piątek, 13 listopada 2015

Opowiadania za pięć dwunasta :) Czyli końcóweczka ale nadal czekamy na...

Ostatnie opowiadania już przyszły. Poniżej dwa, nie zdążyłam wczoraj o północy dodać, bo nie doczekałam a dziś z kolei dopiero teraz dorwałam się do komputera. I teraz tak: te dwa poniższe nie są jedynymi. Jest jeszcze jedno, przyszło przepisowo wczoraj, ale nie chce mi się otworzyć, mówi mi, że plik jest uszkodzony i w związku z tym będzie jeszcze dodane jak tylko Pan Konrad wyśle mi je jeszcze raz. Tak więc zaglądajcie, bo cały czas będzie coś się działo. Kolejna sprawa, to trzeci tekst  a raczej wiersz. Dostałam go jako rekonstrukcję opowiadania z wiadomością od autorki, że bardzo chciała wziąć udział w tomikowej zabawie ale nie potrafi pisać prozą. Wstawiam go, bo czemu mam nie wstawić. Tyle tylko, że nie będzie brało udziału w głosowaniu, ale jeżeli ktoś chce się na jego temat wypowiedzieć, zapraszam :)
Na koniec chciałam podziękować Małgosi Szumann. No kochana, to mnie urządziłaś. Miałam ze wzruszenia kluchę w gardle gdy czytałam Twoją dedykację. (wszyscy możecie ją przeczytać, jest poniżej w tekście Małgosi). Dziękuję ci z całego serca. Jakoś tak cieplej mi się zrobiło i lepiej. Dobrze jest mieć takie dziecko literackie na własnej piersi tomikowej wyhodowane :)
A teraz nie zawracam Wam już głowy czytajcie.
Panie Konradzie czekam na tekst.
Buziaki dla wszystkich.  

Kinga Kosiek
Pierścionek z akwamarynem

Z ogrodu dochodził intensywny zapach bzu. Wciskał się w każdy kąt pokoju oznajmiając radośnie panowanie wiosny. Nic dziwnego, w końcu pod samym oknem królował imponujący rozłożysty krzew o cudnych liliowych kiściach. Pani Marianna siedziała w fotelu, obecna ciałem, ale duchem szybująca hen, daleko. Zapatrzona przed siebie wzrokiem, który wydawał się widzieć dużo więcej niż to co tu i teraz, w ręce trzymała przeczytany przed chwilą list. Patrząc na nią Monika czuła się tak, jakby sama przeniosła się do innej epoki. Staruszka miała nienagannie ułożone siwe włosy, elegancką długą sukienkę, jej ramiona spowijał miękki szydełkowy szal. Dłoń, w której trzymała list, była co prawda naznaczona tatuażem wypukłych żył i patyną przeżytych lat, ale jednocześnie to wciąż była smukła dłoń pianistki o długich palcach. Błyszczał teraz na niej ten piękny pierścionek z akwamarynem. Mienił się w słońcu przy każdym ruchu smukłych palców… Nagle, ku zdumieniu Moniki, pani Marianna, wciąż zapatrzona przed siebie, zaczęła nucić coś cichutko pod nosem. Dzięki jej cudownej dykcji dziewczyna bez trudu zrozumiała nucone słowa tęsknej piosenki:

„Stryjski park tonął cały w jaśminach
Zapach bzu po ogrodach się snuł,
Jeden tramwaj pod górę się wspinał,
Drugi z góry katulał się w dół.”

Zasłuchała się jak zaczarowana. I pomyślała jak żywa musi być wciąż w sercu pani Marianny tęsknota za tym przedwojennym parkiem tonącym w jaśminach…


Marianna, już prawie absolwentka Prywatnego Gimnazjum Humanistycznego P.P. Benedyktynek Ormiańskich we Lwowie, biegła uśmiechnięta na spotkanie w Parku Stryjskim. Było piękne majowe popołudnie, a ona, najlepsza uczennica w klasie, uzyskała pozwolenie siostry prefekty Michaliny Kucharskiej na niedzielne spotkanie ze swoim kuzynostwem. Pomimo panujących w gimnazjum wysokich wymagań i rygoru, Mania je lubiła. Owszem, hasłem siostry prefekty było „"Zawsze naprzód, zawsze wzwyż", ale w szkole kładło się też nacisk na patriotyzm, wartość serdecznej przyjaźni i zwykłej ludzkiej życzliwości. Czyli na to wszystko, co próbowali jej wpoić od najmłodszych lat również papcio i mama. Tak się cieszyła, że już za parę tygodni będzie mogła ich zobaczyć! Na razie jednak miała doznać namiastki rodzinnego domu dzięki spotkaniu z kuzynostwem, poważną, choć kochaną Tolą, która urodą przypominała aktorkę Inę Benitę i kuzynem Antkiem. Umówili się pod pomnikiem Jana Kilińskiego, bo to wydało się Mani najprostsze i najbardziej logiczne. Zresztą, prawdę mówiąc, Antek znał nieźle Park Stryjski, bo od paru lat przyjeżdżał tu ze swoim ojcem na organizowane co roku we wrześniu i cieszące się coraz większą renomą Targi Wschodnie.

Zobaczyła ich już z daleka i śmiejąc się na głos i machając rękami jak szalona, jeszcze przyspieszyła. Pewnie siostra prefekta nie byłaby zachwycona akurat takim zachowaniem, ale Mania już wpadła w objęcia barczystego Antka, a zaraz potem wyściskała piękną Tolę.
- Mania, jak ty się zachowujesz! – gderała ta ostatnia, poprawiając przekrzywiony modny kapelusik, ale oczy już jej się śmiały do niesfornej kuzynki i widać było, że cała ta reprymenda to tak naprawdę tylko teatr na potrzeby przypadkowych świadków powitania. Zaaferowana dziewczyna nie zauważyła, że z kuzynostwem, choć oddalony dyskretnie o parę kroków, stał jeszcze ktoś. Wysoki szczupły blondyn, podobny trochę do Aleksandra Żabczyńskiego, skłonił się szarmancko i strzelił obcasami niczym żołnierz:
- Kazimierz Miecznikowski, do usług szanownej panienki!
Okazało się, że to kolega Antka, obiecujący przyszły naukowiec. Młodziutka Mania spiekła raka na takie powitanie. Nie wiedziała, że w tym kipiącym zielenią Parku Stryjskim zawrzało też dla niej czyjeś serce…

Wojna wisiała w powietrzu. Mówili o tym wszyscy, jedni głośno, a inni szeptem, tylko w najbliższym gronie. Mariannę dużo bardziej przerażały właśnie te opinie wypowiadane szeptem. Te głośne można było zlekceważyć, złożyć na karb czyjejś histerii. Z tymi wypowiadanymi poważnym tonem, po cichu, trudniej było walczyć. Zwłaszcza, gdy wypowiadali je ludzie pokroju papcia, albo wuja Henryka, zrównoważeni i nieskorzy do paniki. Ale kto myślałby o wojnie przygotowując się do ślubu! Mania kolejny raz wyciągnęła przed siebie rękę i z lubością przyjrzała się pierścionkowi z akwamarynem, który podarował jej Kaziu. W srebrnej koronkowej oprawie kamień mienił się delikatnie wszystkimi odcieniami błękitu, zależnie od tego jak padało na niego światło. A lato tego roku było piękne! Sierpień pysznił się wszystkimi kolorami kwiatów i ziół, a drzewa uginały się pod ciężarem dojrzewających owoców zapowiadając obfite zbiory. Dziewczyna aż się uśmiechnęła na myśl o sadzie za domem rodziców, w którym tak lubiła przesiadywać. To tam Kaziu jej się oświadczył. Oczywiście, myślała o tych nieoficjalnych oświadczynach. Oficjalne, z pompą i w obecności wzruszonych rodziców obojga odbyły się trochę później. Teraz Mania biegła na ostatnią przymiarkę sukni ślubnej, którą szyła dla niej wieloletnia krawcowa mamy. Pani Andzia miała taki talent w rękach, że suknie u niej zamawiały nawet najbogatsze panny. I nie miały się potem czego wstydzić, bo cudeńka, które wychodziły spod rąk Andzi nie ustępowały w niczym tym, które można było znaleźć w miesięczniku ilustrowanym „Przegląd mody”! Suknia Marianny, zgodnie z obowiązującą modą, była wąska, dopasowana, cała ze zwiewnej koronki, poza tym długi welon z delikatnego tiulu, który miał ją spowijać od stóp do głów. Wyznacznikiem mody była elegancja, a najczęstszymi dodatkami były hafty, pióra czy perły. Mania miała mieć eleganckie perełki wpięte po bokach, przy welonie. Nie potrafiła myśleć o krążącym gdzieś naokoło widmie wojny! Przecież już wkrótce brała ślub!

Marianna obracała nerwowo pierścionek na palcu. Kaziu się spóźniał, a robiło się niebezpiecznie. Zadrżała z zimna i szczelniej otuliła się zniszczonym szydełkowym szalem. Wiedziała, że to zimno płynie ze środka, z serca. W mieście zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Armia Czerwona wycofywała się w popłochu, a ludzie, udręczeni okupacją sowiecką bali się kolejnego zbliżającego się okupanta. Co prawda niektórzy z satysfakcją obserwowali ucieczkę znienawidzonych Sowietów, ale bali się tego, co zrobią Niemcy. Większość zdawała sobie sprawę, że Lwów stał się ofiarą, o którą właśnie toczyły walkę dwa rozjuszone wilki, sowiecki z niemieckim. Kaziu, który działał w konspiracji, powiedział jej wczoraj, że ponoć NKWD rozstrzelało większość więźniów politycznych trzymanych w Brygidkach i pozostałych więzieniach. W tym pierwszym ocalało jedynie kilkudziesięciu, w tym garstka kobiet, a wśród nich „Ala”, „Hanka” i „Mura”, trzy warszawskie kurierki ZWZ. Ludzie opowiadali straszne rzeczy. Ponoć, gdy otworzono jedną z cel, spod której drzwi wypływał strumień krwi, znaleziono stertę ciał zamordowanych w pośpiechu więźniów.
- Boże jedyny, co za czasy! – wyszeptała sama do siebie przerażona Marianna i jeszcze ciaśniej otuliła się szalem w z góry skazanej na porażkę próbie ogrzania zmrożonej duszy. Bała się panicznie o Kazia. Kazia, któremu cudem udało się jakoś zataić przed Sowietami swój udział w kampanii wrześniowej. Inaczej zaginąłby już pewnie bez śladu jak mężowie jej koleżanek, wywiezieni jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku.

