Malownicze
Malownicze położone jest w Sudetach, tam właśnie mieszkałam. Zapytasz kim jestem, po co Ci o tym opowiadam, czego od Ciebie oczekuje prawda ? Właściwie to chce Ci umilić tylko czas, no bo jak by na to nie patrzeć gdybyś nie miał innego zajęcia byś tego nie czytał znowu mam racje prawda ? Nie zacznę od razu się przedstawiać i opisywać siebie, o nie nie nie przykro mi. Dowiesz się i wywnioskujesz z czasem czy warto było. To nie będzie jakaś wielka opowieść, nie doczekasz się wielkiej i namiętnej miłości bogatych dzieciaczków, rozpieszczonych przez swoich wiecznie zapracowanych rodziców, bo niestety tak tu nie ma. Tu ludzi są zapracowani to prawda, ale przez to mają co włożyć do ust następnego dnia, nawet nie chodzi o nich, chodzi o ich dzieci, starają się aby one miały się jak najlepiej mimo, że nie mogą im wiele dać. Jak już pewnie czytelniku wywnioskowałeś jestem dziewczyną. Wciel się we mnie teraz, żyj tak jak ja, czuj to co ja ! Bądź mną przez chwilkę. Wstaję wcześnie rano, jest środek wakacji a ja zamiast się wysypiać i spać jak najdłużej się da nie umiem. Może jednak nie będę taką zołzą, opowiem Ci trochę o sobie, co Ty na to ? Mam nadzieję, że się zgadzasz. Uznasz, że jestem dziwna co ? Bo każda książka co do tej pory przeczytałeś nie zaczyna się tak głupkowato, a jednak widzisz jestem inna, chce to wyróżnić nawet i tak. Dostrzegam piękno otaczającego nas świata, którego być może i Ty nie dowidzisz. Dlaczego ? bo nie zwracasz na te szczegóły uwagi. Zaprzeczasz ? To patrz teraz moimi oczami. Jest ranek, środek lata.
Słoneczko przygrzewa przyjemnie ciało. Wstaje z łóżka niechętnie, jest wcześnie zaledwie dochodzi 8. Sam fakt jest denerwujący, możesz spać do 11 a tu budzisz się już nawet i przed 8 ! Leże w łóżku z myślą, że może jeszcze zasnę. Jednak nie udaje mi się, po chwili słyszę jak na dworze bawią się ptaszki, które mają gniazdo niedaleko pokoju. Ćwierkają radośnie i latają obok okna, ganiając się. Słońce delikatnie ogrzewa ich piórka. Gdy słyszę, że zaczynają zlatywać się osy mówię już koniec leżenia, te małe owady mogą narobić przecież tyle przykrości. Niby niewinne, a jednak uparte i dążące twardo do celu nie sądzisz ? Mimo, że je wyganiasz grzecznie z pokoju machając zaledwie klapaczką żeby im nie zrobić krzywdy one nic sobie z tego nie robią, uparcie nadal zostają w pomieszczeniu. Dopiero gdy się denerwujesz i zabijasz jedną po drugiej masz spokój na chwilę. Włączam muzykę trochę głośniej i relaksuje się patrząc na moje kwiaty w pokoju. Podobno, tak mówią mam dobrą rękę do kwiatów. A przecież do nich trzeba tylko mieć odpowiedni temperament. Wystarczy im tylko chwila poświęconego czasu, a potem odwdzięczają się pokazując dumnie swoje wdzięki. Gwiazdą jest słonecznik, który został obcięty kilka dni wcześniej zupełnym przypadkiem, ktoś by powiedział po co trzymasz nierozwinięty kawałek patyka z liśćmi, przecież on i tak nie rozkwitnie. A ja jednak śmiem zaprzeczyć ! Może i kwiat się nie rozwinął, ale czy to powód, aby go od razu przekazać na straty ? Nie ! Nazywam go baletnicą, ponieważ listki ma tak ułożone jakby w każdej chwili chciał tańczyć. Dumnie prostuje swoją łodygę do słonka, główkę odwraca do niego. Nie poddaje się, być może i pokaże mi swoje najpiękniejsze oblicze. Trzeba mieć nadzieje i wiarę, bo to najważniejsze. Dostrzegasz piękno w kwiatach ? Tak ? Powiedz mi jakie piękno dostrzegasz w bluszczu. Zwykłym małym bluszczu, tak mówię poważnie. A widzisz nie dostrzegasz tu piękna, pewnie poleciałeś do komputera sprawdzić jak wygląda, nadal nie dostrzegasz piękna ? Przypatrz się listkom, piękne zielone liście z widocznymi żyłkami, od spodu mają takie malutkie haczyki żeby się przyczepić. Tak ślicznie się rozrastają, ale już nie mówmy o kwiatkach idźmy dalej. Patrzę do okna a tam z daleka widać, że idą ciemne chmury, burza. Przypominam sobie wtedy, że miałam iść do centrum Malowniczem. Zdaje sobie świadomość, że chmury idą szybciej niż myślę, lada moment na ziemi rozpęta się piekło. Mimo to ubieram się całkiem krótko jak na tą pogodę. Biorę pieniądze i powoli zamykam dom. Witam się jeszcze z psem, a królikom daje po małym jabłuszku na śniadanie. Wychodzę z posiadłości, okolica wygląda na opustoszoną, mimo to idę uparcie przed siebie. Oglądam niebo, już jest ciemne nade mną, lekki dreszczyk przeszywa moje ciało, ‘spokojnie’ mówię sobie w myślach, przecież nic mi się nie stanie. Idę dalej chodnikiem, słyszę jak w czyimś domu drzwi zamykają się z trzaskiem, wiatr staje się silniejszy, jak na złość wieje tak, że idę pod prąd ku niemu. On jednak nie daje za wygraną podnosi z ziemi kurz i kamyki i obija nimi o moje nogi. Masz uczucie jakby Cie piaskował. Przeżyłam to już kiedyś, jak byłam nad morzem, jednak teraz to co innego, nie poddaje się idę dalej pod górkę, nie dając satysfakcji wiatrowi. Gdy wyszłam na pagórek niedaleko kościoła dostrzegłam jak spadają żółte listki, wyglądały jak motylki, tak powoli spadały na ziemię. Takie śliczne i bezbronne, całkowicie oddane wiatrowi, pozwalały mu się podnosić i opuszczać. Prześlicznie wyglądały w locie. Gdy szłam między nimi podziwiałam je. Natura na każdym kroku pokazuje swoje piękno. Wiatr dał mi za wygraną. Uspokoił się, jednak jak weszłam do sklepu pierwsze co zauważyłam to brak prądu w całej dzielnicy, przecież nie wiało aż tak bardzo żeby prądu nagle nigdzie nie było. Po chwili uprzejmej rozmowy z ekspedientką i kupieniu kilograma jabłek udaje się do domu. Z daleka słychać już grzmoty. Wiatr przestał wiać, listki już nie spadały, powiało lekką grozą, zrobiło się jeszcze bardziej ciemno. Nie daje za wygraną wracam do domu. Dłuży mi się ta powrotna podróż. Robi się coraz ciemniej, ale nie odczuwam dyskomfortu, nie boje się. Mam jakieś dziwne przeczucie, że nic mi się nie stanie. Zwalniam kroku. Przyglądam się chmurom które sprawiają wrażenie, że są nisko. Są przepiękne na swój sposób. Po mojej twarzy zaczynają spływać pierwsze krople deszczu, mam parasol w reklamówce lecz nie wyciągam go. Chce żeby krople delikatnie mnie głaskały swoimi ramionami. Widzę wysoko w niebie błyskawice, zaczyna się. Burza jest wysoko między chmurami, lecz z tej perspektywy robiła niesamowite wrażenie. Zamknij teraz oczy .. tak zrób to, nie bój się ! Wyobraź sobie ocean, ma kolor ciemno granatowy, unosi się on do góry, jest niebem, a Ty jesteś w bezpieczniej odległości na maleńkiej wyspie. Trzymasz się z całych sił wielkiej palmy kokosowej. Widzisz wszystko co się tam dzieje. Patrzysz jak ocean się rozstępuje. Po jednej stronie ciemne, granatowe konie wyłaniają się z wody, po drugiej jasne rumaki podnoszą wysoko dumnie swoje łby. Ciepły i zimny front prawda ? Czujesz lekki niepokój, co się stanie, czy przeżyjesz. Patrzysz dalej, a tam obie strony, dobra i zła, ciepła i zimna, jasności i ciemności galopem ruszają do siebie. Pędzą ku sobie nieustraszone, nie boją się. Widzisz moment jak zderzają się ze sobą, efekt tego ? Ogromny błysk, tu z ziemi widoczny jako błyskawica, piorun, a tam u góry zwycięstwo rumaków, wściekłe granatowe konie zaczynają tupać ze złości, wiesz jak to na ziemi brzmi prawda ? Ten odgłos, znasz go. Zwiastuje zbliżającą się burze. Na twoim ciele pojawia się lekkie mrowienie, to deszcz delikatnie spada na Twoje ciało, my to uznajemy za deszcz, lecz teraz wiesz, że to rany przegranych koni. Wypływa z nich woda na ziemię. Już nic nie wydaje Ci się normalne. Widzisz jak burza nadciąga, nie boisz się jednak. Masz przeczucie, że wyjdziesz cały z tego i tak jest. Otwórz oczy. Spójrz na świat jeszcze raz. Widzisz je tak jak ja teraz prawda ? Widzisz mówiłam, że natura jest piękna sama w sobie. Idę nadal do domu, przyspieszam, nie chce zmoknąć. Już nie zwracam uwagi na to co się dzieje w naturze. Skupiam się na tym co trzeba zrobić. Wchodząc do domu zauważam fakt, że prądu nie ma nawet i w tym domu. Klne w myślach na to miasteczko. Nawet nie zawiało mocniej a tu już prąd odcinają. Deszcz zaczyna bardziej obijać się o szyby. Nie zważam na to i otwieram lekko okno w kuchni. Wyciągam jabłka i zaczynam je obierać. Zapytasz co chce z nimi zrobić prawda ? A nic nadzwyczajnego, przyszedł mi smak na kompot. Ledo obrałam trzecie jabłko osy zaczęły wbijać się do kuchni. Zdenerwowana nie zwracam uwagi na te szkodniki. Gdy obieram piąte jabłko jest ich za dużo żeby bezpiecznie obierać. Wychodzę do sieni, siadam na schodach i w spokoju kończę to co zaczęłam. Gdy po odganiałam w końcu osy, dość brutalnie no, ale cóż przystawiłam garnek z jabłkami i wodą na piec. Ledwo zapaliłam pod nimi ogień usłyszałam pukanie do drzwi. Zaskoczona zapomniałam przykryć kompotu. Poprawiam szybko fryzurę spoglądając w lustro. Uśmiecham się do siebie, puszczam oczko, pewnie to zwykły listonosz z pocztą, albo złomiarze czy coś w tym deseń. Myliłam się. Przede mną stał mały chłopczyk, miał zapłakaną buzię. Dużo ich biega bo miasteczku. Rodzice nie zawsze są odpowiedzialni, większość z nich popadła w alkoholizm nie umiejąc sobie poradzić z codziennymi problemami. Turyści chętnie do nas przyjeżdżają, w końcu jesteśmy w górach, lecz nie mamy z tego dużego zarobku. Zlitowałam się nad chłopczykiem i wzięłam go do domu.
- Jak masz na imię? – zapytałam.
- Kuba – odpowiedział mały chłopczyk. Wzbudził we mnie macierzyńskie uczucia. Takie małe dziecko puszczone same na drogę, jak tak można ..
- Gdzie mieszkasz ? – odważyłam się na to pytanie. Musze tą sprawę wziąć w swoje ręce, i sprawić aby chłopak został wychowany tak jak na to zasługuje.
-Kilka ulic stąd – zaciął się na chwilkę, nie dziwie mu się, przecież jestem obca.- na ulicy Komediantów.
Ahhh. To wszystko wyjaśnia. W Malowniczem jest to najgorsza droga, mieszkają tam sami pijacy i gwałciciele, rabusie i narkomani. Ludzie tam z domów robią rudery. Powybijane okna, wyrwane siłą drzwi, wiele z nich umiera na ulicy, jak nie naturalnie to zostają zamordowani. Władze nie chcą z nimi mieć nic wspólnego. Boją się ich, mówią, że to zaraza, sami się wyniszczą, wtedy oni tam wejdą i zrównają wszystko równo z ziemią. Przyglądam się chłopakowi. Ma źle obcięte krótkie czarne ze smoły włosy, brudna twarz i ręce, potargane ubrania. A jednak w tych niebieskich oczach czai się chęć życia i przetrwania. Nie mam nic cennego w domu, ale od razu mu zwracam uwagę, że nie życzę sobie żeby mnie okradł. Tak wiem co o tym myślisz, pogadaj sobie i tak nic to nie da. A jednak zaskoczył mnie.
- Ja nie kradnę ! – zawołał hardo.- Ja potrzebuje tylko pomocy, i wiem że pani mi może pomóc. Słyszałem o pani dokonaniach, jak pomagała pani ludziom ledwo uchodząc z życiem. Wiem, że nie zasługuje na pomoc. – uklęknął ze łzami w oczach.- ale ja panią błagam !
To prawda co on mówił, ale nie wiem. Po prostu jak to powiedział zatkało mnie. W czym ja mu mogę pomóc ? Ja .. no tak nie opowiedziałam Ci w końcu o sobie. Byłam na misji w Afganistanie. Byłam żołnierzem, ale zamiast walczyć dbałam o ludność cywilną. Raz w jednym maleńkim domu ukrywaliśmy się przed bombardowaniem. Tuliłam do siebie czteroletnie dziecko. Nazywała się Samanta. Jej rodzice zostali wcześniej zamordowani. Uznałam za sprawę honorową to, że muszę się tym dzieckiem zająć, odnaleźć jej dalszą rodzinę. Nie udało mi się. Zmarła. Rakieta trafiła w mieszkanie obok naszego. Mimo, że okrywałam jej ciało moim nie dałam rady jej uratować. To była moja największa klęska. Nie mogłam się z tym długo pogodzić. Dlaczego akurat ona a nie ja ? Mieszkanie zawaliło się na nas, poczułam ogromny ból. Samanta została raniona ostrym kawałkiem metalu który spadł ze stropu, nie miałam szansy jak ją przed tym ochronić, przebił ją pode mną. Rana była zbyt poważna. Nic nie mogłam zrobić więcej. Zaczęłam płakać i przepraszać, że ją zawiodłam. Ale ona mimo tego że miała na wylot przebite ciało, od jednego biodra do drugiego uśmiechnęła się, była w szoku, nie czuła jeszcze ból. Powiedziała
- Dziękuję za wszystko. Idę teraz do mamusi, czeka już na mnie.
Zmarła po tych słowach, na ustach miała uśmiech, a ja klęczałam w kałuży krwi i szlochałam. Odnaleźli mnie kompani, zabrali do szpitala, miałam złamane obie nogi. Generał widząc mój stan odesłał mnie do domu, i zalecił wizyty u psychologa. Długo nie umiałam się pozbierać po tym co się stało. Wiele nocy nie przespanych, płaczu i złości. Widząc tego chłopca tu w górach w bezpiecznym miejscu, bez wojny, bez zagrożenia rakietami czy nagłym atakiem żołnierzy postanowiłam dać sobie szansę. Musiałam się nim zająć pomóc, winna byłam to Samancie. Przytuliłam Kubę mocno do siebie i obiecałam, że dam z siebie wszystko. Pierwsze co zrobiłam to kazałam mu iść się porządnie umyć, pokazałam gdzie łazienka, dałam mu czysty ręcznik i pobiegłam szybko do sklepu obok, gdzie były ubrania. Tak zostawiłam go samego w domu. Zaufałam mu. Kupiłam na oko kilka koszulek, bieliznę i spodenki. Ekspedientka dodała gratis 5 par skarpet. Dziwnie się na mnie patrzyła. W sumie nie ma co się jej dziwić, kobieta podchodząca pod 40stke bez męża i dzieci, nagle tak od tak kupuje chłopięce ubrania. Podziękowałam jej, zapłaciła i wyszłam ze sklepu. Jak wróciłam Kuba jeszcze się mył. Zapukałam, pozwolił mi wejść, dałam mu na szafkę parę spodni, koszulkę, bieliznę i kapcie które miałam zapasowe schowane w szafce.
- Mam nadzieję, że będą pasować - zaczęłam.- Przepraszam za damskie klapki, ale nie mam innych.
- Dziękuję – zawołał gdy wychodziłam z pomieszczenia. Uśmiechnęłam się do siebie, i dopiero wtedy przypomniałam sobie o kompocie który gotowałam. Jak głupia leciałam szybko do garnka, ale było już za późno. Jabłka stały się jedną wielką papką, a piec był cały zalany białą pianą, aż cud, że ogień nadal się palił pod garnkiem. Pokręciłam tylko głową i zostawiłam to wszystko jak było i zajęłam się szykowaniem jedzeniem. Posmarowałam nam chleba i wyciągnęłam całe pudełko parówek. Nakryłam do stołu i czekałam na niego.
- Może być ? – zapytałam wskazując na jedzenie. Pokiwał tylko głową i zabrał się do jedzenia. Starał się jeść kulturalnie, jednak jego wygłodzony żołądek nie dawał szans rozsądkowi. Najadł się do syta, wyjadając wszystko co do ostatniej okruszki, szkoda mi było tego małego chłopca. Nie zasłużył sobie na taki los. Ubrania wisiały na nim jak na patyku, ale nie narzekał. Podszedł, usiadł mi na kolanach i przytulił się do mnie. Zaczęłam go głaskać uspokajająco po główce. Po chwile zorientowałam się że mały smyk poczuł się bezpiecznie i zasnął w moich ramionach. Był wtedy taki bezbronny. Wiedziałam, że przed nami wiele przygód, wiele zmartwień i smutków, ale też i radości. Zasnęłam tak z nim na tym krześle z przekonaniem o naszym wspólnym zwycięstwem.
Julita Nowakowska
Pięć deka sapientium
Deszcz, srebrny i drobniutki bezgłośnie osiadał na szybie auta, a potem, mikroskopijne kropelki spływały w dół, rysując na szkle niedbałe esy-floresy. Odtwarzacz mruczał cicho, po raz enty radując uszy Mileny ulubionymi dźwiękami zespołu Milky Chance. Miała okropną chęć na papierosa, ale nie było mowy o paleniu w aucie. Gosia spała z tyłu, zakopana w polarowy kocyk, przytulając do policzka dużą szmacianą lalkę o imieniu Buba. Gdzieś tam nad horyzontem szarobure niebo przejaśniało się, wypuszczając spod ciężkich chmur nieśmiałe złote niteczki.
Na pewno się rozjaśni, na pewno, przecież jedziemy na południe – Milena w myślach zaklinała pogodę. – Nie chcę, żeby mi deszcz, nawet najdrobniejszy przeszkadzał w rozpakowywaniu auta… No i Gośka zacznie marudzić.
Na liczniku od dobrej godziny widniała ta sama prędkość, chociaż Milena najchętniej wcisnęłaby gaz do dechy, żeby jak najszybciej być na miejscu. Wielkie Nigdzie. Będą mieszkać w Wielkim Nigdzie. Ulica Leśna 7. Tylko raz tam była, kiedy po wielu nieprzespanych nocach, biciu się z myślami, przekonywaniu Gosi, rozważaniu wszystkich za i przeciw zdecydowała, że wyjeżdża. To było najlepsze wyjście. Jedyne z możliwych, jeśli chciała żyć spokojnie, bez wiecznej nerwówki, oskarżeń i krytyki. Najważniejsze, że w tym Nigdzie czekał na nią dom, miała nadzieję, że wyremontowany, jak obiecał ojciec, praca i szkoła dla Gosi. No i miała pieniądze! Całe mnóstwo pieniędzy po sprzedaży siedliska nad Serwami.
Wszystko zaczęło się sypać po śmierci mamy, choć Milena wtedy tak tego nie postrzegała. Mama odeszła niespodziewanie, kiedy Milena była w połowie drugiej klasy liceum. Tak nagle i niepotrzebnie. Uparła się, że posprząta stryszek, choć do Wielkanocy było jeszcze daleko. Wieczorem razem oglądali jakąś niemądrą komedię w telewizji. A rano obudził Milenę okrzyk przerażonego taty. Mama leżała w pościeli nieruchomo, ledwie mogła mówić. Zresztą, żeby usłyszeć jej niewyraźnie wyszeptane słowa, trzeba się było nisko nad nią pochylić. – Nie mogę …, Olgierd, … wylew, …pogotowie… Po minie taty Milena zorientowała się, że podejrzewa to samo, chyba był nawet pewien diagnozy, postawionej bełkotliwie przez mamę. Pogotowie miało przyjechać w ciągu piętnastu minut. Przez ten czas tata siedział na poduszce, obok maminej głowy, gładził ją po gęstych kruczoczarnych włosach, powtarzając: Wandusiu, będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. Położymy cię u Witka, na neurologii, tam się tobą doskonale zajmą. Pamiętaj, że jesteś dla nas najważniejsza, że cię kochamy.
Milena nie potrafiła siedzieć bezczynnie. Biegała po całym domu, zbierając rzeczy mamy, potrzebne jej do szpitala – nową granatową piżamę z błękitnymi lamówkami, srebrną kosmetyczkę, wygodne kapcie, szlafrok… Biegała, starając się nie myśleć, co dalej? Bała się najgorszego, paraliżu, niepełnosprawności mamy, konieczności znalezienia kogoś do opieki, bo przecież tato ma gabinet, a ona szkołę. Szybko znalazła rozwiązanie – przecież może przychodzić pani Bronisława! I tak przychodzi od czasu do czasu – a to dywany potrzepie, a to okna umyje, ogródek wypieli, nawet kosiarkę nauczyła się obsługiwać. Będzie trzeba, to pani Bronia przyjdzie nawet codziennie. Nie musi pijusa w domu pilnować! I tak pożytku z niego nie ma żadnego. Odkąd, układając komuś dach, spadł z niego tak niefortunnie, że w kilku miejscach połamał nogę i mimo rehabilitacji mocno na nią utykał, zaczął pić. To była jego recepta na nieprzydatność.
Po południu mama, już w szpitalu, straciła przytomność i nie odzyskała jej przez tydzień, do śmierci. Milena na całe lata wypchnęła z pamięci tamten czas. Nie chciała pamiętać. Początkowo drażniły ją fotografie, które tata powyciągał z albumów, dał do powiększenia i oprawy i porozwieszał w salonie. Na jednej oni we trójkę nad morzem, ze stopami w wodzie. Mama, szczupła i zgrabna, w jednoczęściowym kostiumie – mimo doskonałej figury uważała, że skoro ma się dziecko, to nie wypada ubierać się, jak nastolatka – tata we wzorzystych bermudach, wpatrzony w mamę, a między nimi ona, Milena, kurczowo trzymająca oboje rodziców za ręce. Na innej rodzice – radośni, uśmiechnięci, szczęśliwi – to było ich zdjęcie ślubne. Mama w długiej, prostej sukni i delikatnym stroiku na głowie, trzymała w dłoniach bukiecik konwalii, nie chciała wyzywającej wiązanki, i tata z lekko przechyloną głową, jak zwykle z zachwytem wpatrzony w mamę. Ale najpiękniejsze było zdjęcie portretowe mamy, tata powiesił je obok kominka – mama roześmiana, z rozwichrzonymi włosami, przytrzymywanymi apaszką w grochy, zapatrzona w kogoś lub coś wzrokiem pełnym szczęścia. Potem przywykła do tych zdjęć i kiedy minął pierwszy, szarpiący serce ból, przechodząc przez salon, kiwała dłonią do tej postaci w groszkowej apaszce na włosach i wołała cześć, mamo!
Stanowili dziwną rodzinę. Rodzinę bez rodziny właściwie. Mama wychowywała się w domu dziecka. Po osiągnięciu pełnoletniości otrzymała w charakterze wiana mnóstwo dobrych słów, zapewnień o przyjaźni, trochę pieniędzy i klucze do wynajętego przez dom dziecka pokoju przy rodzinie. Nie narzekała. Uważała, że otrzymała bardzo wiele, a mając urodę, radość życia, pęd do nauki, zwojuje świat. Niedługo pomieszkała w swoim samotnym pokoiku – zdecydowała się na studiowanie stomatologii w Łodzi. I tam się z tatą poznali. Wanda, zajęta nauką, zaliczeniami, kolokwiami, czasem spotykająca się ze znajomymi z roku, nie zwracała uwagi na wysokiego szczupłego studenta z równoległej grupy, który snuł się za nią, jak cień. Zauważyła go dopiero, gdy zdjął ją z płotu, przez który uciekała przed zbyt natrętnym adoratorem. Podartą, odsłaniającą aż po pachwiny zgrabne nogi spódnicę, troskliwie przykrył własnym swetrem, po czym, pochwyciwszy zawstydzoną dziewczynę na ręce, zaniósł ją do akademika. Od tej chwili stali się nierozłączni.
Wanda niczego nie wiedziała o swoim pochodzeniu. Ot, po prostu, wyjaśniono jej w domu dziecka, ktoś kiedyś zostawił maleństwo w kartonowym pudełku na schodach bidula. Dzieciątko było ubrane skromnie, choć czysto, a obok niego do pudełka włożono kartkę z informacją: „dziewczynka ma na imię Wanda, na nazwisko Borzęcka. Nie była chrzczona”.
Rodzice taty żyli, ale tak bardzo zajęci sobą i łączącym ich uczuciem, że często zapominali, iż sprowadzili na świat dwóch synów, Olgierda i Gustawa. Owszem, wychowali ich, wykształcili, ale tak, jakby mimochodem, przy okazji, pomiędzy jednym spazmem zachwytu nad sobą, a drugim. Ukontentowani ułożeniem sobie przez synów życia, choć tak naprawdę niewiele ich to obchodziło, bo dla siebie najważniejsi byli oni sami, zamieszkali w Krakowie, kontaktując się z synami tylko okazjonalnie. Gustaw niewiele lat po ślubie otrzymał propozycję pracy naukowej w Kanadzie i przeniósł się do Toronto wraz z całą rodziną. Bardzo szybko wszyscy doszli do wniosku, że z Polską, prócz Olgierda, nic ich nie łączy, a jeśli Olgierd zamierza utrzymywać kontakty rodzinne, to niech do nich przyleci. Olgierd nie poleciał.
Rodzice, pozbawieni prawdziwych domów rodzinnych, spożytkowali wszystkie swoje siły, uzbierali sporą kwotę, resztę dopożyczyli po znajomych i zbudowali sobie całkiem pokaźny dom na przedmieściu. Tu miało się skupiać ich życie małżeńskie, tu miały im się rodzić dzieci. Urodziła się tylko Milena. Dziewczynka kończyła podstawówkę, kiedy rodziców stać już było na otworzenie prywatnego, nowocześnie wyposażonego gabinetu dentystycznego we własnym domu. Nie przerywając pracy na państwowych posadach, popołudniami na zmianę przyjmowali pacjentów, których było coraz więcej i więcej. Doktorostwo Kasperscy szybko stali się znani w mieście, dzięki swojej dokładności, solidności i niezbyt wysokim cenom za usługi. Warto było przyjechać nawet z drugiego końca miasta, ryzykując tłok w autobusach lub wysokie kwoty za przejazd taksówką, by spotkać się ze zrozumieniem, przyjaznym przyjęciem, serdecznością i wyjść z gabinetu Kasperskich z przeświadczeniem, że się było ich najważniejszym pacjentem, a usługa przez nich wykonana jest najwyższej jakości.
Życie Mileny w tamtym czasie skupiało się na nauce i uczuciu do Krzyśka Rudnickiego, który był jej kolegą z klasy i zarazem pierwszą i największą miłością. Miłością na całe życie, oczywiście. Już w pierwszej klasie liceum oboje wiedzieli, że studiować będą w Warszawie, w duchu licząc na to, że wydostawszy się spod rodzicielskiej kurateli, zamieszkają razem, jak małżeństwo i będą robić to, co ich nęciło swoją tajemniczością i niemożnością wypróbowania, póki mieszkało się z rodzicami. Milena, po mamie śniada i ciemnowłosa, drobna i zgrabna i Krzysiek o szarozielonych oczach i bujnej ciemnoblond czuprynie, stanowili niezwykle malowniczą parę. Zakochani i zapatrzeni w siebie byli przedmiotem zazdrości kolegów – bo nie dość, że tacy piękni, nie dość, że tacy w sobie zakochani, to jeszcze ich stać na wszystko. Tak się przynajmniej zdawało ich przyjaciołom, którzy wiedzieli o prywatnym gabinecie Kasperskich i ojcu Krzyśka, który pracował jako mechanik na statkach i z dalekich oceanicznych podróży przywoził, ich zdaniem, walizy wypakowane dolarami. Rzeczywistość, jednak, była trochę inna. Owszem, rodzice Mileny nie żałowali jej niczego, co ich zdaniem mogło jej pomóc w wypracowaniu godnej i zasobnej przyszłości; na kaprysy musiała jednak zarabiać: a to sprzątając gabinet po ostatnim pacjencie, a to odkurzając całe kilometry półek z książkami, czy znów pracując w ogrodzie, pełnym pachnących bujnych roślin. Krzysiek, obarczony dwójką młodszego rodzeństwa i niezwykle wprost oszczędną mamą, wiele czasu spędzał na odrabianiu lekcji z Marzenką i Piotrkiem, na odprowadzaniu ich na zajęcia dodatkowe, czy taszczeniu do domu potężnych zakupów oraz w pomocy mamie w tworzeniu z niczego czegoś do jedzenia.
Słońce na południowym niebie rozlewało się coraz szerszą wstęgą, drobne, rozproszone błyski osiadły na zamkniętych powiekach Małgosi i obudziły dziewczynkę.
- Aaaaaaaaaaaaaale pospałam – Gosia przeciągnęła się, aż chrupnęły jej delikatne kostki. – Gdzie jesteśmy, mamuś?
