Dzisiaj nietypowe odliczanie świąteczne. Do wigilii zostało 14 dni a mnie znów naszło na Lwów. Bo tam przedsmak zimy i przedświątecznej magii zaczynał się dużo, dużo wcześniej.
Od momentu gdy pracowałam nad Leośką Lwów na stałe zamieszkał u nas w domu. Nawet Tysiek nuci czasem pod nosem o babci która znów mieszka we Lwowie. Pamiętacie tę piosenkę? Jedna z moich ulubionych.
I tak dzisiaj nagle wszystko do mnie wróciło. Te wspomnienia, które czytałam, te tęsknoty za tym co było i dawna zima... Taka którą widziałam oczami wyobraźni gdy czytałam wspomnienia pana Witolda Szolgini, gdy słuchałam mojej babci i dziadka mojego męża.
Wtedy zimowa magia zaczynała się już w listopadzie. Pierwszym szronem. I właśnie dziś idąc z Tyśkiem do szkoły ten srebrzysty puch oblepiający trawniki i ławki przypomniał mi fragment Leośki.
Ale to nie tylko kawałek z mojej powieści. To wspomnienia moich dziadków i dziadka mojego męża, to dawne obrazy z życia pana Witka gdy był jeszcze małym chłopcem i mieszkał w lwowskiej kamienicy "Pod żelaznym lwem". To obrazy, który wszyscy nosimy w sobie, bo każdy z nas jest jednocześnie częścią przeszłości, która dzięki nam nie przemija. Pozwalam sobie przypomnieć zimę Leontyny - Zosi. A na wigilię lwowską i wspomnienia z nią związane zapraszam późnym popołudniem na Rozkoszną Panią Domu. Zaanonsuję jej pojawienie i tutaj i na fb.
(fragment "Tajemnicy bzów")
Początek zimowej magii zaczynał się
jeszcze w listopadzie. Gdy ziemię zaczynała pokrywać srebrzysto – lśniąca
szadź. Lśniła na brązowych butwiejących i pomiętych liściach, odbijała się
tajemniczym blaskiem od gołych gałęzi i sprawiała, że listopadowa szaruga piękniała
i zamierała w oczekiwaniu na nadchodzący, majaczący już na horyzoncie grudzień.
W powietrzu czuć było daleki, ale wyraźny zapach przyszłego śniegu. Świat na
niego czekał z niecierpliwością. Zosia zawsze odnosiła wrażenie, że końcówka
listopada wprost dyszy tym oczekiwaniem. Bezlistne gałęzie potężnych
kasztanowców, rosnących przy ich ulicy, w proszącym geście wyciągały się do
nieba, dachy skąpane w szarym, ponurym świetle sprawiały wrażenie jeszcze
bardziej kanciastych i ostrych, a dziecięce buzie i nosy każdego ranka z
nadzieją przyklejały się do szyb. Aż w końcu nadchodził ten dzień gdy nawet nie
trzeba było podchodzić do okna, bo ledwo otworzyło się oczy już było wiadomo,
że jest! Nareszcie spadł i miłosiernie otulił gołe gałęzie i złagodził kontury
dachów. Nie wiedzieć czemu ten pierwszy śnieg zwykle padał nocą. Jakby chciał
zrobić dzieciarni poranną niespodziankę. I udawało mu się w stu procentach.
Ponurość jesienna wyparowywała dzieciakom z głów i wstępowało w nie nowe życie.
Nagle nie trzeba było nikogo poganiać i siłą wywlekać z łóżka. Śniadanie
połykało się naprędce tak żeby jak najszybciej znaleźć się na białej i całkiem
odmienionej ulicy. Im wcześniej tym lepiej żeby jeszcze stróże nie zdążyli
zgarnąć go sprzed domów, żeby można było w nim
pobrodzić, posłuchać jak cudownie i tajemniczo chrzęści pod nogami.