Przez jedną chwilę przypomniała sobie przymiarkę sukni ślubnej, na którą biegła taka szczęśliwa w sierpniu, tuż przed wybuchem wojny. I Andzię, jej niezawodną krawcową… Andzię, która zginęła podczas bombardowania kilka tygodni później, gdy próbowała się przedostać do rodziny, do Krakowa. A Mania nigdy nie założyła swojej pięknej ślubnej sukni. Suknia przepadła, tak jak i tamto przedwojenne piękne życie, gdy po zdradzie z siedemnastego września nóż w plecy Polsce wbili Sowieci. Po kapitulacji Lwowa, dwudziestego drugiego września, wbrew podpisanym umowom, zaczęły się gwałty i rabunki dokonywane przez zajmujących miasto Sowietów. Rodzice, którzy zaraz po wybuchu wojny przyjechali do Lwowa, do wuja Henryka, stali się ich ofiarą. Ojciec został zastrzelony próbując ratować przed gwałtem córkę sąsiadów. Matka przeżyła, ale nie na długo. Kilka miesięcy później umarła na zapalenie płuc. Ale Marianna wiedziała swoje. Matka umarła już wtedy, gdy zabito ojca. Odtąd nie miała w sobie nawet cienia siły. Kazimierz odnalazł Mariannę i jej matkę początkiem grudnia. Okazało się, że cudem przeżył kampanię wrześniową. Pobrali się tylko w obecności matki, która zresztą zmarła niedługo po ich ślubie i dwojga świadków w Wigilię trzydziestego dziewiątego roku. Mania ubrała swoją najlepszą ocalałą z wojennej pożogi sukienkę z niebieskiej wełny. Kazimierz jedyny w miarę przyzwoity garnitur. Ksiądz staruszek, który dawał im ślub i któremu, na nieszczęście, dane było patrzeć już na drugą wielką wojnę w ciągu swojego życia błogosławił ich życząc tylko, by szczęśliwie doczekali końca wojny. Na razie się udawało. Kazimierz pracował na Politechnice Lwowskiej. Oczywiście, nie obyło się bez problemów i przetasowań, bo władze sowieckie wszystko urządzały od nowa po swojemu, ale w końcu, dzięki wstawiennictwu jednego z profesorów, dostał pracę. Teraz jednak Marianna drżała o niego w obliczu zbliżania się do Lwowa wojsk niemieckich. Miała złe przeczucia, które potęgowała wiedza o losie krakowskich profesorów z Uniwersytetu Jagiellońskiego aresztowanych w listopadzie trzydziestego dziewiątego. Błagała Kazimierza, żeby na parę tygodni wyjechali pod Lwów, na wieś do jej ciotki. Obiecał jej, że wyjadą jutro.

- Jak to nie możesz jeszcze ze mną wyjechać?! – krzyczała, zalana łzami, kilka dni później, miotając się po małym pokoiku w ich mieszkaniu. Maszerowała zdenerwowana do okna i z powrotem, obracając machinalnie na palcu pierścionek z akwamarynem.
- Maniu najdroższa – tłumaczył się Kazimierz – wiesz, jaki schorowany jest profesor. Poczuł się gorzej, prosił o pomoc przez kilka dni, nie mogę mu odmówić, nie po tym, co dla mnie zrobił. To szlachetny człowiek, nie zasługuje, żeby go teraz zostawić.
Marianna z jednej strony rozumiała dobrze swojego męża. Przecież za to go właśnie pokochała! Za prawość, dobroć i szlachetność. Ale nie umiała sobie poradzić z narastającym poczuciem grozy. Jeszcze nigdy tak się nie czuła. Próbowała sobie jakoś zracjonalizować te przeczucia i rozedrgane emocje, ale nie była w stanie. Nagle, jak niespodziewany cios nożem pod żebro, poczuła przeszywającą pewność, że jeśli Kazimierz nie wyjedzie z nią dzisiaj, jak planowali, stanie się coś bardzo złego. Nie myśląc nawet co robi, rzuciła się z impetem na kolana przez Kaziem:
- Błagam cię – szlochała, chwytając go, zdezorientowanego i próbującego ją podnieść z klęczek – wyjedź ze mną jak planowane! Dzisiaj! Nie został mi już nikt bliski poza tobą!
- Manieczko, kochanie, wstań natychmiast! – coraz bardziej zdenerwowany Kazimierz szarpał żonę próbując, wciąż bezskutecznie, podnieść ją z klęczek – Przecież ty nigdy nie byłaś typem histeryzującej pannicy! Co ci się stało?!
Mariannę zaślepiła fala furii spowodowanej rozpaczą i poczuciem bezsilności. Odtrąciła dłoń Kazimierza, wstała gwałtownie z klęczek, a potem zaczęła ze złością wrzucać ostatnie rzeczy do prawie spakowanej już walizki i krzyknęła:
- Jeśli nie jedziesz ze mną, jadę sama!
W tej złości i furii nie poczuła nawet jak jej ulubiony pierścionek z akwamarynem zsunął się z palca i spadł na łóżko, obok otwartej walizki, a potem stoczył cichutko po narzucie na dywan.
- Pytam po raz ostatni – powiedziała odwracając się, już z walizką w ręku, do męża – jedziesz ze mną czy nie?!
- Maniu, naprawdę nie mogę…
Nie dała mu już nic więcej powiedzieć. Wyszła bez słowa, a gdy wybiegł za nią, nie pozwoliła się nawet odprowadzić do tramwaju. W końcu, nie chcąc budzić zainteresowania na ulicy, Kazimierz się poddał.
- Spotkamy się niedługo! – krzyknął jeszcze za nią.
Nie spotkali się już nigdy.

Marianna dopiero u ciotki spostrzegła brak pierścionka z akwamarynem. Wpadła w rozpacz, bo od dnia jej zaręczyn z Kaziem ten pierścionek był jak najcenniejszy talizman. Mając nadzieję, że pierścionek być może zsunął się do walizki podczas pospiesznego pakowania, wyrzuciła z niej wszystko i przetrzepała fatałaszek po fatałaszku, a potem dokładnie sprawdziła nawet podszewkę walizki. Nic z tego, pierścionek przepadł jak kamień w wodę. Zrozpaczona, myślała o tym, że może zgubiła go w tramwaju, a może w pociągu. Mogło się też to stać gdy jechała zaprzężonym w konie wozem ze stacji do ciotki. Zastanawiała się jak powie o tym mężowi, gdy ten dojedzie do niej za parę dni. Gdy już dojechała do ciotki i opowiedziała jej wszystko, ta jej złe przeczucia złożyła na karb histerii i zmęczenia. Sama Marianna zaczęła się wstydzić za swoje zachowanie i nie mogła się doczekać przyjazdu męża, żeby go przeprosić. Zachowała się jak głupia gęś. Oby tylko Kaziu jej wybaczył!

Tragiczne wieści dotarły do niej parę dni później, gdy coraz bardziej niespokojna czekała na przyjazd Kazimierza do ciotki. Zamiast niego przyjechał jego bliski kolega z uczelni. Zrozumiała, że ma złe wieści, gdy tylko na niego spojrzała. Nagle dotarło do niej, że to przeczucie, które miała tam, we Lwowie, tuż przed wyjazdem do ciotki, nie było żadną ułudą ani histerią. Jak skamieniała słuchała opowieści o tym jak w nocy z trzeciego na czwartego lipca aresztowano w ich mieszkaniach kilkudziesięciu lwowskich profesorów i pracowników naukowych, przewieziono ich do bursy między siedzibą Gestapo a Szkołą Kadetów, a potem, co potwierdzali w tajemnicy świadkowie, wywieziono ich na Wzgórza Wuleckie i tam wszystkich rozstrzelano. Zginął tam, między innymi, profesor Roman Rencki, który był wśród nielicznych cudem uratowanych z więzienia Brygidek. Tym razem żaden cud się nie zdarzył. Rozstrzelano również profesora Romana Longchamps de Bérier wraz z jego trzema dorosłymi synami. Ocalał ponoć tylko najmłodszy, Janek. Wśród aresztowanych był też profesor jej męża, a ktoś podobno widział, że był z nimi również Kazimierz, który został na noc, bo się zasiedział pomagając starszemu panu przy codziennych obowiązkach… Co prawda kolega Kazimierza próbował pocieszyć Mariannę mówiąc, że całkowitej pewności nikt nie ma, bo wiadomo, że Niemcy się tym nie chwalili i usiłowali utrzymać to wszystko w tajemnicy, ale ona wiedziała, że najgorsze się stało. I w dodatku rozstała się z mężem w gniewie.

Lata powojenne nie przyniosły Mariannie pewnej odpowiedzi na pytanie co się stało z Kazimierzem. Nie figurował na żadnej oficjalnej liście ofiar mordu na Wzgórzach Wuleckich. Nie było żadnego świadka, który potwierdziłby ze stuprocentową pewnością, że Kazimierza też tam rozstrzelano. Nie było grobu, bo Niemcy, chcąc ukryć swoją ohydną zbrodnię, po klęsce pod Stalingradem, w październiku 1943 roku, utworzyli specjalne komando z Żydów, których zmusili do wykopania zwłok pomordowanych i spalenia ich na stosie. Marianna całymi latami zastanawiała się czy mąż jej wybaczył czy też umierał wciąż na nią zagniewany.


