czwartek, 3 marca 2016

Primabalerina w progach Teatru Wielkiego. Czyli sentymentalny powrót do Lwowa.

"Zagapił się jeden z drugim na pomnik króla Jana Sobieskiego na Wałach Hetmańskich i nie może się napatrzeć. Aż przenosząc wzrok z pomnika, zobaczył lwowski teatr u wylotu Wałów w ramach alei drzew, zwężającej się w perspektywie. Idzie ku niemu. Im bliżej tym teatr ładniejszy. Coraz ładniejszy. Najpiękniejszy teatr w Polsce. Wnętrze i rozwiązanie przestrzeni imponuje jeszcze bardziej. Po wysłanych marmurowych schodach wejście na pierwsze piętro, gdzie cały front teatru zajmuje foyer, miejsce przechadzek w czasie antraktu, bardziej tłumne niż w rzeczywistości, bo olbrzymie lustra między kolumnami powielają postacie."

Tak o Teatrze Wielkim we Lwowie pisze Kazimierz Schleyen w "Lwowskich gawędach". To budynek, który niejednokrotnie odwiedzicie czytając "Primabalerinę". To tam Nina spojrzy po raz pierwszy w oczy młodej Irmie. Tam pracuje Michaił. Nie wiem jak Wy ale ja czytając lubię zajrzeć do miejsc, które są opisywane, poznać ich historię. Nie ukrywam, że pani Dorota wstrzeliła się doskonale w moją lwowską obsesję. Wiecie jak to było z Leośką. Wraz z wgłębianiem się w jej lwowską historię rozkochałam się w samym Lwowie. W tym dawniejszym, tętniącym dawnym życiem, z gwarą lwowską, batiarami, przekupkami na placach targowych. Teraz chciałabym porwać Was na krótką wycieczkę w przeszłość. Do Lwowskiego Teatru, który teraz odwiedzała Nina. Został, stoi nienaruszony. Posłuchajmy o czym by nam opowiedział gdybyśmy pozwolili ścianom przemówić.

Najpierw kilka słów o samym budynku - Teatrze Wielkim, nazywanym też Teatrem Miejskim i Operą Lwowską. Budowano go zaledwie trzy lata. A efekt był imponujący.
Budynek śmiało mógł konkurować z podobnymi w Wiedniu, Monachium czy Paryżu. Zresztą nie tylko z wyglądu przypomina on inne sławne gmachy. Bowiem podobnie jak pod paryską Operą Garniera najpierw trzeba było osuszyć grunt i wypompować wodę z jeziora tak pod lwowskim teatrem pluszcze, zasklepiona przez architekta Zygmunta Gorgolewskiego rzeka Pełtew. Mówi się nawet, że muzycy w miejscu przeznaczonym na orkiestrę mogą w czasie przedstawień słyszeć, jak szemrze.

A teraz oddajmy na powrót głos Kazimierzowi Schleyenowi. Przymknijmy oczy i posłuchajmy gawędy o Lwowskim teatrze...

Była to sala balowa wielkich rautów i reprezentacyjnych balów. Niestety palić nie można i choć zimno trzeba wyjść na balkon, a warto stąd spojrzeć na sznury świateł wzdłuż Hetmańskich Wałów i panoramę wielkomiejską. We wspaniałym amfiteatrze tylko złoto, biel i purpura. Kolory nie rażą przesadą, lecz podnoszą dostojeństwo przybytku. Imponujący żyrandol rzuca blaski na kurtynę: arcydzieło Siemiradzkiego. Na prawo loża prosceniowa pierwszego piętra, ongiś cesarska. Siadywały w niej rody panujące, najwyżsi dygnitarze rakuscy i namiestnicy c.k. Galicji i Lodomerii. W loży tej siedział austriacki prezydent ministrów hr. Kazimierz Badeni, gdy w czasie przedstawienia operetki aktor Myszkowski miał paść przed cesarzem japońskim i zawołać: Mi-ka-do! Tymczasem padł w kierunku loży premiera wołając: Ba-de-ni! Ukarali go za to jednym dniem aresztu z zamiana na grzywnę, którą z ochotą zapłacił sam premier.

Doczekał się wreszcie Lwów, że pojawił się w tej loży Naczelnik Państwa Józef Piłsudski, który znał tę scenę dawniej ze znacznie skromniejszych miejsc. Potem zasiadali w tej loży późniejsi Prezydenci Rzeczypospolitej, a na codzień przedstawiciel Rządu, lwowski wojewoda. Lewa loża prosceniowa gościła prezydentów miasta, swoich jaśnie wielmożnych wybrańców ze „Strzelnicy".

Największą osobliwością teatru był fryzjer teatralny pan Tomasz Rzeszutko. Szara eminencja, nieomal dyrektor teatru przez lat dwadzieścia. Wtajemniczeni wiedzieli, że wywiera wpływ na obsadę, a nawet wybór sztuk. Z jego zdaniem liczyli się wszyscy, bo ludzi i kulisy znał świetnie. Uchodziło mu wiele, był szczerym entuzjastą lwowskiego teatru, sprawiedliwy w swej opinii nie ulegał zakulisowym wpływom. Do największego rozkwitu doszedł teatr za dyrektury Tadeusza Pawlikowskiego, który do teatru dokładał i Ludwika Hellera, który umiał połączyć sztukę z interesem i wywiózł teatr lwowski daleko zagranicę, aż do samego Paryża i obcy ludzie gęby rozdziawiali z podziwu. Na obu psioczono. Na pierwszego ci, co się nie znali, na drugiego ci, co na teatrze się znali.



Przez lwowską scenę przesunęli się wszyscy giganci polskiej sceny, nieraz długo gnieżdżąc się we Lwowie. Od Modrzejewskiej, Leszczyńskiego, Kamińskiego po Frenkla. Byli jednak artyści, co na długo związali się z lwowską sceną, jak przezacna matrona Anna Gostyńska, kapitalna „Pani Dulska", niezapomniany „Cyrano de Bergerac", Kościuszko i Fryderyk Wielki — Józef Chmieliński, wstrząsający odtwórca Ibsena Karol Adwentowicz, uosobienie kobiecości Irena Trapszo, zbyt młodo zmarły amant Ludwik Wostrowski, arcykomik i tragik Ferdynand Feldman, zawsze czarny charakter Józef Hierowski, piękna jak zjawisko Anna Zielińska, doskonały Albin ze „Ślubów panieńskich" popularny Jaś Nowacki i tylu, tylu innych. Choć opuści Lwów Chmieliński na deski warszawskie czy Nowacki na scenę krakowską, długo zostaną w sercach lwowskich wielbicieli teatru.

Odejdzie ze Lwowa wielka Wanda Siemaszkowa, zawsze natchniona i płomienna. Nie przygasł jej ani ósmy krzyżyk, ani śmierć ukochanego syna Wojtka, obrońcy lwowskiego dworca z 1918 roku, rotmistrza, który zginął na patrolu w kilka godzin po zawieszeniu broni, zanim wiadomość o zaprzestaniu działań wojennych dotarła do ułanów.

Odejdzie na stałe ostatni z wielkiej dawnej szkoły Roman Żelazowski, deklamator na scenie i w codziennym życiu, nieporównany „Otello" i Wojewoda z „Mazepy". Ale Lwów o nim nie zapomni i ślepnącemu starcowi zaofiaruje na własność dworek we Lwowie.



Do tego gmachu niedaleko miał się przeprowadzić dawny lwowski teatr, bo tylko z sąsiedniej ulicy, z gmachu skarbkowskiego, który własnym sumptem ufundował i układania każdej cegły dopilnował pan Aleksander Skarbek.

Gdy wreszcie odeszli lwowscy aktorzy do nowego, piękniejszego gmachu, w skarbkowskim teatrze odbywały się koncerty, Teatr był jeden, więc na tej scenie gościła również opera i operetka. Warto było posłuchać Mefista-Adama Didura, który głosem i grą aktorską mógł ustępować tylko Szaliapinowi i Bandrowskiego w „Pajacach" czy Mimi-Bohuss Hellerową.

Znawcy twierdzili, że operetkę wiedeńską lepiej grali we Lwowie niż w Wiedniu i nie zamieniliby Heleny Miłowskiej na żadną gwiazdę naddunajską.

Lwowski student dokazywał cudów pomysłowości, by zdobyć pieniądze na bilet teatralny. Gotów był nawet sprzedać serię znaczków Jamajki z wodospadem, z której był tak dumny, by zobaczyć po raz trzeci „Kordiana". Wprawniejsi umieli na gapę przedostać się na galerię po dziewięć razy w tygodniu, bo w soboty i niedziele odbywały się przedstawienia popołudniowe. Chełpili się tym, że potrafili zmylić czujność biletera i baczne oko kontrolującego pana Ringlera. Nie wiedzieli o tym, że nie zmylili nikogo, że tylko przymykano oczy, że otwierało furtkę do czarów baśni scenicznej dobre lwowskie serce biletera, który chętnie dał się nabrać i sam się rozgrzeszał w swym sumieniu z nieścisłego wykonywania swych obowiązków.

Kochali lwowiacy twój teatr i chodzili jak mogli najczęściej, łamiąc bez skrupułów prawo szpery. Co było związane z teatrem obchodziło wszystkich. Od tego smarkacza wymyślającego najdowcipniejsze fortele, by bez biletu dostać się na galerię, co w „Bezgrzesznych latach" tak pięknie opisuje osobisty uczestnik tych wypraw Kornel Makuszyński, aż po staruszka emeryta, pamiętającego jeszcze pana Aleksandra Fredrę z ul. Chorążczyzny. Teatr był chlebem powszednim, lecz wybranie się do teatru było zawsze uroczystością, dłużej niż w innym mieście komentowaną. Do teatru trzeba się było wystroić najodświętniej. „Dzisiaj idziemy do teatru" więc i radosny kłopot dla gospodyni. I fryzjer konieczny i trzeba przyspieszyć kolację i zostawić coś w „bratrurze" na „po teatrze". Z teatru przynoszono programy teatralne i składano je pieczołowicie, bo w nich dużo ciekawych rzeczy przeczytać można, a przede wszystkim zawierają fotografie tak dobrze znanych i bliskich sercu aktorów.

Wejdźmy i my do teatru. Usiądźmy cichutko na czerwonym, pluszowym fotelu. Światła przyćmiono. Muzyka stroi instrumenty. Za chwilę popłynie na widownię uwertura z „Halki". Przymknijmy oczy i pomyślmy.. Czy to możliwe? Czy obecna rzeczywistość to może tylko koszmarny sen?


Mam nadzieję, że razem ze mną i powieściową Niną przycupnęliście na czerwonych, pluszowych fotelach. I daliście się porwać lwowskiej atmosferze. Sponsorem podróży była Primabalerina, która sprawiła, że zechciałam na powrót sięgnąć do moich lwowskich książek i raz jeszcze zanurzyć się w uliczkach tego magicznego miasta.

4 komentarze:

  1. Zapraszam wieczorem, będą informacje o konkursach makatkowych i wynikach konkursu z Sekretem Zegarmistrza Reni Kosin :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie, byłam raz przed wielu laty we Lwowie i miałam możność wstąpić w progi tego pięknego obiektu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pani Magdo jak zwykle ciekawy tekst. Przeczytałam z ogromną przyjemnością. Poproszę o więcej.
    Kasia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nadrabiam zaległości i czytam ostatnie posty, bo jakoś je ostatnio zaniedbałam :-(
    Uwielbiam Lwów! I chociaż pochodzę z miasta, które jest oddalone od niego o ok 80km, to byłam tam tylko trzy razy. Albo aż trzy. Mam tam swoje ulubione miejsca i cudowne wspomnienia. Mam nadzieję, że za niedługo uda mi się znów tam pojechać, nie tylko przenosząc się do tych pięknych miejsc, czytając książkę. Może się uda, oby!

    OdpowiedzUsuń