuję!
Nazywam się Małgorzata Oxford, a moje życie zmieniło się od właśnie takiej jednej chwili; chwili, na którą nie miałam wpływu, a musiałam działać szybko i bez zawahania.
***
– Tylko spójrz na siebie. Siedzisz tu, praktycznie nic nie robisz, nawet słowem się nie odezwałaś, a dobre pięć osób zdążyło zaproponować ci darmową kawę i wyjazd nad morze. Czy ty zawsze taka byłaś?
Iza patrzyła na mnie, marszcząc przy tym czoło w charakterystyczny sposób. Chciałam jej odpowiedzieć, ale wiedziałam, że będzie się to wiązać z koniecznością opowiedzenia jej całej historii.
– Wszystko zaczęło się, gdy byliśmy w Malowniczem – odezwał się Tarmiński, nieśmiało spoglądając w moją stronę, czekając na pozwolenie. Każdy doskonale wiedział, co się wtedy wydarzyło, nawet jeśli nie był naocznym świadkiem tych wydarzeń. Ryba była tutaj nowa. Dopiero co nas poznawała. I gdyby nie była naszą przyjaciółką, moi przyjaciele nawet nie pomyśleliby o nawiązaniu do tej okropnej historii. Ale.. Ryba była jedną z nas. Dyskretnie skinęłam głową na znak, że jestem gotowa przeżyć tę chwilę jeszcze raz.
– Mieliśmy spędzić ferie zimowe u wujka Pudzi, który akurat wyjeżdżał do Stanów – zaczął, wskazując na dziewczynę siedzącą obok niego. – To był spontaniczny wyjazd, taki z dnia na dzień. Ja, Alex, Gosia, Guła, Kargule, Paula i Norbit z Szamarem. Wpakowaliśmy się w dwa samochody i pojechaliśmy do miasteczka położonego w górach, zwanego Malowniczem, by pojeździć po niestrzeżonych stokach, o których tak dużo opowiadała nam Paulina. – Iza z zaciekawieniem słuchała opowieści Łukasza. – Gosia nie była kiedyś… taka. – Podkreślił ostatnie słowo.
– Taka? A niby jaka kiedyś byłam? – Prychnęła Oxfordka, przerywając chłopakowi. – Zawsze TAKA byłam, tylko… nikt nie musiał o tym wiedzieć – dodała. Inni zerkali na nią to z politowaniem, to z rozbawieniem, które udzieliło się również jej samej.
– W każdym razie – ta przemiana – lub jak to nazwałaś początek „tej” Gosi, zaczął się dokładnie w niedzielę pierwszego tygodnia, kiedy zaprowadziłam wszystkich na jeden z niestrzeżonych stoków, posiadających liczne zakamarki, o których nawet ja sama nie wiedziałam – odezwała się Pudzia. Każdy, kto był wtedy w Malowniczem, wrócił do tego dnia, kiedy życie Oxfordki i nastawienie ludzi względem niej zmieniło się całkowicie.
***
– Zbierajcie się! Szybko! – Paulina od samego rana poganiała nas, jakby się paliło. Kargule stali przy drzwiach wyjściowych i patrzyli, jak biegamy z jednego pomieszczenia do drugiego. Chwilę później dołączył do nich Dawid. Jako jedyny z nas miał najnowszy sprzęt do sportów zimowych i muszę przyznać, że naprawdę świetnie wyglądał. Jego blond włosy sterczały na wszystkie strony, jakby nie zdążył ich jeszcze uczesać. Podparł swoje ciało wygodnie o deskę, starając się nie zasnąć.
– Gotowi? – spytała po dziesięciu minutach Pudzia. Wszyscy zebraliśmy się wokół niej, zakładając rękawiczki i szaliki. Dziewczyna otworzyła drzwi i wychodząc na zewnątrz, rozpoczęła po raz wtóry jedną z historii związanych ze stokiem, na który właśnie nas prowadziła.
Ranek był mroźny. Śnieg skrzypiał pod naszymi butami. Centrum Malowniczego ominęliśmy bokiem, kierując się w stronę ogromnej, wolnej przestrzeni pokrytej grubą warstwą śniegu. Niedaleko majaczyła góra, osłoniona przez drzewa i to właśnie tam zmierzaliśmy. Przed nami nie było śladów nart, desek czy butów, co oznaczało, że faktycznie teren ten nie jest uczęszczany ani przez miejscowych, ani tym bardziej przez turystów, a historie Pudzi mogą być prawdziwe.
Rozglądaliśmy się dookoła, chłonąc widok dzikiej natury, jaka nas otaczała. Mały las, w którym znaleźliśmy się jakiś kwadrans później, nie przepuszczał światła słonecznego. Zewsząd było słychać ptaki, które nie odleciały do ciepłych krajów i szum drzew. Las był tak gęsty, że ziemię ledwo pokrywał śnieg. Wchodziliśmy po coraz bardziej stromym zboczu, które z wąskiej ścieżki zmieniło się w wyschnięte koryto rzeczne usiane mnóstwem małych i ostrych kamyków. By nie upaść, kurczowo trzymałam się ramienia Tarmińskiego, aż do momentu, gdy podłoże zaczęło się stopniowo wyrównywać, a drzewa przerzedzały się ustępując miejsca małym krzaczkom. Paulina zatrzymała się przy starej, zapomnianej przez cywilizację barierce, z której już dawno zeszła farba.
– Jesteśmy już prawie na miejscu. Widzicie to spróchniałe drzewo? Tam zaczynamy – rzekła i nie czekając, aż się odezwiemy, ruszyła dalej. Po kilkunastu minutach marszu stromym zboczem stanęliśmy w wyznaczonym miejscu. Rozejrzałam się po okolicy, którą widać było z góry.
Malownicze wyglądało fenomenalnie. Jakby czyjaś dłoń wylała na nie wszystkie kolory tęczy. W samym środku miasteczka płynęła rzeczka, którą niejednokrotnie w ostatnim tygodniu mijałam. Nieco na zachód znajdował się plac z fontanną pośrodku i małym kościółkiem, który, według opowiadań Pauliny, ludzie sami wyremontowali za własne pieniądze.
Staliśmy na szczycie wzniesienia, którego nikt prócz Pudzi nigdy wcześniej nie naruszył. Śnieg był nieskazitelnie biały i migotał w świetle porannego słońca, a my tylko czekaliśmy, aż ruszymy w dół. To było coś nowego! Zjechać z ogromnej góry samemu ze świadomością, że za tobą nie ma jakiegoś obcego faceta w kamizelce ratowniczej.
– Chyba nie muszę wam mówić, że macie uważać – powiedziała, zupełnie jakby czytała nam w myślach.
Każdy był już gotowy do zjazdu. Norbit jeszcze raz sprawdził nasz sprzęt, żeby upewnić się, czy wszystko działa tak, jak trzeba. Ostatnim ruchem przejechał po desce Tarmińskiego, po czym razem z innymi czekał na sygnał od Pauliny.
– Trzymajcie się prawej strony. Po lewej jest za dużo szczelin i grot. Spotkamy się przy tych dużych kamieniach, które widzicie – rzekła, wskazując na ośnieżone głazy w połowie drogi. – Wszyscy przytaknęliśmy na jej słowa, po czym dwójkami zaczęliśmy zjeżdżać ze stoku. Paulina jechała jako ostatnia, mając na oku każdego z nas.
Na chwilę odwróciłam się za siebie. Tuż za mną jechał Szamar i Pawlak. Naprawdę podziwiam Szamara. Wariat nie ubrał czapki, a tuż przed wyjazdem do Malowniczego ściął włosy. Już od samego patrzenia na niego, zrobiło mi się zimno. Obok mnie, jak zwykle, jechał Łukasz i moja siostra Alex. Nagle, nie wiadomo skąd, tuż nad moją głową znalazł się Dawid. Poczułam się tak, jakby ktoś zwolnił czas. Widziałam ten błysk w oku i pewność siebie, kiedy parę setnych sekundy później, Norbit z gracją wylądował przede mną.
– Tego nie potrafisz! – krzyknął, pokazując swoje białe zęby w szerokim uśmiechu.
– Potrafię za to wiele innych rzeczy! – odpowiedziałam, puszczając oko do swojej siostry.
Kiedy dojechaliśmy do wyznaczonego przez Pudzię postoju, wszyscy mieliśmy czerwone policzki i uszy od mroźnego wiatru, jednak nasze miny wyrażały zadowolenie. Byliśmy wprost zafascynowani tym miejscem. Paulina dumnie spojrzała na wszystkich zgromadzonych wokół niej.
– Kolejny kawałek będzie o wiele trudniejszy – zaczęła, spoglądając w dół. –  Jesteśmy niżej, ale teren jest tu bardziej stromy niż wcześniej, a śnieg nie zdążył zasypać wszystkiego, przez co można natrafić na kamienie… Wolałabym nie wiedzieć, co się stanie, jeśli ktoś się na takowy nadzieje i poleci twarzą do przodu.
– Ten zjazd jest mega! – wszedł dziewczynie w słowo Dawid. Pudzia jedynie się uśmiechnęła. Osiągnęła swój cel. Nie mogliśmy wyjść z zachwytu miastem i jego terenami, po których dziewczyna nas oprowadzała.
– Ruszamy. Na dole odpoczniemy i jak chcecie wejdziemy na górę jeszcze raz – powiedziała, po czym każdy chwycił za swój sprzęt i rozpoczął ostatni odcinek zjazdu. Trasa faktycznie była trudniejsza, czego doświadczył Guła, przewracając się i wznosząc w powietrze tumany śnieżnego pyłu.
***
Kiedy rówieśnicy pokonali ostatni kawałek zjazdu, zrobili sobie ze swoich desek prowizoryczne siedzenia i odpoczęli po zjeździe.
– Dzięki Pudzia, że nas tu zaprosiłaś. Jest naprawdę super – odezwała się Alex.
– Cieszę się, że jesteście zadowoleni. Bałam się, że może wam się tu nudzić, albo…
– Przestań! Od tego są ferie zimowe, by gdzieś pojechać, zwiedzić coś i dobrze się bawić, a nie cały dzień siedzieć przed telewizorem – powiedział Guła.
– Nie pogniewam się, jak zjedziemy jeszcze raz. – Gosia wstała, by ponownie wspiąć się na sam szczyt góry. Reszta poszła za jej przykładem. Tym razem szybciej dotarli na miejsce. Paulina już nie przestrzegała ich przed niczym, a kiedy tylko Norbit ponownie sprawdził wszystkim sprzęt, ruszyła za innymi będącymi już na stoku.
Każdy przebyty metr sprawiał im wiele radości. Wymijali i przepuszczali się nawzajem, wymieniając krótkie zdania. Tym razem nie zatrzymali się przy spróchniałym drzewie. Ominęli je sprawnie, pędząc w dół, kiedy nagle ciszę, przerwał potężny huk, odbijający się echem po okolicy. Oxfordka dynamicznie wyhamowała, przez co Tarmiński wpadł prosto na nią. Reszta również się zatrzymała, próbując dowiedzieć się, skąd ten hałas.
 – Słyszałeś? – spytała chłopaka, który pokiwał jedynie głową, jednak to, co wydarzyło się później wstrząsnęło nią bardziej niż błahy dźwięk, jaki usłyszała. Guła jako pierwszy zrozumiał, co tak naprawdę się dzieje.
– Lawina!!! –  krzyknął. W ich stronę zbliżał się ogromny masyw śnieżny. Na początku powoli, jednak z sekundy na sekundę doganiał ich coraz szybciej. Towarzyszom nie trzeba było powtarzać dwa razy, żeby uciekali. Nie tracąc ani chwili popędzili w dół, by znaleźć się jak najdalej od góry i lawiny, która nieuchronnie się do nich zbliżała.
***
Gosia