Ten przedwojenny kredens wypatrzył Marek, mąż Moniki. Oboje pasjonowali się historią i kochali rzeczy z duszą. Gdy zaczęli meblować swoje pierwsze wymarzone mieszkanie, obiecali sobie, że nie stanie w nim żaden funkcjonalny i nowoczesny mebel. Poświęcali wolne weekendy na wyprawy na targi staroci, gdzie wyszukiwali prawdziwe skarby sterane przez czas, ale wciąż piękne. Potem odnawiali sami każdy znaleziony mebel. Kredens kupili od jakiejś miłej dziewczyny, która wyprzedawała meble z domu zmarłej babci.
- Babcia kochała te meble – tłumaczyła – ale ja wyjeżdżam niedługo na kilkuletni kontrakt zagraniczny i likwiduję tutejsze mieszkanie. Zależy mi jednak, żeby wszystkie rzeczy babci trafiły do ludzi, którzy będą umieli je docenić, a państwo mi na takich wyglądacie!
Kredens był piękny, z rzeźbionymi kunsztownie drzwiczkami i efektowną wypukłą witryną. Z zapałem zabrali się za jego odnawianie. Ale gdyby nie dokładność Moniki, która bywała czasem perfekcjonistką aż do bólu, nigdy nie odkryliby jego tajemnicy. Chciała doczyścić w środku jedną z dwóch szuflad, która źle się domykała. Sprzedająca kredens dziewczyna powiedziała o tym mankamencie od razu:
- Taka już uroda tej szuflady, babcia przez lata się do tego przyzwyczaiła, ale jeśli będziecie chcieć, możecie próbować coś z tym zrobić.
Monika, próbując dostać się do kącika, w którym coś blokowało mechanizm szuflady, pociągnęła za mocno i, ku jej początkowemu przerażeniu, coś wypadło na ziemię. Pomyślała, że pewnie wyrwała kawałek mechanizmu, tymczasem… na podłodze znalazła piękny stary pierścionek z akwamarynem. Zaintrygowana, uzbroiła się w najdłuższą linijkę jaką znalazła w mieszkaniu i zaczęła metodycznie skrobać po tylnej ściance kredensu. I tak znalazła list. Prawdopodobnie leżał w kredensie razem z pierścionkiem gdy jakaś tajemnicza siła sprawiła, że oba spadły w głąb mebla i zaklinowały się na wiele lat w mechanizmie za szufladą…

Przeczytali go razem z Markiem i, wzruszeni, bez chwili zastanowienia stwierdzili, że muszą przynajmniej spróbować znaleźć adresatkę lub jej potomków. Z listu wynikało, że nadawca listu rozstał się w gniewie z jego adresatką. Chcieli koniecznie dowiedzieć się, co było dalej. Poszukiwania zajęły im trochę czasu, ale w dobie telefonu i internetu okazały się nie aż tak trudne jak się obawiali. A teraz Monika, po wysłuchaniu tragicznej opowieści staruszki, gratulowała sobie w duchu tego uporu, który kazał im obojgu ją odnaleźć. Pytana o to, czego oczekuje w ramach podziękowania za poniesiony trud, pochyliła się, objęła wzruszoną panią Mariannę i powiedziała:
- Pani łzy ulgi były dla mnie największym podziękowaniem…

Gdy Monika pojechała już do domu, po uprzedniej wymianie adresów i telefonów i złożeniu solennej obietnicy, że za kilka dni da się, razem z mężem, zaprosić na uroczysty obiad, Marianna zamknęła za sobą drzwi i usiadła w fotelu. Spojrzała raz jeszcze na mieniący się na jej dłoni pierścionek, a potem, z czułością i nabożeństwem, po raz kolejny wyjęła z pożółkłej koperty list, rozprostowała delikatnie jego kartki i zaczęła czytać:

Ukochana Żono Moja Marianno,

Wczoraj wieczorem miałem już wyjechać, żeby do Ciebie, najdroższa moja, dołączyć, ale profesor poczuł się znowu gorzej i nie miałem serca go opuścić. Obiecałem mu zostać jeszcze kilka dni, ale potem do Ciebie przyjadę i będziemy znowu razem. Gdy wybiegłaś z naszego mieszkania, taka zagniewana, a potem nie chciałaś nawet, żebym towarzyszył Ci w drodze na pociąg, serce mi zamarło. A jeszcze potem, gdy wróciłem do mieszkania i prawie nadepnąłem na Twój pierścionek, poczułem się tak, jakbyś mnie opuściła na zawsze…Przecież go nie zdejmowałaś od dnia naszych zaręczyn, pamiętasz? Ale schowałem go już do kredensu, żeby nie zginął i żebym o nim nie zapomniał jadąc do Ciebie. Dzisiaj wieczorem idę do profesora, choć o nic już nie prosi i sam namawia mnie do wyjazdu ze Lwowa, widzę, że wciąż jest osłabiony i potrzebuje opieki. Może zostanę na noc u niego, chcę pomóc mu we wszystkim, żeby było mu łatwiej gdy już do Ciebie dołączę. A w mieście jest niespokojnie, więc bezpieczniej dla mnie będzie u niego przenocować.

Jutro wyślę ten list przez przyjaciela, który wybiera się w Twoje strony. Wierzę, że dzięki temu poczujesz się uspokojona.

Całuję Twoje ręce, kochana Maniu,

Twój stęskniony Kazik

Małgorzata Irena Szumann
Do końca świata i jeden dzień dłużej

Cała ta podróż zaczęła się od Linkin Park więc śpiewająco chcę dedykować to opowiadanie poszczególnym osobom.  Wszystkim prócz dedykacji chcę dać jedną piosenkę Linkin Park, która w pewien sposób mi o Was przypominała.  Każdy miał jakiś wkład w to, że sięgnęłam kiedyś po długopis, otworzyłam zeszyt na pierwszej stronie i zaczęłam pisać. Na początku chłopakom z Linkin Park, chociaż mało prawdopodobne, żeby kiedyś to przeczytali. Swym łamanym angielskim puszczam dedykację w świat!
"Faint" - Linkin Park
Guys! I'd like to dedicate my story. Thanks to you I started to write, to create a new story that is still alive. Special dedication for Mike. You're really talented guy and give huge inspiration. Thank you!
"Leave Out All The Rest" - Linkin Park
Karolciu, nie wiem jak my się na tym pinglu znalazłyśmy, ale chyba Twoje kosmiczne moce maczały w tym palce. Niech Wszechświat stoi dla Ciebie otworem zarówno ten prawdziwy, jak i taki który sama sobie wykreujesz w głowie. Może nie jest to opowiadanie z wyższej półki, które napisałam, ale dedykuję Ci je byś tak jak bohaterowie pokochała wszystko to co jest dla Ciebie ważne i choćby nie wiem co się działo, trwaj w tym!
"The Messenger" - Linkin Park
Madziula, no bez Ciebie to w ogóle bym się tu nie pojawiła tak jak pozostali uczestnicy. Każdy z nas zostawił tu kawałek siebie, a Ty pozwoliłaś mu się urzeczywistnić.  Jesteś moją matką literacką - tak już się przyjęło - zatem, matko! Często wspominałaś, że miałaś w życiu ciężkie chwile, kiedy kolejna przykra sytuacja stanie przed Tobą, pamiętaj, że nie jesteś w niej sama. Zawsze potrafiłaś słuchać ludzi, zobaczyć w nich coś więcej. Mam nadzieję, że Ty również odnajdziesz w swoim gronie takie osoby, które będą chciały wysłuchać Ciebie. Masa czytelników już Cię słucha poprzez książki. Pamiętaj, że nie ma rzeczy niemożliwych :)
"In between" - Linkin Park
To uczucie kiedy wszyscy uważają Cię za dziwadło i odludka, a przychodzi ktoś w tę ostatnią noc roku i pyta czy może sobie posiedzieć. Od tak... bez powodu.  Za darmowy translator, cierpliwość, wytrwałość, pixele, które wiecznie utrudniają mi życie, kombinatorstwo, chociaż to ja więcej kombinuję!!! Za tutka, pitu, wstydnisia, bestie, fochnisia, futerko, hakerstwo w każdym calu i wytrzymywanie na krześle przed złomem kiedy kawałki piersi z kurczaka w panierce są bebe. Tak wiem, że nikt tego nie rozumie :) Dziękuję.
"Roads Untraveled" - Linkin Park
Jak już wspomniałam, nie jest to opowiadanie z wyższej półki, ale że tak bardzo zacieszasz kiedy widzisz coś o sobie to nie mogło Cię tu zabraknąć. Olaaaaaaaa!!!! Jak już zapewne sama zrozumiałaś, zawsze możesz wpaść nawet kiedy ja nie mam na to ochoty. Najwyżej przegadasz kilka godzin, a ja będę kiwać głową, że Cię słucham (na prawdę słucham! :) ) Co mogłabym napisać. Rób to co kochasz, a nie bo tak jest modnie, bądź sobą, a nie kimś kogo chcą widzieć inni, nie popadaj w doła bo Cię w cztery litery kopnę! Tak jak wierzysz we mnie, Ty uwierz w siebie. Córka Darksiena musi być twarda, a nie "miętka". Buziam :*
"Not Alone" - Linkin Park
Dorotka nie wiem jakim cudem jeszcze piszemy listy. Co prawda są to odstępy liczone w tygodniach, ale ciągłość pozostaje. Człowiek kiedy doświadcza czegoś nowego, zaczyna się bać. Studia, praca, prawo jazdy... Za każdym razem gdy będziesz się bać pomyśl, że nie jesteś sama, a nowe nie znaczy straszne. Mnie też kiedyś nie znałaś, a teraz masz ode mnie indywidualną dedykację w tym tomiku. Byś robiła cudowne zdjęcia, była ciągle sobą i małymi krokami zmierzała do obranych sobie celów.
 Wszystkim Wam chciałabym dedykować swoje opowiadanie oraz wszystkie pozostałe jakie tu znajdziecie.  Jesteśmy prostymi, szarymi ludźmi, którzy na co dzień pracują, uczą się, utrzymują dom... Mieliśmy odwagę pokazać coś naszego i udowodnić, że w każdym wieku i w każdym momencie jest czas na realizację swoich małych marzeń. 

