Katarzyna Jurczyk
Powrót zimową porą
Dom, który obserwowała nie był duży. Biały, parterowy z użytkowym poddaszem, garażem z lewej strony i tarasem z drugiej. Zresztą taras był narożnikowy, druga jego część niknęła za domem i wtapiała się w pięknie ośnieżony ogród. Frontowe drzwi, usytuowane naprzeciw furtki, zapraszały do wejścia, uroczym białym wiankiem. W jednym z okien frontowych migotało rozproszone światło lampki ustawionej na parapecie. Za domem, w oddali majaczyło pasmo wzgórz, za którymi kryła się dolina. Anita doskonale wiedziała, że nad doliną królują ośnieżone góry. Ukochane i wytęsknione z majestatycznym Śnieżnikiem, królującym nad całym terenem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i jeszcze raz spojrzała na dom. Oparła dłoń na klamce furtki, ale raptownie ją cofnęła, gdyż zza domu dobiegły ją krzyki i piski przeplatane szczekaniem psa. Zresztą szybko zobaczyła galopujące zwierzę, które posturą przypominało raczej młodego niedźwiedzia oblepionego śniegiem niż psa.
- Azja wracaj! Do nogi! - zza rogu domu wybiegł wysoki, czarnowłosy chłopiec na oko siedmioletni, ale Anita doskonale wiedziała, że chłopiec ma dokładnie pięć lat.
- Cześć – odezwała się pierwsza.
- Dzień dobry. Pani do nas?
- Tak Kacperku – głos Anity nieznacznie zadrżał, ale szybko się opanowała widząc zdziwienie w oczach malca, który po chwili odwrócił się w stronę domu, z którego rozległo się wołanie:
- Kacper! Zabierz Azję i wpuść Panią na podwórko. Za zimno na sterczenie przy furtce.
Chłopiec posłusznie złapał psa za obrożę i spróbował odciągnąć w stronę tarasu. Niestety nie mógł sobie poradzić z szarpiącym się zwierzęciem, więc na pomoc przybiegł mężczyzna, który wcześniej stał w drzwiach wejściowych. Za nim, na ganek, wyszła kobieta. Jej piękny, dobroduszny uśmiech sprawił, że w oczach Anity znów pojawiły się łzy. Zdjęła kaptur pikowanego płaszcza i przez łzy uśmiechnęła się do zaskoczonej trójki mieszkańców białego domku.
- Anita?! - kobieta nie bacząc na to, że na nogach ma tylko klapki, wbiegła na zaśnieżony chodnik i wpadła w objęcia młodej dziewczyny. Zanosząc się szlochem powtarzała jej imię. Wtedy mężczyzna zdał sobie sprawę, kogo obejmuje jego żona. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Wejdźcie do domu, bo Zofia się przeziębi – spojrzał na Anitę, której wzrok wciąż spoczywał na małym chłopcu.
- Taki podobny...on jest jak miniaturka...- pomyślała dziewczyna
Powoli całe towarzystwo weszło do domu zostawiając zdezorientowanego psa na tarasie. Chłopiec szybko się rozebrał i pobiegł umyć ręce. Anita odprowadziła go wzrokiem.
- Pani Zosiu, on jest taki podobny. Te oczy, te ruchy...
- Tak, kochana. To skóra zdjęta z Wojtka – Zofia zamyśliła się po czym nastawiła wodę w czajniku
- Po co Ty w ogóle wróciłaś? – Marek nie owijał w bawełnę
- Byłam na cmentarzu. Chciałam odwiedzić grób dziadków. Zobaczyłam grób Asi. Nie wiedziałam, że ona...
- Rok po Twoim odejściu. Asia walczyła dla Kacpra, ale choroba była silniejsza. Wojtek nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Twoje odejście było dla niego ogromnym ciosem, a tu jeszcze choroba Asi. Opiekował się nią jak mógł, ale ona wciąż wypominała mu, że nigdy jej nie kochał. Widziała przecież to co my. Tęsknił za Tobą niesamowicie. Mizerniał w oczach. Nie mogłam na to patrzeć.
- Po co to wszystko opowiadasz? - Marek przerwał żonie
- A dlaczego nie? Wybacz, ale Wojtek nie kochał Asi.
- Kochał, nie kochał. Dziecko by ich scementowało. Asia była dobrą, pobożną dziewczyną.
- Och już przestań bredzić. Asia, świeć panie nad jej duszą, pobożna była tylko dla Ciebie. Wiedziała jak sobie Twoją życzliwość zaskarbić. Co przyszło z tego, że Wojtek się z nią ożenił. Ani on jej nie kochał, ani ona jego. Przecież sama przyznała, że to było tylko odegranie się na tym chłopaku co ją zostawił. Pomyśl tylko. Taka pobożna, ale brak ślubu nie przeszkadzał jej w tym, żeby pójść do łóżka. Przypominam, że z naszym synem, który zresztą miał narzeczoną. O właśnie tę biedną dziewczynę – wskazała na Anitę.
- Ja tam nie wiem czy ona była taka biedna. Asia zakochana w Wojtku była na pewno, to mogła się ewentualnie zapomnieć. Ten jeden raz. Dzięki temu mamy wnuka. Gdyby nie ta tutaj – kiwnął na Anitę – to byliby szczęśliwą rodziną. Wszystko rozbiła.
- Panie Marku, ja niczego nie rozbijałam. I dobrze Pan o tym wie. Spotykaliśmy się z Wojtkiem długo przed tym feralnym spotkaniem firmowym. Kiedy się dowiedziałam, że Kacper jest synem Wojtka, odeszłam. Sam mi pan przecież zasugerował takie rozwiązanie sprawy.
- Co takiego?! - Zofia już nie trzymała nerwów na wodzy – coś Ty znowu wykombinował?
- Nie słuchaj jej. Znów chce namieszać.
- Przepraszam, nie powinnam była tutaj przychodzić. Pani Zosiu, niech Pani mi wybaczy to najście. Już wychodzę – dziewczyna pośpiesznie skierowała się ku wieszakom w korytarzu
- O nie kochana, siadaj!– Zofia oparła ręce na biodrach i spojrzała na dziewczynę – powiedz mi jedno. Czy mój mąż pomógł Ci w podjęciu decyzji o odejściu od Wojtka?
- Ja nie...przepraszam. Już wychodzę – Anita złapała za plecak, a wtedy do korytarza wpadł Kacper
- Anita, proszę Cię, wejdź do kuchni – Zofia wyraźnie zdenerwowana starała się ukryć emocje przed wnukiem
- Anita? Anita?Ja wiem kim Pani jest – mały spojrzał dziewczynie prosto w oczy
- Naprawdę? Znasz mnie?
- To przecież Pani odwiedza tatę w nocy!
- Co takiego?! - Zofia i Marek nie kryli zdziwienia
- Jak to. Ktoś przychodzi do Wojtka? W nocy? - Marek spojrzał groźnie na Kacpra
- Kacperku, chyba mnie z kimś mylisz – Anita wstała i ze łzami w oczach sięgnęła po kurtkę. Informacja o tym, że Wojtek ma kochankę, była jak cios w serce. Chociaż mogłam się tego spodziewać. Minęło tyle lat – pomyślała dziewczyna – po czym szybko dodała - Myślę, że czas już na mnie. Dziękuję. Przepraszam. Do widzenia – jej słowotok został przerwany przez chłopca, który patrząc na babcię stwierdził:
- No przecież babcia mówi do Pani Anita, prawda? A tata często woła przez sen: Anita, proszę wróć do nas! Nie zostawiaj nas!
- Co takiego? - Anita spojrzała na chłopca
- Kacper ma racje – wszyscy zebrani w korytarzu jak na komendę odwrócili głowy w stronę drzwi wejściowych – bardzo często odwiedzałaś mnie w nocy.
W drzwiach stał wysoki, młody mężczyzna. Niebieska, puchowa kurtka kontrastowała z ciemnymi kosmykami włosów i szarymi oczami. Podobieństwo z małym detektywem było uderzające.
- Tata! - Kacper rzucił się ojcu na szyję – zobacz kto nas odwiedził. Twoja koleżanka ze snów
- Ja...nie powinnam była...przepraszam – głos odmawiał Anicie posłuszeństwa. Tyle razy wyobrażała sobie, że wróci, że rzuci mu się w ramiona i powie jak bardzo tęskniła. I kocha. Tymczasem ciało stało w miejscu, umysł przestał pracować. Łzy, które spływały po policzkach paliły ją bardziej niż rozżarzone węgle.
- Powinnaś była. I dobrze zrobiłaś, że wróciłaś – pani Zosia złapała dziewczynę za ramiona, pocałowała w policzek, wytarła łzy i szepnęła – ale teraz już nie damy Ci uciec.
Puściła oko do dziewczyny i zwróciła się do męża – Marek, zawołaj Azję. Wojtek i Anita wyprowadzą ją na spacer. Dłuuugi spacer- zwróciła się do syna
- To ja też pójdę – Kacper natychmiast naciągnął śniegowce
- Ty nie...
- Mamo, daj spokój, niech idzie – Wojtek pocałował Zofię w policzek, skinął ojcu i otworzył drzwi
- To jak? Idziemy? - spojrzał na Anitę
- Tak. Już się zbieram.
Minęli dom i skierowali się w stronę wzgórz. Świeży śnieg utrudniał spacer, na szczęście ktoś odśnieżył ścieżkę prowadzącą do lasu. Azja i Kacper wpadali na siebie w radosnym, ale szczególnie chaotycznym biegu. Wojtek spojrzał na Anitę. Nic się nie zmieniła – pomyślał – pociągła twarz z pięknymi oczami, w których dawniej dosłownie tonął za każdym razem kiedy na niego patrzyła. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej twarzy szlachetnego rysu, który ona umiejętnie podkreślała włosami spiętymi w mały kok. Uwielbiał jej długie włosy, w przeszłości pachniały różą, zastanawiał się czy nadal używa tego samego szamponu. Tego, którego on omijał szerokim łukiem na sklepowych półkach. Odkąd go opuściła widok znajomego opakowania zawsze wiązał się z ukłuciem w okolicach mostka i przyspieszonym oddechem.
Anita przystanęła i wyciągnęła z plecaka aparat fotograficzny.
- Mogę? - spytała i kiwnęła głową w stronę chłopca biegającego wokół wielkiego psa
- Jasne – Wojtek spojrzał jak dziewczyna przykuca i uśmiecha się podczas ustawiania kadru
- Tym się teraz zajmujesz?
- Między innymi. A Ty?
- Strony internetowe. Twój pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak Ci się spodobało? - Anita pytała nie odrywając aparatu od twarzy. Miała nadzieję, że wszystkie te rytualne czynności uspokoją jej drżące ręce, a przede wszystkim oszalały puls.
- To fajna praca. Jak układanie puzzli albo klocków. Miałaś nosa. Wiedziałaś, że mi się to spodoba, kiedy podsuwałaś mi kurs webmastera. Znałaś mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
Dziewczyna przestała robić zdjęcia, wstała i spojrzała na wzgórza.
- Nie znałam. A może zbytnio zaufałam.
- Widocznie tak. Mogę Cię jedynie jeszcze raz przeprosić. Nie żałuje jednak tego co się stało w czasie tej imprezy firmowej.
Anita spojrzała na niego wyczekująco
- Nie żałuję, bo gdyby nie ten feralny, grudniowy wieczór, nie miałbym Kacpra. Wiem, że może dziwnie to brzmi, ale tak właśnie myślę. Wiesz, ja już nie wyobrażam sobie bez niego życia. Nie będę Cię prosił o to żebyś zrozumiała, ale...
- Rozumiem – wyszeptała
- Naprawdę? Przecież zawsze powtarzałaś, że...
- Wiem. Nie przepadałam za dziećmi. Dopóki po wyjeździe nie musiałam szukać nowej pracy. Znalazłam ją w przedszkolu. Jako pomoc kuchenna, ale w rezultacie często siedziałam z dzieciakami i czytałam im bajki, pomagałam rysować, pomagałam na placu zabaw. Wiesz to było przedszkole integracyjne. Dzieci niepełnosprawne, niedosłyszące i niedowidzące. Cudowne, małe szkraby, które radzą sobie w życiu dużo lepiej niż my dorośli. Te dzieciaki pomogły mi się podnieść, po tym co tutaj mnie spotkało. Poza tym, wiele się od nich nauczyłam. I wiele zrozumiałam. To ja muszę Cię przeprosić...
- Za co? Nie rozumiem.
- Nie brałam pod uwagę tego jak bardzo chciałeś mieć dzieci. To nie było tak, że ich nie lubiłam. Nie czułam jednak instynktu macierzyńskiego. Nie widziałam się w roli matki, a może zwyczajnie bałam się tej odpowiedzialności. Myślałam, że na dzieci będę miała zawsze czas i pewnie kiedyś będę chciała je mieć. Na pierwszym miejscu stawiałam karierę i moje marzenia. O Twoich nie myślałam. Wydaje mi się, że tym zachowaniem, sama Cię wepchnęłam w ramiona Asi – Anita nie kryła już emocji, które od lat ukrywała głęboko w podświadomości
- Anitka, nie opowiadaj głupot. Gdybym wtedy się nie upił...
- To nie miałbyś Kacpra. I pewnie, żadnych widoków na dzieci. Bo ja najprawdopodobniej nie mogę ich mieć. Ot, taka mała wada, jak stwierdził ginekolog – dziewczyna ukryła twarz w dłoniach – Asia była dla Ciebie lepszą partią.
- Wymarzoną żoną, jak twierdził mój ojciec. Skarbie – Wojtek objął szlochającą dziewczynę i mocno pocałował ją w czoło – kiedy odeszłaś cały świat stanął w miejscu. Badania DNA potwierdzające moje ojcostwo tak naprawdę nie były mi potrzebne, bo jak pokochałem tego szkraba od pierwszej chwili kiedy go zobaczyłem. Wiedziałem, że jest mój. I wydawało mi się, że wszystko się ułoży. Trzymałem go w ramionach i wyobrażałem sobie jak zabieram go do naszego domu. Naszego, rozumiesz? Asia byłaby częścią mojego życia, ale jako matka mojego syna. Nie żona. To z Tobą nadal chciałem się ożenić. I to jak najszybciej. Wiedziałem, że bardzo Cię zraniłem. Chciałem Ci to wynagrodzić. Ty jednak odeszłaś. Wiem co powiedział Ci ojciec.
- Skąd wiesz?
- Przyznał mi się po śmierci Asi. Byłem na niego wściekły, próbowałem go zrozumieć. Po wyznaniu, że to on skłonił Cię do odejścia ja nie potrafiłem z nim dłużej mieszkać. Wyprowadziłem się do Lądka Zdroju.
- On mi tylko zasugerował, ale to była moja decyzja.
- Nie oszukujmy się. Nie odpowiadał mu Twój silny charakter. Nie potrafił sobie z nim poradzić. Bał się, że zabierzesz mnie z domu rodzinnego do Poznania i będę tu wracał tylko na święta. Ciąża Asi to był idealny pretekst, żeby się Ciebie pozbyć. I to w białych rękawiczkach. Manipulował wszystkimi. Mamą, mną, potem Asią. W końcu wydało się, że nawet z Tobą mu się udało. Uwielbiał kontrolować wszystko co się wokół niego działo. Moja żona miała być tylko dodatkiem. Kimś kto urodzi dużo wnuków. Kimś, kto nie będzie miał dużo do powiedzenia. Kimś, kto będzie w niego wpatrzony jak w obrazek. Tak naprawdę zmieniła go choroba Asi. Chyba miał wyrzuty sumienia, ale też po raz pierwszy nie miał nad czymś kontroli. Natomiast ja musiałem się zorganizować. Opiekować się Asią, Kacprem , a nawet rodzicami Asi. Do ojca dotarło, że jestem dorosły. To był dla nas wszystkich trudny czas. Żałowałem wtedy jednego. Tego, że nie ma Ciebie przy moim boku. Zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką. Wiedziałem, że dodawałabyś mi otuchy i siły. A tej bardzo potrzebowałem. Miałem przecież maleńkiego synka – spojrzał na Kacpra. Maluch oblepiony śniegiem, lepił bałwana, którego Azja co chwilę burzyła ogonem. Radosny śmiech chłopca obudził dorosłych z letargu. Anita uśmiechnęła się przez łzy.
- Proszę Cię, wróć do nas. Nie zostawiaj nas – Wojtek szepnął Anicie do ucha
- Wróciłam. I już nie zostawię – uśmiechnęła się i mocniej wtuliła w stęsknione ramiona Wojtka
Ela Matusiak
Sylwestrowa miłość
- Globalne ocieplenie, phi! - prychnęła Gaja, usiłując otworzyć drzwi. Ciekawe kto to wymyślił? W końcu udało jej się dostać do środka. - Mało brakowało, a byłabym stłukła sobie tyłek. Zapaliła światła w sklepie, podłączyła witryny i odetchnęła zatęchłym powietrzem pomieszczenia. Sklep monopolowy „Bas” pysznił się starymi popeerlowskimi półkami oświetlanymi brzęczącymi jarzeniówkami oraz zielonym wytartym linoleum na podłodze. Gaja otrzymała sklep w spadku po dziadku Janie. Otworzył go w czasach, kiedy na półkach stał tylko ocet, za to kwitł handel osiedlowy i piwniczny, brakowało więc legalnego sklepu monopolowego. W latach kiedy Polska dopiero wychodziła z dziury spożywczej, sklep dziadka cieszył się ogromnym zainteresowaniem, kiedy spragnieni luksusu i dobrych trunków ludzie szukali towaru, który dopiero powoli spływał z zachodu. Gaja nie miała serca remontować lokalu. Chciała, by pozostał w takim stanie, w jakim zostawił go dziadek, miało to swój urok i jak do tej pory biznes prosperował całkiem nieźle. Klientami sklepu byli zwykle ciekawscy, którzy przyjeżdżali po flaszkę wódki krakowskiej, butelkę czerwonej biedy i suchary beskidzkie, ale też stali klienci tacy jak pan Marian z żoną Zenią. Przychodzili do sklepu codziennie, po to by porozmawiać i kupić nalewki, zwane przez Zenię „łzami sołtysa” lub „gumowcem”. Tak było też dziś.
- Dzień dobry, pierożku – zakrzyknął jowialnie Marian – masz coś dla mnie dziś?
Gaja uśmiechnęła się wychodząc z zaplecza ze skrzynką wody grodziskiej. - Dzień dobry, Panie Marianie, co dziś tak wcześnie? Oczywiście, że mam, jak zawsze, choć może zamiast tego trunku może kupiłby pan chleb i kostkę sera, co?
- Ach, pierożku, ty to zawsze taka troskliwa. Daj mi tego trunku miłości, a za godzinę nie będę już o głodzie pamiętał, a Zenia jaka zadowolona będzie... no, pierożku.
- Dobrze, już dobrze. Gaja skasowała należność, pomachała swojemu ulubionemu klientowi i wróciła do układania wody. Pomyślała o mężu, który pewnie odsypiał wczorajszą imprezę. Kochała go tak samo jak w dniu ślubu i ufała jak nikomu innemu. Poznali się jeszcze na studiach. Ona kończyła właśnie filologię polską, a Kornel muzykologię. Spotkali się na ślubie wspólnych znajomych i od tej pory byli nierozłączni. Gaja uwielbiała pisać, ale na próżno szukała odpowiedniego etatu w szkole, dlatego też spadek po dziadku pozwolił jej w spokoju pisać opowiadania, ale też zapewniał zaplecze finansowe. Kornel natomiast pracował zazwyczaj w weekendy. Grał ze swoją kapelą na weselach, bankietach i rautach, a w tygodniu wylegiwał się do południa i snuł po domu. Był artystą, niebieskim ptakiem, ale Gaja kochała go nad życie i ufała bezgranicznie. Miała trzydzieści lat, burzę kręconych rudych włosów, alabastrową cerę i piegi na nosie. Filigranowa budowa ciała i zadarty nos, mimo tej budowy ciała była silną i twardo stąpającą po ziemi kobietą.
Kiedy zadzwonił telefon, Gaja właśnie kończyła układać na półce musujące wino Цapcкoe Игpиcтoe .
- Halo? Cześć Mirela, wpadniesz na kawę? - zapytała Gaja z nadzieją na kilka chwil z przyjaciółką.
- Cześć, Ruda, nie, nie mam czasu, ale mam propozycję, której nie możesz odrzucić. W sylwestra idziemy do Baśki. Organizuje domówkę. Zapewnia mnóstwo pysznego jedzenia, muzykę z lat '60 i hektolitry alkoholu, które pozwolą zapomnieć ci o mężu śpiewaku i tańczących wokół niego małolatach w przykrótkich spódnicach.
- No nie wiem, będę pracowała do osiemnastej, wiesz jak jest w sylwestra. Mnóstwo ludzi, nerwów i sprzątanie z podłogi brokatu. Będę zmęczona jak byk po rykowisku, więc po pracy włączę telewizor i pójdę spać.
- O tym właśnie Baśka mówiła – westchnęła Mirela – dobra, nie narzekaj. Coś wymyślę, najwyżej pomogę ci, ale musisz być. Nie przyjmujemy wymówek. Tymczasem, Ruda i nie zmyślaj. Paaa.
Odkładając słuchawkę, Gaja uśmiechnęła się pod nosem, ciesząc się, że ma przyjaciółki, na których zawsze mogła polegać. Dzień zakończyła raportem z kasy fiskalnej, założyła kurtkę, pogasiła światła i zamknęła sklep. W jednej dłoni trzymała tanie wino musujące, ponieważ planowała wieczorem przypomnieć Kornelowi studenckie czasy. Wrzuciła klucze do torebki, odwróciła się i runęła jak długa. Poślizgnęła się na ubitej warstwie śniegu. Butelka z winem przeleciała nad jej głową, a pupa z głośnym plaśnięciem wylądowała na chodniku. Gaja zaklęła szpetnie usiłując się podnieść, ale jej nogi rozjeżdżały się pod dziwnym kątem. Kiedy udało jej się złapać równowagę, otrzepała płaszcz z resztek śniegu i schyliła się by uprzątnąć szkło z chodnika. Niestety kiedy się schylała wpadł na nią jakiś mężczyzna i oboje runęli na twardą, ubitą górę śniegu leżącą pod ścianą.
- No cóż – rzekł mężczyzna, podając Gai dłoń i świdrując spojrzeniem orzechowych oczu – to było twarde lądowanie.- Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Biorąc pod uwagę na czym, a właściwie na kim pan wylądował, to chyba ja byłam w gorszej sytuacji. - odpyskowała Gaja – zresztą nieważne. I tak wszystko szlag trafił.
- Proszę się nie przejmować, zawsze mogło być gorzej. Mogło się skończyć jakimś nieszczęśliwym złamaniem, a tak ma pani tylko stłuczone cztery litery – zaśmiał się – Do siego roku i miękkich lądowań.
- A idź, dziadu – mruknęła Gaja i poczłapała zrezygnowana w stronę domu.
Miała nadzieję spędzić wieczór na kanapie z mężem u boku i musującym winem w kieliszkach. Okazało się jednak, że po rozmowie o sylwestrze, Gaja płakała w wannie, a Kornela poniosło do baru. Nie mogła zrozumieć tak radykalnej postawy w tej sprawie. On miał pracować i balować całą noc, a ona siedzieć w domu? Położyła się z bólem głowy i usnęła. Grubo po północy obudził ją wślizgujący się pod kołdrę, śmierdzący piwem Kornel.
- Przepraszam, kochanie, wiesz jaki jestem jeśli chodzi o ciebie. Przepraszam... Niestety Gaja nie zdążyła usłyszeć reszty przeprosin, bo jej mąż usnął snem kamiennym, natychmiast wpadając w chrapiący trans. Nie mogła się na niego gniewać, za bardzo go kochała.
W sylwestra rano Gaja obudziła się z przeświadczeniem, że to będzie pracowity dzień. W nocy śnieg zasypał wczorajsze ślady i musiała odśnieżyć chodnik przed sklepem. Wstała z ociąganiem i cmoknęła męża w policzek. - Kawa, michu?
- Mhhhhm, ale czarna jak smoła i gorąca jak piekło. - Kornel zwlókł się z łóżka i poszedł pod prysznic. Gaja uwielbiała leniwe poranki z mężem, szczególnie kiedy mieli się pogodzić. Zdążyła postawić na stole jajecznicę i parujący kubek kawy, kiedy usłyszała telefon. Wzruszyła ramionami, myśląc o tym, że Kornel znów omawiać będzie z Beatą – wokalistką, harmonogram wystąpień na balu, zjadła więc pośpiesznie, połknęła kilka łyków kawy i wybiegła z domu, machając wesoło do męża.
Kiedy skręciła w uliczkę, na której znajdował się sklep, jej oczom ukazał się dość niecodzienny widok. Korpulentna Baśka, wymachiwała dłonią przed nosem pana Mariana, a Mirela, próbowała ją odciągnąć od rozzłoszczonego mężczyzny.
- Co tu się dzieje, do diabła? Baśka, natychmiast przestań! Panie Marianie, niech się pan uspokoi i niech mi ktoś do licha ciężkiego wyjaśni o co ta kłótnia?!
- Ach, dobrze że jesteś, pierożku. To wredne babsko rzuciło się na mnie z pazurami jak jej powiedziałem, że jest głupia.
- Tylko nie wredne – obruszyła się Baśka
- Dobrze, panie Marianie, ale co?
- Bo ona, znaczy się ta duża kobieta, powiedziała, że najlepiej byłoby, gdybyś sprzedała ten sklep i miała całe szemrane towarzystwo gdzieś. No to się wściekłem, nie? Nie będzie mi tu jakiś babsztyl dyrdymałów prawił, ot co!
Gaja stanęła jak wryta spoglądając to na Mariana, to na Baśkę. W końcu wzruszyła ramionami i zaczęła trząść się ze śmiechu. Chwilę później dołączyło do niej pozostałe towarzystwo. Sytuacja została opanowana, więc wszyscy weszli do sklepu. Pan Marian był honorowym pierwszym sylwestrowym klientem, więc czekała na niego niespodzianka w postaci wina musującego i tabliczki czekolady tylko z nazwy. