poniedziałek, 9 lutego 2015

To z poniedziałku niech nam się kocha:) Tomik rośnie w siłę:)

Magdalena Dzierżak - Man 

"Nietypowy prezent urodzinowy"

   
W tym roku zima przyszła wyjątkowo szybko. W żaden sposób nie przygotowała na to mieszkańców pewnego małego, śląskiego miasteczka. Ponury krajobraz nie nastrajał optymistycznie, a przejmujący chłód doskwierał okrutnie.
    Agata wracała właśnie ze szkoły, powłócząc leniwie noga za nogą, z posępną miną wgapiała się w szarą ziemię. Nie chciała wpatrywać się w mijane drzewa, jeszcze nie tak dawno migoczące w promieniach jesiennego słońca całą feerią barw. Dziś straszyły smętnymi, łysymi i zmarzniętymi badylami trzeszcząc złowieszczo na paskudnym wietrze. Dziewczynę przeszedł dreszcz, postawiła kołnierz kurtki, by choć trochę osłonił ją przed wiatrem. Na szczęście do domu nie miała daleko.
    - Jak to możliwe, że jeszcze trzy miesiące temu bawiłam się w najlepsze przy ognisku, które rozpaliłyśmy z Anką i Jowitą? - pomyślała - Było przecież tak późno, a my nadal bez swetrów siedziałyśmy na gołej trawie.
    - Co za cholerny klimat! - burczała pod nosem.
    Gdy dotarła do domu, nawet tam przez nieszczelne okna hulał lodowaty wiatr. Dobrze, że w mieszkaniu była mama i od razu przygotowała córce gorące kakao.



***

    Paskudny nastrój nie opuszczał jej przez cały tydzień. Tak naprawdę winę za zły humor zrzucała na karb niepogody, bo nie chciała przyznać się sama przed sobą do złamanego serca.
    Na przerwie Anka wzięła przyjaciółkę na bok.
    - Co z Tobą? Wiem, że fizyka to nie jest twój konik, ale zanim się obejrzysz skończy się półrocze. Po co ci kolejna pała? Opamiętaj się! - wykrzyczała jednym tchem, gestykulując przy tym rękoma, niczym matka karząca dziecko za rozsypanie płatków kukurydzianych.
    - Zejdź ze mnie! To wszystko przez tę pogodę! Nie potrafię na niczym się skupić, ciągle mi zimno. Jak tak dalej pójdzie urodziny będę świętowała po kolana w śniegu! - odburknęła Agata.
   - Zaraz, zaraz, a czy ten twój nastrój nie jest czasem spowodowany tym, że nie chcesz urodzin świętować sama? - zamyśliła się Anka.
   - O co ci znowu chodzi? Zajmij się lepiej swoimi sprawami - odparowała wściekła już Agata.
   - I tu cię mam! Trafiłam w słaby punkt, czyż nie mam racji? Przecież widzę jak wodzisz ślepiami za Mariuszem, i to chyba już od września i wzdychasz. Nie rozumiem dlaczego wreszcie do niego nie zagadasz?! - powiedziała Anka.
   - Łatwo ci mówić! On nawet na mnie nie patrzy!
   - No nie wiem, nie wiem, ja to widzę inaczej - odpowiedziała Anka puszczając przyjaciółce oczko. I wtedy zadzwonił dzwonek, co Agata przyjęła z dużą ulgą. Ta rozmowa denerwowała ją coraz bardziej.

***

  W sobotę Agata miała 17-te urodziny. Gdy wyjrzała rano przez okno, zobaczyła, że wszystko pokryte było miękkim puchem, jakby w nocy ktoś okrył świat miękką kołderką. Sama sobie wykrakałaś - upomniała się w myślach.
  Agata nie wyprawiała nigdy przyjęć urodzinowych. W końcu - rodzina mieszka daleko, a dla Anki i Jowity nie trzeba było cudować. Razem czuły się najlepiej siedząc na wygodnej kanapie przed telewizorem, gdy mogły zajadając pachnący popcorn skakać z kanału na kanał i wyszukiwać najlepszych piosenek dla ich podobnego gustu muzycznego. Przy tym plotkowały na każdy możliwy temat zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Dzisiaj nie uda się nawet to - pomyślała z żalem - Jowita na srebrnym weselu dziadków, a Anka musi zająć się upiornym Piotrusiem, swoim rozkapryszonym 5-letnim bratem (który czasami potrafił być jednak słodki). No nic, dzisiaj zrobię sobie dzień leniwca i siedząc w piżamie nadrobię zaległości w "BrzydUli" - rozważała dalej.
  Siedziała na kanapie objadając się przygotowanymi przez mamę jej ulubionym tostami z szynką, serem i ... bananem, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Mama wróciła już do przerwanych porządków w rachunkach, więc sama musiała otworzyć drzwi.
  - O rany! Widzę, że z tobą coraz gorzej! Gdybym wiedziała, że Bridget Jones wywoła w Tobie takie zachowanie, to kupiłabym Ci książkę Perfekcyjnej Pani Domu - rzuciła wstrząśnięta Anka na widok przyjaciółki.
  - Też się cieszę, że cię widzę - odpowiedziała z przesadnym uśmiechem Agata, obróciła się na pięcie i krzyknęła - Właź!
  - Yyyy... - zaczęła jąkać się Anka - wiesz, może narzuć szybko coś na siebie, i niech to nie będą to te twoje dziurawe dresy i wyjdź na chwilę na ganek. Nie chcę ci nanieść wody do domu, a zaraz muszę uciekać.
  Coś w głosie Anki zaniepokoiło Agatę, ale nie miała sił na zbędne dyskusje. Posłusznie spełniła polecenie przyjaciółki i wciągnęła na siebie ciuchy, w których pobiegła w południe po ziemniaki. Gdy weszła na ganek, Anka nieco zdenerwowana zlustrowała koleżankę z wyraźną aprobatą i ulgą (co nie uszło uwadze Agaty), złożyła jej jeszcze raz życzenia urodzinowe, choć wcześniej zrobiła to za pomocą smsa i zerkając niepewnie w prawo powiedziała:
  - A tu mam dla ciebie jeszcze prezent... to ja lecę, śpieszę się na tramwaj.
  I poleciała.
  Zdumiona Agata wyjrzała przed dom, już miała coś krzyknąć za przyjaciółką, ale zaniemówiła na widok prezentu. Przed jej domem z prawej strony stał... Mariusz. Oniemiała dziewczyna nie wierzyła własnym oczom!
  - Masz może ochotę na spacer? - spytał nieco zawstydzony chłopak, wręczając jubilatce czerwoną różę.
  - Yyyy... tak, jasne. Powiem tylko mamie gdzie idę i włożę kurtkę.

***
   Szli do parku tą samą drogą, którą Agata codziennie przemierza idąc do szkoły. Dziewczyna rozejrzała się wokół i zobaczyła drzewa pokryte misternymi firankami śniegu. Było cicho i spokojnie. Mariusz bawił ją dowcipami. Szli tak śmiejąc się pomiędzy drzewami. W parku rzucali się śnieżkami, gonili między ośnieżonymi huśtawkami i sypali śniegiem strząsanym wprost z gałęzi.
 
 Agata nigdy nie sądziła, że zima może być tak piękna.

Norbert Góra

Miłość gorzka jak trucizna

Joanna nieśmiało przekroczyła próg wejściowy hotelu, strzepując z pewną dozą zrezygnowania gęsty, śnieżny puch z prawego ramienia.
Takiej zimy od dawna nikt się nie spodziewał. Lodowaty wiatr panoszył się po bezkresnych ulicach Góry Kalwarii, zmiatając z dróg nadzieję na szybką wiosnę. Prawdziwy, komunikacyjny paraliż. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie data – piątek, trzynastego stycznia. Wszystko, co mogło pójść źle, spajało się ze sobą, tworząc struktury nieposkromionego chaosu.
Wielu kierowców zmuszonych było zmienić plany.
Dla Joanny nie miało to najmniejszego znaczenia. Wybrała hotel Podzamcze nie bez przyczyny. Tutaj właśnie zamierzała zakończyć – raz na zawsze! – swoją bolesną, samotną egzystencję. Przeszła trzy kroki w prawo i obejrzała się za siebie, spoglądając prosto w duże okno, z którego rozchodził się krajobraz na tonące w śniegu miasto.
Krystalicznie czyste, niewinne płatki migały na zewnątrz jak światła w zadymionym, przepełnionym młodzieńczym potem klubie, gdzie taka osoba jak Joanna najprawdopodobniej zeszłaby na zawał.
Widziała w oknie odbicie swojej bladej, smukłej, owalnej twarzy i nieskazitelnie błękitnych oczu. Oto ona – synonim bezradności, samotności, porażki. Ściągnęła usta, ignorując zupełnie cały świat, jaki funkcjonował za jej plecami.
Szary, zmechacony żakiet kupiony na jednej z wyprzedaży pod Warszawą tylko podkreślał beznadzieję, w jakiej się znajdowała. Był kropką nad „i”, cichym westchnięciem podsumowującym dotychczasowe osiągnięcia, a raczej ich niedobór.
Stresująca praca, brak męża i dzieci, dawały się jej we znaki od lat.
– Halo, proszę pani – usłyszała za sobą ciepły, męski głos.
Zdezorientowana, z otwartymi ustami, obejrzała się w kierunku wysokiego, opalonego mężczyzny z dwudniowym, czarnym zarostem. Wyglądał jak model świeżo zdjęty z okładki „Vogue” – trójkątna, delikatniejsza niż u kobiet twarz, brązowe oczy o elektryzującym spojrzeniu. Miał na sobie dopasowany do atletycznej sylwetki granatowy kardigan.
– W czym mogę pomóc?
Joanna utkwiła wzrok w jego włosach – czarnych jak stado wron, niesamowicie gęstych. Przez moment pomyślała, że byłby idealnym kochankiem.


Ciekawe, ile kobiet wzdychało na widok takiego samca?
– Och, przepraszam, zamyśliłam się. – Odparła, wykonując nieokreślony ruch ręką i podeszła bliżej niego. Do kardiganu miał przyczepiony identyfikator: „MACIEJ – RECEPCJONISTA”. – Miałam tutaj rezerwację.
– Pani godność? – zapytał i uśmiechnął się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.
Rzeczywiście za bardzo przypominał modela z „Vogue”.
– Joanna Gradecka – odparła, wręczając mu dowód osobisty.
Recepcjonista przejrzał opasłą, obitą aksamitnym, brązowym materiałem księgę rezerwacji, przepisał dane z jej dowodu, oddał go i wręczył niewielki breloczek srebrnych jak stal kluczy, z przyczepionym doń numerkiem „102”.
– To na piętrze, schodami w górę.
Pokiwała i obróciła się jeszcze raz w stronę okna. Tuż przy nim stała jej granatowa walizka na kółkach. Ciekawe, co się z nią stanie, jak już ona będzie tylko pieśnią przeszłości?

**

Mahoniowe drzwi pokoju „102” cicho skrzypnęły, gdy Joanna weszła do środka.
Zapaliła światło i rozejrzała się w środku.
Tani zegar na ścianie w plastikowej, czerwonej obwódce, jakie można było kupić w każdym sklepie „po pięć złotych”. Wskazywał godzinę dwudziestą.
Pokryte zieloną tapetą ściany przybiły ją, ale zdołała jedynie cicho westchnąć. W tym pokoju naprawdę można było dostać klaustrofobii. Pojedyncze, przykryte jasnoniebieskim kocem łóżko, wciśnięte w kąt pokoju. Nieduże okno.
Niewielka, sosnowa szafa na ubrania i równie mały, dębowy – nie pasujący do reszty – stoliczek, z przeznaczeniem zapewne na laptopa.
Joanna nie wzięła komputera. Nie wzięła nic cennego. Zostawiła w mieszkaniu przydługawy, sentymentalny list, w którym wytłumaczyła powód swojej decyzji. Zero tolerancji dla porażek – tak można byłoby go skrócić. Dość cierpienia.
Pociągnęła walizkę za sobą, zamknęła drzwi wejściowe i ustawiła ją na dębowym stoliczku. W środku miała jedną książkę, którą zamierzała przeczytać przed samobójstwem. Była zbyt intrygująca, żeby po prostu z niej zrezygnować. Kilka artykułów higienicznych, przykrywających słoiczek z trucizną. To będzie zabójcza mieszanka.


Wszystko było już zaplanowane.
Spojrzała z ciekawości na zegar – dwudziesta pięć. Czas, akurat teraz, płynął żółwim tempem, jakby jeszcze dawał jej szansę na zastanowienie się, jak gdyby decyzja o odejściu z tego świata nie była do końca przemyślana.
Niewiele myśląc, zrzuciła z siebie żakiet i cisnęła go na walizkę, a następnie rzuciła się z książką na łóżko.

**

To była naprawdę najlepsza powieść, jaką czytałam, pomyślała z satysfakcją i zamknęła czarne, twarde okładki lektury.
Była godzina dwudziesta druga piętnaście.
Ze smutkiem w oczach zwróciła uwagę na słoiczek wypełniony zielonkawą, trującą substancją. Przyszedł czas na podjęcie decyzji… ostatecznej decyzji.
Poczuła dziwną, nieokiełznaną chęć kąpieli, a to był jeden z minusów tego pokoju – łazienka znajdowała się na korytarzu.
Co ma być to będzie, postanowiła i powstała z łóżka, z zamiarem sięgnięcia po artykuły higieniczne w walizce.

**

Z chwilą otwarcia drzwi, na korytarzu aktywowały się dwie najbliższe jarzeniówki, rażąc Joannę w oczy. Zamrugała nimi zdezorientowana i obróciła twarz w kierunku schodów prowadzących na dół, do recepcji.
Naprzeciw nich stał mężczyzna, podpierając się ściany lewą ręką. Ubrany w piaskowe, dżinsowe spodnie i grubą, granatową kurtkę, był zgięty w pół.
Joanna domyśliła się, że działo się coś złego. Z daleka nie słyszała zbyt intensywnie, ale dźwięki wydobywające się z ust nieznajomego przypominały bardziej świsty niż oddychanie.
– Przepraszam, wszystko w porządku? – zapytała z nutą niepewności w głosie, a mężczyzna zakolebał się i oparł plecami o ścianę. Jego twarz była blada jak skała wapienna.
– Ra…tu… – wyrzęził i odkaszlnął, zsuwając po ścianie na podłogę.
Jezu Chryste! – wrzasnęła w duchu Joanna. Ten człowiek musiał mieć zawał.

**
Z prędkością porównywalną do TGV, Joanna rzuciła się na pomoc.
Co za szczęście, pomyślała, widząc duże, plastikowe okno na korytarzu. Otworzyła je na oścież i podbiegła bliżej mężczyzny.
Przeciągnęła go w kierunku okna tak, aby umożliwić mu jak największy dostęp do tlenu, po czym rozpięła kurtkę i podniosła głowę na korytarz.
– Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła i rozpoczęła resuscytację krążeniowo-oddechową.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Nic. Zero reakcji.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Mężczyzna otworzył swoje zielone oczy i zamrugał. Joanna zauważyła, że łzawi.
– Ja nie chcę umierać… – wyszeptał, łkając jak małe, bezbronne dziecko.
– Nie umrze pan, obiecuję – odpowiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach.
Drzwi naprzeciwko nich otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
– Co się… ? – zapytał postawny, młody mężczyzna w okularach o czarnych, grubych oprawkach, ubrany w bawełnianą, zielonkawą piżamę.
– Niech pan zadzwoni po pogotowie – jęknęła Joanna i ruchem głowy wskazała nieznajomego. – Ten człowiek właśnie miał zawał, i to się może powtórzyć.
– O, cholera. Dobrze, że mam przy sobie nitroglicerynę – odparł niespokojnym głosem i zniknął za ścianą swojego pokoju, żeby po chwili pojawić się z biało-pomarańczowym opakowaniem pełnym tabletek. – Ma pani moją komórkę, niech pani zadzwoni na pogotowie. Ja będę obserwował stan tego człowieka.

**

Dziesięć minut później było po wszystkim.
Karetka pogotowia zabrała nieznajomego do szpitala. Joanna siedziała na łóżku w swoim pokoju, wpatrując się w okno, za którym lodowaty wiatr rozwiewał śnieżny pył, wywołując tym samym wrażenie rodem z filmów o duchach.
Na dębowym stoliczku wciąż stał słoiczek z trucizną. W jednej chwili porzuciła decyzję o samobójstwie. W tak krótkim czasie, w jej duchu zagościła dziwna, niespotykana dotąd nadzieja.


Nie znała mężczyzny, któremu pomogła, ale czuła, że musi się z nim spotkać. To pragnienie rozsadzało ją od środka, z siłą dynamitu.
Jestem naprawdę nienormalna, szepnęła po cichu i parsknęła śmiechem.
Przyjechała tutaj skończyć ze sobą, przyjechała, aby raz na zawsze pozbyć się złudzeń, że życie może być lepsze. Tymczasem teraz, kiedy była już o krok od wykonania swojej obietnicy, o krok od końca, poczuła, że to jeszcze nie teraz.
Przeklęty los ! – warknęła w myślach, opuszczając głowę. Chciała popełnić samobójstwo, ale uratowała komuś życie. Miała dziwne przeczucie, że ten mężczyzna w dżinsowych spodniach i grubej kurtce mógłby… uratować ją.
Niby od czego, kobieto? – pomyślała i dopiero po chwili zreflektowała się, że powiedziała to na głos. Od przeznaczenia nie da się uciec.
Przeniosła wzrok na zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia. Za godzinę miał się rozpocząć nowy dzień, a jej – zgodnie z planem – miało już nie być na tym świecie.
Joanna, ty naprawdę jesteś wariatką, mruknęła pod nosem i wstała z łóżka, wyciągając ręce po żakiet.

**

Recepcjonista był wyjątkowo zdziwiony Joanną o tej porze. Podbiegła do jego biurka, trzęsąc się, jakby lada moment miała dołączyć do nieznajomego w placówce zdrowotnej.
– Do jakiego szpitala zabrano tego człowieka? – wypaliła, a recepcjonista spojrzał na nią ze strachem w oczach i przełknął ślinę. – Pani wybaczy, ale nie udzielamy takich informacji…
– Gdzie go zabrano?! – warknęła jeszcze raz, a recepcjonista zamrugał oczami.
– Do szpitala św. Anny w Piasecznie – odparł, podnosząc ręce do góry.
– Jak się nazywa ten mężczyzna?
– No, tego to już pani na pewno nie powiem – stwierdził, gotów wezwać ochronę.
– To bardzo ważne. Musi mi pan powiedzieć. Ja muszę tam pojechać! – krzyknęła, ledwo hamując płacz napływający jej do oczu. – Bogdan Werens.
Spojrzała recepcjoniście prosto w oczy. Powiedział jej. Dlaczego? Dlaczego się nie upierał?
– Niech pan zadzwoni po taksówkę, skoro pan tak długo trzyma rękę na tym telefonie – mruknęła do niego z uśmiechem. Recepcjonista zamrugał oczami i odwzajemnił jej uśmiech.

**

Taksówka przyjechała z drobnym opóźnieniem, ale zabrała Joannę do Piaseczna, do szpitala. Z wielkim trudem znalazła oddział intensywnej terapii.
Wąski, pokryty tradycyjną białą farbą korytarz odstraszał od wizyty. Otworzyła pierwsze, duże drzwi po prawej stronie i zajrzała do środka.
Cztery łóżka, trzy puste. Nie było tam Bogdana.
Podbiegła w kierunku drzwi po lewej stronie, gdy z dyżurki wyłoniła się odziana w schludny, klasyczny uniform medyczny pielęgniarka, ze spiętymi w kok ciemnobrązowymi włosami.
– Proszę pani, kim pani jest? Tu nie wolno teraz przebywać osobom z zewnątrz – stwierdziła oschle i zmierzyła Joannę wzrokiem.
– Ja wiem, ale to bardzo długa historia. Muszę się zobaczyć z pacjentem, Bogdanem Werensem. Uratowałam mu życie w hotelu i… po prostu muszę go zobaczyć.
Pielęgniarka pokręciła głową na znak niedowierzania.
– Bardzo mi przykro, ale nie mogę pani pomóc. To nie jest pora na odwiedziny. Proszę przyjść jutro między godziną jedenastą a dwunastą.
– Błagam, niech mi pani chociaż pozwoli spojrzeć na niego.
Pielęgniarka westchnęła.
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Czwarte drzwi po prawej stronie.
Joanna uśmiechnęła się i przemknęła obok pielęgniarki, wzdłuż korytarza.

**

Leżał tam. Był przytomny.
Kiedy weszła do sali, spojrzał na nią oszołomiony.
– To… to pani – wyjąkał z trudem.
– Jestem Joanna – odparła i uśmiechnęła się.
– Ja mam na imię… – zaczął, ale podniosła rękę i powiedziała za niego. – Bogdan Werens, wiem o tym. Powiedzieli mi w hotelu.
– Myślałem, że umrę. Uratowałaś mi życie.
Wtedy, kiedy wykonywała sztuczne oddychanie, nie zwróciła uwagi na jego wygląd, ale teraz przyjrzała mu się uważniej.

Był przystojny. Mógł mieć co prawda ponad czterdzieści lat, ale nadal był atrakcyjny.
Szerokie usta, zielone, lśniące oczy, mysie włosy przeplatane siwymi ścieżkami.
Z jednej strony wydawało jej się to absurdalne, ale… coś kiełkowało we wnętrzu serca.
Czy Bogdan miał być w końcu tym aniołem, który został zesłany na ziemię, aby było lepiej, aby była szczęśliwa?
To wszystko było takie… nierealne.

**

Już chciała dotknąć jego ust. Chciała ich zasmakować, gdy duży ekran po jej lewej stronie zamigał.
Wzrost ciśnienia. Jezus Maria… kolejny zawał.
– Siostro! – wrzasnęła z przekonaniem.
Pielęgniarka wpadła do sali chwilę później, a Joanna – wciąż w to wszystko nie dowierzając – podeszła bliżej drzwi wyjściowych, myśląc tylko o Bogdanie. Zanim jeszcze opuściła to pomieszczenie, słyszała przekleństwa padające z ust pracowniczki szpitala.
Monitor po lewej stronie Bogdana piszczał przeraźliwie. Domyślała się, że to oznaczało tylko jedno.

**

Nie wiedziała, jak się dostała z powrotem do hotelu. Chyba znalazła nieopodal szpital jedną taksówkę.
Przemknęła przez hol, obok recepcji i pobiegła schodami w górę, cała zapłakana.
Wparowała do pokoju, zamknęła go na klucz i spojrzała na słoiczek z trucizną.
Teraz albo nigdy, pomyślała i chwyciła go, a następnie opróżniła do dna.
Upuściwszy słoiczek, usłyszała trzask rozbijającego się szkła. W tej chwili było jej wszystko jedno.
Runęła bezwładnie na łóżko, twarzą w kierunku drzwi i płakała. Łzy lały się z oczu, z siłą prawdziwego potoku.

**


Piętnaście minut później otworzyła oczy, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Kogo licho niesie? – pomyślała i podniosła się z łóżka, z wielkim trudem.
Otworzywszy je, pisnęła.
To był Bogdan Werens. Ten sam, który stał obok schodów. Ten sam, który patrzył na nią w szpitalu i rozmawiał z nią. Ten sam, który odpłynął na jednej z sal oddziału intensywnej terapii.
– Nie wierzę! – krzyknęła i zamrugała oczami.
– To uwierz, Joasiu, uwierz. Nie zaprosisz mnie do środka?
Odsunęła się i wpuściła go do pokoju.
– Mam wino. Będzie idealne do naszej długiej rozmowy – szepnął z delikatnym uśmiechem.
Odwzajemniła go. W końcu była szczęśliwa.

1 komentarz:

  1. Och, nie często mam takie katarsis...:( dobre to było

    OdpowiedzUsuń