"Do końca świata i jeden dzień dłużej"
Poranek zapowiadający dzień był totalnie odwrotnością tego, co działo się w moim sercu, jednak zacznijmy od początku. Nazywam się Lena. Rodziców nie pamiętam. Zginęli w wypadku samochodowym, a ja zostałam oddana pod opiekę babci Maryny, która nigdy nie ukrywała przede mną prawdy. Już jako czterolatka wiedziałam, że rodzice nie żyją, tak samo jak dziadek Jan, a my z babcią jesteśmy zdane na siebie nawzajem. Nie, nie chcę by się nade mną litowano - biedna dziewczyna, która nie miała okazji poznać swoich rodziców, a wychowywana przez starszą osobę na pewno miała nudne dzieciństwo. Nic z tych rzeczy! Babcia jest nad wiek energiczną osobą i nie było mowy o nudzie! Wręcz przeciwnie! Nie wiedziałam gdzie włożyć ręce, zarówno jeśli chodzi o wymyślane przez babcię zabawy jak i - nie ukrywajmy - prace domowe. Nasz mały dom tętnił życiem i gdybym miała w skali od jeden do dziesięciu ocenić jak wyglądało moje dzieciństwo to wystawiam bez wahania jedenastkę!
Skończyłam gimnazjum, poszłam do szkoły średniej i wybrałam się na wymarzone studia z filologii angielskiej. Poznałam cudownego chłopaka - Kamila, z którym od miesiąca jestem zaręczona i wszystko byłoby piękne gdyby nie ten felerny dzień. Razem z babcią robiłyśmy pierogi, gdy nagle moja Marynia poczuła się gorzej. Zrobiła się blada, ciężko łapało jej się oddech. Mówiła, że to nic takiego i potrzebuje jedynie zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszłyśmy przed dom przywitane mroźnym wiosennym powietrzem, gdy nagle  babcia osunęła się na podłogę. W ostatniej chwili zamortyzowałam jej upadek i niezwłocznie zadzwoniłam po karetkę. Pogotowie przyjechało po kilku minutach, które dla mnie wydawały się być wiecznością.
Babcię zabrano do szpitala, a ja zostałam w domu sama i próbowałam się uspokoić. Od dziecka Marynia mnie upominała, że działanie pod wpływem emocji nigdy nie wychodzi na dobre, dlatego zanim pojechałam do szpitala, zadzwoniłam do Kamila i pokrótce opowiedziałam mu co się stało. Nie musiałam długo czekać na swojego chłopaka, który wziął wolne z pracy i jak najszybciej się dało przyjechał po mnie. Zastał mnie siedzącą na blacie szafki. Oczy miałam całe zapłakane, ale to nie była wina cebuli, którą akurat starałam się obrać. Nigdy nie płakałam przy krojeniu cebuli, dlatego tę czynność babcia zawsze zostawiała mnie. Kamil bez słowa podszedł do mnie, odgarnął mi włosy z czoła i mocno przytulił. Chwilę później byliśmy w drodze do szpitala.
Moja babcia rozmawiała z jednym z lekarzy. Wyglądała lepiej, ale miała poważną minę. Zwykle jej radosna twarz teraz była jakby przytłoczona, biło od niej zrezygnowanie... musiałam się dowiedzieć co się stało. Razem z Kamilem podeszliśmy do dwójki rozmawiających. Przedstawiłam się jako wnuczka i uprzejmie zapytałam co dolega mojej babci. Lekarz dyskretnie spojrzał na Marynię, która skinęła zezwalająco głową. Teraz to ja osunęłam się na podłogę.
- Jak możesz być taka spokojna? - spytałam babcię.
- Lenko, prędzej czy później to spotyka każdego człowieka, a w moim przypadku jest już za późno na leczenie - odpowiedziała delikatnie kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Nie rozumiem! - krzyknęłam, odpychając jej kruchą dłoń. Dopiero teraz zauważyłam, że już nie jest tą silną kobietą, tryskającą wigorem, a starszą panią... która była śmiertelnie chora. - Rak? Jak? Dlaczego? - Pytania wylewały się z moich ust niczym ciągnący się bełkot szaleńca. Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mojej ukochanej babci zostało... no właśnie... ile? Tydzień? Miesiąc? Rok? Może dzień? Wybiegłam ze szpitala. Postąpiłam głupio. Powinnam być oparciem dla mojej babci, tymczasem rozpadałam się kawałek po kawałku z każdą kolejną sekundą. Myśląc wyłącznie o sobie wróciłam do domu. Całe szczęście Kamil został z Marynią i wrócił z nią do mieszkania. Babcia znalazła mnie siedzącą na parapecie w pokoju i patrzącą w widok za oknem. - Nie chcę, żebyś odchodziła - powiedziałam przez zaciśnięte gardło. Po za nią i Kamilem nie miałam bliskich. Marynia przysunęła sobie pufę i niezdarnie wgramoliła się na parapet, siadając obok mnie. Zawsze starała się być na równi ze swoim rozmówcą. Nigdy się nie wywyższała, ani nie udawała głupszej. Chciała by osoba, z którą rozmawiała czuła się jak z kimś na tym samym poziomie i nawet gdyby musiała wdrapać się na drzewo, by spojrzeć rozmówcy w oczy, zrobiłaby to bez wahania.
- Lenko jestem już stara. Mam swoje lata, widziałam kawałek świata, nie pozwól by ta choroba zabrała ci kawałek twojego życia. - Chwyciła mnie mocno za ręce, splatając je ze swoimi. - Masz dla kogo żyć! Kamil to bardzo szlachetny mężczyzna. Dobry! Poczciwy! Inteligentny! Przed wami całe długie życie, a mi i tak zostałoby najwyżej kilka lat. - Starła z mojego policzka samotną łzę. - Kamil czeka w kuchni. Poleciłam mu, żeby zaparzył herbatę. Przyjdź jak uznasz, że tego chcesz. - Kiwnęłam jedynie głową, na co babcia uśmiechnęła się do mnie, po czym powoli zeszła z parapetu i wyszła z pokoju. Siedziałam jeszcze przez chwilę sama, myśląc o tym wszystkim. W końcu wzięłam głęboki wdech i wyszłam na spotkanie z rzeczywistością.
Siedzieliśmy w milczeniu popijając herbatę. Od czasu do czasu wymienialiśmy kilka zdań jednak były one sztywne, formalne i jakby na siłę. Po godzinie babcia poszła wziąć wieczorny prysznic zaś ja z moim przyszłym mężem zostaliśmy sami w kuchni. Również nie rozmawialiśmy dużo, ale wyjawiłam mu swoje obawy dotyczące zdrowia babci. Powoli zaczynało do mnie docierać, że nic nie wskóram, a mój zły humor jedynie pogorszy i tak złą sytuację. Chciałam zrobić coś, dzięki czemu Marynia byłaby szczęśliwa. Poczułam nagłą potrzebę spełnienia każdego jej marzenia i chyba Bóg wysłuchał moich modlitw. Nawet zdziwiłam się, że przy tak dużej liczbie wierzących moje prośby wysłuchał niemalże natychmiastowo.
- Chciałabym bardzo zobaczyć jeszcze raz góry - westchnęła Marynia, przechodząc przez próg kuchni. Spojrzałam znacząco na Kamila. Doskonale znał ten błysk w moim oku.
- Babciu o jakie góry dokładnie ci chodzi - spytałam jakby od niechcenia.
- Góry Almed - odpowiedziała, siadając obok mnie. - Bardzo piękne i wyniosłe. Spędziłam tam prawie całe swoje życie. W małej wiosce Eterze i sąsiadujących z nią gór należących do Almedy. - Nic więcej nie musiała mówić. Dzień później spakowani jechaliśmy w opisane przez Marynię miejsce.
***
Większą część drogi przebyliśmy samolotem. Babcia jeszcze nigdy nie leciała samolotem, mimo to nie czuła strachu, a raczej podekscytowanie nową przygodą. Za każdym razem gdy wyłanialiśmy się zza chmur, ściskała mi mocno rękę i zafascynowała wołała "spójrz jak pięknie!". Kamil przyglądał się jej z pełnym podziwem. Tuż po wyjściu z samolotu powiedział mi na ucho, że jeśli dożyje tego wieku co Marynia i również będzie świadom, że pozostało mu mało życia, chce być tak radosny i pogodny jak ona. Trzeba było przyznać, że moja babcia jak na okoliczności, które ją spotkały trzymała się nader nieźle. Z lotniska do wioski Eter dojechaliśmy autobusem, który zatrzymał się nam na skrzyżowaniu głównej ulicy i prowadzącej w głąb pola polnej ścieżki. Kiedy tylko babcia stanęła nogą na ziemi, roześmiała się melodyjnie. To była właśnie kobieta, którą pamiętałam - uśmiechnięta, pełna życia...
- Spójrzcie! Ta ścieżka! I to drzewo! Och! Tak się bałam, że je ścięli! A tam! Widzicie tą wielką brzozę?! Ach ile pod jej konarami rosło maków! - Zachwycała się każdym drobnym szczegółem, który zapamiętała z czasów kiedy była tu ostatnim razem. Szła żwawym krokiem w stronę wioski i pokazywała nam wszystko to, co mimo upływu lat nie zostało zmienione. Dopiero po dłuższej chwili spojrzała na to, co znajdowało się powyżej jej kolan. Przez chwilę myślałam, że ponownie zemdleje ona jednak stanęła tylko w miejscu i patrzyła w dal, zakrywając sobie dłonią usta. Wioska składała się z kilku starych drewnianych chat, a tuż za nią rozciągał się widok potężnych gór. Ich wierzchołki kryły sie za chmurami. Z soczystej zieleni w dole przeistaczały się w rażącą biel z każdym metrem w górę. - Moje Almedy - szepnęła i mocno mnie przytuliła. Widok znajomego miejsca dogłębnie ją wzruszył. Chwyciła mnie i Kamila pod ramię, po czym razem wkroczyliśmy do wioski, gdzie ta radosna kobieta spędziła większość swojego życia.
Okazało się, że kilka koleżanek mojej babci dalej zamieszkiwało Eter. Marynia została bardzo mile przyjęta. Uściskom i słów powitań nie było końca, zaś ja z Kamilem byliśmy jakby małym trofeum babci, która mogła się pochwalić na jaką to pannicę wyrosłam i że to w większej części jej zasługa, a mój narzeczony to najinteligentniejszy chłopak na ziemi, a przy tym najbardziej uczynny jakiego spotkała.
Moja babcia jeszcze przed wyjazdem wszystko zaplanowała. Nasza podróż miała odbyć się w iście harcerskich warunkach. Jako, że byliśmy zmęczeni, poprosiliśmy jedną z pań - Halinkę, aby nas przenocowała, zaś następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry i zejść z nich dopiero wtedy kiedy Marynia pokaże nam wszystko to co chciała. Pani Halinka z przyjemnością ugościła nas w swoim domu. Już od progu dało się czuł woń świeżo ususzonych ziół, które pękami wisiały w kuchni na przymocowanych do drewnianej ściany haczykach. Czułam się trochę jak w chatce Baby Jagi, ale nie tej złej, a dobrej, uprzejmej i chętnej udzielić pomocy. W garze stojącym na starej placie bulgotał jakiś wywar, komponując magiczną piosenkę razem z tykającym zegarem stojącym w kącie. Chciałabym zostać w tym domu przez kilka dni, by posprawdzać wszystkie jego kąty. Zobaczyć prawdziwe serce wiejskiej chaty, niestety babcia zarządziła, że wczesnym rankiem wyruszamy w podróż dlatego nakazała nam się położyć i zregenerować przed jutrzejszą wędrówką.
- Czuję się niemalże jak w chatce Hagrida - powiedziałam do Kamila, kiedy w ciemności leżeliśmy na posłanym przez panią Halinkę łóżku.
- Tylko zamiast chłopa wysokiego na trzy metry zastaliśmy jego koleżankę - zażartował, po czym przyciągnął mnie do siebie i  mgnieniu oka zasnął.