Usłyszałam przeszywający huk. Nie wiem, czy ze strachu, czy zdziwienia, ale od razu wyhamowałam. Łukasz wpadł prosto na mnie. Inni również się zatrzymali, zastanawiając się, skąd ten nagły hałas, gdy nagle Karol krzyknął „lawina”. To były dosłownie ułamki sekundy! Spojrzałam w górę, następnie skierowałam wzrok na siostrę, która zatrzymała się obok mnie. Jej twarz była ostatnią rzeczą, jaką widziałam, zanim ruszyłam do ucieczki. Wiedziałam, że w walce z żywiołem nasze szanse są cholernie małe, jednak byliśmy już prawie na dole! Musiało nam się udać! Bałam się zarówno o swoje życie, jak i o życie moich znajomych. Kiedy byłam zaledwie sto metrów od końca wzniesienia, nie mogłam znieść tej niepewności. Obejrzałam się za siebie, by sprawdzić czy osoby, które jechały za mną nadal tam są.
– Jedź! – ryknął Łukasz, kiedy tylko zauważył, że tracę na prędkości. To co zobaczyłam za jego plecami, przeraziło mnie do reszty! Nic nie było widać! Jakby świat kończył się jakiś kilometr czy dwa dalej ode mnie. Spojrzałam na trasę, jaką miałam przed sobą. Rozpędzona wjechałam między drzewa, a w myślach kołatała mi tylko jedna myśl  –uciekaj!!!
Guła
Usłyszałem potężny huk. Od razu zatrzymałem się, by zlokalizować źródło dźwięku, jednak kiedy tylko spojrzałem w stronę pozostałych zobaczyłem, że na samej górze rozpętała się burza śnieżna. Tyle, że nie była to burza, a lawina! Krzyknąłem do pozostałych jedno słowo, które w tym momencie udało mi się z siebie wydusić, po czym pognałem w dół góry. Sam nie wiem, jak wydostałem się z tego zimnego piekła, ale udało się! Wjechałem do lasu, gdzie między drzewami lawina spowalniała. Biorąc pod uwagę, że byłem już na dole, czułem, że udało mi się uciec. Kiedy się zatrzymałem, byłem już daleko od góry, jednak nie dało się niczego zauważyć. Śnieżna chmura była zbyt gęsta. Zaledwie parę sekund później kiedy z łomoczącym w klatce piersiowej sercem pośpiesznie odpinałem deskę, z impetem wjechała na mnie Gośka z Tarmińskim i swoją siostrą, a tuż za nimi pojawili się bliźniacy oraz Dawid i Szamar. Każdy był przerażony i chyba nie do końca wiedział, co się właśnie stało. Zmęczeni po szaleńczym tempie zjazdu, położyli się na śniegu, ciężko oddychając.
– C.. Co t… t… to było? – spytał Dawid, ściągając okulary z głowy.
– Nie obchodzi mnie, co to było, ważne, że żyjemy – odezwał się Szamar. Oxfordka i Łukasz nie odezwali się słowem, tylko wpatrywali w powoli opadającą chmurę śniegu. Nawet nie drgnęli, tylko z otwartymi ustami spoglądali w stronę góry. Podszedłem do nich zaciekawiony. Myślałem, że ci wariaci chcą powtórzyć zjazd, na który ja ewidentnie straciłem już ochotę, jednak oni nie patrzyli w górę z fascynacją w oczach, a przerażeniem.
– Co jest? – spytałem. Gosia odwróciła się w moją stronę, a po jej policzku spłynęła łza.
– Pudzia – powiedziała jedynie. Patrzyłem na nią jak na idiotkę, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Jestem Guła nie Pudzia.
– Nie ma z nami Pauli – dokończył Łukasz. Kiedy tylko to powiedział, wszyscy rozejrzeliśmy się dookoła siebie. Faktycznie, nie było jej wśród nas, a to znaczy, że…
– Ch… chyba nie z… zdążyła… – zająknęła się Oxfordka i zaczęła płakać. Alex przytuliła siostrę do siebie, zaś my staliśmy nieruchomo, nie wiedząc co zrobić. Znajdowaliśmy się w nieznanym miasteczku, do którego sama Paulina nas przywiozła, w dodatku teren, na którym zjeżdżaliśmy, nie był objęty przez ratowników… Jednym słowem - byliśmy w czarnej dupie. Chyba tylko Szamar (choć łysy i cudem przechodził z klasy do klasy) miał trochę oleju w głowie bo zadzwonił do GOPRU. Ratownicy zjawili się po kwadransie. Trochę mnie zdziwiło, że nie mieli ze sobą żadnego sprzętu ratowniczego, jednak kiedy usłyszałem, co mają nam do powiedzenia, wszystko stało się jasne…
Alex
Jak oni śmieli powiedzieć, że żadnej akcji ratunkowej nie będzie?! Nogi ugięły się pode mną, kiedy blondynka z GOPRU przemówiła słodkim głosikiem, że teren, na którym przebywaliśmy, nie jest pod ich nadzorem i nie przeprowadzają na takich obszarach żadnych akcji. Moja koleżanka mogła w tej chwili być w wielkim niebezpieczeństwie, a oni kazali mi się uspokoić? Rzuciłam się na dziewczynę, która pewnie nawet nie była starsza ode mnie. Chciałam wyrwać jej te blond kłaki i uświadomić, że mam gdzieś jej zasady. W ostatniej chwili Szamar i Łukasz mnie przytrzymali.
– Agresją tylko pogorszacie swoją sytuacje – powiedziała. – Nie możemy od tak wejść na górę gdzie miała miejsce lawina i odnaleźć waszą koleżankę. Teren nie jest pod naszą obserwacją i za takie podróże odpowiedzialni są tylko i wyłącznie turyści. Jest nam przykro, że…
– Jest wam przykro?! PRZYKRO?! – Gosia wyszła na przodek naszej grupy, chociaż dotychczas trzymała się na uboczu zalana łzami. Bardzo to przeżywała. – Jak w ogóle zostaliście ratownikami, jeśli ratujecie jedynie na wyznaczonym terenie?! Jakieś chore zasady i przepisy są dla was ważniejsze niż ludzkie życie, które w razie potrzeby macie ratować?! To parodia, a nie organizacja mająca na celu niesienie pomocy! – krzyknęła i ruszyła w stronę góry. – Sama po nią pójdę! – wrzasnęła na odchodne. Patrzyliśmy na nią osłupieni, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Proszę się zatrzymać! – krzyknął mężczyzna. Gosia stanęła, jednak nie odwróciła się w naszą stronę.
Ratownik zgodził się na akcję ratunkową. Poinformował innych ratowników o swoim położeniu, nam zaś kazał wrócić do domu. Trochę niechętnie opuściliśmy to miejsce, kierując się w stronę pensjonatu. Przez całą drogę nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, a w domu rozeszliśmy się do swoich pokoi. Zostawiłam swój numer ratownikom, żeby na bieżąco informowali nas, jak przebiegają poszukiwania, jednak minuty mijały, godziny uciekały, a ja nie dostałam ani jednej informacji na temat tego, co dzieje się na górze. Dopiero o drugiej w nocy mój telefon rozbrzmiał w pokoju. Szybko go odebrałam.
– Akcja ratownicza została zakończona.  – Moje serce zadrżało z radości, kiedy to usłyszałam, jednak chwilę potem poczułam się tak, jakby tonowy kamień opadł na samo dno mojego żołądka. – Bardzo nam przykro, ale nie znaleźliśmy pańskiej koleżanki i nie będziemy wznawiać poszukiwań. Mamy nadzieję, że… – Nie usłyszałam, jaką mają nadzieję, bo rzuciłam telefonem przez całą szerokość pokoju, gdzie rozsypał się na części pierwsze. Odszukałam resztę i powiedziałam im, co usłyszałam. Co niektórzy, jak Dawid już uznali Pudzię za martwą, Ox wybiegła z pomieszczenia, a w ślad za nią ruszył Tarmiński. Tej nocy ani na chwilę nie zmrużyliśmy oka. Dzień również wlekł się w nieskończoność. Próbowaliśmy zadzwonić na GOPR, jednak ciągle nam odmawiali i przepraszali… Postanowiliśmy, że wrócimy do domu kolejnego dnia i powiemy rodzicom, co się stało. To miała być nasza najtrudniejsza rozmowa w życiu… Miała, bo tak naprawdę ostatniej nocy zaginęła nie tylko Paulina, ale i… Gosia.
Gosia
Kiedy tylko wszyscy poszli spać, wyszłam ze swojego pokoju i ruszyłam do salonu, w którym zostawiliśmy nasz sprzęt sportowy. Myślałam o tym przez cały dzień i doszłam do wniosku, że nie mogę zostawić Pauliny i pojechać sobie do domu. Jak w ogóle może człowiekowi przez myśl przejść pomysł o wyjeździe w takim momencie?! Mam nadzieję, że Dawid wybaczy mi kradzież swojego sprzętu. Wybrałam tylko potrzebniejsze rzeczy, zapakowałam do małego plecaka dwie butelki ciepłego napoju oraz kanapki, po czym po cichu opuściłam pensjonat. Noc była mroźna i jasna. Księżyc doskonale oświetlał mi drogę, którą się poruszałam, zaś w głowie krążyła mi tylko jedna myśl – Pudzia, żyj! Ruszyłam przed siebie ratować koleżankę.
Łukasz
Co jej strzeliło do łba, żeby w środku nocy wymykać się z domu i nie wracać?! Cholernie się bałem, że mogła się gdzieś zgubić, poślizgnąć i upaść, stracić przytomność… Cokolwiek! Kiedy rano spotkaliśmy się w jadalni by zjeść ostatnie w tym miejscu śniadanie, zauważyliśmy, że Oxfordki nie ma wśród nas. Na dodatek Dawid poskarżył się, że brakuje mu kilku rzeczy, w tym liny do wspinaczki górskiej oraz deski. Więcej nie trzeba było wyjaśniać. Gosia poszła na górę… Ale gdzie teraz była - tego nie wiedział nikt… Nikt też nie wiedział czy i jej nie stała się krzywda, co przerażało mnie jeszcze bardziej. Nie pozostało nam nic innego, jak pospieszyć na miejsce lawiny i zatrzymać Oxfordkę. O ile nie było za późno.
Po drodze spotkaliśmy paru miejscowych ludzi, którzy przyglądali się nam z zaciekawieniem.
– Gdzie się tak spieszycie? Sklepy są otwarte do wieczora! – zawołała za nami jedna z pań. Stała ze znajomymi, nie mając problemów takich jak my teraz.
– Wybaczy pani, ale się spieszymy – odpowiedział Szamar, nawet się nie zatrzymując.
– Czy coś się stało? – zainteresował się mężczyzna stojący obok kobiety. Miał poważną minę i widać było, że zmartwiło go nasze… przerażenie. Pomyślałem, czemu by nie powiedzieć im o tym, co nas spotkało. Z drugiej strony nie mogliśmy pozwolić sobie na ani sekundę postoju.
– Nasze koleżanki zaginęły podczas wczorajszej lawiny, a ratownicy z GOPR’u nie mogą nam pomóc – powiedziałem jedynie i pobiegłem za resztą znajomych, którzy nie zatrzymali się tak jak ja. Kiedy ich dogoniłem, odwróciłem się w stronę osób, które spotkaliśmy. Stali w tym samym miejscu, debatując o czymś intensywnie, jednak byłem już za daleko, żeby usłyszeć o czym. Wyrzucając ich z pamięci, w milczeniu razem z innymi podążałem w stronę góry, gdzie wczoraj zaginęła Paulina.
Gosia