- Jeszcze spory kawałek drogi przed nami. Zgłodniałaś? – Milena ostrożnie obejrzała się na córkę. Śmieszny stworek z tej Gosi. Po czarnej matce i ojcu blondynie otrzymała szarobure oczy, ciemną cerę i rude włosy, rozczochrane po śnie niemożliwie.
- Gośka, przygładź się trochę. Za chwilę będzie parking, zatrzymamy się i zjesz. A ja rozprostuję nogi i zapalę – ucieszyła się w duchu.
-A masz twarde jajka? I sałatkę?
Jajka na twardo i sałatka jarzynowa, to były potrawy, które Gosia, nieprzepadająca za jedzeniem, mogła pochłaniać w dowolnych ilościach. Milena musiała się ostro napracować, by przekonać córkę do rozmaitych wersji sałatki, do której pakowała wszelkie dostępne warzywa. Na widok samych warzyw, plasterków pomidora, czy ogórka na kanapce, Gosia dostawała dreszczy, krzywiła się i głośno protestowała przeciwko przyjmowaniu witamin w postaci naturalnej. W sałatce, suto okraszonej majonezem, przełykała bez większych protestów nawet znienawidzoną rzodkiewkę.
W zatoczce pod lasem, przy szosie, z jednej strony opartej o ciemny wysoki las, biwakowała już jakaś starsza para i dwoje dzieci. Mogę się tu bezpiecznie zatrzymać. – pomyślała Milena, ustawiając auto przodem do wyjazdu z parkingu. Z lodówki turystycznej wyjęła pudełko z obranymi już i pokrojonymi w cząstki jajkami na twardo, walcowaty błękitny pojemniczek z sałatką i plastikowy widelczyk.
-Daj no łapy, moja panno, trochę je przetrzemy – podała córce wilgotną chusteczkę z pakietu. Gosia powąchała dłonie. – Ale nie śmierdzą, znaczy czyste – zaprotestowała dziewczynka. Nie słysząc reakcji matki, posłusznie wytarła ręce i z głębokim westchnieniem rozkoszy zabrała się za jedzenie. Milena wyjęła termos z kawą, nalała trochę gorącego płynu do kubeczka i z kieszeni bluzy wyciągnęła paczkę papierosów. Gosia spojrzała na matkę z naganą.
- Dziadzio nie lubi, kiedy palisz. – stwierdziła mentorsko.
- Dziadzia tu nie ma, więc nie ma nic do gadania. – burknęła Milena niepedagogicznie i zaciągnęła się z rozkoszą cienkim mentolkiem. A nawet, gdyby był, to od dawna w nosie mam jego opinie. – pomyślała złośliwie. – I on dobrze o tym wie.
Pogoda poprawiła się znacząco. Zbliżało się południe i słońce przypiekało coraz mocniej. Zapakowawszy bagaże do auta, Milena obłożyła Małgosię książeczkami, a na wierzch położyła zdobyty w antykwariacie elementarz Falskiego. Gosia od września miała iść do szkoły, nie zaszkodzi, jeśli się trochę poćwiczy w czytaniu.
-Będę się nudzić, mamo…- zamarudziła dziewczynka.
- Poczytaj sobie o Zdzisiu i zielonym misiu. A potem możesz obejrzeć tę drugą książeczkę o państwie lalek. – zaproponowała Klaudia. – Tam są śliczne obrazki. Takie, jak lubisz. I może uda ci się coś przeczytać?
- A co ty będziesz robić?
- Muszę uważać przy prowadzeniu auta. I przy tym pomyślę sobie.
- Na przykład o tym, gdzie będziemy mieszkać? – chciała wiedzieć dziewczynka.
- Gdzie będziemy mieszkać, to ja wiem, córciu. Pomyślę o tym, jak się tam najlepiej urządzić. Żeby nam razem dobrze było.
Malutkie mieszkanko na Pradze, jeden pokoik i niewielka kuchnia w zupełności wystarczyły zakochanym. Oficjalnie, pan Kasperski wynajął je dla córki, nie wiedząc o tym, że służyć ono będzie ciekawym siebie i wspólnego życia młodym. Krzysiek miał miejsce w akademiku, jego mama uznała, że nauka wymaga wyrzeczeń i za nic nie chciała uszczuplić zasobów, gromadzonych przez męża dla takich fanaberii, jak wynajęte mieszkanie, czy choćby stancja. Początkowo Krzysiek nawet trzymał swoje rzeczy w pokoju, dzielonym z trzema kolegami z roku, ale wkrótce okazało się to niewygodne, gdy u Kaliny zaczął szukać skarpetek odpowiednich do garniturowych spodni, a te leżały wciśnięte w kąt półki w studenckim pokoiku. Przeniósł zatem cały swój dobytek na Pragę, spokojny, że miejsce w akademiku, opłacane przez mamę, zawsze na niego czeka.
Młodzi, nieustająco zauroczeni sobą i spragnieni siebie, często zapominali o jedzeniu, o zabraniu kanapek na uczelnię, czasem tonęli w zwałach niepopranych ubrań. Z czasem też zaczęli się spierać o przydział domowych obowiązków – najczęściej obojgu w tym samym momencie nie chciało się sprzątać, ani gotować. W rezultacie lądowali w łóżku, nieodmiennie zafascynowani sobą i zakochani. Na efekty nie trzeba było czekać. Na drugim roku okazało się, że Milena jest w ciąży.
- Ale po co od razu ślub? – protestowała pani Rudnicka. – To nie średniowiecze! I tak wiem, że mieszkacie razem, więc ślub niczego nie zmieni. – upierała się. Pewnie, trudno jej było podjąć jakąkolwiek decyzję, wesprzeć dzieci, bądź odwieść ich od pomysłu ożenku. Pan Rudnicki akurat przebywał na morzu i nie wiadomo było, kiedy wróci. Zwykle wypływał na pół roku, osiem miesięcy, a tym razem jego rejs dopiero się rozpoczął.
- Mamo, moje dziecko będzie miało ojca, takiego prawdziwego! Nie chcę, żeby kiedyś miało do mnie żal, że jest bękartem. – wyjaśniał matce Krzysiek. – Zresztą już postanowiliśmy. Ślub będzie. Na razie cywilny, a kościelny za jakiś czas.
- Jak tam sobie chcecie. – burknęła pani Rudnicka. – Trzeba będzie, to pomogę, ale uważam, że skoro tylko cywilny, to nie ma co się wysadzać na jakieś huczne weselisko.
- Nie planujemy wesela, proszę pani. – wtrąciła się Milena. Rozmowa odbywała się w mieszkaniu Rudnickich. Ojca Milena powiadomiła wcześniej. Nie był zachwycony. Odebrał od córki solenną obietnicę, że studiów nie przerwie i obiecał, że opłaci opiekunkę do dziecka. – Wystarczy obiad dla rodziny. – Milena nie miała odwagi spojrzeć w oczy przyszłej teściowej. Czuła, że ta obwinia ją o zmarnowanie młodości i dalszego życia jej pierworodnego. Dlatego też odzywała się z rzadka i prawie niesłyszalnie. To Krzysiek z matką uzgadniali szczegóły. Ślub miał się odbyć szybko, by, jak to określiła dowcipnie pani Rudnicka, Milena nie musiała stawać przed urzędnikiem USC z „cieknącym cyckiem”.
- Co to za kobieta była na naszym ślubie? – zapytał Kalinę młody małżonek, kiedy po uroczystości i nijakim, nudnym obiedzie rodzinnym wrócili do domu Kasperskich. Pozwolili sobie na chwilę odpoczynku od zajęć, do Warszawy wybierali się dopiero w poniedziałek o świcie.
- Nie zwróciłam uwagi. – wzruszyła ramionami świeżo upieczona pani Rudnicka, zdejmując turkusową suknię z kapturem, którą na ślub sprawił jej ojciec. Milena marzyła o białej, ale pani Rudnicka ostro zaprotestowała twierdząc, że biel jest dla niewinnych. Przypomniała też Milenie, że mowy nie ma o welonie. Ona się nie zgadza, nie będzie świecić oczami za „brzuchatą” synową, przystępującą do ślubu, jak dziewica. – O jakiej kobiecie mówisz? – Milena zastygła prawie naga, dzierżąc w dłoni wiązankę ślubną z drobnych purpurowych różyczek. – Co mam z nimi zrobić? Do wazonu, czy zasuszyć?
Krzysiek rozłożony wygodnie na panieńskim łóżku Mileny, leniwie zaplótł ręce za głową i przeciągnął się, aż mu w kościach chrupnęło. – Jakaś kobieta. Wystrojona, jak na przyjęcie. Stała w urzędzie niedaleko twego ojca, a potem poszła za nami aż pod restaurację.
Ta kobietą „do pomocy” została pani Bronia, namówiona przez tatę Kasperskiego. Długo się namyślała, aż wreszcie uznała, że Mietek, pozbawiony jej dochodów, mniej będzie miał na wódkę i może nie będzie się tak często upijał. Zresztą, pan Kasperski obiecał zaglądać na Ułańską, do domu pani Broni i ewentualnie trochę Mietka „wychowywać”, a przynajmniej przywoływać do porządku.
Małgosia urodziła się malutka, ale zdrowa. Poród był nadzwyczaj krótki. Milena nie odczuwała żadnych bólów, a na pewno nie takich, przy których chce się krzyczeć. Ot, trochę ją bolało co jakiś czas, ale nie na tyle, żeby nie odczuwała głodu. Poprosiła o jajko na twardo, zjadła je ze smakiem, zagryzając kawałkiem chleba z prywatnej piekarni i… chlup! Gosia już była na świecie. Milena potem często żartowała, że to zamiłowanie Gosi do „twardych jajek” wzięło się z jej, Mileny, przedporodowego śniadania.
Zgodnie z obietnicą, daną ojcu, Milena studiów nie przerwała. Młodzi Rudniccy zamienili mieszkanko na większe, pani Bronia zamieszkała z nimi, tylko na soboty i niedziele jeżdżąc do domu. W ciągu tygodnia spokojnie i sumiennie zajmowała się maleństwem, karmiąc je z butelki, gdyż Milenie pokarmu starczyło zaledwie na pięć dni po porodzie.
Po niespełna roku od narodzin Małgosi, Krzysiek poprosił żonę o poważną rozmowę. Przyznał się, że jakiś czas temu przerwał studia, gdyż nie potrafił znieść świadomości, że jego rodzina jest utrzymywana przez teścia. Znalazł sobie pracę w prywatnym warsztacie samochodowym, będzie zarabiał całkiem przyzwoite pieniądze i to z tych pieniędzy, a nie przysyłanych od taty Kasperskiego, będą żyć. Milena była zaskoczona decyzją męża i odczuwała wielką przykrość na myśl, że Krzysiek tak ważne decyzje podjął bez konsultacji z nią. Krzysiek nie rozumiał rozgoryczenia żony. – Przecież to dla was, dla Gosi, dla nas wszystkich. Chcę być mężem i ojcem, a nie czyimś utrzymankiem. – tłumaczył. – Ty, Mila, skończysz studia i przejmiesz Gosię, a wtedy ja podejmę naukę. Może zmienię kierunek?- rozmarzył się. – I pani Bronia nie będzie nam potrzebna. Po co nam obcy człowiek w domu? – uspokajał ciągle nieprzekonaną Milenę.
Milenie jednak się takie rozwiązanie nie podobało. Widziała, jak Krzysiek pali się do tej pracy w warsztacie i jak nagle zobojętniały mu studia. – Ale studiowanie było naszym wspólnym marzeniem… - próbowała się targować. – Razem zaczęliśmy naukę i mieliśmy ją razem skończyć…, Krzysiu nie tak to sobie wyobrażałam…. E, bo ty zawsze czepiasz się drobiazgów. – Zniecierpliwiony Krzysiek wzruszył ramionami. – Czy zawsze tak musi być, jak ty chcesz? A co za różnica, kiedy które z nas skończy studia? A może ja wcale nie chcę studiować?
- Krzysiek, nie denerwuj mnie! – Milena złapała męża za rękę. – Patrz na mnie i słuchaj: ja nie chcę mieć męża robola. Upapranego w smarach i z przekrwionymi oczami od oparów benzyny. Nie zgadzam się na to! Nic się tacie nie stanie, jeśli jeszcze trochę nas podtrzymuje. Ma pieniądze, stać go. A kiedy skończymy studia i zaczniemy pracę, wtedy będziemy mu sukcesywnie zwracać, dobrze? – Liczyła, że takim mądrym, w jej odczuciu, rozwiązaniem, udobrucha męża.
- Ale tu już nie ma albo-albo, Mila. Studia już przerwałem, a pracę zaczynam od wtorku. Nie mogę wykiwać Waldka. Długo o tę pracę zabiegałem i nagle co? Mam wziąć nogi za pas, bo mi żona nie pozwala? No, daruj, kochanie, ale tego nie zrobię. Słowo, to słowo!
- Mamoooooooooooooooo. – zamarudziła Gosia. – Już mi nogi zdrętwiały od tego siedzenia. Daleko jeszcze? I książka mi się już znudziła. Pobawiłabym się.
- Córcia, twoje zabawki są w kartonie w bagażniku. I przecież wiesz, jest tam ich tylko trochę. Reszta przyjedzie dużym transportem, po niedzieli, razem z meblami i całą resztą. Wytrzymaj, moja dzielna dziewczynko, to już naprawdę niedaleko, tylko pięćdziesiąt kilometrów. Powyglądaj sobie przez okno. Zobacz, jak tu ładnie, tyle pagórków i górek. Jakie śliczne hortensje w ogrodach. Widziałaś te niebieskie?
Faktycznie, okolica zrobiła się piękna. W wioskach nieduże domki, okolone zadbanymi ogródkami, pełnymi kwiatów. Hortensje, róże, nasturcje, floksy, żółte, brązowo nakrapiane naparstnice… Tu i ówdzie dawały się widzieć okazałe perukowce, które Milena wyjątkowo lubiła za ich przytulną puchatość i ciekawy kolor. Droga wiła się raz w górę, raz w dół, na łeb, na szyję. Błękitne niebo, upstrzone z rzadka drobnymi obłoczkami, otwierało się nad ziemią, jak bajeczny parasol. Pięknie tu było, choć Milena nie pamiętała, że aż tak bardzo.
Wielkie Nigdzie przywitało podróżniczki mocno zakurzoną ulicą, po której z dużą prędkością przejechał ciemnozielony jeep, znikając za zakrętem. Milena zatrzymała auto w niewielkiej zatoczce przy wejściu na czyjąś posesję i ze schowka wyciągnęła kartkę z rozrysowanym przez ojca planem dojazdu. Aha, jeszcze dwa kilometry prosto, do następnego zakrętu i zaraz za nim skręcić ostro w prawo, w leśną drogę. – czytała ojcowe zapiski. – Leśna droga, ciekawe… czy tam istnieje jakieś życie, czy też będziemy w tym lesie jedynymi dwunożnymi mieszkankami? – zastanawiała się pełna obaw. -Teraz już za późno na strachy. Zgodziłaś się za psa, to szczekaj, Rudnicka. Wyjścia nie ma.