Następnego dnia Marynia obudziła nas wczesnym rankiem tak jak obiecała. Pożegnani przez panią Halinkę, która na drogę przygotowała nam kanapki, ruszyliśmy w drogę, którą tylko moja babcia znała dokładnie, my zaś mieliśmy pójść górskim szlakiem pierwszy raz.
Marynia zaprowadziła nas na koniec wsi. Przed nami roztaczała się soczyście zielona trawa, między którą rozpościerała się ledwie widoczna ścieżka prowadząca prosto w góry. Zapach kwiatów był nieziemski, a w połączeniu ze świeżym górskim powietrzem dawał fenomenalny efekt. Marynia zbierała po drodze rośliny, które jak powiedziała nadają się do jedzenia, a przy okazji są dobre na wszelakie schorzenia. Nie mogłam wyjść z podziwu ile w tej kobiecie było siły, ile energii i pasji. Miałam wrażenie, że na nowo poznaję osobę, którą myślałam, że znam już na wylot. Jak bardzo się myliłam!
Kiedy naszym oczom ukazało się wąskie koryto rzeczne, babcia przystanęła na chwilę i rozejrzała się dookoła, tak jakby czegoś szukała. W końcu w gąszczu trawy odnalazła sporych rozmiarów głaz, który pogładziła niczym coś co mogłoby pod jej dotykiem się rozsypać. Usiadła na kamieniu i patrzyła w milczeniu w cicho szemrzącą rzeczkę.
- Kiedy miałam dziewięć lat przychodziłam tu z mamą i rodzeństwem po wodę. Nie mieliśmy jak teraz kranów w domu. Musieliśmy chodzić z kankami i wiadrami, a do domu też nie było blisko. Zawsze siadałam z bratem na tym kamieniu i patrzyłam jak rodzice stoją po kolana w rzece i napełniają wiaderka wodą. Oprócz nas byli tu nasi sąsiedzi, znajomi... pod koniec lata organizowaliśmy tutaj ognisko i bawiliśmy się do rana - opowiadała babcia. Usiedliśmy obok niej, a ona dalej wspominała. - Kiedyś dzieci nie miały tych wszystkich komputerów, tabletów i innych dziwnych rzeczy. Posiadanie roweru w tamtych czasach było czymś nie do pomyślenia! - Zapadła cisza. Razem z Kamilem pozwoliłam babci, by jej myśli odpłynęły w czasy, kiedy wszystko było prostsze, a ludzie spotykali się twarzą w twarz - nie przez kamerkę Skype'a. Patrzeliśmy w cicho szemrzący potok i wsłuchiwaliśmy się w ptactwo, które zamieszkiwało tutejsze tereny. Przez chwilę poczułam się jakbym była jednym z tych dzieciaków, o których opowiadała Marynia. Bez Internetu czy komórki, za to z umorusaną twarzą, skaczącą w kaloszach po płyciźnie rzecznej. - To były czasy! - Aż podskoczyłam, gdy Marynia się odezwała. Wstała z kamienia i uśmiechnęła się do nas czule. -  Dziś zatrzymamy się u podnóża góry. Nie będziemy na nią wchodzić - powiedziała.
- Dlaczego? Niedługo będziemy na miejscu, a jest wczesny ranek. - Zdziwił się Kamil. Ja również nie wiedziałam czemu babcia chciała zatrzymać się  w takim miejscu. Sądziłam, że już pierwszego dnia wespniemy się chociaż kilkadziesiąt metrów na górę.
- Wszystko w swoim czasie. - Chciała nas uspokoić. - Najpierw trzeba sprawdzić czy wytrzymacie przynajmniej to co was czeka na dole. Kiedy pójdziemy w góry nie będzie odwrotu.
- Nie rozumiem - powiedziałam całkiem szczerze. O czym ona mówiła? Jaki odwrót? Co mamy wytrzymać? Zrozumiałam ją dopiero, gdy nadszedł wieczór i pora była rozbić namiot. Dookoła panowały egipskie ciemności. Jedynym światłem był blask ogniska, które Kamil rozpalił kiedy robiło się szaro. Teraz prócz naszych głosów całe otoczenie pogrążone było we śnie. Wiatr poruszał źdźbłami traw, które szeleściły wraz z otaczającymi nas drzewami. Rozsiedliśmy się wokół ogniska niczym dzieci na kolonii. Marynia znalazła kije, które idealnie nadawały się na to, by móc na nich upiec kiełbasę. Trzymając je w dłoni słuchaliśmy dalszych opowieści mojej babci.
- Kiedy razem z siostrą i bratem byliśmy w takim wieku, że chcieliśmy podejmować decyzje sami za siebie, nasz tatko wymyślił sposób, by nas od tego odwieźć. Oczywiście zgadzał się na to byśmy sami wychodzili późnym wieczorem z domu, czy ruszali w daleką podróż bez starszej osoby, jednak postawił nam warunek - powiedziała Marynia. - Musieliśmy przetrwać w takich właśnie warunkach. - Tu  objęła ręką teren, na którym się znajdowaliśmy. - Pamiętam, jak chciałam chodzić na bale ze swoimi koleżankami, a tatko z matulką nigdy się na to nie godzili. Zaczynałam być nieznośnym dzieckiem, upierałam się przy swoim i byłam strasznie upierdliwa. Tatko w końcu nie wytrzymał i powiedział, że pozwoli mi wyjść na jeden z bali, jeśli spędzę noc sama w dziczy bez zabierania niczego z domu.
-  Co na to pani mama? Zgodziła się? - spytał Kamil. Mnie również to ciekawiło. Babcia uśmiechnęła się tajemniczo.
- Matula zawsze akceptowała decyzje swojego męża, chociaż ten pomysł wydawał jej się być nierozważnym i nieodpowiedzialnym. Po dłuższym czasie jednak uległa i tak, dwie godziny przed północą, tatko zaprowadził mnie na skraj gór, po czym życząc mi powodzenia wrócił do domu. Strasznie się bałam - powiedziała. - Nawet nie wiedzie jak wyobraźnia potrafi spłatać człowiekowi figla kiedy dookoła jest ciemno i z nikąd nie uświadczy się chociażby iskierki światełka. Dłuższy czas nie ruszałam się z miejsca, jednak zaczynało robić się zimno i nie marzyłam o niczym innym jak wygodnym łóżku w chacie i cieple emanującym z piecyka.
- Wróciłaś do domu. - Bardziej odpowiedziałam niż spytałam. Marynia pokręciła przecząco głową.
- Za bardzo chciałam iść na ten bal by się poddać. Uczyłam się z wioskowymi dziećmi jak rozpalać ognisko, dlatego po omacku znalazłam kilka gałązek i przy użyciu kamieni wykrzesałam ogień. Miałam z tym nie lada problem i samo wzniecenie ognia trwało dobre dwie godziny. Kiedy mi się udało, rozejrzałam się dookoła. Cisza była tak przerażająca, że bałam się ruszyć, a każdy szelest doprowadzał mnie do paniki. Postanowiłam, że otoczę się ogniem. - Zrobiłam przerażoną minę. Oczami wyobraźni widziałam jak moja babcia roznieca płomienie i siedzi między nimi, uważając by się nie podpalić. Na szczęście Marynia miała na myśli coś totalnie innego. - Znalazłam kilka sporych rozmiarów gałęzi, które ułożyłam w coś w rodzaju kręgu i podpaliłam je. Porozstawiałam je w sporej odległości od siebie, bym mogła usiąść w samym środku okręgu i spokojnie przeczekać całą noc. Od czasu do czasu dokładałam po kilka gałązek, by ogień nie zgasł. Dookoła słyszałam tylko dźwięk pękającego drewna do chwili, aż coś nie zaczęło wyłaniać się z krzaków, o tu. - Wskazała miejsce, od którego dzieliło nas zaledwie kilka metrów. - W moją stronę coś poruszało się w szybkim tempie. Myślałam, że to wilk albo jakiś większy zwierz, których nie mało w tym rejonie. Wzięłam do ręki kij, chociaż wiedziałam, że w starciu z dzikim zwierzęciem na nic mi się nie przyda. Po kilku sekundach zgrozy, które dla mnie trwały wieczność ujrzałam pana Stanisława. We włosach miał pełno liści i gałązek. Widocznie biegł w moją stronę. Spojrzał na mnie i chyba nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdy zobaczył, że stoję z kijem w ręku i trzęsę się jak osika.
- Skąd w środku nocy znalazł się tam ten pan? - spytał Kamil.
- Ach... mieszkał najbliżej gór i myślał, że pali się polana. Wyprowadził swoją rodzinę z domu, a sam przybiegł by sprawdzić czy istnieje zagrożenie, którym okazałam się ja. Na początku w ogóle się nie uśmiechnął na mój widok. Chyba jednak wolał pożar, a nie nastoletnią dziewczynę bawiącą się w poszukiwacza przygód, jednak kiedy opowiedziałam mu o całym pomyśle tatka i tym do czego jestem zdolna, by pójść na bal, roześmiał się głośno i życząc mi spokojnej nocy odszedł.
- Tak po prostu? - Zdziwiłam się.
- Ja również byłam w szoku. Pan Stanisław miał trójkę dzieci w moim wieku i nie pozwalał im oddalać się od domu dalej niż na kilkaset metrów, a co dopiero zostać na noc pod gołym niebem sam na sam - odpowiedziała mi Marynia.
- Dlaczego zatem cię zostawił?
- Tego dowiedziałam się, gdy następnego dnia przebudziłam się wśród nadpalonych gałązek i wróciłam do domu. Oczywiście tatko tak jak obiecał pozwolił mi iść na ten bal. Opowiedział mi również, co podczas mojej nieobecności działo się w domu. Otóż pan Stanisław kiedy biegł w moją stronę, spotkał mojego tatę. Był blisko miejsca w którym się zatrzymałam i obserwował mnie przez całą noc, na wypadek gdyby na prawdę stała mi się jakaś krzywda. Zdziwiony obecnością tatki, zapytał co się dzieje i ten wszystko mu wyjaśnił. Wszystko to od momentu kiedy zobaczyłam pana Stasia do chwili kiedy wrócił było grą. Udawał, że nie wiedział o moim pobycie tutaj i zostawił samą, wiedząc, że tatko ma mnie na oku przez cały czas. Następnego dnia przyszedł do nas na kolację wraz z rodziną i pochwalił pomysł taty. Był pod wrażeniem, ze udało mi się przetrwać w nocy i uważał to jako dobrą lekcję samoobrony i przetrwania, którą powinny zaliczyć wszystkie dzieci. Czasy były ciężkie, od kilku tygodni słyszało się o nadejściu wojny i każdy mieszkaniec wsi przygotowany był na to, że mogą to być ostatnie spokojne dni. Od tego incydentu jeszcze wiele razy zostawałam w górach sama, tym razem na poważnie, bez tatki. W ten sposób uczyłam się jak przetrwać ciężkie dni.
- Przydały się te nocne wypady? - Zainteresował się Kamil. Ja sama nie potrafiłam sobie wyobrazić swojej babci jako nastolatki, która budowała w górach szałas i udowadniała zarówno rodzicom jak i sobie samej, że jest zdolna do życia na totalnym odludziu wśród dzikich zwierząt i drzew.
- Tak - powiedziała rzeczowym tonem. Jej twarz nagle spochmurniała. Widać było, że z tymi wypadami wiązało się coś przykrego. - Opowiem wam o tym jutro. Tymczasem zjedzmy kolację i kładźmy się spać. Czeka nas spory kawałek drogi - powiedziała. W milczeniu zjedliśmy kiełbaski, wsłuchując się w nocne górskie życie, które nas otaczało. Tu powietrze było całkiem inne niż w mieście. Świeże i nie przesiąknięte spalinami, którymi codziennie się trułam. Brałam głęboki wdech i napawałam się tym co dotychczas nie było mi tak znane. Wtuliłam się w Kamila, który chyba również czuł to samo co ja. Babcia ugasiła ognisko i wszyscy troje poszliśmy spać. Jeszcze przez dłuższy czas nie mogłam zasnąć. Słyszałam oddech Kamila i Maryni i po raz kolejny cieszyłam się, że przyjechałam w to miejsce, które tak wiele znaczyło dla mojej babci.

Rankiem obudził mnie Kamil. Babcia już dawno była na nogach i przygotowywała dla nas śniadanie, by zaraz po jego spożyciu ruszyć w dalszą drogę. Nie mówiła nam gdzie teraz się zatrzymamy. Prowadziła nas wąską ścieżką ukrytą i porośniętą trawą. Szliśmy powoli, by babcia za bardzo się nie przemęczała. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że Marynia co chwilę zbaczała z obranego przez siebie kursu, by zerwać nieznane mi rośliny, które jak sama sądziła są bardzo smaczne i przede wszystkim zdrowe. Pokazywała nam je i uczyła jak rozpoznawać do chwili, aż naszym oczom ukazał się niewielkich rozmiarów otwór w ścianie skalnej. Wyglądał jak jaskinia i Marynia potwierdziła moje spostrzeżenia.
- Kiedy znalazłam tę jamę, wybuchła wojna. Ludzie bali się wychodzić z domu dalej niż na kilka metrów. Mimo że każdy każdego znał zaczęli być nieufni i podejrzliwi wobec siebie - odezwała się babcia i weszła w głąb jaskini. Poszliśmy w ślad za nią. Kamil oświetlił teren latarką. Naszym oczom ukazała się sporych rozmiarów jama, w której spokojnie pomieściłoby się kilkadziesiąt osób. Po lewej stronie stał wielki głaz kształtem przypominający koślawy stół. Dookoła niego, jakby ustawione, stały mniejsze kamienie, które zapewne miały służyć jako siedziska. Jaskinia miała dwa otwory prowadzące w głąb góry jednak nie odważyłam się wejść dalej. Marynia również powiedziała, że nie wie co się w nich znajduje, dlatego wolałam nie ryzykować.
To tutaj mieliśmy spędzić kolejną noc. Trochę się obawiałam, że jama jest już zajęta przez jakieś dzikie zwierze i nawet obecność Kamila nie dodawała mi otuchy. Przekonania babci, że nikogo prócz nas tu nie ma również nie dawały mi stuprocentowej pewności, że ma rację.
- Czy tego chcesz czy nie, zostaniemy tutaj. Chciałabym wam opowiedzieć historię związaną z tym miejscem. Może dzięki niej w końcu zrozumiesz kochana Lenko, że nie ma się czego bać - zwróciła się do mnie z nutką irytacji w głosie. Miałam nadzieję, że jej historia faktycznie mnie uspokoi i w spokoju przetrwam tę noc, która mnie czekała.
- Tak jak wspomniałam, jaskinię znalazłam kiedy wybuchła wojna. Wyszłam w góry, by nazbierać ziół i przynieść do chaty świeżej górskiej wody, kiedy zjawiła się moja młodsza siostra i z przerażeniem w oczach powiedziała, że do wioski zbliżają się wojacy. Czym prędzej popędziłyśmy do wsi. Mieszkańcy biegali przerażeni nie wiedząc gdzie mają się skryć i wtedy do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Byłam młoda, mogli mnie nie posłuchać, jednak dzięki wparciu tatki i matuli udało mi się namówić większą część mieszkańców, by razem ze mną ukryli się w tej jaskini. Tylko ja wiedziałam o jej istnieniu. Nawet rodzice, którzy spędzili w Eterze całe swoje życie nie mieli pojęcia, że jest taka jaskinia. Pamiętam kiedy wprowadziłam wszystkich do środka. Rozglądali się z przerażeniem w oczach, nie wiedzieli co mają zrobić. Wtedy mój tato widząc, że nie wiem jak dalej się zachować nakazał chłopom zorganizować prowizoryczny stół, krzesełka i jakieś miejsce do spania. Już wtedy wiedział, że nie możemy na razie wrócić do wioski i spędzimy w tej jamie kilka, może kilkanaście dni. Kobiety miały iść za mną i nazbierać w miarę szybko chrustu i liści, tak by zakamuflować wejście. Była nas spora grupa dlatego uwinęłyśmy się w porę. Kiedy wróciłyśmy chłopcy i starsi robili niski kamienny murek. Gdyby nie to, że wiedziałam gdzie znajduje się jaskinia, ominęłabym ją myśląc że to zwykła ściana pokryta grubą warstwą liści - mówiła moja babcia z taką płynnością, jakby relacjonowała mecz odbywający się właśnie w tej chwili. Byłam pod wrażeniem, że pamięta tyle rzeczy, które działy się wieki temu. Ja nie pamiętam, co działo się tydzień temu, a tu proszę - historia mająca miejsce wiele lat temu, a żywa jakby wydarzyła się wczoraj. Marynia wyszła na skraj jamy i rozejrzała się po okolicy. Jej wzrok padł na stary spróchniały krzak, który znajdował się po prawej stronie od wejścia do jaskini. Jego dolna grubsza gałąź wyglądała jak wypolerowana zaś tuż nad nią widniał małych rozmiarów otwór do połowy zakryty drzwiami zbudowanymi z powiązanych ze sobą badyli. - To było nasze wyjście z jaskini. - Wyjaśniła babcia i pogładziła gładką gałąź, po czym westchnęła jakby przypomniało się jej coś jeszcze. - To był piękny krzew. Miał pełno liści! Było od nich aż gęsto, a na wiosnę zawsze kwitł puszczając cudowne niebieskie kwiaty. To był jedyny krzew, którego nazwy nie znałam i nie znam do dziś, jednak dzięki niemu udało nam się przetrwać. - Marynia usiadła na gałęzi i spojrzała na nas z charakterystycznym błyskiem w oku. - Spędziliśmy tutaj trzy tygodnie. Mój tatko i inni starsi ustalili warty jakie każdy miał pełnić co noc, by w razie potrzeby ostrzec nas przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Dzieci zaś wychodziły tym przejściem, by zdobyć wodę i wszystko co nadawało się do jedzenia. We wsi każdy zostawił cały swój dobytek więc zaczynaliśmy od zera - powiedziała. - Ach... dobrze, że nikomu się nie zachorowało. Nie mieliśmy nawet lekarstw - dodała bardziej do samej siebie niż do nas.
- Skąd braliście wodę? Chyba nie schodziliście z gór do tej rzeki, przy której byliśmy? - spytał Kamil. Mnie również to ciekawiło. Póki co wiedziałam jedynie o rzece, którą widzieliśmy na początku naszej podróży jednak była ona tak blisko wsi, że nie wiem czy bezpieczne było schodzenie do niej, narażając swoje życie.
- Masz rację mój drogi. Nie schodziliśmy. Jak już wam wspomniałam, znałam doskonale Almedy. Na tyle dobrze, że odnalazłam małe jeziorko w samym środku gór. Jest przepiękne! I z pewnością nadal ma aktywne źródła, a woda z niego była nam niezbędna do przetrwania. To właśnie będzie nasz kolejny postój - powiedziała. - Jest jeszcze wcześnie, jeśli chcecie możecie się rozejrzeć po okolicy, ja tymczasem zrobię nam coś do jedzenia. - Zaproponowałam jej swoją pomoc, jednak ona uparcie kazała mi się rozerwać i obejrzeć z Kamilem okolicę. Mój przyszły mąż nie oponował. Nigdy nie byliśmy razem w górach i to była nasza pierwsza taka wycieczka. Teraz dziękuję losowi, że moja babcia, kiedy mówiła "nie" to tak miało być i nie daj Boże ktoś się sprzeciwił. Razem z Kamilem poszłam zwiedzać okolicę, zaś babcia wróciła do jaskini i śpiewając pod nosem zaczęła przygotowywać posiłek.
- Dziękuję, że postanowiłeś z nami pojechać - odezwałam się kiedy usiedliśmy  na jednym z wielkich kamieni. Z tego miejsca widać było wszystko, co znajdowało się w dole. Złapałam się nawet na tym, że chciałam znaleźć miejsca, w których byliśmy już z Marynią.
- Nie musisz mi dziękować. Gdybym ponownie miał odpowiadać na pytanie czy pojadę z wami, to kolejny raz moja odpowiedź brzmiałaby "tak" - powiedział Kamil. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu wtuleni w siebie i obserwowaliśmy krajobraz przed nami. Drzewa szumiały wokół nas i oprócz nich nie było nic słychać. - Chcę, żebyś wiedziała - zaczął. - Cokolwiek się stanie, zawsze możesz na mnie liczyć - rzekł i ucałował mnie w czoło.
Kiedy zaczęło robić się szaro wróciliśmy do jaskini, w której Marynia czekała już na nas z kolacją. Świeże, górskie powietrze działało na mnie tak, że mogłabym zjeść konia z kopytami, a potem położyć się i spać do rana. Tak też zrobiłam, a gdy otworzyłam oczy, do otworu jamy wdzierało się już słońce, a dookoła słychać było świergot ptaków. Moja babcia siedziała na prowizorycznym krześle zrobionym z kamienia i podśpiewywała coś cicho pod nosem. Na płaskim głazie stał kubek, z wnętrza którego unosił się obłok pary. Powoli podniosłam się z ziemi i przecierając oczy dokładnie rozejrzałam się po wnętrzu jaskini. Kamil gdzieś znikł, jednak Marynia nie była tym faktem zmartwiona. Zapewne kiedy się obudził kazała mu po coś wyjść, a mi pozwoliła pospać trochę dłużej.
- Zbudziłaś się - powiedziała, kiedy tylko zauważyła jak wstaję. - Bardzo dobrze. Wysłałam Kamila po kilka drobiazgów zanim wyruszymy w dalszą podróż. Kiedy tylko wróci zjemy śniadanie i idziemy dalej.
- Czy...
- Śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia! - Przerwała mi. Nawet nie musiałam kończyć pytania, a ona już wiedziała o co chce zapytać. - Nie ruszymy się wcześniej póki nie zobaczę, że na waszych talerzykach nie ma ani okruszka! - Nie warto było się z nią kłócić. Po pierwsze była tak uparta, że na prawdę nie poszlibyśmy dalej, a po drugie to ona znała te okolice. Ja i Kamil z pewnością byśmy się tu zagubili gdyby nie Marynia. Mój chłopak zjawił się kwadrans później obładowany chrustem i torbą z masą kwiatów i liści. Nie miałam pojęcia skąd wiedział co zbiera, jednak jeśli Marynia z zadowoleniem zabrała od niego całe to zielsko oznaczało to, że nie przyniósł niczego co mogłoby nas otruć.
Godzinę później, najedzeni i w dobrych nastrojach ruszyliśmy dalej. Teren jakim się poruszaliśmy był coraz bardziej zarośnięty, ale na każdą wzmiankę o zmianie kierunku Marynia protestowała.
- Musimy iść tędy - mówiła. - Inaczej nie dojdziemy. - Szliśmy zatem przed siebie. Wzięłam babcię pod ramię, by się nie potknęła. Sama miałam trudność z utrzymaniem równowagi, a co dopiero ona. Nie chciałam żeby coś jej się stało. Kamil szedł przed nami, naprowadzany przez Marynię. Minęło tyle lat, a ona dalej dokładnie pamiętała każdą drogę, którą przeszła. To było niesamowite! Nagle raptownie się zatrzymała.
- Słyszycie? - Ja nic nie słyszałam i Kamil widać było tez niczego nie wyczuł, jednak Marynia musiała coś usłyszeć. Wyrwała mi się i pognała przed siebie z taką prędkością, której nie pożałowałby człowiek mający czterdzieści lat. Tylko przez chwilę stałam jak wryta i wpatrywałam się w oddalającą postać swojej babci. Kiedy otrząsnęłam się z zaskoczenia pobiegłam za nią, a w krok za mną ruszył Kamil. Marynia rękami odpychała od siebie gałęzie rosnących blisko krzaków.
- Babciu zaczekaj! - krzyknęłam w końcu, gdy po raz kolejny dostałam w twarz z gałązki.
- Chodźcie dzieci, to tutaj! - Po minucie dogoniłam tę niewinnie wyglądającą kobietę, w której drzemało tyle siły. Bardziej byłam skupiona na złapaniu oddechu, dlatego po dłuższej chwili rozejrzałam się dookoła. Stałam na wzniesieniu skąd zobaczyłam małe jeziorko usytuowane trochę niżej. Znajdowało się w małej kotlince, otoczone drzewami i bujną, soczyście zieloną trawą. Tafla jeziorka była gładka niczym odbicie lustrzane, w którym można się było przejrzeć. Poczułam, że coś chwyta mnie za rękę. Odwróciłam się i ujrzałam Kamila, który z niemym zachwytem wpatrywał się w to samo co ja. To było przepiękne miejsce. Powoli poszliśmy za Marynią zbliżając się do jeziora. Babcia rozłożyła koc i usiadła na nim. Głęboko nabrała powietrza w płuca i powoli je wypuściła.
- W jaskini poznałam pewnego chłopca - zaczęła. Marynia zaczynała wspominać więc czym prędzej usadowiliśmy się obok niej i napawając się widokami, słuchaliśmy uważnie jej opowiadania. - Janek zawsze mi pomagał. Nie uważał mnie za małą dziewczynkę, z której wszyscy się śmiali. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem i chyba to zbliżyło nas do siebie. To tutaj Jan wyznał mi miłość. - Westchnęłam. Zawsze lubiłam romantyczne historie, a ta należała do jednej z najlepszych. Piękne miejsce na wyznanie tak głębokich uczuć. - Oczywiście ja również byłam w nim zadurzona. Chcieliśmy to jakoś upamiętnić. Wtedy Jan wpadł na pomysł, by wyryć na jednym z drzew nasze inicjały. To miała być taka pamiątka.
- To drzewo nadal tu gdzieś jest? - spytał Kamil. Marynia zarumieniła się lekko.
- Oczywiście. To tamto drzewo. - Wskazała nam miejsce, gdzie nadal miał być dowód na to, że babcia faktycznie kiedyś tu była. Razem z Kamilem poszliśmy do niego. Na korze faktycznie znajdowały się dwie literki. Były ledwo widoczne. Marynia obserwowała nas z daleka jak wracaliśmy w jej stronę. Dopiero kiedy ponownie usiedliśmy obok niej zaczęła kontynuować swoja opowieść. - Od tamtego dnia to było nasze miejsce spotkań. Za każdym razem kiedy chcieliśmy pobyć tylko we dwoje, umawialiśmy się na spotkanie tu, przy jeziorze. Ludzie zapuszczali się tutaj jedynie po wodę, dlatego wybieraliśmy dni kiedy w jaskini było jej pod dostatkiem. Po trzech tygodniach starsi uznali, że pora wrócić do wioski. Jeśli wojacy przybyli jedynie splądrować nasze domy to już dawno sobie poszli, a w czasie wojny nie było czasu na dłuższe postoje zatem trzy tygodnie zdecydowanie wystarczyły, by ukrywać się w jaskini.
- Widok Eter na pewno nie napawał radością - powiedział cicho Kamil. Marynia skinęła głową.
- Masz rację mój drogi. Wioska była w opłakanym stanie. Większość mieszkańców musiała zacząć życie od nowa... ich domy były zniszczone, dziury w dachach tak ogromne, że trzeba było robić zadaszenie od początku... Nie było nam łatwo, jednak nie poddaliśmy się. Starsi rozplanowali wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Każdy miał coś do zrobienia, a pracy było na prawdę sporo. Ja i reszta młodzieży, chodziliśmy w góry po pożywienie i wodę, zaś dorośli zajmowali się odbudową wioski.
- Żołnierze wrócili z powrotem? - zapytałam.
- Nie - odpowiedziała Marynia. - Nasi chłopcy za to im pomagali... Tym naszym rzecz jasna. Niektórzy już nigdy nie wrócili, inni wracali tylko po to by się podleczyć i z powrotem iść na front. Wtedy właśnie zaczęłam poznawać te wszystkie rośliny, ich właściwości lecznicze, zastosowanie... zostałam jedną z dziewczyn w wiosce, które zajmowały się chorymi i rannymi. Właśnie przez to, często wychodziłam w góry, zbierając przeróżne rośliny i poznając je. Wiedza ta została mi do dziś.
- Czy Janek... - zaczęłam, ale babcia jak zwykle wiedziała o co chcę zapytać.
- Jan został we wsi. Tak jak na froncie tak i na miejscu potrzebowaliśmy silnych rąk do pracy, a tej było sporo. Jak się domyślacie, nadal się spotykaliśmy. Ludzie już o nas gadali i wróżyli nam ślub. Wtedy nie myślałam o tym na poważnie. Nie wiedziałam nawet czy przeżyjemy wojnę, jednak Janek widocznie widział dla nas przyszłość. Pewnego dnia gdy ponownie wybrałam się w góry poszedł za mną. Znalazł mnie wśród lawendy. Pamiętam jak ściągnął mi wtedy z włosów liść, który musiał się przyczepić, gdy przedzierałam się przez krzaki. Zerwał pęk lawendy i wręczając mi go spytał czy zostanę jego żoną.
- Och! - wyrwało mi się. Zakryłam usta z podekscytowania. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się jak to wszystko się skończyło. Marynia uśmiechnęła się na to wspomnienie.
- Oczywiście zgodziłam się. Rodzice nie mieli nic przeciwko, zatem czym prędzej się pobraliśmy. Ślub odbył się w gronie najbliższych nad tym jeziorem właśnie. Janek był twoim dziadkiem, Lenko. Bardzo żałuję, że nie mogłaś go poznać - powiedziała Marynia. Babcia nie opowiadała mi nigdy o dziadku. To był nasz temat tabu, o którym  nie mówiło się w domu. Myślę, że to wszystko przez to, że umarł zbyt szybko, a moja babcia nie potrafiła pogodzić się z jego śmiercią. Po chwili ciszy jaka między nami zapanowała, Marynia odezwała się ponownie. - Dzisiejsza noc zostaniemy tutaj, a jutro pójdziemy na sam szczyt góry. Ostrzegam, że przeprawa na sam szczyt nie będzie łatwa. Tam opowiem wam ostatnią historię.
Resztę dnia spędziliśmy w pobliżu jeziora. Kamil skusił się nawet na kąpiel w nim, jednak ja z całą stanowczością odmówiłam. Babcia wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Śmiała się niejednokrotnie w głos z wyczynów mojego przyszłego męża, sama też opowiadała nam w co bawiła się młodzież z jej dzieciństwa. Próbowaliśmy nawet zagrać w kilka zabaw, ale zawsze Marynia była z nas trojga najlepsza. Ogromnie się cieszyłam, że w tych trudnych dla niej chwilach mogłam jej podarować taka podróż. Podróż która chyba była jej potrzebna i która również dla mnie miała znaczenie...
Następnego dnia ruszyliśmy na szczyt góry. Tak jak mówiła Marynia, droga nie należała do najłatwiejszych. Powietrze stało się mroźniejsze, miejscami leżał śnieg, a ścieżka która się poruszaliśmy była juz zatarta przez naturę i ciężko było wspinać się na górę. Babcia przez całą drogę wspomagała się laską i oparciem Kamila, ja zaś szłam za nimi pilnując, by Marynia się nie potknęła.
Kiedy doszliśmy w końcu na sam szczyt babcia uśmiechnęła się zadowolona z siebie.
- Wiecie - zaczęła. - Tylko kila razy byłam na samej górze. Spójrzcie jak tu pięknie. - Faktycznie widok zapierał dech w piersi. W oddali widzieliśmy wioskę, w której się zatrzymaliśmy. Z kominów chat niektórych mieszkańców unosił się dym. Miałam wrażenie, że przeniosłam się przynajmniej dwadzieścia lat wstecz, kiedy ludzie nie mieli jeszcze Internetu, a młodzież spotykała się na dworze, a nie przed ekranami monitorów... - To wszystko, co wam opowiedziałam podczas naszej podróży... ja wychowałam się tutaj. Większość swoich młodych lat spędziłam w zakamarkach jaskiń i odnajdywaniu przeróżnych miejsc. Gdyby nie te góry... dzięki nim przeżyłam wojnę, uciekłam żołnierzom, którzy chcieli mnie skrzywdzić, poznałam miłość swojego życia, nauczyłam się jak rozpoznawać rośliny... - Marynia podeszła do krawędzi góry i westchnęła. Nie mogłam rozpoznać czy teraz jest szczęśliwa czy smutna. Musiała chyba jednak coś nam powiedzieć. - W tych górach zostawiłam wszystko co kochałam i nadal kocham. - Odwróciła się w nasza stronę i podeszła do mnie chwytając mnie za ręce. Je dłonie były ciepłe. - Chciałam pokazać ci to miejsce kochana Lenko i sama odwiedzić je jeszcze przed... przed... - Nie pozwoliłam jej dokończyć. Mocno ją przytuliłam, zaś Kamil objął nas dwie. Staliśmy na szczycie góry, gdzie czas nie miał znaczenia, gdzie wszystko było tak surrealistyczne, że aż nie możliwe. Teraz wiedziałam, że ta podróż była czymś ważnym dla mojej babci. Chciała się z nim pożegnać i powspominać swoje najpiękniejsze chwile z młodych lat, gdzie wszystko się zaczęło. Zaczęłam mimowolnie płakać. Ta kobieta przeszła tak wiele, tyle przeżyła i pamiętała każdy szczegół swojego życia, a ja marnotrawiłam swoje, przepuszczałam je przez palce nie dostrzegając tych małych chwil, które dawały człowiekowi na prawdę dużo radości. Postanowiłam, że to zmienię. Jeśli nie dla siebie to dla tej dzielnej kobiety, która będąc chora na raka miała siłę nadal cieszyć się z życia.
Mieliśmy spędzić tu ostatnią noc i kolejnego dnia zejść z góry. Długi czas nie spaliśmy. Kamil rozpalił ogień i przy śpiewach oraz kubku pysznej herbaty, położyliśmy się niemalże nad ranem.
Droga w dół okazała się nam zająć prawie cały dzień. Kiedy wyszliśmy na polanę babcia zaczęła czuć się gorzej. Niezwłocznie pojechaliśmy z nią do szpitala położonego najbliżej Almed. Lekarze długo nie chcieli dopuścić mnie do Maryni, w końcu kiedy mi na to zezwolili wbiegłam do sali. Serce tłukło mi się w piersi ze strachu. Kamil wszedł spokojnie i stanął za mną. Położył swoją rękę na moim ramieniu, by dodać mi tym otuchy. Marynia ciężko oddychała. Widać było, że się męczy. Nie mogłam zrozumieć jak ktoś kto wczoraj zaśmiewał się do utraty tchu teraz leży ledwo żywy na łóżku.
- Lenko kochana. Chyba pora by się pożegnać - powiedziała. Zaczęłam płakać. Nie chciałam żeby tak to wyglądało. Babcia chwyciła mnie drżącą ręką. - Chciałabym dać wam swoje błogosławieństwo, moje drogie dzieci zanim spotkam się ze swoim Jankiem. On pewnie również by tego chciał. - Przytaknęłam jedynie, połykając słone łzy.  - Zawsze będziecie w moim sercu, a gdy kiedyś wrócicie jeszcze do Almed, niech wam przypominają te dobre chwile. Nie płacz Lenko. Kiedyś się spotkamy.
- Kocham cię babciu. - Zdołałam z siebie wykrztusić. Łzy skutecznie mi to utrudniały. Czułam, że Maryni zostało bardzo mało czasu. Babcia wyciągnęła w moją stronę ręce by mnie przytulić Pochyliłam się nad nią ułatwiając jej to. - Czas na mnie. Ja również cię kocham, Lenko. Kochaj góry tak jak ja je pokochałam. Może są zdradzieckie, ale gdy zostaniesz ich przyjaciółką schronią cię w najtrudniejszych chwilach.
- Obiecuję, że będę o tobie pamiętać i pokocham góry. Może nie tak mocno jak ty, ale zawsze będą mi o tobie przypominać a to już wystarczający powód by je kochać. - Marynia uśmiechnęła się lekko do mnie i do milczącego za mną Kamila, po czym zamknęła oczy i po raz ostatni westchnęła. Jej uścisk ręki na moim ramieniu osłabł, aż dłoń opadła na białą kołdrę. Krzyknęłam z rozpaczy i ukryłam twarz w dłoniach. Kamil objął mnie mocno Teraz jak nigdy dotychczas, potrzebowałam jego wsparcia. Został mi tylko on, a z Marynią miałam się spotkać dużo, dużo później...
***
Po pogrzebie babci, razem z Kamilem wróciliśmy do domu. Rok późnie wzięliśmy ślub i przeprowadziliśmy się do Eter gdzie zostałam szczęśliwą matką dwójki dzieci. Dzięki podróży z Marynią dostrzegłam wiele rzeczy, które dotychczas nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia. Z czystym sumieniem mogę rzecz, że teraz jestem szczęśliwa, mieszkając we wiosce nieopodal Almed, które moja babcia kochała nad życie, a i ja się w nich zakochałam. Wiem, że kiedyś ponownie się spotkamy. Nie wyczekuję tego dnia. Chciałabym jeszcze pożyć na tym świecie, ale kiedyś się zobaczymy... w miejscu które obie kochamy... Na pewnej górze.


