środa, 2 grudnia 2015

O drżeniu serca autora i fenomenalny Mateusz czyli makatka wciąż się wyszywa :)

W "Zbrodni w błękicie"  błękitne świece
naprowadzają Jana na jeden
z tropów...
 Kochani moi, wracamy do zbrodni, do zasypanej śniegiem Wielkopolski, do szelestu sukien, koronkowych chusteczek, haftowanych wypraw ślubnych... Ale najpierw zerknijcie, co Pani Kasia powie nam o swojej pracy. Co ją najbardziej cieszy, co sprawia, że czuje drżenie serca... Tutaj to ja z miejsca pokażę winowajców palcem. Cóż ni mniej ni więcej -  Wy... Nie wierzycie? Sami się przekonajcie :) 

W pisaniu przyjemny jest właściwie tylko jeden moment – gdy autor doznaje przebłysku i do głowy wpada mu pomysł. To może być koncepcja całej książki lub tylko rozwiązanie pojedynczej kwestii fabularnej  – w każdym razie na książkę przypada kilka do kilkunastu takich upajających chwil. Cała reszta to praca – lżejsza lub cięższa, w zależności od dnia, nastroju i opracowywanego fragmentu.
Nie czuję wzruszenia, biorąc świeżo dostarczoną z drukarni książkę, na której widnieje moje nazwisko. Ze ściskiem serca czekam natomiast na reakcje Czytelników. To czas nerwowego przeglądania portali czytelniczych i oczywiście blogosfery.
Jest kilka blogów, które regularnie odwiedzam, kilkanaście innych, gdzie zaglądam, szukając recenzji konkretnych książek, których zakup rozważam. Ale w ciągu pierwszych tygodni po wydaniu własnej książki czytam wszystkie opinie, jakie uda mi się znaleźć. I muszę przyznać, że są dwa typy stwierdzeń, które cieszą mnie najbardziej.
1.       Gdy czytam książkę, lubię czegoś z niej się dowiedzieć, poznać jakiś fakt, postać czy zjawisko. Dlatego czuję satysfakcję, gdy Czytelnik po lekturze mojej książki stwierdzi, że czegoś się dowiedział, zwłaszcza jeśli chodzi o historię Wielkopolski.

2.       W każdej swojej powieści zawarłam odniesienia do innych książek, mniej lub bardziej wybitnych. Lubię, gdy Czytelnicy dostrzegą te nawiązania, zwłaszcza te niezbyt oczywiste, ukryte pod powierzchnią. W Zbrodni w szkarłacie umieściłam całą siatkę symboli związanych z pewnym polskim dziełem – są to właściwie anty-symbole, mające odczarować przekleństwo przedstawione w tamtym utworze. Bardzo mnie ucieszyło, gdy kilka osób dostrzegło tę analogię (nie będę wskazywać palcem, ale Pani Wu i Redaktor Na Tropie wiedzą o kogo chodzi J).


Cóż nie pozostaje mi nic innego jak tylko powiedzieć, że ten kto czytał ten sam może stwierdzić jak dużo wynosi się po lekturze książek Pani Kasi a ten kto nie czytał... Musi jak najszybciej to naprawić :)
A teraz wróćmy do zbrodni. Tym razem tej w błękicie. Pomyślałam, że nie będzie recenzji. W poprzednim tekście przedstawiłam Wam Jana, nakreśliłam klimat. Ale pominęłam praktycznie postać Mateusza. Kamerdynera, wiernego druha Jana, przyjaciela. A to ogromne niedopatrzenie. Bo Mateusz jest nie do przecenienia. Nie wyobrażam sobie Jana bez Mateusza. Zresztą kamerdynera lubi się właściwie od pierwszego zdania. Zobaczcie sami. to taki haczyk :) Po pierwsze przedstawia Mateusza, po drugie nie ukrywam, że chciałabym zaostrzyć Wasz apetyt. I jestem pewna, że ten fragment tego dokona. Tak właśnie zaczyna się "Zbrodnia w błękicie":  

—Jesteśmy na końcu świata — padło z narożnika sań.
Jan przytrzymał czapkę i odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos. Mateusz, kamerdyner i najwierniejszy przyjaciel, siedział tak opatulony, że przypominał wielki kokon, mumię lub zraz zawijany. 
Mimo ust na wpół zdrętwiałych od mrozu, Jan spróbował pocieszyć malkontenta:
— Wielkie Księstwo Poznańskie to nie koniec świata.
— Już dawno przekroczyliśmy granicę z Królestwem.
.Jan uśmiechnął się w duchu i cierpliwie odpowiedział:
— Do granicy daleko. Poza tym jedziemy w innym kierunku.
— A kto w tej zadymce rozróżni kierunek?
Wątpliwość była jak najbardziej zasadna. Świat skrył się za zasłoną lodowatych płatków, pędzących z
zawrotną prędkością. Wiał tak silny wiatr, że śnieg padał prawie poziomo.
Jan zasłonił dłonią usta — bez tego podmuchy aż zatykały, uniemożliwiając nie tylko mówienie, ale i
oddychanie — i przypomniał:
— Na Alasce na polowaniu nie przeszkadzały ci gorsze zadymki.
— Nienawidzę zimy i nienawidzę wysp. Mają fatalny wpływ na moje samopoczucie. I nienawidzę być
głodny. Mam nadzieję, że mają tam wystarczające zapasy żywności, bo utkniemy na wiele dni — krakał.
— Nikt nam nie pomoże na tym pustkowiu.
— Co ma z tym wspólnego wyspa? — wykrztusił zdumiony Jan, mając jednocześnie nadzieję, że po
solidnej wielkopolskiej kolacji Mateuszowi wróci humor.
— Pałac wśród śniegu i lodu jest jak wyspa. Będziemy odcięci przez lata.
Po przedstawieniu tej krzepiącej wizji Mateusz zamilkł.
Jan wyraźnie nie podzielał nastroju swego towarzysza. Kochał wyzwania, był młody i spragniony
wrażeń, a tych podróż przez zadymkę dostarczała aż nadto. Co prawda, zamiast siedzieć biernie z tyłu
sań, wolałby nimi powozić, z drugiej jednak strony przy takiej pogodzie i na nieznanym terenie lepiej, że
saniami kierował przysłany z Tarnowic fornal.
Im bardziej Jan był podekscytowany, tym bardziej zgryźliwy stawał się Mateusz. Z wnętrza zwoju
dobiegło:
— Czy on wie, gdzie jesteśmy?
— Sprawia wrażenie, że wie. — Jan wierzył w fornala.
— Wrażenie to za mało, jeśli wolno mi zauważyć.
Po rzuceniu tej kwaśnej uwagi Mateusz zakrył sobie twarz pledem i całkowicie zniknął pod stertą
futer.
Jan także cofnął się w głąb sań, gdzie wiatr nie hulał tak bezkarnie. Nie było widać nic i mimo woli
podziwiał doświadczonego woźnicę najwyraźniej odnajdującego drogę dzięki sobie tylko znanym
punktom terenu.
W pewnej chwili pochylił się i krzyknął w głąb kokonu:
— Już prawie jesteśmy. Minęliśmy bramę.
— To na pewno brama innego majątku.Jan wybuchnął śmiechem, natychmiast zdławionym przez wicher. Postanowił zaprzestać prób
podnoszenia Mateusza na duchu.
Zatrzymali się i Jan popatrzył na pałac. Widział właściwie tylko wejście tej prawdziwie
wielkopańskiej siedziby — kilkanaście stopni, szeroki podest, cztery kolumny portyku. Odgarnął z siebie futra i wstał. W tym momencie poczuł tak silny powiew wiatru z boku, że aż musiał chwycić się sań.
Odwrócił się lekko, by sprawdzić, jak idzie Mateuszowi — odkopywał się właśnie spod sterty futer i
koców. Zgięci w pół skierowali się obaj w stronę schodów. Wyraźnie oczekiwano gościa, gdyż
gdzieniegdzie na stopniach dostrzegli ślady odśnieżania, teraz prawie zasypane. Jan z Mateuszem ruszyli
pod górę, natomiast woźnica zeskoczył na podjazd i zakrywając twarz od wiatru i śniegu, przesuwał się
na tył sań.
W chwili, gdy Jan z Mateuszem dotarli na podest schodów, podwójne drzwi wejściowe się otworzyły
i ktoś w nich stanął. W wejściu do pałacu czekał Tadeusz Tarnowski, pan domu i przyjaciel Jana. Objął
przybysza serdecznie, nie bacząc na jego ośnieżone odzienie, poklepał po plecach i wprowadził do sieni. (...)

A tu jeszcze jeden, oczywiście z myślą o Mateuszu. Sami powiedzcie, jak tu nie czuć do niego sympatii?

Jan przebierał się błyskawicznie w wieczorowy strój. Kamerdyner po wzmiance o przebywającej w
pałacu dziewczynie poczuł się upoważniony do wypowiedzenia swej opinii:
— Co do panienki to bardzo mi się podoba. Na pierwszy rzut oka, bo nie miałem czasu przyjrzeć się
dokładniej. Obserwowałem wymianę spojrzeń między gospodarzami.
Zawiesił głos i spojrzał kątem oka, czy udało mu się zaintrygować Jana. Udało. Jan podniósł wzrok i czekał na ciąg dalszy.
— Państwo Tarnowscy popatrzyli na siebie znacząco, gdy pan rozmawiał z panienką. Coś mi się
widzi, że zamierzają zabawić się w swatanie.
— Czyżbyś chciał mnie ożenić?
— Nie zdecydowałem się jeszcze — odpowiedział rzeczowo Mateusz. — Jeśli pana ożenię, wówczas
koniec z podróżami, ale jeśli pana nie ożenię, to nigdy nie będziemy mieli domu.
— Mogę rozwiązać twój dylemat — przynajmniej jeśli chodzi o Tarnowice. Tadeusz wie, że w moim
przypadku małżeństwo nie wchodzi w grę, a poza tym wspominał mi, że panienka jest zaręczona.
— Nie tracę jednak nadziei, że zdecyduje się pan na ten skok na głęboką wodę. Wtedy ja nareszcie
zrealizuję moje marzenie i spiszę nasze przygody. Jak na Watsona przystało — Mateusz już otwierał usta,
aby coś dopowiedzieć, ale Jan rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Kamerdyner porzucił więc drażliwy temat, ale nadal miał szampański humor i sam zdradził jego powód:
— Pytałem lokaja, czy dobrze tu karmią służbę.
— I czego się dowiedziałeś?

— Że dzisiaj na kolację dostaniemy czerninę. Jeśli chodzi o mnie, to nie potrzebuję innej rekomendacji. Przy czerninie nie przeszkadza mi nawet towarzystwo nudziarzy. (...)

Już z tego fragmentu można wywnioskować, że Mateusz jest niezłym smakoszem. Zresztą jedzenia, zapachów i smakowitych potraw w książkach nie brakuje. Ale o tym następnym razem :) Jutro natomiast ogłoszenie kolejnego konkursu i kolejna książka do przytulenia :)


2 komentarze:

  1. — Czyżbyś chciał mnie ożenić?
    — Nie zdecydowałem się jeszcze — odpowiedział rzeczowo Mateusz. — Jeśli pana ożenię, wówczas
    koniec z podróżami, ale jeśli pana nie ożenię, to nigdy nie będziemy mieli domu.
    Ma pani rację. Mateusz jest cudowny!
    Krysia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam, sam myślałem, że dużo piszę, a tu proszę... niespodzianka...
    Nie nadążam z czytaniem, śledzeniem... swoją drogą zastanawiam się, czy choć jednym okiem udało się swego czasu spojrzeć na 'Larę'... jeśli nie będzie teraz okazja poznać ją w rozdziałach... :)

    Znam dwie książki Pani Kasi, myślę nad wywiadem z Panią Kasią, dwa kolejne tytuły czekają na swoją dobrą chwilę, może na Mikołaja, może sama wpadnie w moje dłonie, może... 'Zbrodnia w błękicie' poznana dawno temu zaskoczyła mnie od pierwszego spojrzenia, od pierwszego mroźnego podmuchu wiatru, od pierwszej strony wiedziałem, że każda następna będzie tylko lepsza i bardziej doskonała :)

    Pani Kasiu, chylę czoła :)

    OdpowiedzUsuń