Życie pokazało, że warsztat był tylko przystankiem w Krzyśkowych planach. Otóż, nagle pojawił się jego dawny kolega z podwórka, Rysiek, który też niby przyjechał do Warszawy na studia, ale rzeczywistość okazała się tak ciekawa, tak pochłaniająca, tak zachwycająca i pełna wspaniałych niespodzianek, że na naukę już nie starczyło czasu. Rysiek w zasadzie pojawił się tylko w opowieściach Krzyśka. W Warszawie był już dość dawno temu, ale nieźle się zakręcił i teraz jest w Stanach. Doskonale sobie tam radzi i zaprasza Krzyśka do siebie. O, nawet zaproszenie przysłał!
-I co, ty się do Stanów wybierasz? – słowa z trudem przechodziły Milenie przez wyschnięte gardło. – A my? Co z nami? Jak możesz? Ani mieszkania swojego, ani mebli, żyjemy na cudzym, ja kończę studia, a ty nas zostawiasz? W imię czego? Dla kogo?
Nie gorączkuj się, Mila, tylko słuchaj. – Krzysiek rozsiadł się wygodnie na cudzej kanapie i nie zważając na obecność Gosi w pokoju, zapalił papierosa. – Gośka, a ty idź do siebie, tatuś z mamusią muszą poważnie porozmawiać.
Och, jak nienawidziła tych „poważnych rozmów”! Zawsze zwiastowały jakieś zmiany w życiu i to niekoniecznie zmiany na lepsze! Bała się tych rozmów, które rozmowami nie były, a jedynie monologami Krzyśka, w których przekonywał ją do swoich racji. Nieważne, co miała mu do powiedzenia, nieważne, jak protestowała, czy nie wyrażała zgody, i tak zawsze postąpił po swojemu, zrobił, jak sobie zaplanował. Te „poważne rozmowy” miały być jedynie dowodem na to, że chciał się z żoną dogadać, przedyskutować problem. Ostatnie słowo zawsze należało do Krzyśka.
Na nic zdały się prośby i argumenty, wytaczane przez Milenę, przeciwko wyjazdowi do Stanów. Krzysiek już postanowił. Tak po swojemu, egoistycznie. Dopiero wtedy do Mileny dotarło, że jej mężowi z reguły nie zależało ani na niej, ani tym bardziej na Małgosi. Wcześniej niejednokrotnie zauważała tę Krzyska koncentrację na samym sobie i własnych potrzebach, ale, zakochana do nieprzytomności, nie zwracała na to uwagi, przechodziła do porządku dziennego, karmiąc się nadzieją, że to tylko chwilowe, że „on tak nie ma”, a tylko „miewa”. Niestety, tym razem Rysiek i jego pomysł okazał się ważniejszy od wszystkiego.
- Nie narzekaj. – uspokajała Milenę pani Rudnicka. – Dla was to robi, dla rodziny. Myślisz, że gdyby was nie kochał, nie chciałby poprawy waszego życia? Jeśli będzie ci trudno, zawsze możesz Gosię na trochę do nas podrzucić. Tylko, że do Szczecina, tam się przenosimy. Dom tam kupujemy i dla Gosi zawsze się jakieś miejsce znajdzie.
- Jakieś miejsce? – Milena podniosła głos. – Co znaczy jakieś miejsce? Miejsce dziecka jest przy rodzicach, a skoro tatuś raczy dziecko opuszczać, to jest jeszcze mama, ja jestem i nie zamierzam Gosi nikomu podrzucać! A tatuś, jeśli kocha żonę i dziecko, nie opuszcza ich ani na chwilę.
- Jak sobie chcesz. – pani Rudnicka wzruszyła ramionami. – Ja proponowałam.
Łzy zalewały Milenie oczy, gdy starała się patrzeć na unoszący się do Chicago samolot. Niewiele widziała, kołysząc marudzącą Małgosię w wózku. – Boże, gdzie jesteś? – krzyczało coś w Milenie. – Dlaczego pozwalasz mu nas opuścić? To tak ma być? To ma być lepiej? Przecież on się nawet nie zatroszczył o to, gdzie będziemy mieszkać, czy mnie na to mieszkanie będzie stać? I Jak sobie mam poradzić z Gosią sama? Ona nie ma jeszcze roku!
Leśna 7. Zza gęsto rosnących iglaków wyłonił się solidny, bejcowany na brązowo płot, a w nim furtka. Tuż przy niej Milena zatrzymała auto i lekko potarmosiła przysypiającą ze zmęczenia Gosię.
- Córcia, patrz! Jesteśmy na miejscu! – szybko wyskoczyła z samochodu, otworzyła tylne drzwi, wypięła Gosię z fotelika i postawiła na ziemi, przy zamkniętej furtce.
- Tu mieszkamy? O, jaki ładny domek! – zawołała Gosia, naciskając klamkę i wbiegając na podwórko. – Mamuś, patrz! Ile drzew! Mogę pobiegać? – i już ruszyła żwawo po równiutko skoszonej trawie.
Dom był nieduży, ale sprawiał wrażenie solidnego. Obłożony drewnianymi balami, składał się z parteru i piętra. Drzwi wejściowe znajdowały się na niewielkim tarasiku, na który wychodziły dwa okna przysłonięte zazdrostkami. Dwa kolejne okna, po lewej stronie wejścia, ozdabiały białe firanki. Na tarasiku stał stół, cztery wyplatane krzesła i bujany fotel, przykryty pasiastą narzutą. Spadzisty dach pokryty był rudą dachówką, która ślicznie komponowała się z ciemną barwą drewna. Na zewnętrznych parapetach okien rozpierały się podłużne donice, z których zwisały ciemnofioletowe lobelie i białe sur finie. Ładnie, oj, naprawdę ładnie. – zachwyciła się Milena. – Postarał się ta… ojciec. O, kurczę! Ciekawe, jak się do środka dostaniemy??? Ojciec nie dał nam kluczy. No, pięknie! Co za idiotka ze mnie!
- Mamuś, chodź coś zobaczysz! – Małgosia nadbiegła znienacka i uchwyciwszy matkę za spodnie, niecierpliwie podskakiwała w miejscu. Milena niecierpliwie strząsnęła z siebie rączkę córki. – Poczekaj, kochanie, mamusia musi natychmiast zadzwonić…
- Halno, dzień dobry, proszę pani! – obcy głos dobiegł zza płotu. – Halo, tu jestem! Może pani podejść? Milena spojrzała w kierunku dochodzącego głosu i nagle, pomiędzy iglakami dojrzała blond głowę jakiejś kobiety. Obie z Małgosią podeszły szybko.
- Dzień dobry. - Milena niepewnie odpowiedziała na powitanie. – Dobrze, że pani tu jest, bo mam spory problem.
- Wiem, klucze. – Blondynka uśmiechnęła się szeroko. – Zapraszam. Okazało się, że w płocie, między iglakami, ukryła się furtka, prowadząca na sąsiednie podwórko.
- Irena Woźniak, sąsiadka. – Nieznajoma wyciągnęła dłoń do milczącej Mileny. Małgosia, przytulona do matczynych nóg, nieśmiało spoglądała na nieznajomą panią. – Klucze są u mnie, pani tato zostawił. Dwa komplety. Czekaliśmy na was. Myślę, że może zechcecie szybko obejrzeć dom, a potem zapraszam do nas na kolację. Wszystko gorące! A w ogóle, mówmy sobie po imieniu, bo przecież przyjechałyście tu na zawsze, prawda? Twój tato niedawno do nas dzwonił, mówił, że na pewno jesteście już niedaleko, więc wstawiłam zapiekankę do piekarnika. To, co? Przyjdziecie zaraz? O, tu są klucze.
Milena oszołomiona terkotaniem nieznajomej, kiwała tylko głową. Wreszcie, jak obudzona ze snu, niemrawo wyciągnęła dłoń w kierunku sąsiadki. – Milena Rudnicka, miło mi. Dobrze, ma pani rację, zajrzymy do domu, ale nie chciałabym sprawiać kłopotu, coś tam do jedzenia w aucie mamy. A poza tym chyba są tu jakieś sklepy? Mogę zrobić zakupy.
- Dajże spokój. Wszystko ustalone, ugadane z twoimi rodzicami…
- Ja nie mam rodziców. – sztywno wyjaśniła Milena. – Moja mama od dawna nie żyje, mam tylko ojca.
- No, znowu się zapędziłam. Przepraszam, gadam i gadam, sama nie wiem, co. Nie gniewaj się. Po prostu przyjeżdżał tu mężczyzna z kobietą, mówił, że zamieszka tu córka z wnuczką, stąd myślałam, że to rodzice.
Milena milcząco pokręciła głową. Chciała odejść, zobaczyć dom, nie słuchać gadatliwej sąsiadki. Chciała odpocząć, pomyśleć. Nagle poczuła też, że bardzo chce jej się płakać. Nad sobą, Gosią, losem… Kobieta o jasnych włosach najwyraźniej to zauważyła, bo szybko podeszła do milczącej Mileny i serdecznie ją przytuliła. – Wybacz, kochanie. Znowu popełniłam niezręczność. Andrzej tyle razy mnie uprzedzał, żebym powstrzymała gadatliwość. A ja nic, tylko plotę. No, powiedz, że już dobrze?
Milena znów kiwnęła głową. – Dobrze. Pójdziemy zobaczyć dom, trochę się odświeżymy, a potem przyjdziemy. Jakoś tego wszystkiego nie ogarniam. Przepraszam. – Obejrzała się za odchodzącą kobietą. Mimo gadatliwości, nowa sąsiadka, szczupła, dość wysoka, w granatowych szortach i białym podkoszulku, wzbudzała zaufanie. Było w niej jakieś ciepło, prawda, serdeczność…
Wprost ze drzwi Milena z Gosia weszły do niewielkiego przedsionka, wyposażonego w lustro i sporą szafkę na buty, a stamtąd do przestronnego pokoju, połączonego z aneksem kuchennym. Dość duży telewizor umieszczono na ścianie. Całość podzielono umownie na dwie odrębne części, umieszczając w jednej niską kanapę ze stolikiem kawowym, w drugim, przy oknach, stół z sześcioma tapicerowanymi krzesłami. Całość utrzymana była w tonacji lawendowej, nawet na stole umieszczono doniczkę z kwitnącą lawendą. W końcu tego dużego pomieszczenia znajdował się spory pokój, odizolowany od salonu sprytnym parawanem. W pokoju ustawiono wygodny fotel pod stojącą lampą, biurko do pracy i kilka otwartych półek na książki, a także maleńki stolik na jednej nodze, akurat wystarczający na położenie książki i postawienie kubka z herbatą. Obok schodów, prowadzących na piętro, znalazła się łazienka, utrzymana w tonacji turkusa z pomarańczowymi detalami. Pod schodami znajdowało się dwoje drzwi. Jedne prowadziły do podręcznego składziku, za drugimi, schodki wiodły do piwnicy, wyłożonej białymi kafelkami i wyposażonej w mnóstwo wygodnych półek na przetwory.
Pietro składało się z trzech sypialni i łazienki, tym razem beżowej z brązem. Każdy pokój pomalowano na inny kolor: pomarańcz, wrzosowy i łososiowy. Każdy pokój miał wyjście na balkon, biegnący prawie przez całą tylną cześć domu. Znalazło się tam także miejsce na garderobę z mnóstwem szuflad, półek i wieszaków oraz malutkim, zamykanym pomieszczeniem na walizki.- Postarał się ojciec, bardzo się postarał…- pomyślała Milena zgryźliwie. – No, cóż, nie miał innego wyjścia, to w końcu on pozbawił mnie wszystkiego, co mi się po mamie należało.
Jedyną rozsądną decyzją, którą można było podjąć, był powrót do domu, do ojca. Milena zrezygnowała z wynajmowanego mieszkania i w ciągu tygodnia znalazła się w swojej panieńskiej części domu ojca na piętrze. Nie minął kolejny tydzień, a miała już pracę – prywatnej aptece całodobowej. Oczywiście za załatwieniem pracy stał ojciec ze swoimi rozległymi znajomościami. Praca, niestety, okazała się zmianowa, więc znów pomocna okazała się pani Bronia. Ta dobra, choć zupełnie obca kobieta, przyglądała się Milenie uważnie sądząc, że ta nie widzi jej zatroskanego spojrzenia. Pani Bronia patrzyła, kiwała głową i ciężko wzdychała, ale malutka Małgosią zajmowała się, jak najlepsza babcia. Milena nie konsultowała z Krzyśkiem decyzji o powrocie do ojca. Studia już skończyła, z wyróżnieniem, i uznała, że skoro jej mąż życiową decyzję podjął sam, ona też ma do tego pełne prawo. Zresztą, w Warszawie nikt się o jej zatrudnienie nie zabijał, tu miała pracę prawie natychmiast. A że zmianową? Dobrze, że praca w ogóle była, całkiem sporo płatna, dająca możliwość nawet poczynienia niewielkich oszczędności na przyszłość. Pensja plus pieniądze przesyłane przez Krzyśka co miesiąc na konto, dawały Milenie poczucie niezależności. Powoli godziła się z faktem, że jest tymczasowo sama. W każdym mejlu zapewniała męża, że daje sobie radę, odkłada pieniądze na ich przyszłe wspólne mieszkanie, dba o Gosię i w ogóle „dobrze jest”. Krzysiek pisał rzadziej, ale optymistycznie. Razem z Ryśkiem pracowali w grupie przygotowującej samochody do wyścigów. Praca świetnie płatna, ciężka, ale dająca wiele radości. Mieszkanie – słabe – u Polaków w piwnicy. Niby ciepło i sucho, tylko ciemno, nie było tam okien i niezależnie od pory dnia trzeba było utrzymywać sztuczne oświetlenie. Ale, to nic. – pisał Krzysiek. – Jeszcze trochę i będziemy razem. Muszę zarobić na dom dla nas, nie na mieszkanie, ale na dom. Na dobry samochód i na założenie własnej firmy.
- Mamuś, czujesz, jak tu pachnie? Wyjdź na balkon, zobacz, powąchaj! – zachęcała Małgosia. – Las nam wchodzi do ogrodu! A huśtawkę widziałaś? Jest też piaskownica! Ale super! – krzyczała dziewczynka zachwycona.
Faktycznie, ojciec pomyślał o wszystkim. W piwnicy stał karton z nowymi słoikami na przetwory, szafki w kuchni zapełnione mąką, cukrem, kaszami oraz torebeczkami, pełnymi przypraw. W kredensie – kubki, filiżanki, kieliszki, talerzyki. W szufladzie – nowy komplet sztućców. – A po co tyle tego? – zastanawiała się Milena. – Przecież moje rzeczy, reszta mebli, książki, ubrania, zabawki, przyjadą w poniedziałek meblowozem… Co się ten ojciec tak wysadził? Czyżby miał na sumieniu coś więcej?
Te pełne zaciekawienia rozmyślania Mileny przerwał dzwonek komórki. „Ojciec”. – Halo, słucham. – odezwała się lekko chrypliwie. – Córcia? No jak? Jesteście na miejscu? Wszystko w porządku? Jak Małgosia? Dobrze? Panią Irenkę spotkałaś? Masz klucze? Weszłaś do domu? Podoba ci się? – Ojciec wyrzucał z siebie pytania, jak z karabinu, jakby nie chciał Mileny dopuścić do głosu, jakby obawiał się jej reakcji na to, co zastała w domu przy Leśnej 7.
- Tak, dojechałyśmy. Gosia – dobrze. Jest teraz w ogrodzie. Tak, mamy klucze, poznałam panią Irenkę, idziemy do niej na kolację. Wszystko w porządku, dziękuję. – zaraportowała oschle.
-Doskonale, córcia, cieszę się, całujemy was oboje z Bożenką. – w głosie ojca wyczuwało się pewną ulgę.
- Bożeny w to nie mieszaj, ok.? – Milena poczuła w sercu odłamek twardego kamienia, który, zdawało się, przetaczał się po jej sercu w jedną i drugą stronę.
-Tak, tak, córcia, masz rację. To ja was całuję. Będziesz dzwonić? Albo lepiej, ja będę, dobrze? Bardzo za wami tęsknię.
- Daj spokój przecież dopiero wyjechałyśmy. – Milena zaśmiała się gorzko. – Nie dzwoń, sama się odezwę. Na razie będę bardzo zajęta, chyba wiesz o tym, prawda?
-Kochanie już nie złość się. Wiem, że masz tam co robić, ale naprawdę się starałem, żebyście miały wszystko, co trzeba.
-Widzę i doceniam. Dziękuję. Mam nadzieję, że portrety mamy zapakowałeś?
-Oczywiście, Bożenka pakowała…
-Prosiłam cię, daj mi spokój z Bożeną. Niech ona lepiej nie dotyka rzeczy po mamie! – Wypowiedź ojca rozzłościła Milenę.
-Tak, tak, córcia, masz rację. To ja się wyłączam, idźcie na tę kolację i bawcie się dobrze.
-Masz nas wreszcie z głowy, co? To, na razie. – Milena z pasją nacisnęła czerwoną słuchawkę i rzuciła telefon na blat w kuchni.
W kuchni Woźniaków czekał na panie Rudnickie komitet powitalny w osobach poznanej już Irenki, wysokiego, dobrze zbudowanego, lekko siwiejącego mężczyzny o ciepłym uśmiechu oraz dwóch szczupłych młodzieńców, a także w postaci oszałamiającego zapachu pieczonego mięska, czosnku i aromatycznych przypraw. Irenka szybko zakrzątnęła się wokół gości.
-To Andrzej, mój mąż. Prowadzi zakład naprawy samochodów i maszyn rolniczych po drugiej stronie miasta. To Filip. – wskazała wyższego, trochę patykowatego blondyna o piegowatym nosie i poważnym wyrazie twarzy. – Nasz starszy, od września – druga klasa liceum. Wyobraź sobie, Malownicze wcale nie jest takie duże, a trzy szkoły tu mamy. Ja pracuję jako pedagog w gimnazjum i liceum. A to – Kamil – nasz młodszy, druga klasa gimnazjum. A to nasze psy. – Irenka przygarnęła do siebie dwa spore owczarki. – Kika i Aksel. Nasze najmłodsze dzieci. – Roześmiała się. – No, ale siadajmy, bo sąsiadki na pewno głodne, a zapiekanka przepieczona będzie niesmaczna.
Dobrze było Milenie przy rodzinnym stole Woźniaków. Andrzej okazał się być mężczyzną milkliwym, ale serdecznym i pełnym ciepła. Mitygował swoją Irenkę, gdy zapędzała się w gadaniu, ale ta wyjaśniała, że jako szkolny pedagog nie pogada sobie w godzinach pracy, a lubi gadać. Młodzieńcy nieśmiali i małomówni, okazali się dobrymi kolegami Małgosi, którą rozbawiali na różne sposoby i pod koniec kolacji Gosia nie mówiła o nich inaczej, jak „moi kumple”.
-Pamiętaj, Milenko, jesteśmy „przez płot”. – upewniała Milenę Irenka, gdy już stały przy furtce, dzielącej obie posesje. – Gdybyś czegoś potrzebowała… Zresztą, jutro obiad też u nas, naleśniki z poziomkami, jak u Muminków, a w poniedziałek po południu zabieram was do Magdy. Super dziewczyna! Małgosia pozna jej wychowanki, Marcysię i Anię. Będzie miała towarzystwo, bo moi chłopcy, to tylko przecież chłopcy, a Gosia na pewno będzie chciała mieć koleżanki.
-Irenko, dziękuję za wszystko, ale nie możemy tak na was wisieć. – usprawiedliwiała się Milena, podtrzymując słaniającą się ze zmęczenia Małgosię. – Damy radę. Ojciec zapełnił zamrażarkę, sama zrobię obiad, a wy korzystajcie z niedzieli.
-No, jak ja nie cierpię takiego gadania! Gdybym nie chciała to bym nie zapraszała, prawda? Wyśpijcie się, rozpakujcie, odpocznijcie po podróży, a zobaczysz, jakiego nabierzecie apetytu na moje naleśniki.
Bożena. Zmora. Zgryzota. Nerwy. Krótki czas po powrocie Mileny do domu był piękny. Dogadywali się z ojcem wspaniale, dziadek oszalał na punkcie Małgosi, a córkę wspierał i pocieszał w jej tęsknocie za mężem. I nagle telefon ze Szczecina, od teściowej, pani Rudnickiej. – Przyjedź, jak najszybciej, jest bardzo ważna sprawa. Kilkudniowy urlop w aptece nie stanowił problemu, zresztą, dzięki pani Broni, Milena nie musiała zbytnio spieszyć się do córki, lubiła swoją pracę, często zostawała w aptece dłużej.
Niewielka zadrukowana po angielsku kartka z nagłówkiem Richard Daley Centre w Chicago poinformowała Milenę, że jej mąż, Krzysztof Rudnicki, zamieszkały…, wystąpił o rozwód. Jeśli pozwana, Milena Rudnicka, nie stawi się w sądzie w ciągu 60 dni lub nie oddeleguje swego pełnomocnika, rozwód zostanie orzeczony na jej niekorzyść, czyli z jej winy. – Nigdzie nie pojadę! – wrzasnęła zszokowana Milena, zmięła kartkę i rzuciła teściowej pod nogi. – Świnie jesteście! Wszyscy! Pani dobrze wiedziała, że on tam nie leci do pracy, tylko dla rozrywki! Jeszcze śmiała pani proponować jakieś miejsce u siebie mojemu dziecku! Niech się rozwodzi! Drań, egoista jeden! A Małgosi już w życiu nie zobaczy!
Dobrze, że w tym Szczecinie zarezerwowała sobie nocleg w hotelu. Mogła się wypłakać do woli, wypijając przy tym butelkę porzeczkowej Finlandii. Nie mogła uwierzyć, że Krzysiek, miłość jej życia, ojciec ich dziecka zostawił je! I ta informacja z Chicago! Wysłana na szczeciński adres teściów! Jakby nie wiedział, gdzie mieszka jego żona i dziecko. Chciał ją dodatkowo upokorzyć i udało mu się to. Znów z sukcesem przeprowadził swój kolejny plan. Nie, tak nie będzie! – zdecydowała rano.- Na żaden rozwód zgody nie wyrażę, utrudnię mu wszystko, co można będzie utrudnić, niech nie myśli, że taka gęś jestem!
Po szybkim prysznicu dla otrzeźwienia, kubku mocnej kawy w restauracji hotelowej, wybiegła na ulicę, złapała taksówkę, po drodze wrzucając do podręcznej torby kilka ubrań, które chwyciła naprędce. Dobrze, że nie wyjmowała kosmetyczki…
Bożena. Wysoka, zgrabna, ładna i kompletnie obca kobieta otworzyła Milenie drzwi. – Kim pani jest, co pani tu robi? – zawołała Milena ochryple – całą drogę ze Szczecina przepłakała w pociągu.
-Mieszkam tu. – odparła wyniośle nieznajoma. – Jestem żoną Olgierda i jego pomocnicą w gabinecie.
- Żoną? – wrzasnęła Milena, przepychając się obok obcej do wnętrza domu. – Żonę Olgierd miał jedną – moją mamę! To jakaś pomyłka! Tato, tato!
-Cicho, laska, czego wrzeszczysz? – obok obcej kobiety pojawił się nagle młody chłopak, może siedemnastoletni i uśmiechnął się do Mileny ciepło. – Wszyscy tu mieszkamy. I wy i my. A matka jest faktycznie żoną Olgierda. Od przedwczoraj. A ja jestem Mateusz, teraz twój przyrodni brat.
-Czy wyście wszyscy poszaleli? – Milena z hukiem postawiła torbę podróżną na podłodze i trzęsącymi się rękoma zapaliła papierosa. – Jaka żona? Jaki brat? Gdzie jest ojciec?
Olgierd pojawił się dopiero wieczorem. Milena była świadkiem czułego przywitania ojca i obcej kobiety. I oboje nosili obrączki! Ojciec potwierdził fakt zawarcia małżeństwa z obecną tu, jak się wyraził, Bożeną Myszkowską. Znali się ponoć od pewnego czasu, Bożena faktycznie pomagała mu w gabinecie, pokochali się (Milena, słysząc to, zrobiła wielkie oczy) i pobrali. Ślub wzięli tylko cywilny – Bożenka jest po rozwodzie z ojcem Mateusza. Zresztą, co to za ojciec! Ledwo po stolarskiej zawodówce, pijak i chuligan. A Bożenka, mimo że bez wykształcenia, jest bardzo pojętna, piękna i bardzo dla Olgierda dobra! Ojciec perorował bardzo z siebie zadowolony, głaskał przy tym Bożenkę po łokciu, Mateusz z obojętną miną siedział na oparciu kanapy, przypatrując się Milenie z uwagą.
-Na pewno się dogadacie, moje dziewczynki. Przecież obie was kocham, jak nikogo na świecie! – Milena dawno, a może nigdy, nie widziała ojca tak zachwyconego sobą i tym, co rodzonej córce zgotował. Nie wiedziała, dlaczego, ale w tym momencie ojciec przypominał jej koguta.
Mateusz okazał się w miarę normalnym chłopakiem. Kończył technikum, chciał studiować i otwarcie przyznał, że będzie to możliwe, tylko dzięki pieniądzom i wpływom Olgierda. – Matka niczego by nie załatwiła. – wyjaśniał osłupiałej Milenie. – Ona tylko solarium potrafi obsługiwać, ale przy twoim ojcu się wyrabia. Mało tego, nie pytany, przyznał też, że część domu już została zapisana Bożence. – Bo wiesz, matka nic nie ma. Jak zaszła w ciążę, rodzice ją z domu wypędzili. Mieszkali w małej mieścinie, Malownicze, może słyszałaś? Grosza nie dali, bo wstyd rodzinie przyniosła. Bo, wiesz, brat matki, wuj Leon, jest księdzem. I tak sąsiedzi ich palcami wytykali. Ja też ich nie znam, tych dziadków, nie chcieli mnie widzieć. – rozmawiali w bibliotece, na piętrze, które, jak się okazało nie należało już do Mileny. – Ty masz tu swój pokój, razem z Gosią, a reszta jest moja i matki. Ale, wiesz, oni rządzą na dole. Widziałaś, jak tam pięknie matka urządziła?
To już Milena zdążyła zauważyć. Zniknęły wszystkie zdjęcia mamy, jej piękne bibeloty i kolekcja granatowych szklanych naczyń. Zamiast tego, nowa gospodyni wszystkie możliwe miejsca zastawiła swoimi zdjęciami i …flakonikami perfum. Drogich perfum, najwidoczniej prezentów od Olgierda. W kuchni na dole też zaszły ogromne zmiany. Zniknęły rustykalne deseczki, piękne, oprawne w drewno łyżki i cedzaki, a ich miejsce zajęły zwykłe metalowe, ale za to błyszczące. Mereżkowe firaneczki w oknach zostały zastąpione zazdrostkami, malowanymi w różowe czajniki . Koszmar! I ojciec na to pozwolił? Milena nie potrafiła tego zrozumieć.
Z chwilą przyjazdu Mileny ze Szczecina w domu Kasperskich rozgorzała wojna. Bożena, w obawie o dobro, które Olgierd jej podarował, bądź zapisał, traktowała Milenę, jako potencjalną złodziejkę. Na flakonikach perfum rysowała delikatne kreseczki, zaznaczając ich poziom, w kuchni liczyła bułki, szklanki wypitego mleka, torebki płatków śniadaniowych. Jej zdaniem Milena z Małgosią nic, tylko się obżerały, uszczuplając jej, Bożeny, zapasy. Chowała przed Mileną proszki do prania i pasty do zębów, choć nie korzystały z tej samej łazienki, łączyła je jedynie kuchnia na dole. Ostre wymiany zdań często przechodziły w awantury – Bożenie nie odpowiadało nic, co dotyczyło Mileny lub Małgosi. Olgierd zaś, proszony czasem przez Milenę o rozstrzygnięcie sporu, udawał, że nic się nie dzieje, słodkim głosem zapewniał córkę i wnuczkę, że kocha je najbardziej na świecie i że początki są zawsze trudne, ale przecież Mila i Bożenka w końcu się dogadają.
Nie dogadały się. Awantury tak przybrały na sile, że Milena zdała sobie sprawę, iż nie może mieszkać z Bożeną pod jednym dachem, bo w końcu się pozabijają. Wychowana w spokojnej, kochającej się rodzinie Milena nie mogła zaakceptować pazerności, podejrzliwości, zawiści i złośliwości nowej żony ojca. Zażądała wreszcie poważnej rozmowy z Olgierdem. Przyciśnięty przez zrozpaczoną córkę do muru, Olgierd przyznał, że celowo wybrał na ślub dzień, w którym córki nie było w domu, nie chciał jej zranić. Bożenkę kocha od dawna i to chyba nic dziwnego tyle lat przecież był sam… No, jest Bożenka trochę trudna, ale to życie tak ją ukształtowało i Mila powinna to zrozumieć. – Ale, tato, przecież przez ślub z Bożeną odebrałeś mi wszystko! – wykrzyczała Milena. – To był nasz dom, a teraz okazuje się, że mam prawo tylko do jednego pokoju, bo reszta należy do Bożeny! A moja córka? Co jej zostawisz? Wszystko zapisałeś Bożenie? Co będzie z nami? Dokąd mamy się udać? Zapomniałeś, że się rozwodzę? Nie jest mi lekko, ani łatwo, a ty jeszcze utrudniasz!
Olgierd skruszony, ale tylko trochę, przyznał, że tak, dom zapisał na Bożenę. On rozumie, że Mila mogła myśleć inaczej, ale stało się, jak się stało. Ale w zamian, Bożenka wspaniałomyślnie przepisała na Milę i Małgosię dom po swoich rodzicach w Malowniczem. Oni już tam byli, Olgierd z Bożeną. Dom jest w opłakanym stanie, bo rodzice Bożeny opuścili go już lata temu, zamieszkując z synem-księdzem na jego plebanii. – Ale Milusiu, zobacz, - cieszył się Olgierd. – Tatuś o tobie i wnusi pomyślał, tam już pracują ekipy remontowe, już szykują domek na wasz przyjazd. Będziecie miały, jak w bajce! – A moja praca? Gdzie będę pracować? I dlaczego to ja mam wyjechać z rodzinnego domu? – Córeńko, tak będzie lepiej. – łagodził Olgierd. – Liczyłem, że dogadacie się z Bożenką… - znacząco zawiesił głos, dając córce do zrozumienia, że niedogadanie się jest ewidentną winą Mileny. – Pracę masz załatwioną od września, buduje się nowa przychodnia, w której będzie też apteka. Będziesz jej szefową! – dodał z dumą. – Wszystko załatwiłem z doktorem Leńskim. On jest właścicielem przychodni. I Gosia też jest już zapisana do szkoły. Zobaczysz, jeszcze mi podziękujesz!
Kogut Basi Bulikowskiej darł się tak, że Milena, nawet nakrywszy głowę poduszką słyszała go, jakby siedział na jej ramieniu. Wysunęła rękę spod kołdry, spojrzała na wyświetlacz komórki: 5.20. Nie, już raczej nie zaśnie w tym hałasie. Gosi kogut najwyraźniej nie przeszkadzał, spała z głową, owiniętą kołderką i stopami wygodnie ułożonymi na poduszce. Szybki prysznic, zamiana piżamki na cienką sukienkę, kawa do kubka i już można było zasiąść wygodnie na tarasie, delektować się aromatycznym płynem i myśleć. Myślenie jednak jakoś Milenie nie wyszło. Najpierw wsłuchała się w rozgniewany głos koguta, potem jej uwagę przyciągnęły cichutkie tony skrzypiec, dobiegające zza szpaleru iglaków i płotu, okalającego dom kierowcy ciemnozielonego jeepa, co zauważyła już wcześniej. Przymknęła oczy, wystawiając twarz na pierwsze promienie słońca i nagle… poczuła się tak lekko, jakby nie miała żadnych problemów, nie musiała opuszczać rodzinnego domu, nie kłóciła się z ojcem… Nagle zaczęła słyszeć siebie, nie innych, słyszeć świat dookoła niej, a nie Krzyśka, który radośnie układał sobie w Chicago życie z dużo starszą od siebie rozwódką z dójką nastoletnich dzieci, nie ojca, do którego straciła serce, nie Bożenę, na którą nie mogła patrzeć … Nie, usłyszała siebie i świat, ale przede wszystkim siebie. Mam dom, cudowny, jest mi tu dobrze. Gośka jest zachwycona, już zdążyła zaprzyjaźnić się z Marcysią i Anią; je wszystko, a nie tylko twarde jajka i zasypia na stojąco. Mam pracę, doktor Leński jest bardzo w porządku; mam fajne sąsiadki i nowe znajome. Może spotka mnie jeszcze coś dobrego? Może miłość, taka prawdziwa, mnie odnajdzie? A jeśli nawet nie, to i tak jest mi dobrze.
Lekkie skrzypnięcie furtki przerwało optymistyczne marzenia Mileny. Podniosła się z bujanego fotela i zauważyła panią Basię Bulikowską, nieśmiało skradającą się w kierunku werandy. Bardzo polubiła tych przemiłych ludzi z przeciwka. Pani Basia była emerytowaną bibliotekarką, a pan Mietek – jej mąż -ciągle pracował w warsztacie Andrzeja Woźniaka.
- Mila? Potrzebna mi twoja pomoc. Bardzo. – Basia nieśmiało przysiadła na drewnianej ławie. – A, dzień dobry nie powiedziałam. – zawstydzona położyła końce palców na ustach.
-Pomogę, o co chodzi? Kawy, pani Basiu? Mam w dzbanku. – zaproponowała
-Chętnie. – zgodziła się pani Basia, a po powrocie Mileny kontynuowała. – Miecio pojechał dziś do warsztatu z samiutkiego rana, bo jakiś ciągnik muszą koniecznie skończyć do południa. A pojechał naokoło, obok piekarni, bo części musiał po drodze odebrać. I wyobraź ty sobie, natknął się na przejechaną suczkę, owczarka, a obok niej siedział szczeniak i płakał. No, to co zrobił mój Miecio? Zadzwonił do Jałochów, do lecznicy, żeby suczkę zabrali, a szczeniaczka przywiózł do domu! I co ja mam teraz zrobić? Przecież nasz Nikon zeżre małego, jak nic! Musiałam zamknąć szczeniaka w chlewku, a Nikon w kojcu szału dostaje, wiesz, że to ludojad! No i co ja mam zrobić z tym szczeniaczkiem? Może weźmiesz dla Małgosi? I tak powinniście mieć psa, tak bezpieczniej.
Milena nie zastanawiała się długo. I tak miała rozejrzeć się za psem, a tu proszę, szczeniak sam przychodzi! – Pewnie, pani Basiu, wezmę! A to się Małgosia ucieszy!
Szczeniak był przesłodki. Patrzył na Milę wielkimi brązowymi oczami, nieśmiało merdał ogonem i bez protestów dał się zaprowadzić na podwórko Mileny. Małgosia chyba szóstym zmysłem wyczuła prezent, bo wyskoczyła z domu i dopadła psiaka, tuląc go mocno.
-Kaj, to jest mój Kaj, prawda, mamuś? – Gosi niezmiernie podobała się ostatnio baśń o Królowej Śniegu, więc imię dla psa znalazło się jakoś tak mimochodem.
Pies, mocno chyba zaniepokojony odejściem pani Basi, nowym otoczeniem, samotnością, przez chwilę bawił się wesoło z Małgosią, a potem usiadł na środku podworka i żałośnie zawył. Nie można go było uspokoić, a do tego, zza płotu dały się słyszeć niechętne nawoływania:
-Ciszej tam! Co za hałasy o świcie! Uspokójcie się! – głos na pewno należał do wściekłego mężczyzny, zapewne obudzonego przez psie wycie. Jednak ani Gosia, ani Milena na psi płacz nie mogły poradzić. Były obce, pies ich nie słuchał, tylko wył coraz żałośniej. Nie pomogło głaskanie, przytulanie, czułe szeptanie do opadającego ucha. Pies wył. I wtedy na podwórko Mileny posypał się grad ziemniaków, a za nimi wrzask: - Ludzie, przestańcie hałasować, uspokójcie tego psa! No, wariatki jakieś, męczą zwierzaka o świcie! Cisza!!! Jeden z przerzuconych przez płot ziemniaków boleśnie uderzył Milenę w głowę. Dziewczyna nie namyślając się, złapała ziemniak w garść, wypadła na ulicę i nie dzwoniąc do furtki, wbiegła na posesję krzyczącego sąsiada, właściciela zielonego jeepa.
- Zwariowałeś człowieku? W czym ci zawiniłam, że bombardujesz mnie kartoflami? Pies płacze, bo jego matkę przejechano, my jesteśmy obce, nie potrafimy go uspokoić!
Od strony domu pojawił się wysoki lekko szpakowaty mężczyzna. Był boso, na ramiona narzucił błękitną koszulę, dłonie miał pełne ziemniaków. -Wynocha babo!- krzyknął wściekle. – Do apteki marsz! Kup sobie pięć deka sapientium, to zmądrzejesz! Już, wynocha! -Zdecydowanie naparł na w sumie niewinną Milenę.- No, już!
Milena, jak niepyszna wróciła na własne podwórko. Gosia siedziała na trawie, tuląc nowego psa i szepcząc mu coś do ucha. A Kaj, o dziwo, nie płakał, tylko wsunął nos pod pachę dziewczynki i wydawał się słuchać jej kojących słów.
Wczesnym wieczorem dzwonek do furtki oderwał Milenę od prasowania. Wyjrzała przez okno, ale nie widząc nikogo, zawołała głośno: - Otwarte! Zapraszam!- Za chwilę czyjeś kroki zatupały po drewnianej podłodze tarasu, a do wnętrza zajrzała szpakowata głowa sąsiada od ziemniaków.
-Przepraszam panią. Bardzo przepraszam. Poniosło mnie bez powodu. Miłosz Radwan jestem. Ten od kartofli. Da się pani zaprosić na kawę do Uroczyska?
Daria Grabek
Wilczym szlakiem
Błękit leczy mnie z codzienności gdzie
Więcej czuję, więcej widzę niż bym chciała
Gdzie falą z ludzkich serc zalewają mnie gniew i strach
Myśli niechcianych mą głowę zalewa deszcz
Emocji obcych jad do krwi przesącza się
Góry najpiękniejsze są zimą. Białe wierchy na tle poszarzałego nieba. Płatki tańczące leniwie w powietrzu, każdy inny, każdy na swój sposób wyjątkowy. Wszystko wydaje się zastygłe w oczekiwaniu na odrodzenie. Ukryte pod zmrożoną pierzyną, na której nikt nie zostawił śladów użytkowania. Zawieszone na granicy istnienia i bajki. Wciąż dziewicze, mróz pewnie zacznie zaraz pleść wianki z kwiatów, które maluje na szybach drewnianych okien starych drewnianych domków. Tylko kilka takich stoi lub podupada, rozrzucone gdzieś na szczytach albo zaraz pod nimi, opuszczone, zapomniane. Nieszczelne i puste, jeśli nie liczyć wiatru, który rozgościł się w zakamarkach i urządza dzikie akustycznie harce.
Co jednak, jeśli zima trwa zbyt długo? Jeśli mijają kolejne, potencjalnie wiosenne już miesiące, a śnieżno – żelazna pokrywa nie uwalnia świata, nie pozwala mu się na nowo narodzić, nie przepuszcza przebiśniegów, bo zbyt jest twarda i gruba? Gdzie podziała się Wróżka Wiosna, która co roku przybywa w zielonej sukience z trenem rozsypującym pierwsze kwiaty? To nic. Ona może wtedy żyć. Istnieć, kiedy wszystko umiera, kiedy zaczyna brakować nadziei, kiedy do kresu odlicza się dni. Gdyby tak zostało już na zawsze. Słodka Samotności! Ty palisz cień serca, które biło kiedyś w tej wilczej piersi, nie przestawaj. Ból spokoju, pozwalający zamknąć oczy i wsłuchać się w ciszę. Błogostan nieistnienia.
Siedziała na szczycie i rozkoszowała się wiatrem muskającym sierść. Echo wilczego wycia rozległo się nad Malowniczem. Śmiałkowie, którzy odważyli się w taką pogodę opuścić ciepłe domy, zadarli głowy i spojrzeli w stronę szczytów.
- Coraz częściej, coraz częściej – zamruczała pod nosem pani Leontyna, przekręcając zamek w drzwiach swojego sklepiku ze starociami.
***
Herbata już wystygła, rogaliki zeschły się i przestały nadawać do jedzenia. Przynajmniej nie do takiego, które nosiłoby znamiona przyjemności i pozwalało na rozpieszczanie podniebienia. Rolety w oknach były opuszczone, mimo, że zimowe słońce wisiało wysoko na niebie. Tylko nieduża lampka roztaczała wokół siebie plamę światła, pogrążając resztę domu w ciepłym półcieniu. Od dawna nikt tu nie sprzątał. Gruba warstwa kurzu pokrywała większość mebli, a porozstawiane gdzie popadnie kubki i talerze ciężko było oderwać od powierzchni. Ubrania walały się po podłodze, na środku której prezentowała swe wdzięki zaschnięta plama z rozlanego soku. Nie dało się na to spokojnie patrzeć. Zamknął za sobą drzwi, by nie wpuszczać zimna. Niewiele to jednak dało, bo w kominku nikt nie palił i dom był wyziębiony. Nie pozostawało nic prócz zakasania rękawów.
- Wyjdziesz stąd kiedyś? – spytał, kiedy ogrzane pomieszczenie znów zaczęło mniej więcej przypominać mieszkanie, a jego właścicielka – nie bez oporów, narzekań i protestów - została odnaleziona w salonie pod stertą koców i zmuszona do podniesienia się, umycia, przebrania i zjedzenia ciepłego rosołu. Siedzieli przy stole, ona w czerwonej kraciastej koszuli, która kontrastowała z zielenią oczu, on wdychając aromat świeżo zaparzonej herbaty.
- Przecież wiesz, że wychodzę. Często – prychnęła sarkastycznie, przewracając przy tym oczami. Pretensja miała w tym domu swoje stałe miejsce. Rozgościła się w jednym z pokoi, śmiało i chętnie korzystała ze wszystkiego, co było dostępne, ale kategorycznie odmawiała płacenia czynszu. Ot, taki uciążliwy lokator, do którego w końcu się przyzwyczajamy. Klasyczny przykład ludzkiej rezygnacji.
- Daj spokój – oburzył się – nie o takie wychodne mi chodzi. Powinnaś poprzebywać z ludźmi…
- NIE DENERWUJ SIĘ! –przerwała mu i z krzykiem zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że przewróciła krzesło i strąciła ze stołu filiżankę.
- Hej, hej, już. Panuję nad sobą – jego głos był kojący. Pracował nad sobą, tak bardzo próbował. Wdech i wydech. Powoli, głęboko. Tak, uspokajał się. Podszedł do kąta, w którym próbowała się ukryć. Przypominała trochę małą dziewczynkę, która zamyka oczy, przekonana o tym, że jeśli nie widzi nikogo, to i nikt nie widzi jej. – Chodzi tylko o to, że… tak niczego nie osiągniesz, izolacja w niczym nie pomoże, wiesz o tym doskonale. Wygrasz z lękami tylko stawiając im czoło…
Został jej tylko on. Najlepszy przyjaciel, ktoś na kim mogła polegać zawsze, zadzwonić w środku nocy i mieć pewność, że odbierze. Z obowiązku. Albo poczucia winy. Parzcież ktoś taki jak ona nie zasługuje na szczere uczucie, na prawdziwą, głęboką relację z drugą osobą. Nie teraz, nie po tym, kim się stała. Ale stała się przez niego. Zaufa mu. Ten jeden ostatni raz. Może jednak jest jeszcze nadzieja? Tak bardzo by chciała, by zburzono mur, dzielący ją od świata.
Ryzyko wpisane jest w sukces. Poszli więc.
Nawet w najświętszą z świętych niedziel nie widywało się w okolicy kościoła takich tłumów, co dopiero w zwykły powszedni dzień. Panowało takie poruszenie, jakby właśnie wybrano nowego papieża, tutaj w Malowniczem. Tylko jedna rzecz nie pasowała do ekspresjonistycznego obrazka – panowie w granatowych mundurach, którzy swą liczbą przewyższali znacznie zasoby służb policyjnych miasteczka. Krążyli między zebranymi i z prawie każdym zamieniali kilka zdań, skrzętnie zapisując wszystko w swoich kajecikach. Proboszcz zapraszał wszystkich do wnętrza plebani, gdzie jego gosposia dwoiła się i troiła, by znaleźć dla każdego miejsce w fotelu, na krześle, kawałku mebla, a pod koniec już po prostu kawałek podłogi, by możliwe było w miarę swobodne utrzymanie pozycji stojącej. Było to bowiem jedno z tych miasteczek gdzie – jak to się rzadko dziś zdarza – zbudowano plebanię mniejszą od kościoła, ot po prostu taką, by mogła służyć celom mieszkalnym.
- No i po co mnie tu przyprowadziłeś? Mnóstwo ludzi, każdy z nich myśli o czymś innym – Ida czuła się nieswojo.
- Bo być może będziesz mogła pomóc. O to chyba chodzi, prawda?
- Kochani! Proszę już o ciszę! – zaczął przekrzykiwać gwar proboszcz – Mam nadzieję, że wszyscy się zmieścili… tak – rozejrzał się nieco niepewnie po ściśniętym jak sardynki w puszce tłumie – Zebraliśmy się tu w niezwykle przykrych okolicznościach. Jak wiecie, żona naszego szanownego burmistrza zaginęła, a wszystkie ślady wskazują na to, iż było to uprowadzenie. Policja chciałaby porozmawiać z każdym z was, może ktoś coś widział, słyszał. Pamiętajcie, że czasem pozornie nieistotne rzeczy mogą okazać się bardzo ważne… - mówił tak jeszcze przez chwilę, a potem nastąpił ciąg dalszy rozmów mundurowych z cywilami. Powietrze było gęste od plotek.
Ida przecisnęła się sprawnie przez tłum i już po chwili stała przy duchownym. Sama nie do końca wiedziała, jakież to instynkty kierowały jej zachowaniem. Czuła po prostu, że musi zapytać.
- Ksiądz czegoś nie powiedział – zaczęła prosto z mostu.
- Słucham? – na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Ksiądz nie powiedział wszystkiego, co wie. Ja… ja proszę, mogę pomóc, ale muszę znać całą prawdę…
- Dziecko drogie, o czym ty mówisz?
- Tam stało się coś jeszcze. Czuję to, czuję emocje księdza, wiem, że policja kluczy w pytaniach…
Zadziwiające jak to się dzieje, że niektórzy ludzie szybko i bezpowrotnie wzbudzają zaufanie w innych tak bardzo, że jesteśmy w stanie powierzyć im najskrytsze sekrety. Tak było i tym razem, choć nie chodziło oczywiście o żadne tajemnice z życia proboszcza. Z rozmowy Ida dowiedziała się, że burmistrz dostaje listy z pogróżkami, w których zmuszają go do wyrażenia zgody na budowę autostrady, biegnącej według wstępnych planów przez sam środek Malowniczego. Batalia o tę drogę toczyła się już od roku, jednak tym razem inwestorzy postanowili widocznie sięgnąć po rozwiązania ostateczne. A może to wcale nie inwestorzy? Może ktoś chciał, by na nich właśnie padało podejrzenie? To było zadanie i szansa dla niej, w końcu kto lepiej zna się na ludziach? Weszła w sam środek tłumu, wsłuchała się w niego, w siebie, w gwar i ciszę, w powietrze, wiatr za oknem, śnieg leżący na szczytach gór, tętno ziemi. Raz… dwa… raz… dwa… tik… tak… Otworzyła oczy i… wybiegła.
Uciekała. Chaos, tak okropny chaos wszędzie wokół. Euforia goniona przez smutek, żal przykrywany obojętnością, zdenerwowanie, które nie pozwala się skupić. Oczekiwanie, rozmarzenie, zakochanie, pragnienie śmierci, niepewność, ekscytacja, zawód, nadzieja. Wszystko w jednym miejscu, tak bardzo blisko siebie. Emocje, które niemal się stykają, a jednak nigdy nie jest dane im się poznać. Mijają się, niezauważone, pozostawione samym sobie i własnym perypetiom. Nieświadome wzajemnego uzupełniania, jedności jaką tworzą i możliwości, które mogłyby sobie dać. Gdyby tylko się połączyły, gdyby jedna wiedziała o drugiej. Gdyby dano im szansę.
Ty nie wiesz jak boleć może krzyk
Czyjś nieświadomy
Ty nie wiesz jak pali mnie ten dar
Odrealniony
Gdy czuję dokładnie to co ktoś
Gdy stanie obok
Mą duszę trujący prawdy sok
Zalewa znowu
Biegła krętymi uliczkami, mijając kamieniczki i wolno stojące domki, aż dotarła do swojego azylu. Usiadła pod drzewem i zanurzyła się we wspomnieniach. Zaledwie kilka lat wcześniej była szczęśliwą, pełną życia i planów na przyszłość dziewczyną. Miała swoje pasje, profesjonalny aparat, na który tak długo czekała i mnóstwo zdjęć – pamiątek uchwyconych chwil. Głównie szczęśliwych, nie lubiła smutku, bała się go. Unikała cierpienia, kontaktu z nim. Była jedną z tych osób, które widząc w telewizji spot reklamowy o niepełnosprawnych dzieciach, przełączają na inny kanał. Nie, żeby nie chciały pomóc. Wyślą czasem sms, a nawet dwa pod numer fundacji, ale nic więcej. Przecież ich to nie dotyczy, nie będą psuć sobie radości. Egoistyczne? Nie, życiowe.
Żyła więc sobie spokojnie, w swoim poukładanym świecie, aż któregoś dnia poznała Pawła. Cóż to była za przyjaźń, jak on ją rozumiał, jak wspierał w każdej trudności. Nawet nie musiała mówić, po prostu wiedział i zjawiał się. I pokazywał jej świat takim, jakiego nie chciała go widzieć wcześniej. Chciał wbić jej do głowy, że ludzkie cierpienie wcale nie musi wiązać się tylko ze smutkiem i ciągłą udręką, jest w nim przecież mnóstwo światła. Mimo, że początkowo nie chciała słuchać, nie chciała wierzyć, był cierpliwy. Powoli, krok po kroku oswajał ją z bólem, który gdy tylko odpowiednio spojrzeć, wcale nie bolał tak bardzo. Lubili siadać wieczorem gdzieś na łonie natury, z dala od codziennego gwaru – zwłaszcza Paweł – i prowadzić długie dyskusje o życiu, jego jakości i tym, jak wiele zależy od ludzi i ich zdolności asymilacyjnych. Często poruszali temat empatii, która staje się coraz mniej widoczna w czasach, gdy każdy skupiony jest na sobie i swoich celach. W ciągłym pośpiechu i pogoni za niedoścignionym nie zauważamy potrzeb innych, mijamy obojętnie zapłakanych i ostentacyjnie ignorujemy gniewających się. A już na pewno nie chcemy zagłębiać się w zakamarki rozbudowanych poważnych problemów, które przecież nas nie dotyczą. Nie zdajemy sobie sprawy, że jeśli dziś padło na kogoś innego, jutro może paść właśnie na nas, bo dlaczego nie?
- Skąd ty tyle wiesz o ludziach? Tak świetnie ich rozumiesz – zapytała któregoś wieczoru Ida. Mieli za sobą niezwykle aktywny dzień, a teraz siedząc na trawie, raczyli się promieniami zachodzącego słońca.
Patrzył na nią dłuższą chwilę, a jego spojrzenie było tak przenikliwe jakby chciał zajrzeć w jej myśli. Nie pierwszy już raz miała takie wrażenie. W końcu, kiedy milczenie przeciągało się już zdecydowanie zbyt długo, a Ida czuła się coraz bardziej zagubiona, postanowił przemówić.
- Jestem Empatą. Ja… ja cię przepraszam – zerwał się na równe nogi – nie powinienem był, przepraszam – i pobiegł w dal, nie zabierając nawet plecaka.
- Paweł! Hej, Paweł! – wołała za nim Ida, lecz na próżno. Została sama nie rozumiejąc, co właściwie przed chwilą się wydarzyło. A wydarzyło się wiele i przekonała się o tym bardzo szybko.
Chaos, który nagle powstał w jej głowie, przyprawiał o mdłości. Zalała ją fala nierzeczywistej materii, której nie potrafiła zidentyfikować, ani pozbyć się. Zupełnie bez powodu zaczęła szlochać, by za chwilę śmiać się do rozpuku. Później przyszedł czas na paniczny strach przed przebiegającym psem i błogostan nadziei na bliżej nieokreślony sukces. Bała się ruszyć z miejsca, nie wiedziała, czy w ogóle da radę dojść do domu. Skulona i przerażona samą sobą siedziała na ziemi i oczekiwała końca, nie mając pojęcia czy taki nadejdzie. Może zwariowała, może tak właśnie czują się osoby z zaburzoną osobowością. Mijały godziny, ludzie porozchodzili się do domów, a ona powoli zaczęła odczuwać ulgę. Fala jakby się cofała, ustępowała miejsca dezorientacji i wycieńczeniu.
To był jeden z najstraszniejszych wieczorów jaki przeżyła. Dopiero później, kiedy Paweł zdobył się na odwagę, by spojrzeć jej w oczy, wszystko stało się jasne. Opowiedział jej o szczególnym darze współodczuwania, którego posiadanie jest zbawieniem i przekleństwem w jednym. Dostał go dawno temu, wykorzystywał jak mógł, ale gdy brzemię stało się zbyt ciężkie, musiał przekazać dalej. To takie proste, wystarczy wyjawić sekret. Padło na nią. Na dziewczynę z marzeniami, planami, zapałem do pracy za szybką obiektywu. Wszystko to umarło w ciągu jednej chwili, tych kilku sekund, kiedy zostało wypowiedziane magiczne zdanie „jestem Empatą”.
Potrząsnęła głową i wstała. Nie było sensu rozgrzebywać przeszłości. Płaszcz i spodnie miała całkiem przemoczone. Dłonie bez rękawiczek skostniały z zimna, a na końcówkach włosów pojawił się szron. Szła po prostu przed siebie, starając się oczyścić umysł. Od wspomnień i nadmiaru wrażeń w fizyczny sposób bolała dusza. Mogłaby płakać, ale łzy dawno straciły już sens. Przecież nie zjawi się nikt, kto je zetrze, nikt kto zrozumie. Nikt, kto będzie potrafił pomóc. Została słodka samotność, która wykrzywiała usta smakiem goryczy. Zostało oczekiwanie aż przeminie świat. Albo iluzja. Iluzja wspomnień, która tworzy projekcję normalnej teraźniejszości. Znieczulenie. Przestaje boleć nic, bo jak długo można? Odporność? Nie. Brak czucia, przyzwyczajenie. Płacz w deszczu nie ma przecież sensu. Łzy znikają, stapiają się z prozą zjawiska, tworzą kałuże, po których stąpają niczego nieświadomi. Nie wiedzą, że depczą życie.
Kiedy oddaliła się już wystarczająco od miasteczka, przemieniła się. Bycie wilkiem stało się jej azylem. Mogła wyjść wysoko w góry, tam gdzie nie docierały żadne emocje. Żadnych trosk. Tak miało być i tym razem. Moment wyciszenia, ona i przestrzeń. Sam na sam.
I tylko w objęciach gór - jak tu
Znajduję spokój
Coś jednak było nie w porządku. Dziwny niepokój wisiał w powietrzu. Rozejrzała się. Chmury jakby zgęstniały, ale poza tym nic się nie działo. Wiatr całkowicie ucichł, na pobliskich świerkach nie ruszała się żadna igiełka. A może jednak… Skręciła w stronę lasu. Nie musiała daleko zajść, by wyczuć, że ów niepokój się nasila. Ślady łap, jakiś inny wilk kręci się w pobliżu. Ale przecież ona nie potrafi wyczuwać emocji zwierząt, skąd więc to dziwne napięcie. Przyspieszyła kroku i dała ponieść się nieomylnemu węchowi – kolejna z zalet bycia zwierzęciem. Już po chwili widziała jak opasłe wilczysko obnaża kły, stojąc naprzeciw kilkuletniej dziewczynki. Spojrzała na dziecko i poczuła jak ogarnia ją paraliżujący lęk potencjalnej ofiary. Nie było jednak czasu na zaskoczenie, zadziałał naturalny odruch pomocny, instynkt drapieżnika. Rzuciła się pędem i uderzyła łbem w bok zwierzęcia, nim zdążyło się zorientować, że ma towarzystwo. Cios nie był jednak wystarczająco silny, bo ułamek sekundy później bestie skakały sobie do gardeł i próbowały dosięgnąć się kłami. Dziecko krzyczało wniebogłosy z przerażenia. Strach działał na nie paraliżująco, bo nie odważyło przesunąć się nawet o centymetr. Tylko szloch, który zagłuszał ujadanie wilków.
Ida nie wiedziała, co robić. Przeciwnik miał przewagę i udowadniał to kolejnymi szramami na jej ciele. Wkrótce śnieg zaczął przybierać coraz intensywniejszą barwę krwi. Zginę tu pomyślała, kładąc się na ziemi i podkulając uszy. Basior po raz kolejny obnażył zębiska i wyprężył ciało w gotowości do skoku. Kątem oka spojrzała na dziewczynkę. Nie rozumiała sytuacji, nie miała nawet czasu się zastanowić, a teraz masakruje ją jakieś dzikie zwierzę. Nie, to chyba nie były najodpowiedniejsze dywagacje, jak na te ostatnie. Właśnie wtedy, gdy miała pomyśleć o czymś wzniosłym, godnym końcowego tchnienia, wydarzyło się jednocześnie kilka zupełnie nieoczekiwanych rzeczy. Jaskrawe światła rozdarły mrok, niedaleko coś jakby wybuchło, ktoś krzyknął. Zwierzę spłoszyło się i uciekło w głąb lasu.
- Ida! Ida! – rozległo się wołanie znajomego głosu – O Boże – powiedział, gdy zobaczył ją rozłożoną na śniegu tuż przy łkającej dziewczynce. Zdążyła przybrać ludzką postać i pod rozdartymi spodniami mieniło się szkarłatem pokaźne rozcięcie. Paweł pomógł jej wstać, chwycił dziecko i we trójkę poszli do samochodu, którym przyjechał.
- Ida, co tu się działo? Czemu ty krwawisz i co tu robi ta mała? – na jego twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie, a ona dotkliwie je odczuwała. W połączeniu z jej własnym strachem i paniką małej istotki, którą starała się uspokoić, tworzył się dość szkaradny wachlarz uczuć, jaki na pewno nie służyłby za ozdobę w upalne dni.
- Wilk, nie wiem, zaatakował ją – ze wszystkich sił próbowała zebrać myśli w spójną całość i nie skupiać się na bólu w prawym udzie – Nie rozumiem tego, taka wściekłość, nie umiałam określić…
- To oni – przerwał jej, patrząc w dal niewidzącym wzrokiem.
- Jacy oni? O czym ty mówisz?
- Opowiadałem ci, pamiętasz? Ci, którzy źle używają daru. Nie wiem, co tu robią i czego chcą. Chyba, że… werbują – przeniósł spojrzenie na Idę – Widzisz, empatia to dość szczególny dar. Można ją wykorzystać w różny sposób – kontynuował, widząc jej zdezorientowanie – Przede wszystkim jest nas bardzo mało, bo tajemnicą pozostaje sztuka pomnażania, potrafimy tylko oddawać. Sama zresztą wiesz, że niewielu zdecydowałoby się świadomie nieść to brzemię. Większość Empatów po prostu gubi się w odczuciach i izoluje od świata. Nieliczni potrafią zapanować nad sobą i rozdzielać emocje, oni z reguły chcą dawać dobro. Są jednak tacy, którzy czerpią ze swoich zdolności różnorakie korzyści, np. materialne. Wiesz co czuje człowiek, więc stajesz się władcą jego strachu, na takiej to działa zasadzie. Są też popaprańcy, którzy czerpią przyjemność z czyjegoś lęku. Ale oni ciągle potrzebują ludzi do brudnej roboty, dlatego werbują. Zagubieni są stosunkowo łatwym celem, bo wiele mogą zrobić, by choć trochę mniej cierpieć, poza tym rozpaczliwie pragną kontaktu z ludźmi, jesteśmy przecież zwierzętami stadnymi. Tak pewnie było z tym wilkiem teraz, tylko czego on chciał od tego dziecka? – spojrzał na dziewczynkę, która otulona kocami i głaskana przez Idę zapadła w lekki, niespokojny sen.
- Zaraz…, więc stąd ta wściekłość? Nie umiałam jej zlokalizować, a to był po prostu ten basior? – nadmiar informacji, ból i emocjonalny przesyt zaczęły przyprawiać ją o zawrót głowy.
- Tak, to prawdopodobne.
- A strzały? To ty?
- Nie. Ja tylko chciałem sprawdzić gdzie jesteś, na długo zniknęłaś. Na szczęście dotarłem w samą porę…
Nie dane mu było skończyć. Kolejne strzały zakłóciły ciszę lasu, a już po chwili akompaniowało im warczenie. Samochód zaczął się gwałtownie kołysać, tuż po tym jak rozbrzmiało tłuczone szkło, pogasły przednie światła. Coś ciężkiego upadło na maskę, wywołując okropny huk. Drzwi od strony kierowcy zostały otwarte i czyjaś olbrzymia łapa wyciągnęła Pawła na zewnątrz. Odgłosy szarpaniny, krzyk, a potem znowu warczenie, tym razem oddalające się.
Nim Ida mrugnęła dwukrotnie i zorientowała się w sytuacji, wszystko ucichło. Znów była całkowicie sama, nie licząc dziecka, które przebudzone, ponownie zaczęło ronić łzy. Nie zwracając na nie uwagi, wybiegła z samochodu, na śniegu widać było wyraźne ślady opon. Nie miała jednak szans wypatrzeć ich, jadąc swoim autem, które zresztą – jak się okazało chwilę później - ugrzęzło w śniegu i za nic nie chciało posunąć się do przodu. Z rezygnacją spojrzała na małą towarzyszkę.
- Jak ty się właściwie nazywasz i co tu robiłaś sama?
- A – aniel – kka – wykrztusiła, przełykając mieszankę łez i smarków. Ida bez słowa podała jej chusteczkę i pomogła wytrzeć umorusaną buzię. Teraz dopiero było widać, że dziewczynka jest bardzo ładna. Złote loczki, mimo, że potargane, opadały kaskadami na ramionka, okryte puszystym szalikiem, który to przykrywał kołnierz czerwonego płaszczyka. Całość ubioru wyglądała schludnie – pomijając zniszczenia wynikające z potyczki z dzikim zwierzęciem – i drogo. Mała musiała pochodzić z dobrego domu – On mnie zabrał – dodała, kiedy już uporała się z dławiącą czkawką.
- Jaki on?
- Ten pan, któremu tatuś kazał mnie pilnować, a potem gdzieś poszedł i przyszedł wilk i…
Odrębne wydarzenia zaczęły układać się w sensowną całość, pozostawało zadać sobie pytanie, czy wszystkie puzzle będą do siebie pasować i podjąć w końcu jakieś kroki. Czas mijał, były same wysoko w górach, a gdzieś w pobliżu czaiło się krzywdzące zło. Zdając sobie sprawę z nierozważności swojej decyzji, Ida zaczęła instruować dziewczynkę.
- Słuchaj, zostaniesz tutaj. Niczego się nie bój i cokolwiek by się działo na zewnątrz, nie wychodź. Wrócę, obiecuję, że szybko wrócę i zabiorę cię do domu.
Nie zważając na protesty, krzyki i błagania, czym prędzej opuściła samochód, upewniając się, że dobrze zamknęła wszystkie drzwi. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale przecież nie mogła jej też zabrać ze sobą. Poza tym – choć było jej wstyd – musiała przyznać, że uwolnienie się od intensywnych emocji tego dziecka przyniosło ulgę. Brodziła więc w śniegu, mając nadzieję, że nie pożałuje swoich czynów. Na szczęście niebo usiane było gwiazdami, co choć odrobinę rozjaśniało mroki nocy. Pierwszy raz odkąd przekazano jej dar, pragnęła go wykorzystać. Wytężała wszystkie zmysły, by dotrzeć do skrawka czyichś uczuć. Do czegokolwiek, co wskazałoby jej kierunek. W końcu, gdy skostniałe z zimna kończyny zaczęły odmawiać posłuszeństwa, gdzieś na granicy świadomości pojawił się cień zadowolenia. Tego właśnie potrzebowała. Nie miała planu, nie wiedziała, czy trafi do celu, ale gdzieś tu ktoś odczuwał. Napięła wszystkie mięśnie i zaczęła stawiać kolejne kroki. Im wyraźniejsze stawały się emocje, tym łatwiej jej się szło, wiedziała, że jest już blisko. Wkrótce do radości dołączył strach, zdenerwowanie, podziw i kilka innych, ale to pierwsze górowało nad resztą. Nigdy nie czuła czegoś podobnego, niemal psychodelicznego szczęścia, trochę jakby mistycznego i napawającego niepokojem. Głowa znów zaczęła boleć, ale nie zwróciła na to uwagi, bo zbliżała się do źródła. Drewniana chatka majaczyła w ciemnościach. Był to jeden z tych dawno opuszczonych domków, które stoją sobie samotnie na szczytach i niszczeją. Ida zbliżyła się do dziury, która dawniej oprawiona w szybę, służyła pewnie za okno.
- … mówię wam, że nie wiem… - usłyszała skrawek rozmowy. To Paweł.
- A ja wciąż ci nie wierzę, a wiesz dlaczego? – rozbrzmiał wysoki głos i dziewczyna była już pewna, że jego właściciel jest również posiadaczem najniezwyklejszej emocji, jaką dane jej było współodczuwać. Zajrzała przez szczelinę w deskach i zobaczyła leżącą na podłodze postać i drugą, przechadzającą się wzdłuż izby. Mężczyzna zbliżał się teraz do okna, przy którym siedziała. Sparaliżowana strachem próbowała nie oddychać. – Bo gdyby tak było, nie przyszłaby tu za tobą – to rzekłszy wystawił prawą dłoń i mocno chwycił za włosy Idy, nim ta zdążyła się zorientować, że mowa jest o niej – No proszę, jej strach aż paraliżuje – stwierdził, wciągając ją do środka i popychając przed siebie, tak, że upadając uderzyła głową w kamienną posadzkę.
Ból w czaszce nasilił się jeszcze bardziej. Teraz dopiero przypomniała sobie, o czym opowiadał jej w samochodzie. Jak mogła być tak głupia? Przecież ten mężczyzna też był Empatą, po prostu ją wyczuł, od dawna musiał wiedzieć, że się zbliża. Rozejrzała się zdezorientowana i przysunęła bliżej Pawła. Nie przypuszczała, że intensywność z jaką odczuwała wszechobecne zimno może się nasilić. Pomieszczenie pełne było portretów, mniejszych lub większych, niektórych wręcz ogromnych. Ale to nie były zwykłe malunki, miały jedną wspólną cechę – każdy był niezwykle krwawy. Na większości przedstawiono dzieci z nienaturalnie powyginanymi kończynami, twarzami wykrzywionymi bólem i ostrymi narzędziami powbijanymi w przeróżne części ciała.
- No już, już. Nie bądź na siebie taka zła i przestań się bać – powiedział nie kryjąc rozbawienia, ale krzywiąc się delikatnie pod ciężarem jej lęku – Lepiej, że przyszłaś sama, oszczędzi nam to sporo czasu. Ale w takim razie on, nie jest już potrzebny.
Nim skończył zdanie, pojawiły się dwa potężne wilki, które wywlokły Pawła na zewnątrz. Nie opierał się, nie miał nawet siły spojrzeć w jej stronę. Rezygnacja, tylko to z niego emanowało.
- Pominę zbędne wstępy, bo warunki nie są zbyt sprzyjające – przemówił znów właściciel wysokiego głosu - Otóż chciałbym, żebyś wykorzystała swe niezwykłe zdolności i skłoniła burmistrza do interesów ze mną. Rękami i nogami broni się przed wybudowaniem autostrady, a ja mam dla niego jeszcze inne propozycje. Cóż, szkoda, taką ma uroczą żonę, a przez swój upór wkrótce ją straci – spojrzał wymownie w bok, gdzie Ida dopiero teraz zauważyła bezwładne ciało nieprzytomnej kobiety – Chyba, że zechcesz pomóc.
- Zapomnij – odpowiedziała w nagłym przypływie odwagi i buntu.
- Tak, przewidziałem taką okoliczność, dlatego postarałem się o skuteczne argumenty – zbliżył się do stołu, na którym leżały w idealnie równych rządkach noże różnej wielkości i rodzaju, począwszy od tasaka do mięs, na skalpelu chirurgicznym kończąc. Przyglądał im się uważnie, gładził ostrza i szeptał coś do siebie. Jego uczucia znowu nabrały intensywności, ale teraz, patrząc na niego, Ida potrafiła je zinterpretować – szaleństwo. Wykorzystując ten stan, zaczęła cicho przesuwać się w stronę drzwi, kiedy była już pewna, że nie zwróci na nią uwagi, puściła się biegiem. Gdy tylko przekroczyła próg, krew w jej żyłach zastygła. Na skałce, tuż nad urwiskiem, powieszona była Anielka. Pozbawiona większości ubranek, w cienkiej sukieneczce zahaczonej o odstającą gałąź, wisiała tam nieprzytomna i skostniała z zimna. Mężczyzna wyszedł powoli z domu i w akompaniamencie księżycowego światła zaprezentował Idzie niewielki nożyk, zapewniając o jego ostrości.
-Wciąż jesteś pewna, że się nie zgadzasz? No to patrz.
Zbliżył się do zwisającego bezwładnie ciałka. Jak na szaleńca przystało delektował się chwilą. Z uśmiechem na ustach i rozkoszą w oczach rysował ostrzem delikatne smugi, które na bladych policzkach dziewczynki zostawiały różowe ślady. Czuła jego ekscytację i brzydziła się nią, jednak prawdziwą odrazę poczuła, gdy pierwsze krople krwi rozpętały tsunami ekstazy. Była przekonana, że jej czaszka zaraz pęknie z bólu, z trudem pokonywała odruch wymiotny, krztusząc się łzami. Zabiję ją - usłyszała w głowie i nie wiedziała już, czy to rzeczywistość, czy majaki otępienia. Jedno było pewne, czuła uciekające życie. Każdy kolejny oddech dziecka był płytszy, niemal naga skóra zlewała się z barwą śniegu. Resztka życia ukrywała się w karmazynowej stróżce, która powoli zastygała na buzi dziecka. Kilka kropel spływało po szyjce, by zatrzymać się zaraz na strzępach sukienki. Niektóre obrały inny szlak i rozpryskiwały się o zmrożony śnieg. Kap.. kap… I opętańczy śmiech… a potem znowu kap, kolejna kropla. Świat zawirował, spojrzała jeszcze raz. Kap. Stała się kroplą. Płynęła powoli wzdłuż ramienia, w tle wciąż śmiech. Ledwie wyczuwalne tętno. Dotarła do nadgarstka. Iskierka. Mały ognik żarzył się w kropli. Nadzieja, która chciała umrzeć ostatnia. Była jak koliber w rajskim ogrodzie, poruszała się szybko, energicznie machała skrzydełkami, jakby ciągle czegoś szukała. Chciała ratunku. Ostrze noża zbliżyło się do drugiego policzka. Pierwszy różowy ślad.
- NIEEEE! – nie wiedziała kiedy i jak stała się w wilkiem. Najszybciej jak potrafiła ruszyła przed siebie. Cel był tylko jeden. Pochyliła głowę i z całych sił naparła na mężczyznę, który tracąc równowagę upadł w tył. A z tyłu była przepaść.
Reszty wydarzeń nie pamiętała dokładnie, bo gdy tylko chwyciła dziecko w ramiona, odpłynęła. Gdzieś jakby we mgle wciąż warczały wilki, potem migały wściekle czerwone światła, ktoś coś mówił, krzyczał, a na końcu poczuła ciepło, które pozwoliło jej zapaść w prawdziwie głęboki sen, z którego wyrwał ją ból zszywanej nogi. Po lawinie pytań jaką zadała, zapewniono ją, że wszystko jest dobrze, ale uwierzyła dopiero, gdy pozwolono jej zobaczyć się z Pawłem, który mimo, że poturbowany, miał się całkiem nieźle. Na inną okazję odłożył jednak szczegóły całej historii, zamiast tego zadając jedno pytanie.
- Przypomnij mi, ile istnień ocaliłaś dziś dzięki empatii?
Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się po prostu i pozwoliła swobodnie płynąć marzeniom wokół głowy. Miała tyle możliwości, tak wiele zadań przed sobą. Taki dar trzeba przecież wykorzystać! Świat należy do niej, a ona należy do świata. Czuła, że nadszedł jej czas. A fotografia? Wszystko da się połączyć.
***
Soczyście zielona trawa kołysała się delikatnie na wietrze. Świeżo zakwitłe kwiaty tworzyły co rusz różnobarwne plamy, od fioletu, przez żółć, po nieziemsko optymistyczną biel stokrotek. Szary wilk leżał wygodnie w cieniu drzewa i przyglądał się szukającym nektaru motylom. Wkrótce jego oczom ukazała się dwójka ludzi, czule się obejmujących. Zwierzę podniosło łeb, by lepiej poczuć bijącą od nich radość. Przychodzili tu dość często, zawsze na piechotę, samochód zostawiając trochę niżej. Nie chcąc ich przestraszyć, Ida ruszyła w dół zbocza. Do miasteczka dotarła już w ludzkiej postaci i krążyła chwilę w zawijasach uliczek. Za rynkiem skręciła w prawo i zatrzymała się przed lokalem opatrzonym szyldem KRAINA POZYTYWNEGO MYŚLENIA – TERAPIA ARTYSTYCZNA właściciel Ida Małecka. Weszła do środka i spojrzała na ścianę pełną zdjęć przedstawiających ją, jej podopiecznych oraz mnóstwa obiektów, które fotografowali razem podczas spotkań terapeutycznych. Uśmiechnęła się do siebie i wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało pierwszymi bzami – niezbity dowód, że w końcu przyszła wiosna – a ona miała swoje miejsce na ziemi.
*Cytaty zaczerpnięte z piosenki Pryzmat zespołu Closterkeller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz