wtorek, 8 listopada 2016

Ostatnie opowiadania :)

Przyszły wczoraj, ale z ręką na sercu przyznaję, że nie miałam siły czekać do 24 :) Dodaję dzisiaj i zapraszam do lektury :)

Konrad Rubacha
Ostatnia przesyłka
W jednej chwili zobaczył błysk a w następnej z nieba lunął gwałtowny deszcz. Nagle zrobiło się potwornie ciemno i Tomasz bardziej niż zwykle pragnął znaleźć się w ciepłym przytulnym domu. Ale do dostarczenia została mu już tylko jedna, niepozorna paczka.
Nawigacja kazała skręcić mu w prawo na najbliższym skrzyżowaniu. Zwolnił jeszcze bardziej starając się dostrzec cokolwiek przez zamazane deszczem szyby. Ale przecież tu nie ma żadnego skrzyżowania...
Zjechał na bok. Ubrał kurtkę wiedząc , że natychmiast tego pożałuje wysiadł z samochodu czując jak lodowate krople deszczu boleśnie torturują jego ciało. Tym co nawigacja nazywała skrzyżowaniem okazała się wąska, leśna dróżka, której utwardzenie stanowił jedynie rozmywający się żwir. Co gorsza, Tomasz dostrzegł, że co jakiś czas leżą na niej gałęzie drzew, wynik tej, albo, kto wie, nawet wielu poprzednich burz. Nie było mowy, aby wjechał tam samochodem. Po pierwsze nie miał najmniejszej ochoty na przemian jechać dwadzieścia metrów tylko po to aby co chwila usuwać kolejne konary a po drugie przeczuwał, że prędzej czy później się tu zakopie, a czekając na pomoc dotrze do jakiejkolwiek cywilizowanego miejsca najprędzej jutro. Spojrzał na zardzewiałą tabliczkę z nazwą miejscowości i ciężko westchnął.
LEŚNE LICHO 1KM
„Faktycznie, licho...” - pomyślał. - „Właściwie to niedaleko, ale żeby dla jednej malutkiej paczki tak bardzo się starać...”
Musiał ją jednak dostarczyć. Miał tylko nadzieję, że na pewno zastanie adresata.
Wrócił do samochodu, żeby zaparkować w najbliższej leśnej wnęce, jaką udało mu się dostrzec. Wyciągnął z bagażnika nieszczęsną paczkę i ruszył przed siebie z niepokojem obserwując nasilającą się wichurę, która mogła uszkodzić służbowy samochód. Szedł szybkim krokiem nawet nie próbując omijać kałuże. Co chwila zahaczał o drobne gałązki, które boleśnie smagały go po zziębniętej twarzy. Mimowolnie czuł narastający niepokój. Była późna jesień, szybko robiło się ciemno, a było już dawno po piętnastej.
Usłyszał za sobą jakieś niepokojące dźwięki. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby napadły go dziki. Przyśpieszył jeszcze bardziej. Znowu usłyszał te dziwne odgłosy i zaczął już prawie biec.
„Nigdy więcej, nigdy więcej...” Przerażała go wizja powrotu. Chciał już tylko zdążyć przed całkowitym zachodem słońca. Mylił się jednak myśląc, że gorzej być już nie może. Nagle, poczuł jak noga niebezpiecznie ugrzęzła w głębokiej kałuży. Gdy ją wyszarpnął but utkwił w mętnej wodzie. Przeklinając schylił się po niego poślizgnął się o wilgotną ziemię, po czym wpadł cały do wody razem z paczką, którą zobowiązał się dostarczyć całą i na czas. Leżał tak przez chwilę resztkami sił powstrzymując się przed tym, aby nie wybuchnąć płaczem. Podźwignął się trzęsącymi nogami z przerażeniem oglądając zalaną błotnistą papką przesyłkę.
„No to po mnie...” - pomyślał.
Ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Wszystko było mu już obojętne. To jak wyglądał i to co będzie dziać się za chwilę. Teraz wolałby nigdy nie dojść już do tej przeklętej wiochy na końcu świata.

Las nagle stał się rzadszy a przez drzewa zaczęły przebijać się światła latarni. Licho Leśne okazało się niewielką osadą składającą się z kilku domów, z których niektóre wydawały się zupełnie opustoszałe. Na szczęście nikogo nie dojrzał, miał świadomość jak musiał teraz wyglądać. Z niechęcią spojrzał na słabo widoczny adres.
Leśne Licho 7.
Obrócił głowę we wszystkie strony. Dom numer 1, 2, 3, przeszedł parę kroków dalej i dostrzegł kolejne trzy numery a potem znowu zaczął się las.
„Nie wytrzymam. Zawracam...” - pomyślał z goryczą, po czym nagle ogarnęła go fala wściekłości. Rzucił paczkę na ziemię. Gdy był już gotowy ją kopnąć, niespodziewanie usłyszał ludzki głos.
-Kogo pan szukasz?
Odwrócił się na pięcie a jego oczom ukazał się niewysoki, wąsaty mężczyzna, który mimo deszczu spokojnie stał oparty o płot paląc papierosa.
-Dom numer 7. Nie mogę go znaleźć... - odpowiedział Tomasz załamując ręce.
Był już na granicy wytrzymałości psychicznej. Podszedł z nadzieją do staruszka mając nadzieję, że ten powie mu, że takiego domu nie ma.
-A po co tam panu iść?
Takiej reakcji się nie spodziewał. Mężczyzna powiedział to tak chłodno, jakby kryło się pod tym coś złowrogiego.
-Muszę dostarczyć tam paczkę. - odrzekł zrezygnowany.
-Tam... paczkę... - mówił powoli jakby się nad czymś zastanawiał. - A kto może wysyłać coś tej wiedźmie...
-Wiedźmie? - powtórzył nie do końca rozumiejąc o co tu właściwie chodzi. - Co Pan ma na myśli?
-A... - mężczyzna machnął ręką. - Nikt o zdrowym umyśle z własnej woli tam nie chodzi. Ale pan nie stąd to nie może wiedzieć...
Tomasz poczuł niepokój.
-O co panu chodzi? - rzekł z pretensją. - Chcę tylko dostarczyć przesyłkę. Pokaże mi pan gdzie to jest?
-Taaa... - odrzekł. - Ale nie licz, że pójdę tam z tobą. Nie chcę umrzeć zanim przyjdzie do mnie naturalna śmierć.
-Nic z tego nie rozumiem i chyba nawet nie chcę. - dodał. - Gdzie mam się kierować?
-Idź pan prosto przez ten las, to jeszcze jakieś pół kilometra. Na końcu drogi stoi samotny dom. To właśnie tam... - rzekł, po czym się wzdrygnął. - Będę się o pana modlić, żeby doszedł pan cały i zdrowy.
-Dzięki. - rzucił i czym prędzej ruszył we wskazanym kierunku. Nie wiedział co dziadek mógł mieć na myśli i nawet nie chciał o tym myśleć. Wszystko było mu jedno. Do czasu, aż światła latarni zgasły i znalazł się sam na zupełnie ciemniej, wąskiej ścieżce, po której już dawno nie przejechał żaden samochód. Miał już naprawdę dość. Był mokry, głodny, zziębnięty i wyczerpany psychiczne.
Zastanawiał się co mężczyzna mógł mieć na myśli. Może po prostu był zdziwaczały. Nie należało traktować tego poważnie.
Zaświecił komórką, żeby lepiej dostrzec gdzie idzie. Zaczął biec chcąc jak najszybciej mieć to za sobą. Gdy wreszcie wyszedł z ciemnego buszu odczuł ulgę. Kompletnie przestała obchodzić go reakcja kobiety na widok zniszczonej przesyłki. Zaświecił telefonem, żeby jeszcze raz odczytać nazwisko, na które zaadresowano paczkę.
Jadwiga Zielińska
Leśne Licho 7.
Nie brzmiało to szczególnie strasznie.
Dom numer siedem okazał się niewielkim dworkiem otoczonym dość sporym i wyraźnie użytkowanym ogrodem, na środku którego stała drewniana altanka. Przez wątłe światło zachodzącego słońca Tomasz dostrzegł, że osoba, która w nim mieszka jest samotna, bo choć dbała o obejście, budynek wyglądał na nieco podupadły.
Wszedł na szerokie schody prowadzące do drzwi, odetchnął, po czym głośno zapukał. Po wyjątkowo przedłużającej się minucie czekania uniósł rękę, aby zapukać jeszcze raz, ale wtedy usłyszał za drzwiami wyraźny ruch.
-Kto tam? - usłyszał za drzwiami niepewny głos starszej kobiety.
-Kurier. Mam dla pani przesyłkę. - odpowiedział.
-Kurier? Przesyłkę? - właścicielka dworku uchyliła nieco drzwi. Ujrzał około siedemdziesięcioletnią, szczupłą kobietę, która spojrzała na niego wystraszonymi, ale łagodnymi oczami.
-To dla pani. - rzekł starając się podać paczkę przez szczelinę, którą uchyliła. - Proszę podpisać. Spokojnie, jest opłacona. - Podał jej długopis, ale kobieta nadal nic nie mówiła. - Proszę... - dodał z naciskiem. - Troszkę mi się spieszy.
-Pan jest listonoszem?
-Tak... kurierem...
-Wiem co to jest! - wykrzyknęła otwierając nagle drzwi. - Niech pan wejdzie! Nie spodziewałam się nikogo o tak późnej porze a tu taka niespodzianka!
Chwyciła paczkę i zamarła widząc w jakim jest stanie.
-Ach tak... Niech pani wybaczy, ale... wstyd się przyznać, przez obecny stan pogody nieco się poniszczyła. Mam tylko nadzieję, że zawartość nie uległa zniszczeniu.
Kobieta spojrzała na niego i prawie krzyknęła zakrywając usta ręką.
-A panu co się stało?
-Poślizgnąłem się i wpadłem do kałuży... razem z paczką. - dodał zmieszany. -Jeżeli to coś ważnego to pokryję straty. - rzekł zanim zdążył ugryźć się w język.
-Niech pan szybko wchodzi i nie stoi na tym zimnie. - odpowiedziała troskliwie prowadząc go domu. - Zrobię panu ciepłej herbaty.
Dał się skusić, gdy poczuł na ciele ciepło wydobywające się z mieszkania. Kobieta zapaliła lampkę, której delikatne stłumione światło dodawało przyjemnej przytulnej atmosfery.
-Niech pan usiądzie. - poleciła wskazując wygodne fotele ustawione naprzeciwko starego, masywnego stołu.
Usiadł czując się zupełnie bezpiecznie. Kobieta chwyciła do ręki przesyłkę i czym prędzej ją rozpakowała.
-To dokładnie to, na co czekałam! - wykrzyknęła radośnie klaszcząc w dłonie.
-Książka? - zapytał patrząc z ciekawością na dość grubą, ciemnobrązową książkę, którą trzymała jak cenny dar.
-Tak! - odrzekła z radością. - Ale to moja książka.
-Wydała pani książkę? Gratuluję...
-To nic wielkiego. - przerwała machnąwszy ręką. - Tylko na własny użytek. Nie chcę tego rozpowszechniać. Chyba, że po mojej śmierci. Zamówiłam kilka egzemplarzy, tylko dla siebie.
-Rozumiem.
-To taki mój pamiętnik. - wyjaśniła odstawiając książkę. - Chciałam po prostu trwale opisać swoje życie. Zaraz przyniosę herbatę. Niech się pan rozgości.
Zostawiła go sama otoczonego pięknymi, zabytkowymi meblami. Tomasz czuł się tu dobrze. Nagle przypomniał sobie jak staruszek przestrzegał go przed tym miejscem. Spojrzał w stronę książki, którą kobieta położyła na krańcu stołu. Nie był w stanie się powstrzymać. Wstał i starając się bezgłośnie obejść niemiłosiernie długi odcinek co chwila zerkał z niepokojem czy nadchodzi. Wciąż słyszał dźwięk gotującej się wody, ale i tak miał pewnie nie więcej niż minutę czasu. Wziął do ręki jeden z pięciu egzemplarzy a potem otworzył na pierwszej stronie i zaczął łapczywie czytać.
Oczy rozszerzały mu się coraz szerzej z każdym przeczytanym zdaniem.
„Przeżyłam w samotności czterdzieści lat wyszydzana i opuszczona przez ludzi, których miałam za przyjaciół. Jednak nawet wtedy byłam szczęśliwsza mogąc żyć bez niego... Nie żałuję i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nie cofnęłabym czasu. Nie czuję się winna. Nie zamierzam się też tłumaczyć. Zabiłam swojego męża i dobrze się z tym czuję. Chcę tylko aby ktoś kiedyś poznał moją historię i spróbował mnie zrozumieć...”
-Nieładnie jest czytać cudze pamiętniki. - odwrócił się jak porażony prądem. Opuścił książkę na podłogę.
Stała trzymając w ręku tacę z herbatą i ciasteczkami. Patrzała na niego dumnym buntowniczym wzrokiem. Nie wyglądała jak osoba, która czegokolwiek się wstydzi. Tomasz poczuł się dziwnie mały pod naciskiem jej oskarżającego spojrzenia. Zaraz jednak odzyskał nieco pewności siebie i rzekł z trudem wymawiając każde słowo:
-Pani naprawdę zabiła własnego męża?!
-Tak. - rzekła spokojnym tonem nie spuszczając z niego wzroku.
-To dlatego...
-Słyszał pan coś na temat mojej osoby?
-Tak, całkiem przypadkowo, to znaczy jeden mieszkaniec, kiedy zapytałem go o drogę nazwał panią...
-Wiedźmą? Zmorą? Czarownicą? Morderczynią? Przywykłam...
-Ale chyba miał PODSTAWY tak panią nazwać...
-Podstawy mówi pan... ciekawe... ani pan ani on ani nikt inny nie ma prawa oceniać tego co zrobiłam. Nikt nie wie jak było naprawdę! Po dziesięciu latach poniżania zapragnęłam być tylko wolną kobietą. Zmuszono mnie do tego małżeństwa, a potem nikt nie chciał słyszeć o tym jak naprawdę to wygląda. Nie pomogła mi ani moja matka, ani mój ojciec, nawet dzieci, które stanęły po stronie ojca, a przecież nie raz widziały jak się nade mną pastwi. Dlatego zdanie obcych ludzi nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Nauczyłam się żyć sama ze sobą i dobrze mi z tym.
-Dlaczego nie zamknięto panią w więzieniu?
-A jakże! Byłam tam! Ale wypuszczono mnie po dziesięciu latach ale nikt nie przywitał mnie z otwartymi ramionami. Podpalano mi dom, okradano, straszono, wyzywano, w końcu wszyscy się postarzeli, młodzi wyjechali i na starość mam trochę spokoju. Chciałam to opisać, tylko tyle, żeby ktoś kiedyś zrozumiał moją sytuację. Teraz nie pragnę niczego więcej. Jedynie spokojnej starości.
Nie potrzebuję znać pańskiej opinii. Napije się pan tej herbaty? - dodała nagle.
Tomasz spojrzał na nią mętnym wzrokiem a potem bez słowa udał się w kierunku drzwi.
-Ucieka pan? Jak wszyscy... Proszę chociaż wziąć jedną książkę.
Podeszła do niego dumnym krokiem niosąc jeden z egzemplarzy.
-Spokojnie. Nie ma tam bomby. - mruknęła na widok jego twarzy. - Dziękuję za wizytę. Było miło. Do widzenia.
Tomasz wyszarpnął z jej ręki książkę i czym prędzej rzucił się pędem w stronę samochodu. Biegł jak szalony w ogóle nie czując zmęczenia. Po drodze minął staruszka, który wciąż tam stał. Spojrzał  na niego jakby chciał coś powiedzieć zrezygnował. Dobiegł do samochodu nie do końca rozumiejąc co się właściwie stało. Ciężko oddychając, uświadomił sobie, że ma w ręku książkę. Bezwiednie otworzył ją na pierwszej stronie i zaczął czytać...

MonikaSzostak
Czerwone szpilki

Prolog...

Codzienność przysłaniała mi cały świat. Żyjąc z dnia na dzień, zapominam o reszcie, swoich zamierzeń, planów, marzeń. Wszystko toczyło się tym samym, monotonnym rytmem. Rano wstaję, jem śniadanie, popijając je kilkoma łykami mocnej, czarnej kawy. Następnie wędruję w kierunku łazienki, gdzie starannie nakładam kolejne warstwy kosmetyków. Pod nimi kryję prawdziwą siebie – dziewczynę wrażliwą i czułą. Romantyzm przykrywam mgiełką podkładu i pudru, który maskuje moje niedoskonałości. Nakładając róż na policzki, przysłaniam skromność i nieśmiałość. Pokrywając rzęsy czarną kołderką tuszu chowam głęboko w sobie swoje prawdziwe postrzeganie świata i ludzi. Wreszcie czerwonym posunięciem szminki maluję na nich pewność siebie i zadziorność potrzebną w  zawodzie. Tak uzbrojona zakładam ulubione czerwone szpilki i niemal biegnę do wydawnictwa. Tam, jak zwykle wypełniam swoje obowiązki. Piszę, redaguję, pomagam stażystom. Pochłonięta zajęciami  nigdy nie wiem, kiedy przychodzi czas powrotu do domu.
Każdego dnia przebijam się ulicami naszego miasta. Każdy jego zakamarek przywołuje wspomnienia. Tam za rogiem wpadliśmy na siebie pierwszy raz. Pamiętam twój wyraz twarzy. Jakbyś widział szarą, spłoszoną myszkę. I moje zachowanie. Niemal błagalnym tonem prosiłam cię o wybaczenie. Pamiętasz, prawda?
 A tam? W tej kawiarni spotkaliśmy się kilka dni później. Pięknie wyglądałeś. Biała koszula w połączeniu z fioletowym krawatem. Skąd wiedziałeś, jaką sukienkę włożę? Dałeś mi wówczas jedną, różową różę. Mam ją do dziś. Zasuszona i zakonserwowana stoi na mojej szafce nocnej.
Zawsze, kiedy przechodzę koło parku mam łzy w oczach. To przecież tu klękałeś rok temu, głośno wygłaszając swoją przemowę. Powiedz mi, czemu nie może być, jak dawniej? Ty przy mnie, ja przy tobie.
Chcę uciec.
Wreszcie robę zakupy w pobliskim markecie. Ty zawsze wiedziałeś, co kupić. Nie potrzebowałeś listy zakupów, tak jak ja. Następnie taskam je do swojego azylu. W windzie wymyślam, co przyrządzić na kolację, a przekraczając  próg swojego mieszkania w myślach nanoszę poprawki na kolejny artykuł. Między następującymi po sobie etapami przygotowywania posiłku, spijam gorące łyki kawy. Nie słodzę. Już nie. Spijam gorycz, jaka mi została. Od dawna nic nie ma smaku, koloru kształtu. Dni upływają na rozładowanych bateriach. Brak mi sił do walki. Zamknięta w rutynie zasypiam i…
Widzę ciebie. Jedziemy twoim ukochanym autem. Tylko ja byłam ważniejsza od niego. Jak zawsze błyszczący i pachnący w środku. Twoje małe cacko.  Nikomu nie pozwalałeś się do niego dotykać. Mówiłeś do niego „Mój mały Chryslerek.”  Nigdy nie potrafiłam wypowiedzieć tego zdrobnienia. Wolałam nazywać go czerwonym cudeńkiem.
 Rozłożyłeś dach. Wiedziałeś, jak lubię podmuch wiatru we włosach.  Tak cudnie czuć dotyk twojej dłoni. I ten uśmiech. Zawsze mówiłeś, że to ten z serii zarezerwowanych tylko dla mnie. Rękawy swojej markowej koszuli zwinąłeś do łokcia. To twój ulubiony szyk – elegancki, ale figlarny.  I te potargane włosy. Godzinami mogłabym je tarmosić. Gdzie mnie wieziesz? Ach wiem! Jedziemy na naszą polanę. Lato, świeżo skoszona trawa i jej słodki smak, a w tym wszystkim – my. Pamiętasz, jak pierwszy raz całowaliśmy się na tej polanie? Po co pytam, znam przecież odpowiedź. Wiesz? Dzisiaj moje czerwone szpilki są mi zbędne. Mogą odejść w zapomnienie. Niech pokryje je kurz. Nie będę przecież chodzić po trawie w dwunastocentymetrowych obcasach. To byłaby zgroza! Kocham ten uśmiech. Z tobą mogę uciec nawet na koniec świata. Ale kochanie uważaj! Te zakręty są okropne! Nie, to nie może się dziać naprawdę! Dlaczego świat wiruje?! Nie to nie świat! To my. I ten przeszywający ból…
Budzę się, a ciebie już nie ma. Zostały tylko szpilki, łzy i te cholerne zakręty.


Czy to życie, czy to tylko zły sen?

Śnił mi się wyraz twojej twarzy. Zimna, blada, bez wyrazu. Z otwartymi oczami wpatrywałeś się w... drzewo. Tak. To ono stanęło nam na drodze. To ono zatrzymało nas. Ogromny buk, który zatrzymał wpędzoną w ruch machinę. Tez zakręt stał się powodem naszego nieszczęścia. Ty jednak zawsze wiedziałeś, co zrobić. Nawet jeśli mieliśmy inne zdania na temat słuszności twoich poczynań, ty zawsze robiłeś swoje. Wtedy również. Rzuciłeś się wręcz na mnie. Ciało na ciało. Życie za życie. Cena jaką zapłaciłeś była zbyt wielka. Nie pytaj teraz, czy żałuję twej decyzji, bo znasz odpowiedź. Chcę uciec. Uciec tam, gdzie znajdę ciebie. Tylko ciebie szukam, wyglądam, nadal kocham. Tak kocham. Chodź, weź moją dłoń, ucieknijmy. Przecież to nie może być prawdą. Obudźcie mnie z tego koszmaru!
Chcę uciec. Uciec. By znaleźć się z tobą.
Budzę się w szpitalnym łóżku cała zlana potem. Początkowo nie wiedziałam, gdzie jestem. Biały sufit, ściany i ten zapach – przeraźliwie sterylny – uświadomił mi, gdzie się znajduję. Salowa powiedziała mi, że miałam ogromne szczęście i wszystko będzie już dobrze. Spytałam wówczas, gdzie jesteś. Cisza, która zapadła powiedziała mi wszystko.  Czym wobec  tego jest szczęście?! Czym jest życie bez ciebie?! Niczym!  Jak mam się budzić, wiedząc, że ciebie już nie ma?
Wszystko jest źle. Nic się nie układa. Jak ma się ułożyć? Bez ciebie?!  Zamykam oczy. Widzę, jak siedzisz w fotelu. Zawsze chciałam go wrzucić. Zwykły, stary, fioletowy i  poszarpany przez Rufusa, kawałek złomu. Ty jednak ceniłeś jego leciwość i zapach. Tak, nigdy go nie lubiłam. Cuchnął starością i po części pleśnią. Teraz siedzisz w nim i czytasz książkę. Kolejną, ciekawą i odmieniającą woje myślenie. Tyle razy chciałeś mnie przekonać do czytania. Jakże trudno było mi odmówić Nie chciałam robi ci przykróci, jednak nie miałam siły. Po całym dniu pracy wolałam wtulić się w ciebie. Ach, jak ja kocham wyraz twojej twarzy Stanowczy, a zarazem rozmarzony. Nagle wszystko znika, jak bańka mydlana Jestem tylko ja i fotel i książki. Powiedz, czemu nie możesz być teraz ze mną? To przecież jedyne czego oczekuję. Wtedy będzie dobrze! Odpowiedz mi! Słyszysz?! Mów!
Jednak ciebie już nie ma. Jest tylko pustka i cisza, odbijająca się po każdej cząstce mojego ciała. Tu zawsze było pełno życia, śmiechu, gwaru, a teraz? Teraz nie ma już nic. Nic się nie dzieje. Z każdym dniem tęsknię coraz bardziej. Usycham coraz bardziej.
Jutro sobota. Zapewne wybieralibyśmy się, jak co tydzień, za miasto. Tam odpoczęlibyśmy od codzienności, zgiełku miasta. A może odwiedzilibyśmy stadninę u Miążków? Tam moglibyśmy odpocząć przy naszych ukochanych zwierzętach. Tak kochałeś robi zdjęcie tym istotom. W przyszłości chciałeś kupić jednego z nich. Nawet już rozmawiałeś o tym z właścicielem stadniny. Tylko kochanie, gdzie byśmy go trzymali? Wiem, to tez miałeś już zaplanowane. Chciałeś wynieść się z miasta. Tu nieopodal kupiłeś działkę. Fundamenty już stoją.

Stoją.
 Nas jednak już nie ma. Nie z naszej woli, a z woli Boga. On tak chciał. Wiem miał w tym swój cel. Zabrał cię tak wcześnie, tak niespodziewanie. O dobry Boże daj mu spokój wieczny! Daj mi ukojenie! Daj mi, błagającej, siłę i pocieszenie! Daj mi moją miłość!
Dzisiaj idę naszymi ulicami, ścieżkami i ich nie poznaję. Każde spojrzenie daje mi ogrom bólu. Pamiętam wszystko. Każde wspomnienie wraca i rani mnie horrendalnie.  Moje serce jest jedną, krwawiącą raną. Patrzę na innych ludzi. Ida tym samym chodnikiem, co ja Oni nie widza mojego cierpienia. Oni są weseli. Mają swoje proste życie. Jedni się śmieją, drudzy rozmawiają z uśmiechniętymi twarzami, jeszcze inni słuchają muzyki ze swoich odtwarzaczy. A ja? Ja spadam. Proszę kochanie złap mnie! Nie mogę odnaleźć się. Widzę przed sobą parę taką, jak my kiedyś. On ją obejmuje, ona się śmieje. Nagle wyciąga pierścionek i wśród tłumów klęka i oświadcza się jej. Ja? Stoję i płaczę.  Pamięć powraca. Wtedy, kiedy ty... W szpitalu pielęgniarka dała mi małe czerwone pudełeczko. Tak, to był pierścionek. Chciałeś abyśmy związali swe życie jedna wstęga. Nie było nam jednak dane. Rozdzieliła nas wieczność.  Stoję, płacze i krzyczę. Tysiące oczu na mnie spogląda. Zamiast patrzeć na szczęście tamtej pary swój wzrok skierowali na mnie. Według nich zwariowałam, szydzę ze szczęścia młodych narzeczonych. Mi natomiast jest już wszystko jedno. Niech myślą, co chcą. Czy to życie, czy tylko zły sen?!
Składam ku górze w modlitwie dłonie.
Panie wskaż mi moją drogę! Daj mi drogowskaz! Zabierz cierpienie! Oddaj mi go! Wiem, że na Twe decyzje trzeba skłaniać głowy z pokora, ale błagam oddaj i moją miłość! Oddaj mi moje serce! Złap mnie Panie bo upadam!
Nie mogę już wytrzymać. Zaczynam biec. Przed siebie, na oślep. Nie liczy się nic i nikt. Jestem tu sama, zupełnie sama. Nikogo nie widzę, nie słyszę nic. Nie istnieje już nic. Nie zwracam już uwagi na moje łzy. Ciekną po rozgrzanych od łkania policzkach.  Odbijam się od osób, usiłujących mnie zatrzymać. Nie chcę słuchać nikogo. Spadam na dno bezwładnie. Tak długo powstrzymywałam ten moment, lecz on bezustannie gonił mnie.
Nagle słyszę pisk. Ten odgłos przeszywa mnie i paraliżuje. Widzę przed sobą ogromny biały samochód. Nie wiem, co robić. Ja stoję, a n gna. Robi mi się zimno. Czuje to tylko ja. Zamykam oczy gotowa na to, co zaraz nastąpi. Już tylko kilka sekund i...

Ogromna siła powala mnie na ziemię. Czuję ból i strach. Coś miażdży mi rękę. Ale ja żyje! Niepewnie otwieram oczy, by sprawdzić, co się stało.
- Nie ja jednak umarłam – mówię, spoglądając należącego na mnie mężczyznę. To przecież ty. Może nieco bardziej muskularny, ale jednak.
- Mało brakowało – wypowiadasz te słowa, a ja nabieram pewności, ze to ty. Ten sam głos, sposób wypowiedzi i ten wzrok. Wściekłość połączona z czułością. Nie umiem powstrzymać łez. Ponownie zaczynam szlochać i robię to co zawsze – tulę się do ciebie. I wtedy wszystko się zmienia. Przytulasz mnie i bierzesz na ręce. Czuję, jak moje serce napełnia się radością. Moje prośby zostały wysłuchane. Jesteś ze mną. Jesteś, a ja już cię nigdzie nie wypuszczę. Nie pozwolę, aby stała ci się jakakolwiek krzywda. O nie kochanie już nie będziemy ryzykować. Wyniesiemy się stąd. Pojedziemy tam do naszego przyszłego domu. Tam rozpoczniemy nowe życie. Tylko tym razem to ja kieruje. Nie popełnimy ponownie tego samego błędu. Głaszczesz mnie po głowie, a ja zasypiam. Tyle nieprzespanych nocy, ale to już koniec. Wreszcie odpoczniemy.

Budzę się i znowu czuję ten zapach. Sterylność ponad wszystko. Czy mi się to wszystko śniło? Czy może zwariowałam już zupełnie? Usilnie usiłuję wstać, lecz coś mnie nadal przygniata. Nagle spostrzegam, że moje prawa dłoń jest wyraźnie cięższa od drugiej.
- Co się dzieje? – mówię, niemalże płacząc.
- Ma pani złamaną rękę – słyszę beznamiętny głos pielęgniarki. Znowu czuję chłód. Coś jest nie tak, jak powinno.
- A Eryk? – pytam bezwładnie.
- Jaki Eryk?
- Mój narzeczony. Mężczyzna, który mnie uratował – wyjaśniam już płacząc.
- Nie było żadnego mężczyzny. Przywiozła panią karetka. Kobieta zgłaszająca wypadek mówiła, że usiłowała się pani zabić – mówi spokojnie, ale stanowczo. – Miała pani dużo szczęścia. Tir gnał z podwójną prędkością, a z tego, co mówili świadkowie pani stała przed nim, jak słup soli. Co pani strzeliło do tej ślicznej, rudej główki? – pyta, pieszczotliwie gładząc mnie po głowie.
- Więc nie było go tam? Ale ja go widziałam – mówię, szlochając. – On tam był, niósł mnie przecież, a ja wtuliłam się w jego ramię. Nie to niemożliwe! Czemu pani kłamie?! – Nicość w której żyłam przez ostatnie miesiące wraca do mnie ze zdwojona siłą. Nawet lek uspakajający nie robi na mnie wrażenia. Jest mi obojętne już wszystko. Czuje się, jak marynarz na pustym oceanie. Nie ma nic i nikogo. Cisza i samotność. Zero wiatru pomocnego w dopłynięciu do celu. Bezkres wody i bezsilności.
Kilka dni później wychodzę ze szpitala. Pogoda piękna, jak na te porę roku. Przypominam sobie, jak godzinami wsłuchiwałeś się w śpiew ptaków. Każdy trel rozróżniałeś. Bardzo mi tym imponowałeś. Przecież jesteśmy  częścią natury, więc powinniśmy rozróżniać naszych małych podopiecznych. Tylu rzeczy mnie nauczyłeś. To przecież jedna z nich.
Kiedyś nauczyłam się dzięki tobie wierzyć Pamiętam, jak zalękniona byłam. Nie widziałam sensu istnienia. Nie dostrzegałam nikogo wyższego. Bo jak widzieć, coś co jest niewidziane? A jedna. Ty wierzyłeś, a ja dzięki tobie.
O Panie daj mi siłę do życia. Pozwól przetrwać ten huragan uczuć. Daj wytchnienie, sens nowego jutra! Pozwól mi przetrwać! Nie daj mi ponownie upaść, podczas gdy chce wstać!
Idę do domu, ale już nie tą samą drogą. Nie chcę przywoływać wspomnień.  Jeszcze nie teraz. Pragnę się odnaleźć w tym świecie. W świecie w którym już cię nie ma. Tak kochanie musze nauczyć się ponownie żyć. Pomożesz mi prawda? Wiem, że jesteś teraz moim aniołem - aniołem stróżem.
Wchodząc do domu podejmuję nagłą decyzję. Wbiegam do sypialni i pakuję swoje rzeczy i pamiątki po tobie. Następnie wybiegam, zatrzaskując za sobą mocno drzwi. Z całym tobołem wchodzę do hotelu, znajdującego się na końcu miasta. Nikt tu mnie nie zna i ja nie znam nikogo. To mój nowy początek.
- Na jak długo chce pani zarezerwować pokój? – słyszę pytanie recepcjonistki.
- Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Na tydzień – dodaję po chwili milczenia. Po paru minutach moje bagaże dostarczane są do pokoju numer trzydzieści siedem. Rozglądam się po wnętrzu budynku. Widzę staranność w doborze kolorów, dodatków. Właściciele chcieli uzyskać efekt rodzinnego domu dla podróżujących. Bardzo mi się to podoba. Nie czuję zimnych murów, obcości Mogę tu odpocząć, oderwać się od własnej, szarej codzienności.
Wchodzę do pokoju i... padam bezwładnie na łóżko. Wpatruje się w sufit. Pojedyncza łza spływa po moim policzku.  Obiecuję kochanie to już ostatnia.

***

To już rok.  Dzisiaj mija rok od naszej tragedii. To właśnie rok temu zostaliśmy rozdzieleni. Pamiętasz, jak wielki był mój ból. Nadal jest wielki. Teraz jednak potrafię z nim żyć. Wiesz, ze bardzo pragnę cofnąć czas i zapobiec temu, co się wówczas stało. Niestety nie mogę.
Stoję teraz przed twoim grobem. Pierwszy raz od roku tu jestem. Klęczę i płaczę. Ból, który był ze mną tak długo wyszedł ze mnie. Wiem, iż jest to oczyszczenie. Całe cierpienie uchodzi ze mnie, oczyszczając moją duszę. Trzęsę się wiem. Nie mogę tego powstrzymać. Czuję ten sam chłód, co wtedy. Powracają te same pytania, co wtedy. Nie wiem, czemu to ja tu jestem. Mam wyrzuty sumienia. Przecież mogło być inaczej! To ty powinieneś tu być.
- Powinna się pani uspokoić – słyszę nagle. Spoglądam na mężczyznę za sobą i doznaję szoku. To znowu ty! Nie ja zwariowałam. To nie może być prawda. Tym razem nie dam się oszukać tęsknocie. Wstaję i wymierzam ci siarczysty policzek. Coś jest jednak nie tak. Czuje to uderzenie. Czuję ból dłoni.
  - Ja już zupełnie zwariowałam – mówię i wybiegam z cmentarza. Biegniesz za mną. Kiedy łapiesz mnie za nadgarstki i usiłujesz uspokoić zaczynam się motać, jak zwierzę złapane w pułapkę. Zaczynam bić cię w klatkę piersiowa. Uderzam, gdzie popadnie. Nie ustępujesz jednak, więc zaczynam płakać. Zupełnie bezsilna pozwalam się przytulic. Łkam, jak dawniej. Ta sytuacja mnie przerosła.
- Czy pan – zaczynam mówić przez łzy. -  Czy pan istnieje naprawdę?
- Tak – słyszę w odpowiedzi. Nic już nie rozumiem. Jak on może istnieć, skoro poprzednio go nie było. Jak może istnieć skoro mój Eryk od roku nie żyje?
- Przecież ty... – mówię znowu płacząc  - nie żyjesz. – Nie odpowiada. Tuli mnie jeszcze bardziej i uspokaja. Siadamy na pobliskiej ławce. Trzymam głowę na jego ramieniu, a on gładzi moją dłoń. W końcu przerywa ciszę.
- Eryk był wspaniałym człowiekiem i bratem. Kochałem go i długo nie mogłem się pozbierać. Zajęło mi cały rok zanim się tu zjawiłem. Niedawno miałem próbę samobójczą. Wiesz kogo widziałem wówczas? – Patrzę na niego, jak na wariata. Niedowierzam jego słowom. Przecież coś takiego nie może istnieć.


Epilog
Świat zatoczył koło. To, co dwa lata temu było czarne teraz jest kolorowe. Po raz ostatni rozpakowuje swoje bagaże. Z dumą patrzę na świeżo pomalowane ściany budynku. Kolory są ciepłe i radosne. Tak bardzo chcę tu być, żyć!
Wchodzę na górę. Tu znajdują się sypialnie. W pierwszej są moje walizki. Podchodzę do jednej z nich i wyjmuję twoje zdjęcie. Tak kochanie będziesz tu ze mną zawsze. Ty zacząłeś tą budowę. Na samym dnie leżą moje czerwone szpilki. Miałam je wtedy... Dzisiaj mogę je założyć. Dziś już tak. Do tego wkładam nową sukienkę. Mała czarna tak byś to nazwał, ale dziś...
 Dziś zakładam ją dla niego. Tak głęboko wierzę, że spotkałam go dzięki tobie. Czasami mam wyrzuty sumienia, że związałam się z twoim bratem, w dodatku, bliźniakiem. Nasze poznanie było tak nierealnie. Bo jak wytłumaczyć fakt, że w najtrudniejszym momencie swojego życia, w momencie próby samobójczej, oboje widzieliśmy siebie? Nawet, kiedy o tym myślę wydaje mi się to irracjonalne. A jednak. Tak było. Dwie osoby nie mogą się mylić.
Stoję teraz przed lustrem. Wpatruję w nie swoją twarz. Chwilami nie poznaje siebie. Wydaje mi się, jakby moje oblicze nabrało światła. Tak długo wędrowałam w ciemnościach. Nie widziałam sensu życia. Nic mnie tu nie trzymało. Przecie ciebie już nie było, więc po co miałam żyć? Błąkałam się, jak człowiek nie mający swojego własnego konta. Tak właśnie było. Byłam sama wśród całego świata. Pogubiłam się we własnym JA. Zimno ogarniało mnie i pożerało. Z każdym dniem szarzałam, by wkrótce zupełnie zniknąć. Nikt by pewnie wówczas po mnie nie płakał. Ja też nie płakałabym, bo i po kim? Dzisiaj natomiast jest inaczej. W tym momencie moja cera jest jasna. Odczuwam wewnętrzną radość i chęć do... wszystkiego!
Wiara odnowiła się we mnie na nowo. Od początku nauczyłam się modlić!
O dobry Boże dziękuję Ci za to, że jesteś tu ze mną! Składam Ci gorące dziękczynienie za dar życia! Dzięki Ci za Twoją łaskę i miłość! Dzięki Twej obecności przetrwałam!
Wychodzę na balkon. Bezwiednie wpatruję się w dal. Powinnam właśnie schodzić na dół i wsiadać do samochodu Krystiana. Jednak jeszcze nie zejdę. Trwam tu ubrana w wiatr. Nie słyszę nikogo, nie czuję nic – nic złego, destrukcyjnego. Jestem tylko ja i cisza. I ty kochany. Przez ten dług czas cierpiałam, płakałam. Nie pozwalałam ci odejść. Twój duch nie mógł zaznać spokoju. Los tak okropnie nas rozdzielił. Doświadczyliśmy oboje bólu. Ty – fizycznego. Ja – psychicznego. Ale nadszedł moment, w którym mówię ci żegnaj. Pora, abym pozwoliła Ci odejść. Tak kochany.  Zawsze będę o tobie pamiętać. W moim sercu zawsze znajdzie się miejsce dla ciebie. Jednak zatrzymując cię tu zadałabym nam obojgu największy ból.  Po moim policzku bezwiednie spływa, samotna, łza. Nie ocieram jej. Już nie. Wierzę i wiem, że tam gdzie teraz jesteś będziesz szczęśliwy. Tam jesteś bezpieczny i nie cierpisz. Mimo wszystko jesteś blisko mnie. Patrzysz na mnie i chronisz mnie. Zawsze byłeś dobrym człowiekiem. Ja zawsze chciałam być choć w połowie taka, ja ty. Nie wiem do dziś, czy osiągnęłam ten cel.
Przynieś proszę ukojenie moim zmysłom! Kochany czuwaj nade mną! Bez ciebie jestem bezwładna, jak liść na wietrze. Tak ciężko odejść wiem to. Dla ciebie robiłam zawsze wszystko. Ciągle szukałam cię, twojego ciała. Nie rozumiałam, ze ty jesteś przy mnie. Co było tak nagle prysło. Lecz ja wiem, ze to wcale nie znikło.
 Jest nadzieja. Krystian jest moją nadzieją. Dzięki niemu po nocy przyjdzie dzień. Przeznaczenie widzę tylko w jednych oczach, tych zielonych, jak trawa, których wspomnienie uczyło mnie jak szlochać. Je chcę kochać. Gonię za jego uśmiechem i  gestami twarzy. Gonię za szczęściem i wiem, że je zdobędę!
Wreszcie ocieram, spływające po moim policzku łzy. Pora na radość. Podchodząc ponownie do lusterka poprawiam starannie nałożony na dzisiejszy dzień makijaż. Zmywam z twarzy resztkę cierpienia. Z ust zabieram szloch i krzyk. Ściągając tusz do rzęs wyrzucam ból i złość na cały świat. Wreszcie nakładając podkład przybieram nową siebie. Malując usta przyjmuje radość, która rozgaszcza się w moim sercu. Natomiast barwiąc powieki cieniem przyodziewam się we wszystkie kolory tęczy na znak nowego początku. Nowego, kolorowego życia.  Twój obraz trzymam ciągle pod powiekami, lecz już nie płaczę.
Żegnaj kochany, zawsze będę cię kochać!

Dorota Hubicka 
Duchy przeszłości

Szliśmy wzdłuż obwodnicy, lekkim wzniesieniem. Przed nami górka, kościół. Pies wlókł się i hamował pociągając smycz. Obwąchiwał każdą trawkę.Jeszcze tylko przejdziemy na drugą stronę jezdni, wyjdziemy na łąkę przed kościołem i odepnę psa. Pełnia szczęścia. Kocha tę drogę do lasu nie mniej niż ja. Ale to moja droga.
Kiedy  przez długi czas po ciężkiej operacji i radioterapii nie mogłam wychodzić z domu, wymarzyłam  sobie ten spacer.
Widziałam krok po kroku jak idę, jak ogladam sie za siebie z dumą, jak podziwiam psa biegającego w wysokich trawach.Tak ułożyłam sobie w głowie tę trasę i tak o niej marzyłam,że pewnego razu poczułam zapach skoszonej ląki. Dziś kiedy to wspominam, mam watpliwości czy tak było...
Własciwie to nie wiem dlaczego właśnie tam chciałam pójśc. To niewielkie wzniesienie z kościołem na szczycie jawiło mi sie jako ten szczyt trudny do zdobycia. Po drugiej stronie zbocza, u podnórza zaczynał sie stary las. Wejścia do lasu strzegły wielkie dęby, ale dalej to już trudno było skupić sie na urokach tego miejsca. Nawet pies nie bardzo wiedział którędy pójdziemy, w tej części lasu królowały jeżyny, skutecznie utrudniając przejście.

  Tym razem postanowiłam zapuścić się dalej, w głąb lasu.
Wydawało mi ,że to właśnie w tej okolicy stoi stary dom. Kiedyś chłopcy bawiący sie w wojsko robili sobie zdjęcia przy nim. Syn powtarzał zasłyszane historie o tym, jak to straszy w tym miejscu. Wraz z kolegami postanowili przenocować nawet w poblżu, aby udowodnić swoją dorosłość. Skończyło się ewakuacją póżną nocą, nie mówiąc już o czuwaniu wszystkich rodziców. Okazało sie,że zdecydowanie straszy, ze wszystkich stron, choć nie do końca wiadomo co i jak. Myslę,ze tak się wspólnie nakręcili,ze koło północy zadne strachy nie były im potrzebne.
  Wysłuchiwałam tych opowieści. Nigdy nie miałam czasu w swoim pracującym zyciu odwiedzać takich miejsc. Ale co innego teraz. Wszystko sie zmieniło. Czas zwolnił i wyciągał z zakamarków mojej głowy wiadomości dawno zepchnięte w niepamięć.
  Niektóre z nich budziły mój niepokój, albo strach, albo lęki nie pozwalające zasnąć.Myśli  nie dały się juz tak zepchnąć. Zaczęły wracać do mnie jakieś obrazki z dzieciństwa. Już od wielu lat byłam sama. Nie miałam zamiaru nic zmieniać, nic nie planowałam, ale przesladowały mnie niezmiennie sny o poszukiwaniach.
  W snach ciągle szukałam mieszkania, domu , urządzałam mieszkanie, jakiś pokój, przestawiałam sprzęty lub wręcz zaglądałam pod nie.
  Pamiętam sen o wielkim lustrze. Było krzywo zawieszone, z odrapana ramą. Przegladając sie pokazywało postać z jedną nogą. Wspinająć się po wystających ze ściany cegłach, poprawiałam, przesuwając je ,a ono i tak pokazywało moja jedną nogę...Budziłam się i zamykałam szybko oczy mając nadzieję, że dośnię tę drugą nogę...
Starałam się nie zapamiętywać tych snów. Nagła choroba zupełnie przeorganizowała moje życie. Na rozmyślania miałam nieograniczony czas...
  Wówczas to stałam się właścicielką psa. Protestowałam ale nic z tego. Podobno to własnie pies miał się mną opiekować a nie odwrotnie..
  Pies szalał. Las zrobił się liściasty. Dotarliśmy do drogi, nawet autem by to przejechał.
Uwielbiam przysiadać na zwalonym drzewie. To taki znak luksusu, nigdzie mi nie spieszno, mogę tu jeszcze pobyć.
Słonce było już dosyć wysoko. Poczułam sie zmęczona. Jakaś kanapka z kieszeni zjedzona na połowę i idziemy. Ale może inną drogą...I wtedy zobaczyłam ten stary dom. Myślałam,że to fragmeny muru, jakie czasem mozna spotkać. Korony drzew zasłaniały górną część domostwa. Z jednej strony krzaczyska wyrosły wysoko ,a nawet wciskając się w załomy sciany mwzbudziły niepokój. Pies stanął zdziwiony. Przestraszył się czy wyczuł mój strach? Podeszłam jeszcze trochę ,ale czy to zmęczenie ,czy coś innego spowodowało drżenie kolan...

Zawróciłam.
Wracając znalazłam lepsze dojście do tamtego miejsca. Wystarczyło nadrobić trochę skręcając w bok.
  Ale obraz tego domu, tego miejsca nie dawał mi spokoju. Myslałam o tym nieustannie. Miałam wrażenie,ze znam to miejsce. Nawet dzisiaj boję sie napisać o tym wprost.
 Znałam to miejsce. Nie mogłam go z niczym powiązać ,ale byłam przekonana,ze już już i będę wiedzieć o co chodzi.
  Takich pojedynczych obrazków miałam kilka. To była postać wysokiego mężczyzny, chudego i w kapeluszu zasłaniającym twarz. Często myslałam o nim przegladając jakies stare rodzinne zdjęcia, czy może to ktoś z fotografii. Ale nie pasował do nikogo. Z czasem przestał być grożny, ale zawsze kojarzył sie z dzieciństwem.
 Drugim takim obrazkiem zapamiętanym nie jako zdarzenie ,lecz jak fotografia własnie, to książki z niemieckimi tytułami w płóciennych okładkach, rozsypane na podłodze. Wiem,że nie mogłam tych liter poskładać. Ale przecież nie potrafiłam wtedy czytać... I obrazy na ścianie, których nigdy nie spotkałam. Długo myslałam,że kiedys je namaluje. Myślałam nawet,że to jakś wrózba na przyszłość, że może przyniosą mi sławę i pieniądze.
  Wybrałam sie jeszcze dwukrotnie w tamto miejsce ,ale nie dotarłam. Raz zawróciła nas burza, drugim razem po prostu nie odnalazłam tego miejsca.
  Przyszła zima. Spacery zdecydowanie były krótsze. Często jednak w bezsenne ,obolałe noce wracały duchy przeszłości. Liczyłam ludzi, którzy odeszli, próbowałam sie za nich modlić. Rozliczałam rodziców z błędów wychowawczych, dawałam im rozgrzeszenie i analizowałam swoje zachowania wobec najbliższych. Raczej przebaczałam, i sobie i innym. Starałam się wszystko zrozumieć i wyciągnąć naukę. Próbowałam pojąć istotę naszego życia aby zaakceptować przemijanie. Odnalazłam w sobie spokój,
Nigdy nie zniknęły z mojej głowy obrazki. Ale nie było już w tym strachu.

  Tamtej zimy postanowiłam w końcu rozprawić się ze zdjęciami zgromadzonymi przez lata. Nie oglądałam tych rodzinnych zdjęć bo przez lata nie mogłam się pogodzić ze swoim rozlacianym związkiem. We wszystkich niepowodzeniach widziałam tylko jedną przyczynę -samotność. To była porażka za którą zapłaciłam wysoką cenę: najpierw pracoholizm a potem choroba.
  Dzieci poszły już dawno swoją drogą. Zrobię im albumy ze zdjęciami z całego życia. Zrobiłam. Wylałam morze łez nad zdjęciami całej nasze czwórki. Oczywiście tymi, które ocalały z pożogi rozwodowej. Porzucona kobieta wrzuci do kominka ślubne zdjęcia bez zastanowienia. Potem po 15 latach daremnie szuka żeby dzieciom pokazać jaką to byliśmy piękną parą...
  Znosiłam różne pudełka i koperty z różnych okresów. Wiele razy zmianialiśmy miejsca zamieszkania, niektóre zawiniątka były stare. Było wsród tych skarbów pudełko ze zdjęciami na szkle oraz zdjęcia bardzo stare ale nie należące do nikogo z naszych rodzin. Jakież było moje zdumienie ,gdy odnalazłam tam człowieka w kapeluszu. To jakiś zupełnie nie znany mi stary dworzec kolejowy. Na peronie grupa osób pozujących do zdjęcia. To dwie eleganckie kobiety ,w kapeluszach i rękawiczkach w średnim wieku. Mają eleganckie garsonki a mężczyżni przy nich to dwaj panowie, w garniturach, z mocno wywatowanymi ramionami. I jeden gość w długim płaszczu ,z podniesionym kołnierzem i kapeluszem nasuniętym na czoło! Kiedy go rozpoznałam,zdjęcie wypadło mi z rąk. Nie mogłam uwierzyć. Wszystko wydało się tak surrealistyczne, że bałam sie patrzeć na to zdjęcie. Pospiesznie wyniosłam  pudełka ,no i bałam sie do tego wracać.
  W snach zwiedzałam jakieś opuszczone domy, próbowałam podtrzymać walącą się ścianę lub pukałam do drzwi ,a otwierał je mój mężczyzna w kapeluszu. Przyniosłam pudełko. Był tez na innych zdjęciach. Na żadnym nie widać dokładnie rysów jego twarzy. Z czasem miałam już odwagę wpatrywać się w fotografię, a nawet pytałam go wprost: kim ty jesteś człowieku? Nocami nie poświęcałam mu już tyle czasu. Bo i noce były coraz krótsze. Za to powróciły nasze z psem spacery najdłuższe w życiu.
  Znów szliśmy po zakolu drogi, znów byle do łąki , potem w górę. Potem stanąć na tym niewielkim wzgórzu ,gdzie wydaje sie być bliżej Pana Boga i podziwiać ten świat! Pies szaleje w trawach . Co chwilę wraca, żeby potwierdzić, że nie ma nic piękniejszego .
  Nie chciałam zdefiniować swoich zamiarów. Raczej myślałam - a niech tam, pójdziemy przed siebie, zobaczymy gdzie nas zaprowadzi ta dróżka...
  Chciałam znależć to powalone drzewo, ale okazało sie ,że to miejsce jakby uprzatnięte, Stary dom był widoczny już ze skraju drogi. Nie wydawał sie jak poprzednio ruiną. Stanowił całość, co mnie mocno zaskoczyło, Wydawało mi sie bowiem,że tu  nawet nie ma dachu w całości.
  Przystanęłam ,a mój pies wraz ze mną. Chociaż wybiegał całą drogę do przodu, to teraz miałam wrażenie,że słyszę kołatanie dwóch serc. Znieruchomiałam. Rozgladałam się wokół szukając pomocy. Nikogo... Kiedy ochłonęłam, zebrałam w sobie wszystkie ,siły aby przywołać w pamięci jakie to przeszkody już pokonałam w życiu. Muszę to zrobić. Muszę podejść i zajrzeć za to okno ,co w snach tłucze okiennicą i nie daje spokoju! Muszę to zrobić.
 Podeszłam. Sama juz nie wiem jak. Jakbym to wszystko wiedziała. Jakbym była tutaj kiedyś . Pusto ale znajomo. Juz bez zastanowienia popchnęłam stare drzwi. Złowrogie skrzypnięcie i pies uskoczył w bok. Ale szedł ostrożnie przy mojej nodze. I w tym momencie stare lusto w obskubanej ramie opadlo na bok. Nie byłam w stanie zrobić żadnego ruchu. To jest moje lustro...to ten kąt sprzatałam którejś nocy.  I wynosiłam te stare buty. Ale one ciągle były w tym samym miejscu. I teraz tez tu są. Stałam przerazona , żeby czasem nie podejść i nie przejrzeć się i nie zobaczyć siebie z jedną nogą! Tylko to miałam na myśli . Odwróciłam się, ale nie mogłam tych drzwi otworzyć. Stara klamka potrzebowała mojej siły...No i wtedy ktoś przeszedł szybkim krokiem przed oknem. Zobaczyłam tylko podniesiony kołnierz jego płaszcza, i kapelusz nasunięty na czoło.
  Nie pamiętam drogi powrotnej. Pies szedł przy nodze ,jakby wiedział,że potrzebuję jego pomocy. Po powrocie nie mogłam uspokoić myśli. Nie wychodziłam wieczorami, bo wydawało mi się,ze spotkam kogoś....no tak...tego gościa w kapeluszu.
   Ale nie spotkałam. Nie poszłam już nigdy w tamtą stronę lasu. Nawet o tym nigdy nie pomyslałam. Ale robiąc porządki, wyciągnęłam pudełko ze starymi fotografiami. Pożegnałam je czule, jak swoje własne wepomnienia.  Zawinęłam i odłożyłam na miejsce. . Niech czekają aż ktoś ich rozpozna. Znów wyniosłam na górę. Międzyczasie mój Syn zabierał z domu swoje książki. Wybierał te za którymi tęsknił,albo te, których potrzebuje do pracy. Trzeba było troche uporządkować. Kocham książki. Porządkowanie biblioteki, a nawet niewielkiej ilości książęk, jest dla mnie ogromną przyjemnością. Poszczególne książki przypisuję do różnych zdarzeń w życiu i różnych jego okresów. Powoli oglądałam każda pozycję. Jakieś czułe struny poruszają te stare książki...Kto dziś chciałby je czytać. Jeszcze tylko jakieś komiksy , jeszcze równo i cóż to? Egzemplarz w płóciennej oprawie z wielkimi literami. Tego było za wiele.
  Nie przeczytałam tytułu. Nie mogłam. Znam tę książkę. Znam ją na pewno. Ale nigdy nie zainteresowałam się jaki ma tytuł. Wiem tylko ,że zawsze dokładnie ją widziałam.
  Niech tak zostanie.
  Dalej myślę o swoich obrazkach z dzieciństwa. Ale nie boję się już swoich myśli. Trochę mniej poszukuję w swoich snach. Szczególnie ostatnio.
   W naszym otoczeniu wiele zmian. Poszczególne dzielnice zapraszają mieszkańców na spotkania dla jakichś społecznych konsultacji. No ina takim spotkaniu był Pan Leśniczy. Od razu pomyślałam,że zapytam kto jet właścicielem tego starego domu. Zapytałam. Pan L. odpowiedział, że tam juz od wielu lat nie ma domu tylko jakieś ruiny. Nikt sie tym nie zajmuje, bo nie ma takiej potrzeby. Przyroda w naturalny sposób zagospodarowała itd. Opowiedziałam jak to 3 lata temu była wewnątrz budynku a Pan L. wybuchnął śmiechem! Niemożliwe!  Już ze 20 lat jak zawalił się tam dach przygniatając człowieka.
-Nie słyszała Pani? powiedział.
-Wszyscy o tym słyszeli. Nigdy nie ustalono jego tożsamości, choć publikowano wizerunek.
Tak, pomyślałam. Akurat wizerunek znam.


Małgorzata Janczarek
Nadzieja
Biała Alfa Romeo wydała z siebie przeraźliwy dźwięk. Marcin miał nadzieję, że mieszkańcy domów przy ulicy Polnej wykażą się dużą cierpliwością i nie zaczną się awanturować o te poranne hałasy. Uderzanie raz po raz w klakson samochodu było desperacją. W obecnej sytuacji tylko na tyle było go stać. Zdenerwowanie rosło z każdą sekundą, mogłoby się zdawać, że agresja wypełnia każdą komórkę jego ciała. Nie był to powód do dumy. Wręcz przeciwnie, Marcin po każdym takim niekontrolowanym wybuchu czuł wstyd. I strach, że przy kolejnej kłótni całkiem straci panowanie nad sobą. Postanowił policzyć w myślach do dziesięciu, albo nawet i do stu, byle tylko się uspokoić. Tak bardzo pragnął spokoju.
Ewa siedziała obok i spokojnie czekała, aż jej mąż skończy to przedstawienie. Wybuchy złości, krzyki, przekleństwa nie robiły na niej żadnego wrażenia, były za to świetnym pretekstem do kpin. Często dolewała oliwy do ognia mówiąc, żeby zmienił płytę bo się zacina, albo że powinien grać w komediach bo jest śmieszny. Wiedziała że go rani, ale nie miało to już większego znaczenia. Od dawna był jej obojętny.
Cisza, która zapanowała w samochodzie stawała się nieznośna. Mężczyzna nie wytrzymał tego jako pierwszy, westchnął głośno i powiedział – Nie masz prawa tak mnie traktować. Zarzucasz mi, że już nie pamiętam o naszej córce, i przyjechałem tu akurat dziś być zrobić Ci na złość. Jesteś niesprawiedliwa. Nie tylko ty straciłaś dziecko, ale chyba o tym zapomniałaś. – Ewę ścisnęło w gardle, do oczu napłynęły łzy. Skierowała wzrok w górę i szybko zamrugała kilka razy. Nie chciała rozpłakać się na dobre. Nie przy nim. Marcin też tego nie chciał. Zaczął mówić spokojniej i ciszej. – Proszę, wyjdź z samochodu i chodź obejrzeć ten dom. Ksiądz Stanisław na pewno na nas czeka. Ja znam już to miejsce, ale obiecałem, że przyjadę z Tobą. – Ewa, popatrzyła na męża z niedowierzaniem. Jak to możliwe, że jakiś dom jest ważniejszy od ich córki. Kobieta nie mogła jednak nic wyczytać z jego oczu. Doskonale pamiętała, że kiedyś w tych błękitnych oczach mogła znaleźć odpowiedź na każde, nawet nie wypowiedziane na głos pytanie. Dziś w ten jesienny sobotni poranek, niebieskie oczy jej męża nie mówiły nic. Były puste i obce. Gdy wysiadała z samochodu, Marcin podał jej rękę i powiedział. – Nie myśl sobie, że jestem bezduszny – Byłem na cmentarzu dziś rano. Nie zapomniałem o naszej córce. Kupiłem róże w jej ulubionym kolorze. Żółte. Bardzo ładne. A teraz chodź.. – Ewę zamurowało..
Ksiądz co kilka chwil sprawdzał godzinę na swoim zegarku, a w jego głowie kłębiły się czarne myśli. Co będzie jeśli Marcin odrzuci moją propozycję ? – Kto zadba o dom i ogród ? Ja już nie mam tyle sił co kiedyś, a i dzieciaki z bidula coraz rzadziej chcą pomagać – Stanisław rozejrzał się dookoła. Nietrudno było zauważyć, że dwupiętrowy, murowany domek nie prezentował się już tak okazale, jak na samym początku, po wybudowaniu. Czas nie był łaskawy dla konstrukcji budynku. Kamienne atlanty podtrzymujące balkon nad głównym wejściem wymagały całkowitego remontu, stare i zniszczone drewniane okna mogły tylko odstraszać. Szara i ponura budowla zyskiwała w oczach innych jedynie dzięki roślinom wypełniającym każdy centymetr ogrodu. To pnący bluszcz, duże strzeliste świerki, rozłożyste płaczące wierzby, delikatne brzozy oraz berberysy nadawały temu miejscu klimat.
Ewa była zaskoczona tym, że Marcin pamiętał o rocznicy śmierci Amelki. Przez chwilę zastanawiała się czy to coś zmienia w jej planach. Doszła jednak do wniosku, że już za późno na zmianę decyzji. Spojrzała w lusterko, poprawiła makijaż, po co ksiądz ma widzieć że płakała. Zresztą to i tak już nieważne, co pomyślą sobie inni. Wysiadła z samochodu z mocnym postanowieniem, że zaraz po spotkaniu i obejrzeniu domu powie mężowi, że odchodzi. Odchodzi do innego, albo po prostu powie, że odchodzi od niego, od Marcina. Wysiadła z samochodu, Marcin wziął ją za rękę i ruszyli.
Furtka był otwarta, co oznaczało że ksiądz już jest i na nich czeka. Przyśpieszyli kroku, i w milczeniu podążali wąską alejką. Kobieta spojrzała kątem oka na męża. Jego mina nie zdradzała żadnych emocji. Ewa wiedziała, że często bywał tu jako dziecko. Każdego roku, ksiądz organizował sprzątanie ogrodu okalającego dom, i do tych prac często zabierał wychowanków sierocińca. Wielkie porządki, były w gruncie rzeczy dla chłopaków z domu dziecka zabawą w podchody. To ksiądz Stanisław wykonywał najcięższe prace porządkowe. Gdy Marcin opowiadał jakie psikusy robili księdzu, to śmiał się do łez. To były dobre czasy; te „Marcinowe” wspominki, ale to było tak dawno. Dawno i nieprawda. Teraz to u Ewy w kącikach ust pojawił się lekki uśmiech. „Dawno i nieprawda” to było ulubione powiedzenie jej babci Helenki.
Ksiądz Stanisław obserwował ich dłuższą chwilę. Szli w zupełnej ciszy, nawet nie trzymali się za ręce. – No tak, znowu mają problemy. – Jego wzrok powędrował do góry, wyszeptał sam do siebie – Dobry Boże daj mi siłę, żebym mógł im pomóc – Przez chwilę pocierał swoje dłonie, patrzył na pomarszczone ręce i próbował znaleźć odpowiednie słowa. Tyle lat posługi, doświadczenia, ale wciąż nie miał recepty na wszystkie problemy tego świata, szczególnie problemy najbliższych. Ruszył im naprzeciw, i zaczął pełnić honory domu. – Witajcie Kochani. Długo kazaliście na siebie czekać. Przecież z Woli do Śródmieścia  jest „rzut beretem”. Spokojnie nie gniewam się, zakochani mają swoje prawa. – Gdy tylko to powiedział poczuł że zrobił głupotę. Szybko skarcił się myślach. Ty głupcze, w ten sposób im nie pomożesz. – Ewa z Markiem, nie wiedzieli co mają odpowiedzieć, przeprosili tylko za spóźnienie tłumacząc się korkami na drodze. – No dobrze już dobrze nie musicie mnie przepraszać, wybaczam wam pod warunkiem ze zdecydujecie się tu zamieszkać – Zawiesił głos, czekał na ich reakcję, wciąż miał nadzieję, że te marsowe miny z jakimi go przywitali, to tylko przejściowe kłopoty tych dwojga. Marcin, szybko uciekł wzrokiem, a Ewa zaczęła szukać czegoś w torebce. – No tak. Łatwo nie będzie. Muszę dowiedzieć co się stało – pomyślał. Wyciągnął rękę na powitanie – Z tym spóźnieniem żartowałem. Zapraszam w moje skromne progi. Marcin znasz to miejsce doskonale, dlatego rozgość się sam, a ja w tym czasie porwę Ewę i oprowadzę ją po całym terenie. – Ewo może zaczniemy od ogrodu, a na końcu obejrzysz dom, to będzie taka wisienka na torcie – Kobietę obleciał  strach, przeczuwała że ksiądz zasypie ją pytaniami o małżeńskie sprawy. – Moi drodzy uprzedzam tylko, że nie jestem sam, gdzieś tu biega Franek, uroczy siedmiolatek. Od niedawna jest u nas w bidulu. Bardzo do mnie przylgnął, i wszędzie chodzi za mną krok w krok. Nie mogłem mu odmówić przyjazdu tutaj, ale zapewniam Was nie będzie nam przeszkadzał. Marcin ze spokojem wysłuchał księdza, z łatwością spostrzegł, że on już się domyślił i wie jak bardzo jest między nimi źle. Postanowił wprost powiedzieć o swoich planach – Proszę Księdza ja już się zdecydowałem. Zamieszkam tu – Stanisław prawie wszedł mu w słowo –  A twoja żona ?
– Nie wiem proszę jej zapytać – Ksiądz spojrzał na  Ewę, było jej głupio. Twarz kobiety pokryła się czerwonym rumieńcem. Wstydziła się. Ksiądz rzucił karcące spojrzenie w stronę swojego wychowanka, które Marcin odczytał bez trudu – Jak możesz traktować tak swoją żonę ? Nie tego Cię uczyłem – Młody człowiek ruszył w stronę domu. Nie odwracając się, warknął tylko – Będę na werandzie. Tylko pośpieszcie się z tym zwiedzaniem. Wieje jak cholera i jestem już zmęczony. Zmęczony tym wszystkim – Stanisław był szczerze zdziwiony ich zachowaniem. Wiedział doskonale przez co przeszli. Po wypadku, w którym zginęła Amelia, bardzo im pomagał, szczególnie Marcinowi. To na jego oczach wydarzyła się ta tragedia, ale był głęboko przekonany że poradzili sobie już z tym tragicznym wydarzeniem.
– Proszę Księdza – Podniesiony trochę piskliwy głos wyrwał go z Tych rozmyślań. To była Ewa. Teraz gdy spojrzał na nią, zaczęła mówić spokojnie i znacznie ciszej. – Proszę Księdza, muszę zadzwonić. To potrwa tylko chwilę. Zaraz wracam, i obejrzymy wspólnie tę działkę. – Dobrze moje dziecko, jeśli to ważne i musisz zadzwonić to idź. Spotkamy się za chwilę. Będę przy tamtych brzozach. – Ewa, nawet nie spojrzała na brzozy tylko skinęła głową i pośpiesznie odeszła na bok. Gdy tyko odeszła parę metrów dalej poczuła ulgę. Nareszcie jest sama. Wsunęła rękę do kiszeni i wyjęła telefon. Tak tego się spodziewała. Piętnaście nieodebranych połączeń. Obiecała, że do niego zadzwoni, gdy tylko porozmawia z mężem. Widocznie nie mógł tego doczekać, może obawiał się, że zmieni zdanie, że postanowi ratować małżeństwo. Ewa wiedziała że na to jest za późno – Jest za późno – powiedziała na głos sama do siebie. I wybrała numer. Jeden sygnał, drugi, trzeci. W końcu usłyszała głos Artura – Oddzwaniam, miałam wyłączony telefon –  Mówiła szybko, jej głos brzmiał sztucznie, słychać było że jest spięta. – Nie, jeszcze nie. Tak powiem mu. Dzisiaj. Artur to nie fair. Wiesz jakie to trudne. Muszę kończyć, Zadzwonię później. Tak. Kocham Cię – Gdy Ewa skończyła rozmawiać poczuła na swoich plecach czyjejś spojrzenie, odwróciła się gwałtownie. Gdy zobaczyła księdza chciała się zapaść pod ziemię. Zaczęła nerwowo się uśmiechać, a twarz oblała się rumieńcem. Zdołała tylko wydusić z siebie niemrawo pytanie – Jak długo Ksiądz tu stoi ? –  Stanisław nie odpowiedział, ale z jego mowy ciała można było wyczytać, że przysłuchiwał się rozmowie wystarczająco długo, by wysnuć odpowiednie wnioski. Co dziwnie nie był zmieszany, zdziwiony, raczej wyglądał na zasmuconego. Ewa oczekiwała na reprymendę. Nic takiego nie nastąpiło.
Stanisław zaczął mówić spokojnym, a jednocześnie dobitnym głosem – To piękne miejsce. Ciekawi mnie co widzisz, gdy patrzysz na ten budynek. Pewnie tylko podniszczone mury, zjedzone przez ząb czasu. – Ewa nie rozumiała po co Stanisław o tym mówi. Chciała zapytać, czy może już iść, ale ksiądz przyłożył tylko palec wskazujący do ust, i tym jednym gestem dał jej do zrozumienia że jeszcze nie skończył, a ona ma wysłuchać go do końca. – To miejsce jest szczególne. W tym domu wychowało się kilka pokoleń, począwszy od mojego pradziadka, a skończywszy na mnie. Te mury widziały wszystko; radość i cierpienie, spokój i łzy, narodziny i śmierć. Nic nie trwa wiecznie, ale te dom stoi w tym miejscu od ponad stu lat. Wiesz dlaczego? Bo został zbudowany na najtrwalszych fundamentach. Wiara, nadzieja i miłość, to są podstawy wszystkiego. Teraz jest czas na Was, jeśli zadbacie o to miejsce, to zyskacie nie tylko miejsce do mieszkania, odnajdziecie drogę do siebie, bo chyba gdzieś zbłądziliście. Ewo, nie krzywdź siebie. Może wydaje Ci się, że będzie lżej, gdy odejdziesz od Marcina i zwiążesz się z kimś innym. Stanisław skinął na telefon, który Ewa wciąż ściskała kurczowo w swojej dłoni. I dodał – Ucieczka nie jest rozwiązaniem. Trzeba zmierzyć się z tym co przynosi życie. To jedyna słuszna droga – Wzruszenie odbierało mu głos. Z trudem wypowiadał kolejne zdania – „Miłość we wszystkim pokłada nadzieję” Niech ten dom będzie dla ciebie nadzieją na nowy początek. Pamiętaj też, że czas leczy rany – Ksiądz dostrzegł pytające spojrzenie Ewy, i od razu dodał – Widać nie upłynęło go wystarczająco dużo. Nie wiem ile jeszcze będziesz potrzebowała czasu, aby zostawić za sobą przeszłość – Zapadła niezręczna cisza. Stanisławowi zaczęło brakować argumentów. Ewa milczała. Z twarzy nie można było odczytać żadnych emocji. Zdenerwowanie kobiety zdradzały jej ręce i białe kostki widoczne na zaciśniętych dłoniach. Gdy ksiądz już tracił nadzieję na pomyślne rozwiązanie tej sprawy, Ewa odezwała się – Chodźmy w stronę domu, muszę przyjrzeć mu się dokładniej. Na pierwszy rzut oka wymaga sporego remontu, ale jeśli zaczniemy od jutra, to może uda nam się z Marcinem, wprowadzić tu przed zimą – Stanisław usłyszawszy te słowa, aż przysiadł z wrażenia, a do oczu napłynęły mu łzy. Ewa ledwo dosłyszała jego głos – Moje dziecko idź tam sama i przekaż Marcinowi tę dobrą nowinę. On czeka.



2 komentarze:

  1. No to opowiadania przeczytanie. Ja już mam swoje typy, ale przed jury chyba trudne zadanie, bo jest duża różnorodność. Na jedno tylko muszę zwrócić uwagę: nie wszystkie opowiadania trzymają się tematu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie, opowiadania przeczytane...i co, zaczynamy już głosować? Bo ja też już mam swoich faworytów :)

    OdpowiedzUsuń