Na miejscu próbowałam odtworzyć tamtą sytuację. Kiedy spadła lawina, byłam prawie na końcu trasy, Paulina zaś daleko w tyle. Ostrożnie zjechałam do naszego punktu postojowego. Głazy, które tam były, teraz zostały prawie całkowicie zasypane. Nie zauważyłam nic, co mogłoby oznaczać, że właśnie tutaj Pudzia została dogoniona przez lawinę. Krążyłam dookoła, szukając czegoś, co dałoby mi jakąś wskazówkę, dzwoniłam na jej komórkę, która o dziwo jeszcze działała, ale wszystko na nic. Zrezygnowana chciałam już wrócić do domu, kiedy wykonując połączenie po raz ostatni, w oddali usłyszałam cichą melodyjkę. Serce zaczęło mi łomotać ze strachu, ale i radości, że mam jakiś trop. Ostrożnie stawiając każdy krok, szłam w kierunku dźwięku, który stawał się coraz mocniejszy. Zboczyłam trochę z trasy naszego zjazdu, aż zauważyłam głęboką wyrwę, gdzie… ZNALAZŁAM PAULINĘ! Dziewczyna siedziała na małej skalnej płycie, szczelnie otulając się kurtką.
– Paula – powiedziałam jedynie. Pudzia powoli podniosła wzrok ku górze i spojrzała prosto na mnie. Wyglądała strasznie. Miała liczne zadrapania na twarzy i podkrążone oczy. Cała dygotała z zimna, jednak kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko.
– Gosia. – Jej głos był słaby i zachrypnięty. Nie czekając ani chwili dłużej, pośpiesznie ściągnęłam plecak z pleców i wyciągnęłam z niego linę oraz jedzenie. Żebym mogła ją stamtąd wydostać, musiała nabrać sił, a głodna, spragniona i przemarznięta nie miała nawet energii powiedzieć czegoś więcej niż moje imię. Dokładnie przywiązałam paczkę z jedzeniem i termos z piciem liną, którą powoli zaczęłam puszczać w dół jamy.
– Zjedz i rozgrzej się piciem. Jest ciepłe. Potem pomyślę jak cię stamtąd wydostać – powiedziałam, kiedy Paulina w końcu chwyciła koniec liny i odwiązała od niej jedzenie oraz termos. Poczekałam, aż zje to co przyniosłam i nabierze sił chociażby do rozmowy ze mną. Nie mogłam ot tak podać jej ręki i jej stamtąd wyciągnąć. Musiała mi w tym trochę pomóc.
– Jak masz zamiar mnie stąd wydostać? – spytała.
– Nie jesteś aż tak nisko, żebym cię nie dosięgła. Po za tym, jak się tu znalazłaś?
– Długa historia – odpowiedziała, robiąc krok w moją stronę i omal nie spadając. Kiedy tylko się poruszyła, podłoże, na którym stała, zaczęło pękać. Duże odłamki kamieni spadały w przepaść pod dziewczyną, wydając echo dopiero po dłuższym czasie. To musiała być naprawdę sporych rozmiarów dziura i wolałabym, żeby Paula się w niej nie znalazła. Przełknęłam stojącą mi w gardle gulkę strachu. Pudzia stanęła nieruchomo w obawie, że jej kolejny krok znowu pogorszy i tak złą sytuację.
– No dobra – powiedziałam, ocierając pot z czoła, mimo że było około –5 stopni. Położyłam się na śniegu tuż nad przepaścią i wyciągnęłam do dziewczyny rękę. Paulina spojrzała na mnie powątpiewająco, dalej nie ruszając się z miejsca. – No podejdźże i wyciągnij w moją stronę rękę – powiedziałam. Pudzia ostrożnie zrobiła krok naprzód, aż stanęła w miejscu skąd mogłam ją dosięgnąć. Obie wyciągałyśmy w swoją stronę dłonie, jednak odległość była nieco większa niż myślałam. Schyliłam się jeszcze niżej, czując, jak sama osuwam się w dół. Pudzia ponownie spróbowała chwycić mnie za rękę. Stanęła na palcach i wyciągnęła się najbardziej jak mogła, kiedy ziemia pod jej nogami ponownie zaczęła pękać. Dziewczyna instynktownie przyparła się do ściany. Oddychała ciężko, tak samo jak ja, to ze strachu, to ze zmęczenia. Uspokoiłam myśli i spojrzałam na przerażoną Paulinę. Patrzyła na mnie jakbym miała być ostatnią osobą, którą zobaczy przed swoją śmiercią.
– Jeszcze raz. Spokojnie i powoli podejdź do mnie i wyciągnij rękę – powiedziałam. Pudzia na szczęście mnie posłuchała bo już myślałam, że się podda. Nasze palce zetknęły się nie na tyle, bym mogła ją mocno chwycić i pomóc się wspiąć. Nagle ziemia pod jej nogami ponownie zaczęła się kruszyć. Nie było już czasu ani na strach, ani na myślenie.
– Podaj mi rękę! – Dziewczyna ostatkiem sił próbowała chwycić moją dłoń. Liczyła się każda sekunda i nie było mowy o pomyłce. Skała, na której miała zaprzeć się nogami, była krucha jak szkło i w każdej chwili mogła pęknąć, a tym samym pozbawić ją gruntu pod nogami.
– Nie dam rady! – powiedziała załamanym głosem. Starała się nie wpadać w panikę, jednak nie miała siły, by walczyć. Osunęła się na ścianę, która była jej jedynym bezpiecznym skrawkiem ziemi, dzięki któremu nie wpadła w przepaść.
– Do diabła! – krzyknęłam i jeszcze bardziej wychyliłam się w stronę dziewczyny. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na osunięcie chociażby o milimetr dalej, bo sama wpadnę do szczeliny, a wtedy obie ugrzęźniemy w niej na wieki. Dziewczyna spojrzała na moją wyciągniętą dłoń. Na jej twarzy pojawiło się zdecydowanie i determinacja.
– Ufam ci – powiedziała. Skinęłam głową. Chwilę później wydarzenia potoczyły się jak w zwolnionym tempie…
Łukasz
Zauważyłem ciemną postać leżącą na śniegu, oddaloną od naszego zjazdu o około pięćdziesiąt metrów. To była Gosia. Schylała się nad czymś czego nie widziałem, póki nie znalazłem się dosyć blisko. Spostrzegłem, że Oxfordka leży nad przepaścią i po coś sięga, sama zsuwając się ze śniegu coraz bardziej w stronę ogromnej dziury, którą zauważyłem. Nie namyślając się długo, rzuciłem się w jej stronę i w ostatniej chwili złapałem za nogi, sam usiłując nie wpaść do jamy razem z nią. Była strasznie ciężka. Zawsze wydawała mi się lekka, kiedy ją podnosiłem, jednak nie tym razem. Ostrożnie spojrzałem co znajduje się w dziurze i okazało się, że Gosia trzyma Pudzię, która zawisła w powietrzu nad wielką, czarną otchłanią. Chwilę potem poczułem silne dłonie Szamara, który chwycił mnie i ciągnął w swoją stronę, zaś reszta mu pomagała. Nie wiem skąd nagle wokół nas zaroiło się od obcych nam ludzi. Mieli ze sobą liny i łopaty, a kilku z nich przyszło z psami myśliwskimi. Razem udało nam się wydostać zarówno Oxfordkę jak i Pudzię z przepaści. Paulina nie wyglądała dobrze, jednak żyła! Jedna z kobiet opatuliła ją puchatym kocem i wręczyła do ręki gorący napój. Trzęsąc się z zimna, dziewczyna trzymała w ręku kubek i popijała jego napar małymi łykami, zaś Gosia siedziała na śniegu głęboko oddychając i patrząc w milczeniu na Pudzię. Kiedy tak się im przyglądałem, zauważyłem, że nie tylko ja patrzę z niemym zdziwieniem na Oxfordkę. Nikt nie znał jej od tej strony, zawsze była cicha i nie wychylała się poza resztę, a teraz? Po raz pierwszy zobaczyłem w niej nie tylko młodszą siostrę Alex, ale odważną i lojalną przyjaciółkę. Mi nawet przez głowę nie przeszła myśl, żeby pójść samemu na pomoc Paulinie, a ona… Udało się jej.
***
Gosia
Dzień później usiadłam na jednej z ławek w parku, który widziałam, kiedy tu wjeżdżaliśmy i opatuliłam się szczelniej płaszczem. Rozejrzałam się po okolicy, która mnie otaczała. Mimo jednolitego koloru wszystkiego dookoła, było w tym miejscu coś magicznego. Cisza otaczała mnie z każdej strony. Wyłączyłam się na chwilę od zgiełku, a chaos miasta pozostawiłam daleko za sobą. Zrobiło mi się ciepło, jakby promienie słoneczne padały na lewą część mojej twarzy. Otworzyłam oczy i zdziwiłam się kiedy zamiast ciepłego światła ujrzałam Tarmińskiego. Siedział obok mnie z tym swoim czterodniowym zarostem i patrzył na mnie z zainteresowaniem.
– Długo tak już siedzisz? – spytałam.
– Minutkę, może dwie – odpowiedział. – Alex powiedziała, że wybrałaś się na spacer, więc postanowiłem cię poszukać – dodał, widząc, że czekam na jego wyjaśnienia.
– Chciałam zwiedzić okolicę. W grupie każdy chce zobaczyć co innego i wszystko jest robione tak…
– Dynamicznie – dokończył. Oparłam się o jego ramię, wdychając świeże górskie powietrze. Dzisiaj wracaliśmy do domu. Paulinie miała liczne zadrapania po upadku, ale zawsze możemy powiedzieć, że wjechała w drzewo… Wstając z ławki, uśmiechnęłam się do Łukasza. Szturchnęłam go przyjacielsko w ramię, po czym pobiegłam przed siebie, a on stał i patrzył, jak oddalając, śmieje się serdecznie do wszystkich i wszystkiego, co mnie otaczało.
***
Niebo nad boiskiem było usiane gwiazdami, a rówieśnicy siedzieli przy ognisku. Rabczyńska spojrzała na Oxfordkę tak, jak nigdy przedtem. Teraz rozumiała, skąd pochodziła ta więź między nią a jej znajomymi. To efekt lojalności, oddania, odwagi i po prostu przyjaźni, której nic nie mogło zniszczyć.
- To były najgorsze godziny w moim życiu – powiedziała Pudzia. - Zobaczyłam spadającą lawinę i wpadłam w panikę. Zrobiłam jedyną rzecz, jaka wydawała mi się sensowna i skręciłam w lewą stronę, mając świadomość tego, że roi się tam od różnych szczelin i przepaści, jednak wolałam zejść lawinie z drogi niż być pod nią zasypana. Odwróciłam się, by sprawdzić jak daleko zboczyłam z toru, i to był mój błąd. Wpadłam w dziurę. Moja deska pękła w pół zahaczając o ostre końce kamieni, ja sama zaś, starając się złapać równowagę, rękoma próbowałam się czegoś uchwycić i tak znalazłam się na kruchej skale, pod którą nie widziałam nic prócz ciemnej dziury. Przy upadku podarłam kurtkę, z której wyleciał mój telefon i spadł niżej, zaklinowując się między wystającym korzeniem. Zostałam sama, bez telefonu, jedzenia… i nadziei, że ktokolwiek mnie odnajdzie, do czasu, aż zobaczyłam twarz Oxfordki…
– Teraz rozumiesz? – spytała Gosia. Jej twarz oświetlona była przez płomienie ognia. Siedziała obok Łukasza i Pudzi, którzy również spojrzeli na Izę.
– Rozumiem – odpowiedziała. – I cieszę się, że mogłam przenieść się z wami do Malowniczego i przeżyć te chwile – dodała.
– Ja naprawdę nie prosiłem tych ludzi o pomoc – odezwał się nagle Tarmiński. – Sami przyszli, nawet nie wiem kiedy.
– Ludzie w tym miasteczku są niebywale serdeczni i pomocni, dlatego jeśli następnym razem pojedziemy do Malowniczego, to możemy na nich liczyć – rzekła Pudzia. Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.
– A mamy zamiar tam wracać? – spytał jeden z bliźniaków. Oxfordka uśmiechnęła się tajemniczo i szturchnęła Paulinę.
– No pewnie, że tak. Gdzie, jak nie tam mamy spędzić kolejne ferie zimowe?

Asia Szarańska 

MALOWANA LALA

- Jesteś pewna, że to tutaj?
- Nie.
- Aha. Fajnie. A jeśli to obcy ludzie?
- Obcy nie obcy. Przecież potrzebujących za drzwi nie wyrzucą, co nie?
- No, nie wiem... Ja bym obcych do domu nie wpuściła.
- Bo ty jesteś niesympatyczna. Ale ludzie, którzy mieszkają w takim pięknym miejscu, muszą być sympatyczni, prawda? Jak się nazywa ta miejscowość?
- Malownicze.
- To pewnie dlatego tak tu ładnie. Malowniczo. Ale ładnie nie ładnie. Kiedy chlupocze mi w butach, jest mi wszystko jedno. Stukaj!

Na ganku drewnianego domku kuliły się dwie drobne postaci. Chociaż był dopiero początek września, zacinający lodowaty deszcz przegonił ostatnie wakacyjne wspomnienia i zmusił przybyłe do przyobleczenia ciepłych wiatrówek. Opatuliły się nimi tak dokładnie, że z daleka trudno było stwierdzić, kto czai się w cieniu chaty. Dopiero z bliska można było poznać, że ma się do czynienia z dwiema młodymi kobietami. Jedna z nich podniosła zaciśniętą pięść, zawahała się, a w końcu donośnie załomotała.
- Kalina, to nie tutaj. Ja to czuję. - jęknęła.
- Za późno! – wzruszyła ramionami druga kobieta, strząsając z kurtki kaskadę wody – Ktoś idzie!
Rzeczywiście, w korytarzu za drzwiami rozległy się powolne kroki. Skrzypnęła zasuwka przy drzwiach, a one same nieznacznie się rozchyliły. Równocześnie rozbłysła lampa na ganku, skutecznie oślepiając przemoczone kobiety.
- O co chodzi? - usłyszały cichy głos.
- Szukamy domu pani Młyńskiej – wyjaśniła kobieta, która stukała do drzwi.
- To nie tutaj.
- Wiemy – wtrąciła druga kobieta, Kalina.  - Czy mogłybyśmy przeczekać u pani tę ulewę?
- Albo proszę pokazać nam, gdzie mieszka pani Młyńska - uzupełniła pospiesznie stukająca.
Przez chwilę panowała głucha cisza. Nagle kobieta stojąca w drzwiach odsunęła się i zrobiła przejście. Przytłumione światło dobiegające z sieni oblało jej przygarbioną sylwetkę.
- Rozala Młyńska mieszkała po drugiej stronie drogi. Ale nie macie tam po co iść.
- Dlaczego?
- Zmarła minionej zimy.

Niewielki pokoik tonął w przytulnym półmroku. W kaflowym piecu buzował ogień, a o szyby uderzał deszcz. Młode kobiety bez słowa siedziały przy stole, zbyt przygnębione, by rozmawiać. Gospodyni rozstawiła na szydełkowym obrusie szklanki w metalowych koszyczkach i nalała do nich mocnej herbaty z obitego dzbanka. Kiwnęła głową, zachęcając, by goście sięgali po cukiernicę i talerzyk z konfiturą.
- Rozwiesiłam wasze kurtki nad piecem, żeby trochę przeschły. - powiedziała, przysuwając sobie krzesło i obejmując dłońmi gorącą szklankę.
- Dziękuję – Kalina usiłowała się uśmiechnąć, ale czuła, że jej usta tylko się wykrzywiają. Zerknęła niespokojnie na Mirkę, która mechanicznym ruchem mieszała herbatę.
- Skąd jesteście?
- Z Krakowa.
- Przyjechałyście dzisiaj?
- Przed chwilą.
- I nie wiedziałyście, że Rozalka zmarła?
Kalina pokręciła smutno głową i spojrzała na Mirkę. Przyjaciółka wyglądała na załamaną. Ta podróż miała być pasmem nadziei, a nagle przemieniła się w festiwal nieszczęść. Najpierw zapodziały bilety i sympatyczny konduktor wypisał im „kredytowy”. Następnie spóźniły się na PKS do Malowniczego i musiały przejść kilka kilometrów pieszo, zanim podwiozła je życzliwa dusza. A kiedy dotarły już w serce Sudetów i były przekonane, że są u celu podróży, rozpętała się ulewa.
Teraz dowiedziały się, że kobieta, do której przyjechały, zmarła  niemal rok wcześniej.
- Możecie tutaj przenocować. A rano powinnyście spotkać się z synem Rozalii – powiedziała nagle gospodyni – Nie wiem, po co przyjechałyście, ale pokonałyście szmat drogi, więc szkoda, by było na darmo...
- To on tutaj mieszka? - poderwała głowę Mirka.
- Tak. Ma nieduży domek pod lasem. Nie utrzymywał kontaktu z matką, ale po śmierci wyprawił jej pogrzeb. Może z nim załatwicie to, po co przyjechałyście.
- Wątpię – westchnęła Mirka.


Kwestia wyprawy do Malowniczego wypłynęła późną wiosną. Podekscytowana Mirka wpadła do mieszkania Kaliny, potrząsając starymi dokumentami.
- Mam babcię! - wrzasnęła od progu, wprawiając rodziców Kaliny w konsternację.
- Że co? Jaką babcię?
- Normalną babcię mam. Z krwi i kości. No, w tym wieku to już pewnie bardziej z kości.
- Znam twoją babcię – kręciła głową Kalina, prowadząc przyjaciółkę do kuchni – Waży sto kilo i nie jestem pewna, czy ma jakiekolwiek kości...
- Nie chodzi mi o t ę babcię! Właśnie odkryłam, że mam jeszcze drugą.

Kalina zamyśliła się nad tą dziwną informacją. Mirka pochodziła z niepełnej rodziny, ojciec odszedł w siną dal, zanim jej mama zdążyła powiedzieć mu o spodziewanym potomku. Nie wrócił i nie dowiedział się, że ma córkę, a sama Mirka nigdy nie napomknęła na jego temat słówkiem.
- Skąd wytrzasnęłaś informację o drugiej babci? - zdziwiła się.
- Przeglądałam stare dokumenty mamy i znalazłam list, jaki napisała do niej matka mojego... - Mirka urwała, by po chwili kontynuować – Moja babka nazywa się Rozalia Młyńska i mieszka w Malowniczem. Sprawdzałam w internecie. To gdzieś w Sudetach.
- I co teraz?
- No, jak to co? Chcę jechać i poznać moją babcię.
- A po co ona w ogóle pisała do twojej mamy?
- O i tu jest pies pogrzebany. Napisała, że jej syn to osioł i mama ma nie zwracać uwagi na jego humory. Ma przyjechać do niej, do tego Malowniczego, a na pewno wszystko się ułoży.
- Ale to by oznaczało...
- Tak – kiwnęła głową Mirka – Mój ojciec wiedział, że mam się urodzić.
- Pytałaś o to mamę?
- Pewnie. Powiedziała, że nie pamięta!
Milczały przez chwilę, wpatrując się w parujące kubki z kawą. Nagle Kalina usłyszała swój własny głos
- Jeśli chcesz, to pojadę z tobą w te Sudety!
- Naprawdę? Miałam nadzieję, że to powiesz!
- Ale dopiero po ślubie!
- Po ślubie! - zgodziła się Mirka.

W ostateczności do ślubu nie doszło, gdyż narzeczony Kaliny zdradził ją z najlepszą przyjaciółką. Na dłuższy czas tajemnice rodzinne Mirki zeszły na dalszy plan, a ona sama ochoczo wzięła się za stawianie przyjaciółki na nogi. Notabene udało się to osiągnąć dopiero, kiedy zdradzona panna młoda zaszyła się w starym dworku wśród łąk i lasów i poznała tajemniczego, niebieskookiego mężczyznę...
Pod koniec wakacji temat wizyty w Malowniczem powrócił. Mirka zakupiła bilety kolejowe – które następnie zgubiła - i wyruszyły. Dziewczyna nie była pewna, co chce odnalezionej babce powiedzieć. Była przekonana, że kiedy stanie z nią oko w oko, słowa same będą cisnąć się na usta. Nie przewidziała, że Rozalia Młyńska mogła już opuścić ziemski padół. Ani że w tej samej wsi może mieszkać jej własny ojciec.
- Boję się – wyznała, kiedy późnym wieczorem leżały pod sztywno wykrochmaloną pościelą i wsłuchiwały się w szum deszczu za oknem.
- Czego? - zapytała Kalina, odnajdując pod kołdrą dłoń przyjaciółki i mocno ją ściskając.
- Sama nie wiem. Chyba spotkania z tym człowiekiem. Tego, co mi powie.
- Podpytałam nieco naszą gospodynię – wyznała Kalina. - Twój ojciec nigdy się nie ożenił. Jest geologiem, czy kimś takim.
- Studiował geodezję - wtrąciła Mirka
- Więc pewnie jest geodetą. Pokłócił się z matką niemal trzydzieści lat temu. Wiesz, co to oznacza?
- Domyślam się. Poróżnili się, kiedy opuścił moją matkę i mnie.
- Tak myślę. - skinęła głową Kalina – Jeśli nie chcesz, nie musimy tam iść. Wcale nie musisz z nim rozmawiać. Możemy z samego rana wyruszyć do Krakowa.
Na chwilę zapadła pełna zamyślenia cisza.
- Nie. - powiedziała twardo Mirka – Skoro przebyłam tak długą drogę, doprowadzę to do końca.
Kalina uśmiechnęła się pod nosem i mocno uściskała przyjaciółkę. Wiedziała, że Mirka nie mówi jedynie o ciężkiej podróży do sudeckiej wsi...


Ranek powitał je słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur i mgłą unoszącą się nad łąką. Otworzyły szeroko okno i na zmianę przepychały się do parapetu, by zaczerpnąć rześkiego powietrza. Chwilę później do ich drzwi zastukała gospodyni.
- Zapraszam na śniadanie – zawołała wesoło.
Piły kawę w szklankach z koszyczkami i pałaszowały domowe drożdżówki z rodzynkami. Przez myśl Kaliny przemknęło że czuje się jak na wakacjach u babci. Zupełnie, jakby miała siedem, a nie dwadzieścia siedem lat. Czuła łaskotanie w dole brzucha. Osobiście przeżywała rodzinne zawirowania Mirki.
Tymczasem sama zainteresowana wyglądała zaskakująco spokojnie.
- Gdzie ten domek? - zapytała, kiedy pomogły już gospodyni pozmywać naczynia po śniadaniu i zasiadły na stopniach drewnianego ganku. Kobieta łuskała żółty groszek, szybkim i zwinnym ruchem wykręconych palców. Podniosła głowę i wskazała porastający wzgórze las.
- Musicie iść tą drogą, aż do wielkiego dębu. Skręcicie w prawo i pójdziecie, aż traficie na dom. Jest tylko jeden dom pod lasem. W nim mieszka Tadeusz.
- Tadeusz! - powtórzyła powoli Mirka.
- Tadek niejadek. - zaśmiała się kobieta. - Straszny był z niego łobuz. Kto by przypuszczał, że pokończy szkoły i zostanie ważną osobą? Matka wiele razy goniła go ze ścierką...
- Idziemy! - zawołała pobladła nagle Mirka.
- Dobrze, że jest sobota. Na pewno Tadeusza zastaniecie – uśmiechnęła się kobieta.

Powoli pięły się drogą pod górę, chłonąc wzrokiem piękne krajobrazy. Malownicze było uroczą osadą. Przyjemnie byłoby spędzić tutaj wakacje, pomyślała Kalina.
Kiedy natknęły się na rosłe drzewo dębu, przystanęły.
- Idziemy? - upewniła się Kalina.
- Idziemy – potwierdziła Mirka.
- Dzielna dziewczyna!
Dojście do niedużego domku pod lasem zajęło im parę chwil. Zatrzymały się i przez dłuższą chwilę mierzyły wzrokiem prostą bryłę, spadzisty dach i ganek przyozdobiony doniczkami z mocno przerzedzonymi kwiatkami. Okna były uchylone, a na betonowym podjeździe parkował samochód. W cieniu obsypanej owocami jabłoni nieruchomo leżał duży pies.
- To tutaj – powiedziała Kalina, choć nie musiała tego robić.
- Wiem.
- Dalej musisz chyba pójść sama.
- Wiem – powtórzyła Mirka.
Stała jednak nieruchomo, wpatrując się w domek. W tej samej chwili zostały zauważone. Na ganku stanął wysoki mężczyzna.
- Nie musisz tego robić.
- Chyba jednak muszę – Mirka przełknęła ślinę i ruszyła w stronę ganku. Kalina odprowadzała ją wzrokiem, zaciskając kciuki ukryte w kieszeniach szortów.


Mirka zbliżyła się do stopni ganku i bez słowa wpatrywała się w pobladłe oblicze stojącego na schodach mężczyzny. Duży kudłaty pies przy truchtał do niej i trącił nosem w lewe kolano. Odruchowo pogładziła zmierzwione futro, nie myśląc, co będzie, jeśli uczyni z jej dłoni poranną przekąskę.
- Wiesz, kim jestem? - zapytała zaskakująco mocnym tonem.
- Jesteś bardzo podobna do matki – odparł mężczyzna.
- Tylko do matki? - zakpiła.
- Nie. Ona miała proste włosy. Ty masz kręcone.
Kiedy milczała, dodał.
- Zupełnie, jak twoja babka.
- Do której przyjechałam.
- Ona nie żyje.
- Tak, już wiem.
- Chyba... Chyba nie będziemy tak stać. Wejdziesz?
Mirka wahała się przez chwilę. Mężczyzna wskazał wysłużone krzesła z wikliny stojące na ganku.
- Możemy usiąść tutaj. Nie musisz wchodzić do domu. Ja...mieszkam sam i nie zawsze sprzątam. - przyznał z rozbrajającą szczerością. Kiedy zajęła miejsce na fotelu, kudłaty pies położył łeb na jej kolanie i zażądał pieszczot. Mężczyzna wszedł na chwilę do domu, by po chwili wrócić z dwiema szklankami zimnego napoju. Gdy usiadł naprzeciw Mirki, pies zmienił obiekt zainteresowania.
- Czujesz gniew? - zapytał. Pokręciła głową.
- Nigdy o tobie nie myślałam. Mama nie wspominała o tobie. Przypadkowo znalazłam list, jaki Rozalia Młyńska napisała do niej przed wieloma laty.
- Napisała do twojej matki?
- Domyślam się, że nie wiedziałeś? Zaprosiła ją do Malowniczego, by wspólnie przeczekały twoje humory. - ironizowała.
- Byłem głupi i uparty.
- Tak, o tym też wspominała.
- Moja matka nie wiedziała, co poróżniło mnie z Agnieszką. Upierała się, że powinienem zaopiekować się nią i dzieckiem.
- A nie powinieneś?
- Powinienem. Ale podczas jednej z kłótni twoja mama rzuciła mi w twarz, że nie jesteś moim dzieckiem. I tyle mnie widziała. - pocierał twarz szorstką, opaloną dłonią.
- Dlaczego to zrobiła? - Mirka czuła się zdezorientowana.
- Byliśmy młodzi i impulsywni. Mnie cieszyło zainteresowanie innych kobiet, Agnieszkę to denerwowało. Chciała mnie zranić, a ja uniosłem się dumą.
- Dlaczego nigdy nie szukałeś z nami kontaktu? Nie zależało ci na własnej córce?  - Mirka poczuła, że po policzkach spływają jej łzy.
- Szczerze mówiąc, szukałem. Zjawiłem się pod kościołem, kiedy szłaś do pierwszej komunii. Ale u twojego boku był inny ojciec.
- Wujek Paweł. - przypomniała sobie Mirka  - Matka spotykała się z nim prawie dwa lata. Był w porządku, lubiłam go.  Ale mama nie była gotowa na stabilizację. Więc inny ojciec, jak go nazywasz, szybko się ulotnił.
- Przykro mi – zmarszczył brwi. - Nie umiałem stworzyć z twoją mamą poważnego związku. Byłem młody i cieszyła mnie zabawa. Nie szukałem odpowiedzialności. Ale powinienem był walczyć o ciebie. Moja matka nigdy mi tego nie wybaczyła.
- Tak, słyszałam, że nie rozmawialiście prawie trzydzieści lat.
- Pogodziliśmy się przed ostatnią wigilią. Wiedziała, że się zjawisz.
- Jak to?
- Dała mi coś dla ciebie.
Podniósł się z krzesła i na moment znikł za zasłoną z kolorowych wstążek, która skrywała ciemny przedpokój. Kiedy wrócił, podał jej lalkę o złotych warkoczach i ładnej, malowanej twarzy. Była ubrana w ludowy strój i błyszczące korale.
- Trzymała ją dla ciebie. Myślała, że da ci ją, gdy przyjedziesz. Myślę, że kupiła ją, gdy miałaś się urodzić...

Mirka bez słowa gładziła złociste włosy, a potem przycisnęła zabawkę do piersi.
- Szkoda, że jej nie poznałam – wyszeptała.
- Ona powiedziała to samo. Chcesz odwiedzić jej grób? Cmentarz jest po drugiej stronie tego wzgórza...

Skinęła głową.
Bez słowa opuścili posesję i ruszyli w kierunku pobliskiego cmentarza. Grób Rozalii był prosty, granitowy. Z czarno-białego zdjęcia spoglądały na Mirkę mądre oczy osadzone w przyjaznej twarzy.  Wokół twarzy rozsypane loki tworzyły aureolę. Zupełnie jak u niej samej.
- Bardzo żałuję straconych trzydziestu lat. - wyszeptał Tadeusz zduszonym głosem.  - Bez niej i bez ciebie.
Mirka zawahała się, ale w końcu wyciągnęła ku niemu dłoń, a kiedy ją ujął, lekko ścisnęła.


Kiedy parę chwil później wyszła na drogę ku oczekującej Kalinie, na policzkach miała ślady łez, a w ramionach ściskała złotowłosą lalkę. Przyjaciółka objęła ją ramieniem i mocno przytuliła.
- Cholera, wychodzi na to, że mam teraz ojca! - załkała Mirka.

Beata Gąsior

"Musisz mnie dotknąć?"

To opowiadanie pisałam z myślą o bardzo ważnej dla mnie osobie i to właśnie dla niej jest to opowiadanie. Dla Adrianny.
To nie był dom o jakim marzyłam. Zdecydowanie nie był taki, jaki chciałam żeby był, czyli stary, i co najważniejsze pełen tajemnic. Ten był nowy, a postawiono go dla nas w miejscu, gdzie kiedyś stał podniszczony dworek, który chciałam uratować najbardziej na świecie, ale kto słucha rad dziewczynki? Nikt, a już na pewno nie moi rodzice i dlatego wprowadziłam się do miejsca, zupełnie nie pasującego do otoczenia, jakim jest małe, urocze miasteczko, które jako jedyne poprawiło mi humor, bo nie było aż tak boleśnie nowoczesne, jak wszystko co znałam do tej pory.
Gdzieś około południa przyjechała do nas babcia, mieszkała w miasteczku obok i bardzo dobrze znała Malownicze, więc zaproponowała, że mnie oprowadzi. Było bardzo gorąco, lipcowe słońce niemiłosiernie prażyło, więc po godzinie spacerowania poprosiła o chwilę odpoczynku przy studni i wysłała mnie po lody. Wokoło było mnóstwo ludzi, większość najchętniej zostałaby w domu, gdyby nie ciągle narzekanie ukochanych pociech, które koniecznie chciały zjeść loda z jak największej ilości gałek. Dlatego snuli się z lekkimi uśmiechami po ryneczku w to upalne popołudnie, szukając odrobiny cienia. Na szczęście łagodny wietrzyk muskał policzki i wyplatał kosmyki włosów związanych w kucyki, dodając upragnionej ochłody.
Malownicze, tak? Nie wiedziałam kto nadał nazwę temu miasteczku, ale wyobrażałam sobie tę osobę jako osobliwego starszego pana o przenikliwym spojrzeniu, nazwa bowiem idealnie oddawała klimat tego miejsca. Gdyby ktoś zapytał, jakie byłoby pierwsze określenie tego miejsca, jakie przyszłoby mi do głowy, gdy przejeżdżaliśmy przez to miasteczko, to bez wahania odpowiedziałabym właśnie, że jest malownicze.
Wokoło biegało mnóstwo dzieciaków, ale niestety jak na złość nie udało mi się wyłapać wzrokiem nikogo w moim wieku. Były wakacje i większość moich rówieśników wyjechała z miasteczka, a ja z rezygnacją wróciłam do babci.
- Podobno ta studnia spełnia życzenia - powiedziała z tajemniczym uśmiechem - jeśli wrzucisz do niej grosika, to duch miasteczka wysłucha twojej prośby. Jeśli życzenie się spełni zabiera swoją zapłatę, a jeśli nie jest w stanie nic zrobić, a widzi, że ktoś jest smutny, to potrafi zaczarować pieniążka tak, aby przynosił szczęście. Tylko jest jeden kłopot - musisz rozpoznać ten, który sama wrzuciłaś.
Zerknęłam na nią z ukosa, ale wydawało mi się, że nie żartuje, wręcz przeciwnie - była bardzo poważna. Siwe włosy opadły jej na czoło, wymykając się niebieskiej spince. Wpatrywała się w taflę wody  nieobecnym  wzrokiem.
- Naprawdę , babciu? - zapytałam z udawanym niedowierzaniem - czy ty aby na pewno nie wymyśliłaś jej na poczekaniu?
Wiedziałam, że to był jeden z jej sposobów na pocieszanie mnie, gdy miałam nienajlepszy humor. Babcia roześmiała się serdecznie i nie dała po sobie poznać, że wie, iż już dawno kwestionuję prawdziwość jej historii.
- To już zależy od ciebie, kochanie, czy uwierzysz czy nie - powiedziała -  ale myślę, że świat dzięki temu jest o wiele bardziej kolorowy.
Kiwnęłam głową, a ona palcem wskazała na moją koszulkę.
- Lód ci się topi, Adeczko.
I to był koniec naszej rozmowy, bo była przekonana, że zamiast się smucić, będę rozmyślać nad jej historią i po jakimś czasie przyjdę do niej, aby posłuchać dalszych części.
Po weekendzie przyszły burze, więc dni dłużyły się niemiłosiernie, gdyż większość czasu spędzałam na czytaniu książek i oglądaniu telewizji. Musiałam być przy tym bardzo cicho, bo tata pracował i nie chciałam mu przeszkadzać. Gdy wreszcie nadeszły upragnione słoneczne dni od razu wybrałam się na spacer. Nie przeszłam nawet kilku kroków ścieżką, a kątem oka dostrzegłam zwisającą z drzewa linę. Podeszłam, a gdy zadarłam głowę do góry, wśród gałęzi dostrzegłam domek na drzewie. Był zadbany i wyglądał na solidny więc bez wahania zaczęłam wspinać się na górę. Zajrzałam przez okno i zobaczyłam, że ktoś jest w środku. Chłopak na oko w moim wieku siedział na podłodze i naprawiał zepsutą lalkę. Już miałam zapukać, ale z wnętrza usłyszałam jego wesoły głos.
 - Możesz wejść - krzyknął - raczej Cię nie zjem.
Ostrożnie uchyliłam drzwi i powoli weszłam do środka
- Jestem Adrianna, niedawno wprowadziliśmy się do domu obok - wyjaśniłam szybko.
Chłopak patrzył na mnie z uśmiechem, ale nie takim czystym uśmiechem, jaki widzi się na twarzach dzieci, które dostaną lizaka - szczery i bezinteresowny, ten był ciepły, ale zrazem przytłumiony smutkiem, trochę jak stara książka, którą otwierasz i widzisz w środku żółtawe plamy - czy to odejmuje jej jakiegoś wdzięku? Wręcz przeciwnie, przyciąga uwagę jeszcze bardziej. Chciałam zapytać, dlaczego się smuci, ale jakoś nie umiałam dobrać słów, więc wolałam milczeć.
- Mam na imię Daniel - chłopak zaprosił mnie do środka - mieszkam po drugiej stronie miasta, ale większość dnia spędzam tutaj, bo rodziców i tak nie ma w domu. Przysiądziesz się?
Kiwnęłam głową i usiadłam obok niego. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Przychodziłam tam praktycznie codziennie, a Daniel zawsze na mnie czekał. Pomimo, że świetnie się dogadywaliśmy, to czułam, że coś przede mną ukrywa. Aż do pewnej lipcowej soboty nie miałam pojęcia jaką skrywa tajemnicę.
Rankiem udałam się do pobliskiej cukierni, żeby kupić jakieś ciastka, ponieważ mieliśmy zamiar zbierać jeżyny i pomyślałam, żeby oprócz tradycyjnie - kanapek, wziąć coś słodkiego na drugie śniadanie. Słodki zapach otumanił mnie na chwilę i poczułam błogie ciepło - teraz już wiedziałam, dlaczego tak lubił tam przychodzić. Wybrałam kilka czekoladowych ciastek i pobiegłam do domu.
Cichutko wspięłam się po linie, żeby zrobić Danielowi niespodziankę i z wesołym okrzykiem dosłownie wpadłam do pomieszczenia. Chłopak nalewał właśnie herbatę i zaskoczony moim gwałtownym wejściem wylał wszystko na swoją rękę.
- Przepraszam! To moja wina! - krzyknęłam i podbiegłam, żeby mu pomóc.
- Nie trzeba! - zupełnie nie wiedziałam dlaczego, chłopak spojrzał na mnie przerażony i odsunął się szybko.
- Daj spokój! Trzeba to opatrzyć!
Chciałam go chwycić, ale moja ręka przeszła przez jego dłoń, jakby jej w ogóle nie było!  Znieruchomiałam, byłam pewna, że tylko mi się zdawało, ale kiedy jeszcze raz spróbowałam przesunąć po jego ciele, nie napotkałam żadnego oporu! Krzyknęłam i odskoczyłam jak oparzona, a następnie cofnęłam się do drzwi.
- Co to było?! Kim ty jesteś?!
- Daj mi wytłumaczyć - powiedział - zaczekaj!
Uciekłam nie dając mu szansy na wytłumaczenie. On był duchem?! Czyżby opowieść babci tym razem faktycznie była prawdziwa? Byłam pewna, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a pomimo tego, wróciłam godzinę później, gdy nieco ochłonęłam. Nikogo i tak nie było w domu, więc nie miałam z kim podzielić się tym, co zobaczyłam.
Zaczęłam go szukać, ale nie znalazłam go ani w domku na drzewie, ani w pobliżu, a ja zdałam sobie sprawę, że to miejsce bez niego zdaje się jakby obce, pozbawione uroku. Po prostu puste. Chociaż miało się już ku wieczorowi, zamierzałam go znaleźć za wszelką cenę. Naprawić to, co zepsułam.
Znalazłam go nad rzeką. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, ale już nie uśmiechał. Widziałam jak stał tam i parzył na mnie szeroko otwartymi oczami, zagryzając wargi. Wydawało mi się, że był równie zszokowany jak ja wcześniej. Chyba myślał, ze nie zobaczy mnie już więcej. Uśmiechnął się smutno i odwrócił wzrok.
- Jestem inny - powiedział - inny niż myślałaś. Ale co do jednego możesz być pewna - jestem naprawdę głupi, jeśli myślałem, że uda mi się to ukryć przez dłuższy czas.
- Jesteś duchem? - zapytałam ostrożnie.
- Nie jestem takim duchem, o jakim myślisz - urwał źdźbło trawy i włożył do ust szykując się na dłuższą historię - jestem duchem tego miasteczka. Pojawiłem się dawno temu, jak budowano  Malownicze, bardzo dużo nas wtedy było, wiesz opiekowaliśmy się ludźmi i miasteczkiem, mieliśmy wtedy mnóstwo pracy. Teraz to miejsce zostało jednym z niewielu, gdzie można nas spotkać. Czas upływa, świat się zmienia a wraz z nim ludzie, nie zostało tu już dla mnie za wiele miejsca. W zasadzie to nie mam praktycznie nic do zrobienia w tym miasteczku.
- To czym tak dokładnie się zajmujesz?
- Teraz - zamyślił się - czasem rozpraszam wokół leniwą atmosferę w niedzielne popołudnia i usypiam miasteczko po tygodniowym biegu albo próbuję zachęcić turystów, aby zatrzymali się tutaj chociaż na chwilę, ukazując im Malownicze jak najpiękniej potrafię. Najczęściej jednak przesiaduję w starych domach, otaczam je tajemnicą i opiekuję się nimi, czyszczę stare nagrobki na cmentarzu i kładę tam polne kwiaty. Gdy jest ciepło siadam czasami przy fontannie i słucham dziecięcych życzeń, które staram się spełnić, jeśli nie wymagają zbyt wiele wysiłku. W zasadzie... to chyba tyle.
- Możesz dotknąć rzeczy? A mieszkańców już nie?
- Kiedyś żyłem trochę jak normalny człowiek - powiedział - ale teraz powoli tracę siły. Nie umiem już spełniać wszystkich życzeń tak jak kiedyś, czasami nie jestem w stanie utrzymać nawet filiżanki w ręce.
Kiwnęłam głową i usiadłam zaraz przy nim, bardzo blisko, tak żeby jakoś naprawić swój błąd, żeby nie widzieć już więcej jego wyrazu twarzy po mojej gwałtownej i pełnej strachu reakcji. Nawet ziemia była ciepła, nagrzana się od letniego słońca, jakby zachęcała nas żebyśmy posiedzieli przy niej jeszcze chwilę w ten cichy wieczór.
- Zależy ci na tym aż tak bardzo?
Spojrzałam pytająco a on skinął głową na swoje ręce.
- Musisz mnie dotknąć, żeby być moją przyjaciółką?
Zagryzłam wargi ze wstydu i usiadłam bok niego.
- Mogłeś mi powiedzieć wcześniej - mruknęłam.
Siedzieliśmy tego wieczoru nad rzeką i milczeliśmy, ja - ponieważ nie wiedziałam co powiedzieć, on zaś uważał, że niekiedy słowa są niepotrzebne. Pamiętam, że akurat tej nocy na zachmurzonym niebie delikatnie przebijał się blask pierwszej kwadry księżyca, odbijając się w leniwej rzece. Może to była dobra wróżba? Znak, żeby zacząć od nowa?
- Muszę już iść - powiedziałam w pewnej chwili.
Kiwnął głową, ale nie odwrócił się. Drgnął tylko i objął nogi rękami.
- Jutro nauczysz mnie puszczać kaczki - powiedziałam i oczami duszy widziałam jak się uśmiecha.
Następnego dnia jak zwykle czekał na mnie w domku na drzewie. Zaparzał herbatę, tym razem jak zdążyłam wyczuć już pod drzewem, jaśminową. Weszłam na górę, a on przywitał mnie z uśmiechem. Wydawało się, że zepchnął w zapomnienie wczorajszy incydent, a i ja nie wspominałam o niczym, widząc jego dobry humor. Posprzątał w domku, wyprał firanki i nazbierał do wazonu kwiatów, które wypełniły pomieszczenie słodkim zapachem. Zaprosił mnie do nakrytego stolika, gdzie czekała filiżanka z herbatą i kawałek truskawkowego ciasta na porcelanowej zastawie, która obowiązkowo musiała pasować do wystroju wnętrza. Dziwiłam się sobie, że nie zwróciłam wcześniej uwagi na jego zachowanie - pełne swoistego wdzięku i kultury oraz te spokojne, opanowane ruchy jakby wyjęte z innej epoki. Po chwili przysiadł się do mnie, a ja roześmiałam się pod nosem widząc, że słodzi jak zwykle i machinalnie zaczęłam liczyć kostki cukru, które wrzuca do herbaty. Jedna, dwie, trzy, cztery... przy piątej zawahał się na chwilę po czym wzruszył ramionami i wrzucił jeszcze dwie.
Zapytałam go, czy musi jeść i pić tak jak ludzie, ale on zaprzeczył.
- Lubię to robić - zamyślił się - szczególnie, gdy mam z kim.
- Umiesz piec ciasta?
Roześmiał się szczerze.
- Nie umiem ani piec ani gotować. Zazwyczaj kupuję w cukierni - są naprawdę pyszne.
Pokiwałam głową i nagle przypomniałam sobie słowa babci, która opowiadała o fontannie z życzeniami.
- A skąd bierzesz pieniądze? - zapytałam - spełniasz życzenia?
- Na spełnianie życzeń nie mam już za wiele siły. Gdy mam ochotę na coś słodkiego to biorę gitarę i gram obok fontanny - powiedział i nagle serdecznie się roześmiał - to trochę śmieszne, że duch miasta gra na ulicy, żeby zarobić na kawałek ciasta. No cóż, takie mamy czasy.
Kątem oka wyłapałam, że wyciągnął dużo przyborów do rysowania - kredki i farby leżały w idealnym porządku na niewielkim stosiku papieru. Widząc moje zainteresowanie przyniósł przybory i położył przede mną.
- Narysuj mi coś - powiedział.
Nigdy nie byłam szczególni dobra w rysowaniu, wbrew twierdzeniu rodziców i babci, którzy
- Nie umiem rysować - mruknęłam, ale on nadal upierał się przy swoim.
Nalegał, żebym coś narysowała, a gdy odmówiłam zaproponował, żebym zrobiła cokolwiek - origami, wyklejankę, mogłam nawet napisać wiersz. Krzywiłam się, bo nie byłam dobra z żadnej z tych rzeczy.
- Czemu ci tak zależy? - zapytałam niechętnie biorąc do ręki kartkę papieru i zastanawiając się co mogłabym z niej zrobić.
Daniel wybiera niebieską kredkę, pochyla się nad papierem, ale nic nie rysuje, a po chwili odkłada ją z powrotem i drapie się po głowie z nieszczęśliwą miną.
- Zawsze kochałem patrzeć na ludzi, którzy tworzyli - powiedział - cokolwiek. Pisali, malowali nawet jak wyliczali skomplikowane równania albo budowali- popatrzył na swoje ręce - ja tego nie potrafię, moje ręce nie potrafią żadnej z tych rzeczy. Dlatego zawsze podziwialiśmy ludzi - są wspaniali, bo mogą tworzyć.
- Naprawdę? To skąd tyle wspaniałych rzeczy tu zgromadziłeś?
Przejechał palcem po farbach i zamyślony wyraz twarzy natychmiast zastąpił wesoły uśmiech.
- Umiem za to naprawiać rzeczy zniszczone przez ludzi - powiedział - zdziwiłabyś się ile pięknych rzeczy leżało porzuconych. Szkoda, że ludzie niszczą to co tworzą.
Zerknął na mnie i widząc moje zakłopotanie, próbował trochę rozluźnić atmosferę.
- Pewnie dziwiło cię skąd w domku ducha tyle różnych staroci, prawda? - przerwał ciszę, chcąc jakoś wyrwać mnie z zamyślenia.
Zaczerwieniłam się i kiwnęłam głową, bo chociaż już od jakiegoś czasu mnie to zastanawiało, to nigdy nie mogłam zdobyć się na pytanie.
Nagle ciszę  przerwał grzmot i z nieba polały się strugi deszczu. Daniel poderwał się i wyjrzał przez okno. Widziałam jak jego wesoły uśmiech zastępuje poważny wyraz twarzy. Zmarszczył brwi i spojrzał na swoje ręce.
- Lepiej wracaj do domu - powiedział - zapowiada się okropna burza.
Ociągałam się trochę, ale Daniel był nieugięty. Stwierdził, że może zrobić się niebezpiecznie i prawie wypchnął mnie siłą.
- Jutro przyniosę ci mój rysunek! - krzyknęłam schodząc po schodkach, a on uśmiechnął się tak samo jak wtedy, gdy widziałam go pierwszy raz i pomachał mi na pożegnanie.
Gdy wróciłam natychmiast dostałam burę od rodziców, chociaż nie miałam im tego za złe - burza była naprawdę okropna - pierwszy raz widziałam taką nawałnicę. Pioruny co chwilę uderzały bardzo blisko domu, a szyby drżały od dźwięku grzmotów. Padało chyba całe popołudnie. Gdy tylko słonce przedarło się przez chmury pobiegłam, aby zobaczyć czy z Danielem wszystko w porządku.
Kiedy dotarłam moim oczom ukazał się straszny widok - drzewo wraz z domkiem zostało powalone przez piorun. Wszędzie leżały meble i rzeczy Daniela. Zaczęłam go wołać, chociaż podświadomie wiedziałam, że go już nie znajdę. To dlatego tak usilnie prosił, żebym sobie poszła. Przeczuwał, że kończą mu się siły i nie chciał, żebym patrzyła jak znika. Nie chciał widzieć jak płaczę. Zagryzłam wargi mnąc rysunek, który specjalnie dla niego narysowałam. Męczyłam się nad nim chyba z kilka godzin, żeby wyszedł jak najładniej. Starałam się na próżno?
 Krążyłam pomiędzy porozwalanymi wszędzie szczątkami i usiadłam obok pnia, nie wiedząc co zrobić? Powiedzieć rodzicom? Raczej nie uwierzą. Mogłabym wyżalić się babci, ale ona mieszka w sąsiednim miasteczku i rodzice nie pozwoliliby mi do niej jechać.
 W pewnym momencie kątem oka wśród potłuczonej porcelany wyłowiłam jakiś blask. Podniosłam się i z trawy wyciągnęłam grosika. Właśnie! Fontanna z życzeniami!
Chociaż zdawało się to mało prawdopodobne, całym sercem wierzyłam, że uda mi się sprowadzić Daniela z powrotem. Pobiegłam pędem na rynek i po wymówieniu życzenia wrzuciłam pieniążka ale nic sie nie stało, ani tamtego dnia, ani przez kolejny tydzień, a jednak pomimo tego, że wszystko pozostawało bez zmian, codziennie przychodziłam do ruin domku na drzewie, a później siadałam przy fontannie, bo cóż innego mi pozostało oprócz nadziei, ze kiedyś wreszcie się pojawi? Opowiedziałam o wszystkim babci, która zareagowała dokładnie tak samo jak ja, kiedy opowiadała mi o legendzie fontanny. Pomimo usilnych przekonań, zawsze uśmiechała się i pytała, czy aby na pewno tego nie wymyśliłam. Pomimo iż tak mówiła, byłam pewna że tak naprawdę mi uwierzyła, chociaż nie dała tego po sobie poznać.
Pierwsza niedziela sierpnia była tak samo upalna jak ta lipcowa, kiedy pierwszy raz odwiedziłam malownicze. Upał stłumił śmiechy, ludzie nie byli skorzy do rozmów, jedynie nieliczni śmiali się na głos. Lekki wiatr próbował wyciągnąć kilka niesfornych kosmyków z mocno zawiązanego kucyka, ale ja na przekór związałam włosy jeszcze mocniej i oparłam się o fontannę. Ile to już dni minęło? Dwa tygodnie? Może mniej, może więcej, ale nadzieja nadal pozostawała. Czasami rankiem biegłam do lasu, żeby zobaczyć czy ruiny domku nadal tam są, czy czasem całe to spotkanie i nasza przyjaźń była naprawdę realna i nie okazała się jedynie snem.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk gitary, a zaraz potem rynek wypełnił dźwięczny głos ulicznego grajka. Bardzo dobrze znałam ten głos. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do Daniela aby go przytulić, zupełnie zapominając o tym, że był duchem. Jednak tym moje ręce nie przeniknęły przez jego ciało - mogłam go normalnie dotknąć!
Chłopak przestał grać i uśmiechnął się do mnie.
- Wróciłem - powiedział - dziękuję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz