czwartek, 3 listopada 2016

Czy na pewno nie zabilibyście swojej pra, pra, prababki?

Wiele rzeczy w naszym życiu się diametralnie zmieniło. Obchodziliśmy niedawno dzień Wszystkich Świętych. Zastanawialiście się co by było gdyby pierwszego listopada zawitał do nas, któryś z naszych przodków? Wiem, zabrzmiało dwuznacznie:) Ale tym razem chodzi mi tylko i wyłącznie o sytuację gdyby na przykład nasza pra, pra babka nagle znalazła się w naszych czasach. Zdrowa, żywa, magicznie przeniesiona do współczesnego domu. Otóż najprawdopodobniej długo żywa by nie pozostała, bo natychmiast padłaby na zawał serca. Dlaczego? Bo kiedyś na dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny przygotowywano się w sposób szczególny. Pisząc "Nadzieje i marzenia" natknęłam się na kilka opisów tego święta. I poczułam charakterystyczny dreszcz, który mówił mi, to jest to! Powinnaś z tego skorzystać. Więc skorzystałam. W Nadziejach i marzeniach wiele jest takich smaczków z tego dawnego życia. Zerknijcie i sami stwierdźcie czy należycie (to znaczy gdyby patrzyły na was oczy pra, pra, prababki) obchodziliście Wszystkich świętych. I czy jesteście pewni, że żadnej duszy nie skrzywdziliście? :) Przyznać mi się tu zaraz!

***
W dworze  przygotowywano się do nadchodzących pierwszych dni listopada. Dni, gdy w szczególny sposób należało zadbać o tych, co odeszli.
Basia wstała skoro świt, by wszystkiego przypilnować. Niewiele czasu już zostało do momentu, aż zegar wybije dwudziestą czwartą i ogłosi wszem i wobec pierwszy listopada, dzień wszystkich świętych, a jeszcze tyle roboty czekało. Przede wszystkim trzeba było dokończyć pieczenie chleba zaduszkowego. Kilka bochenków już wprawdzie przygotowano, ale kolejne czekały na włożenie do pieca.
-Jeśli naprawdę nie zdążymy, podzielę chleby na kromki – mówiła do zarumienionego kucharza, gdy wsuwał kolejne wyrośnięte krążki do pieca. – Ale wolałabym, by każdy zmarły otrzymał cały bochenek, a nie tylko wydzieloną pajdę.
-Przecież dopiero co świtać zaczęło, zdążymy – uspokajająco zamruczał Lucjan. – Niech się pani Basia nie martwi, przed północą piec będzie wygaszony.
-Inaczej być nie może – wtrąciła się Jadwiga, zajrzawszy właśnie do kuchni. – W mojej wsi pewna kobieta pieczenie chleba zostawiła na ostatni moment i nawet nie zauważyła, że to już dzień Zmarłych się zaczął. A wtedy przecież dusze powracają w odwiedziny do swoich domostw i widać jedna z nich w piecu się zawieruszyła. I nie mogąc się uwolnić, wyważyła z wielką siłą drzwiczki, płonące szczapy i polana rozrzuciła po podłodze. Chałupa w try miga stanęła w płomieniach. Kiedy jak kiedy, ale w tych dniach na żadne zaniedbania nie można sobie pozwolić! – dokończyła i ukradkiem się przeżegnała.
-Masz rację, Jadwiniu, trzeba wszystkiego dopilnować – zgodziła się Basia. – Jutro na mszy chleby poświęcimy i pojedziemy na cmentarz.
Mam nadzieję, iż wśród żebraków będzie nasz dziad, Maciej – pomyślała. – To właśnie jemu najchętniej powierzyłabym modlitwę za nasze zmarłe dzieci i rodziców. Jemu ufam i wierzę.
-Przysłać kogoś do pomocy? – wdarł się w jej myśli pytający głos Jadwigi.
-Właśnie miałam cię o to prosić. Masło trzeba koniecznie jeszcze ubić i Bini sukienkę wyjściową nareperować, bo szew puścił, a jutro do kościoła będzie jej potrzebna. Czasu zostało naprawdę niewiele…  I wieczorem niech Jadwiga zbierze całą służbę i przypomni o tym, czego absolutnie jutro robić nie wolno. Tej Rózi trzeba wbić do głowy, że jak będzie wylewała pomyje, musi koniecznie przed tym powiedzieć: „Uciekajcie wszystkie dusze, bo ja wodę wylać muszę”. Wprawdzie służy u nas już od dwóch lat i co roku jej się o tym przypomina, ale tak roztargnionej i powolnej dziewczyny to ja w życiu nie widziałam.
-Ma pani rację, rozumu i mądrości to jej pani Bozia poskąpiła, ale to dobre i posłuszne dziecko. Jak ją pani oddali ze służby, nigdzie jej nie przyjmą albo jeszcze krzywdę zrobią. A tam u niej w domu straszna bieda…
-Jadwiniu, na litość boską, przecież nie chcę jej wyrzucać – przerwała jej z niecierpliwością Basia. – Jest bardzo pomocna i do prostych prac nikt inny nam nie potrzebny, ale w związku z jej pewną ociężałością umysłową trzeba pilnować, by do tragedii jakiejś nie doszło. To wszystko!
-Tak, ma pani rację. Oczywiście przypomnę i osobiście dopilnuję. I zaraz przyślę jedną z dziewcząt do tego masła – dorzuciła, wybiegając z kuchni.
Basia patrząc za nią odetchnęła z ulgą. Skoro Jadwiga powiedziała, że czegoś dopilnuje, ona sama mogła przestać się tym zupełnie przejmować. Ze spokojną głową wróciła więc do przerwanych zajęć.


1 listopada 1854 roku.


Jeszcze długo przed świtem, pierwszego listopada, cmentarz zaludnił się przemykającymi pomiędzy grobami cieniami. Można było się przerazić tych snujących się pomiędzy grobami zjaw, ale gdy nocne mgły nieco opadły i szarawe światło rozjaśniło mrok, okazało się, że to żebracza kompania stawiła się na swoje coroczne posterunki. Znajdował się wśród nich i Maciej. Wiedział, iż Sabina będzie go tego dnia wyglądała, ale nie tylko dlatego spieszył się, by pierwszego listopada zawitać na ten właśnie cmentarz. Na trasie wędrówki nie brakowało mu podobnych do tego miejsc ani też rąk wyciągających się w jego kierunku z poświęconymi kromkami i banknotami – opłatą za modlitwę za zmarłych w intencji, których rodzina ten chleb wypiekała i święciła.  Tutaj gnało go serce i niepokój. Pierwsze kroki skierował do grobowca rodzinnego mieszkańców dworu. Rozświetlając mrok zapaloną świecą, obejrzał płytę nagrobną i dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Nie przybyło nowych imion. Mógł spokojnie stanąć pod kościołem i z prawie czystym sumieniem spojrzeć w oczy Basi. Prawie, bo wciąż dręczyła go pewna sprawa. Jednak według Sabiny odpowiedni moment jeszcze nie nadszedł, a tutaj to ona miała decydujący głos. Maciej mógł tylko milczeć i czekać, aż zielarka w końcu uzna, że pora wyznać prawdę.


***

Wieczorem Basia dopilnowała, by nikt z mieszkańców dworu nie wychylił nosa na zewnątrz. Za to wszyscy zebrali się wokół stołu w jadalni. Ciemność rozświetlały rozstawione wokół świece, ich płomienie rzucały chybotliwe cienie.
-Januszu, uchyliłeś drzwi? – cichym i uroczystym głosem zapytała Basia.
-Tak – przytaknął jej mąż i przycisnął do siebie popłakującego Jędrka.
Chłopiec wprawdzie nie rozumiał rzeczywistego powodu zgromadzenia, ale doskonale wyczuwał podniosły i przesiąknięty grozą nastrój. Trójka pozostałych dzieci też zbiła się w trwożliwą gromadkę, starając się stać jak najbliżej rodziców. Doskonale znali rytuał obchodzenia święta zmarłych, jednak wcale przez to mniej się go nie obawiali. A ta noc i to, co za chwilę mieli przeżyć, wywoływało szczególny lęk. Przez moment panowała cisza zmącona jedynie cichym chlipaniem Jędrka. W końcu Janusz sięgnął po kartkę i przytłumionym głosem zaczął nawoływanie:
-Mario!
-Mario! – powtórzyła za nim jak echo Barbara.
-Ignacy!
-Ignacy!
Lista była długa. Gdy w końcu padło imię Teklusi, z piersi zgromadzonych wyrwało się westchnienie ulgi. Ją jako ostatnią duszę należało powitać w progach jej dawnego domu. Teraz należało w ciszy rozejść się do pokoi i przed snem zmówić modlitwę. Zanim jednak ktokolwiek zdołał się poruszyć, niespodziewany wiatr przeleciał przez jadalnię i zdmuchnął kilka płomieni świec. Jędrek rozpłakał się głośno, a jego bracia Julek i Józek nie panując nad sobą rzucili się w kierunku Basi, która natychmiast ich do siebie przygarnęła. Przytuleni do jej piersi, słyszeli jak mocno i głośno tłucze się jej serce. Tylko Sabina, zwana w rodzinie Binią, stała nieruchomo, wpatrując się w dymiące knoty. Skłamałaby, gdyby zaprzeczyła, iż się boi. Drżała z przerażenia tak jak pozostali, ale poza tym strachem pojawiło się coś jeszcze. Ekscytujący dreszcz zatrzymał ją na miejscu i kazał napawać się atmosferą grozy. I zapewne stałaby tak jeszcze długo, gdyby nie ponaglający szept matki.
-Biniu, na co czekasz? Trzeba się położyć. – Basia lekko popchnęła córkę w kierunku schodów, gdzie już znikali jej bracia prowadzeni przez ojca.
-Mogę dzisiaj spać razem z chłopcami? – zapytała, niechętnie ruszając się z miejsca.
-Tak, już nawet kazałam przenieść twoją pościel. Prześpisz się razem z Jędrkiem – uśmiechnęła się Basia.
Doskonale rozumiała, że nikt w taką noc nie chce być sam.

***

Janusz stał pod pokojem dzieci i przez szparę w uchylonych drzwiach przyglądał się temu, co działo się w środku. Właściwie to powinien wejść i zagonić całe towarzystwo do łóżek. Po to właśnie wysłała go Basia, słysząc hałasy dobiegające zza ściany. Jednak patrząc na dzieciaki, nie mógł się na to zdobyć. Doskonale pamiętał, jak sam przeżywał noc Wszystkich Świętych. Strach i oczekiwanie na niewiadome mieszało się z ekscytacją i ciekawością. Teraz z pewnym rozrzewnieniem przyglądał się, jak trójka starszych dzieci przepychała się przy oknie.
-I co, widzisz coś? – dobiegł go szept Julka, – W ogóle to co się tak rozpychasz? Nie powinnaś siedzieć z głową pod kołdrą i szczękać zębami ze strachu?
-A to niby czemu? – Wzruszyła ramionami Sabina.
-Jak to dziewczyna.
-Właśnie – wtrącił nieco drżącym ze strachu głosem Józio. – Dziewcyny powinny teraz zdać się na nas męzcyzn – zaseplenił.
Miał trudności z wymową, co oczywiście rodzeństwo bezlitośnie wykorzystywało.
-Nie będę tu pokazywać palcem, kto dziś na dole szczękał zębami – prychnęła Sabina w odpowiedzi. – Obym nigdy nie musiała polegać na takich męzcyznach – przedrzeźniała go i demonstrując swoją wyższość, rozparła się jeszcze bardziej na parapecie, odpychając młodszego brata.
-No nie bądź taka. W końcu pozwoliliśmy ci z nami spać – wstawił się za Józkiem Julek. – Gdyby nie my, w ogóle byś nie widziała kościoła, bo twoje okna wychodzą na stawy. Mogłabyś tylko pomarzyć o podglądaniu zjaw…
-Cicho bądź, głupi – parsknęła Binia i palnęła go w ucho. – Dzisiaj nie można o tym głośno mówić! Za chwilę ściągniesz nam tu na kark całą armię duchów i ciekawe, co wtedy zrobicie. Męzcyzni! A o stawach przypomnę wam w wigilię, gdy będziecie chcieli pooglądać poranne wyciąganie ryb!
-Dobrze, już dobrze, przecież mieliśmy umowę. – Najwyraźniej Julek uznał, iż nie należy drażnić siostry. – Ty nam udostępniasz okno w wigilijny poranek, my tobie w dzisiejszą noc. Skąd w ogóle wiesz o tej mszy dla duchów? Może to bujda?
-Sama słyszałam, jak Jadwinia o tym w kuchni ze służbą rozmawiała. Nam nie mówią, by nas jeszcze bardziej nie straszyć. Zaledwie wczoraj mama wspominała tacie, że wieczorne zapraszanie zmarłych na pewno odbije się na naszym zdrowiu i trzeba nam będzie uspokajające herbatki parzyć. Właśnie, skoro o tym mowa, to pamiętajcie, żadnych nerwowych odruchów jutro, bo ja tego świństwa pić nie zamierzam. To mnie wcale nie uspokaja, tylko jeszcze bardziej denerwuje. Na samą myśl robi mi się niedobrze. A jeśli wy będziecie musieli pić, to i ja też. Na wszelki wypadek. Już ja znam tę naszą mamę i jej wszelkie wypadki…
-No to skoro tak się o nas martwią, cemu sprasają te duchy? – mruknął zniesmaczony Józio.
-Bo tak trzeba, baranie. – Julek aż syknął, słysząc słowa brata. – To nasza rodzina. Tak jakby… no, daleka. Inna.
-Znacy się dzika? – dociekał Józio.
-Weźcie ode mnie to dziecko! – jęknął Julek. – Nie dzika, tylko inna, martwa. Poza tym nie słyszałeś, co mama mówiła? To tradycja, szacunek i pamięć.
W pokoju przez moment panowała cisza. Nawet wiecznie narzekający i niezadowolony Józio wiedział, że z takimi wartościami się nie dyskutuje.
-Biniu, a co w końcu w tej kuchni się działo? – przerwał milczenie Julek. – Co Jadwinia mówiła?
-Rózi tłumaczyła, czego nie wolno robić: zamiatać, tego i tamtego nie dotykać, no a po zmroku nie można nikomu, ale to nikomu z domu wyjść. Sprawy na zewnątrz trzeba pozałatwiać, korzystając z dziennego światła. Potem rozsiadła się na stołku i zaczęła opowiadać, po co zostawiamy w dworze uchylone drzwi. Dzięki temu nasze domowe dusze mogą nas odwiedzić. Tak samo dzieje się w kościele. Ksiądz nie tylko go nie zamyka, ale jeszcze swoją sutannę i stułę na ołtarzu zostawia. A gdy się ściemni… – Binia zawiesiła tajemniczo głos.
-To co? – Józio niby przypadkiem przysunął się do Julka, który z kolei z pełną premedytacją udawał, iż w ogóle tego nie dostrzega. W każdym innym momencie odepchnąłby brata z niecierpliwością, ale teraz czuł w głębi serca, że ta bliskość jest mu wyjątkowo na rękę.
-To całe towarzystwo z cmentarza udaje się do kościoła i słucha mszy odprawianej przez jednego ze zmarłych proboszczów. Do mszy usługują widmowi ministranci, a nad wszystkim czuwa zamieniony w proch kościelny – głos Sabiny coraz bardziej cichł, potęgując makabryczny nastrój. – I dlatego tak nas wszystkich pilnują, byśmy z domu nie wychodzili, bo duchy nie tolerują obecności żywych. Podobno, tak mówiła Jadwinia, ktoś w jednej z ławek w naszym kościele zostawił kiedyś szal. Następnego dnia rano znaleziono jedynie strzępy! To samo stałoby się z śmiałkiem przeszkadzającym duszom w ich nabożeństwie. A teraz bądźcie cicho i patrzcie przez okno. Może zobaczymy, jak ten korowód zjaw sunie do kościoła – powiedziała już zupełnie innym tonem.
Słuchający pod drzwiami Janusz z niedowierzaniem pokręcił głową. Co by tu nie mówić, udała mu się córka. Właściwie powinien użyć słowa „im”, bo jemu i Basi, ale gdy myślał o Bini, przywłaszczał ją dla siebie. Być może dlatego, że była jedyną dziewczynką, a może z powodu jej charakteru? Bardziej odważna od chłopców, nie bała się ryzykować. Oczywiście pozostałym dzieciom nigdy nie dał odczuć, iż Sabina rządzi się w jego sercu specjalnymi prawami, ale przed samym sobą nie mógł tego ukryć. Teraz słuchając opowieści snutej przez córkę, pomyślał, że spośród wszystkich jego dzieci to ona najbardziej nadawałaby się na nieprzejednaną wojowniczkę. Była nieustraszona. Widział to już wtedy, gdy tuż po urodzeniu spojrzał w jej szeroko otwarte, błękitne oczy. I pewnie właśnie wtedy tym jednym spojrzeniem skradła mu serce.
Dlatego teraz nawet nie starał się zapędzić dzieci do łóżek. I tak, ledwo by zniknął z pola widzenia, na jej komendę znów przemknęłyby się do okna. A duchy pokazują się tylko tym, którym chcą się dać zobaczyć. Tak mówiła jego babcia. Nie sądził, by wybrały na widownię troje smarkaczy, jednak pomimo tego nie zdecydował się zostawić dzieci samym sobie. Przysiadł pod przymkniętymi drzwiami i poczekał, aż trójkę przy oknie zmorzy sen. Najpierw słyszał tylko głośne ziewania, aż te w końcu przeszły w równomierne posapywanie. Na to właśnie czekał. Wypatrywanie wszystko jedno, czy duchów, czy świętego Mikołaja nuży tak samo. A w każdą wigilię odbywało się to dokładnie tak jak teraz i zmożeni tropiciele świętego zasypiali z nosami w szybie. Dopiero gdy zyskał pewność, że usnęły głęboko, wszedł na palcach do pokoju i po kolei zaniósł dzieciaki do łóżek. Zanim wyszedł, starannie zamknął wewnętrzną okiennicę. Okno wychodziło na widoczny z oddali cmentarz i kościół i kiedy to sobie uświadomił, poczuł dreszcz. Dopiero później na palcach wyszedł z sypialni chłopców, bezszelestnie zamknął za sobą drzwi i wrócił do żony.
-Długo cię nie było – mruknęła zaspana Basia. – Śpią już? –zapytała, unosząc zapraszająco ciepłą pierzynę.
-Tak, jak susły. – Wślizgnął się do łóżka i przytulił do jej pleców. – My też śpijmy – dodał, naciągnął kołdrę na głowę.
Tej nocy stary dwór według tradycyjnych wierzeń przechodził na kilka godzin we władanie dawnych mieszkańców. I Janusz, choć na co dzień twardo stąpał po ziemi, wolał zanadto nie wsłuchiwać się w nocne odgłosy. Nawet jeśli przynajmniej cień prawdy tkwił w opowieściach o tym, że z pierwszego na drugiego listopada świat żywych i tych, którzy odeszli, zazębiały się ze sobą, wolał, by działo się to bez jego udziału. W końcu na tym między innymi polegała wiara: by nie poddawać w wątpliwość tego, co niezbadane.


(Fragment powieści "Nadzieje i marzenie")

5 komentarzy:

  1. "Bini sukienkę wyjściową nareperować, bo szef puścił". Pozostaje mieć nadzieję, że "szef" nie występuje w wersji drukowanej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze jest mieć nadzieję :) Jest szew, a to moja pomyłka. Zaraz poprawię :) Dziękuję.

      Usuń
  2. Ja nic nie piekłam. Tylko guzik przyszyłam a to chyba też nie najlepiej?
    Krysia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety dobrze nie jest. Można było duszę przyszyć, dlatego igieł nie można było używać. Ale może tym razem żadna się nie kręciła w pobliżu :)

      Usuń