Zosia miała od dawna już wypracowany i niezmienny pierwszośniegowy rytuał. Tuż
po wyjściu z domu, co sił w nogach biegła na Głowińskiego. Zadyszana z
zarumienionymi z zimna policzkami dopadała postoju taksówek i z niepokojem
rozglądała się wokół. I nigdy się nie zawiodła. Szoferzy, ośnieżeni, zakutani w
kożuchy bawili się przednio lepiąc wielką śnieżną taksówkę. Samochód był
piękny, miał koła, szprychy, reflektory i kierownicę. Jedyne czego mu brakowało to drzwi, bo gdyby były nijak nie można by
było do niego wsiąść[1].
A na to właśnie liczyła i Zośka i inne miglance[2],
które z zafascynowaniem przyglądały się lepieniu. Jakoś tak trudno jej było
wyobrazić sobie rozpoczęcie zimy bez posiedzenia w białej i mroźnej
taksówce. Oczywiście dawniej, bo teraz
już była za duża na zabawy w przejażdżki śnieżnym autem. Ale i tak biegła
zobaczyć jak kierowcy nagle zamienieni w duże dzieci bawią się pierwszym
śniegiem i jak witają nadchodzącą zimę. Potem przez długie mroźne miesiące
mogły powstawać nie wiadomo jak wymyślne bałwany i śnieżne konstrukcje, ale i
tak najważniejsze było to coroczne szoferskie otwarcie sezonu zimowego.
W tym roku było tak samo. Roześmiane
grono baraszkujących w lekkim puchu mężczyzn sprawiło, że tradycji stało się
zadość. Śnieżny samochód stanął na swoim stałym miejscu i miał tam pozostać aż
do końca zimy. Teraz już w domu, stojąc
przy oknie i patrząc na liczne małe postacie ciągnące za sobą sanki i wędrujące w górę ulicy Zosia mimowolnie
westchnęła. Bycie dużą było niewątpliwie fajne, ale niestety w życiu jak to w
życiu nie można było mieć wszystkiego. Wraz z upływem czasu nie tylko z
przejażdżki śnieżną taksówką trzeba było zrezygnować. Zjeżdżanie na sankach też
przestało być pociągające. A jeszcze nie tak dawno w tym tłumie wędrujących
dzieciaków była i ona z siostrą. Nie było nic przyjemniejszego niż zjazd w
szaleńczym pędzie, spadającą stromo w dół
ulicą Wójtowską… Wracały z tych wypraw posiniaczone, poobijane ale
szczęśliwe. W głębi duszy zazdrościła trochę tym małolatom widocznym zza
okiennej szyby determinacji, mozolnego wspinania się pod górę a potem nagrody w
postaci chwilowego poczucia wolności, gdy sanki z zawrotną prędkością mknęły
przed siebie. Zazdrościła im też magii nocy świętego Mikołaja. Tego drżenia z
którym kładła się spać piątego grudnia. Niepewna czy list napisany i zostawiony
na zaśnieżonym parapecie na pewno dotarł do dobrotliwego staruszka i czy gdy
wstanie o poranku będą na nią czekać podarunki. Zawsze zachodziła obawa, że
Aniołek – listonosz zawieruszy gdzieś po drodze karteczki z prośbami…
- Jeżeli jest choć w części podobny do
ciebie Zosiu, to rzeczywiście masz się czym niepokoić – śmiała się z tych obaw
okrutna mama. – Ale nie martw się, znając Mikołaja zatrudnia na poczciarzy same
solidne i poukładane aniołki… - dodawała natychmiast widząc wydłużającą się
minę córeczki.
I rzeczywiście aniołki musiały być
nieźle przeszkolone, bo listy od dziewczynek zawsze docierały do adresata i
poranek szóstego grudnia nieodmiennie był głośny, pełen ekscytacji i
dziecięcego śmiechu. Mikołaj nigdy nie zawiódł. W małych kolorowych i ręcznie
przez dziewczynki uszytych woreczkach zostawiał coś do schrupania i coś do
zabawy. Nigdy jednak nie dał się
przyłapać. Zosia niejednokrotnie usiłowała przydybać siwobrodego starca i jego
pomocników aniołka i czarnego rogatego diabła, który dla bardzo niegrzecznych
dzieci zostawiał rózgi. Szczerze mówiąc z tej całej trójki najbardziej
interesujący wydawał się Zośce rogaty towarzysz świętego. I to przede wszystkim
z myślą o nim któregoś razu zaczaiła się po zmroku przy oknie, ale nie dość, że
nie ujrzała ni diabła ni anioła to jeszcze podstępny staruszek uśpił ją i tylko
sobie znanymi sposobami przeniósł do łóżka.
- A to już wiem kto tak strasznie w
nocy sapał – skwitował jej żale tata – Biedny Mikołaj, musiał taskać taki
straszny ciężar! Nie masz serca Zosiu!
Tak było oczywiście lata temu. Teraz
już nie dla niej było podglądanie świętego, bo najzwyczajniej w niego nie
wierzyła. Dobrze, że chociaż śnieg przynosił nadal ten sam urok i tak samo
cieszył.
W Mikołaja wprawdzie nie wierzę i
nic już tego nie potrafi zmienić ale jutro pójdę na Kajzerwald – pomyślała
odzyskując dobry humor. – I pozjeżdżam z chłopakami na desce. To dopiero będzie
frajda – zatarła ręce i już całkowicie rozchmurzona poszła do kuchni, gdzie
zanurzona w ciepłym i jasnym świetle siedziała już reszta rodziny. Ania w
skupieniu ściboliła coś z kolorowego papieru, w imbryku bulgotała woda i wokół
pachniało kulikowskim chlebem, który mama kroiła ostrym nożem na równe
kromki. Zosia sięgnęła ukradkiem po
piętkę i z rozkoszą wgryzła się w chrupiącą skórkę. Mama o dziwo udała, że
niczego nie zauważyła, ba nawet przechodząc niby mimochodem pogładziła jej
rozwichrzone włosy. Tak, z całą pewnością Zosia lubiła grudzień i pierwszy
śnieg. I patrząc na ciche zwyczajne szczęście, które rozpanoszyło się w kuchni
chyba nie była w tym lubieniu odosobniona.
- Miasto zostało opanowane przez
świętych Mikołajów wszelkiej maści – poinformował ojciec od progu otrzepując
śnieg z kożucha i tupiąc zaśnieżonymi butami w przedpokoju. – Ależ w tym roku
zrobili wystawy! Oczu nie można oderwać, co jedna to bardziej przepyszna…
Trzeba koniecznie zabrać dziewczynki żeby pooglądały te cuda.
- Zgaduję, że ty przede wszystkim
podziwiałeś tę u „Mamy” Teliczkowej? – sarknęła Marianna znacząco pociągając
nosem. – Tę na której Mikołaj gorszy grzeczne dziatki popijając piwo a pod
pachą dzierży flaszkę wiśniówki Baczewskiego…
- Przed tobą się nic nie ukryje –
roześmiał się Stanisław – Rzeczywiście wpadliśmy do „Mamy” z Leonem i wypiliśmy
po halbie[3]
„Marcowego[4]”
. Ale chyba nie będziesz mi robiła z tego powodu wyrzutów…
Z tego powodu nie, ale z tego, że naniosłeś do domu
tyle błota to już inna sprawa. Chociaż z drugiej strony lepiej teraz niż za
parę dni. Jak już będzie po wiórkowaniu… Swoją drogą sama nie wiem w co
najpierw mam ręce włożyć. Tyle jest pracy przed świętami…
I o tym własnie będzie na Rozkosznej Pani Domu, o przygotowaniach, o zapachach, o wspomnieniach lwowskich wigilii.
[1]
Śniegową taksówkę, tak dużą jak ich własne
rzeczywiście lepili Szoferzy z postoju taksówek przy ul. Głowińskiego.
Stała ona rokrocznie aż do końca zimy w zakolu ogrodzenia szpitaliku
dziecięcego. Opisuje to Witold Szolginia
w książce „Dom pod żelaznym lwem”
[2]
Maluchy.
[3]
kuflu
[4]
Piwo wyrabiane we lwowskim browarze Jana Kleina na Pohulance
Świetny klimat. :)
OdpowiedzUsuńJest w tym czasie wiele magii, tak potrzebnej w tym zabieganym świecie.
OdpowiedzUsuń