Bożena Spytkowska
„Anita i góry – dekonstrukcja opowiadania”
To może będzie ckliwa historia,
Może w niej będzie jakaś alegoria.
Historia zaczęła się 20 lat temu
I nikt nie wiedział czemu
Dziewczynę tak okrutnie doświadczyło życie,
Że przez to zaczęła żyć tak skrycie.
Główna bohaterka to Anita,
Taka miła, cicha i skryta.
Góry pokochała mając 6 lat,
Wtedy zmienił się jej cały świat.
Jej matka pokazała czym jest uczucie wolności,
Mając nadzieję, że w jej sercu będzie na zawsze gościć.
Z roku na rok ta miłość wzrastała,
Wiedziała, że tej pasji oddaje się cała.
„Góry” – wołała dziewczyna, to było to,
Wtedy czuła, że odpływa z niej całe zło.
Być bliżej Boga, to bardzo kochała,
Choć czuła się taka mała.
Mimo tego chciała tu być,
Tutaj umrzeć, a przede wszystkim tutaj żyć.
Być przewodnikiem, to było jej celem,
Być jak kapitan za sterem.
Prowadzić ludzi po górskich szlakach,
Aby nie deptali po chronionych krzakach.
Dzięki temu mogłaby być bliżej swej miłości,
Która już opanowała dziewczynę w całości.
Skończyła przygotowania pełna nadziei,
Że życie jej się tutaj nie wykolei.
Znalazła pracę w wyuczonym zawodzie,
Do której przygotowywała się co dzień.
Grupa jedna, druga, ludzie indywidualni,
Chociaż nie zawsze byli idealni,
Nieraz ciężko było ich opanować,
Jednak przysięgła, że nigdy nie będzie żałować.
Z miesiąca na miesiąc przybywało nowych zdobywców gór,
Którzy chcieliby niemal sięgnąć chmur.
Anita z każdą wyprawą była coraz lepsza,
Jej wiedza o górach również stawała się coraz głębsza.
Za każdym razem opowiadała o nich z miłością,
Jeszcze nikt nie wypowiadał się o górach z taką czułością.
Jednak oprowadzanie to było dla niej za mało,
Gdyż to ją po każdą cząstkę ciała opanowało.
W wolne dni każdorazowo organizowała sobie wyprawę,
Zawsze o poranku, gdy wypiła już kawę.
Była sama, choć nie widziała w tym nic złego,
Gdyż nie umiała odpocząć przez ducha niespokojnego.
Nawet zimą sobie nie odpuszczała,
Chociaż nieraz pogoda na wycieczkę nie pozwalała.
I tak kolejne lata jej tutaj mijały
I nie wiem jak to możliwe, tę miłość ciągle rozwijały.
Do tego stopnia, że już postanowiła,
Że gdy śmierć zacznie ją spowijać,
To chce tutaj zostać pochowaną,
Lub jako popiół na wiatr być porozrzucaną.
Wtedy jej dusza będzie bez ograniczeń wolna,
Nawet gdy na świecie będzie panowała wojna,
Jej to już nie będzie dotyczyło,
Bo będzie w górach, tu gdzie to wszystko się narodziło.
Miłość.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz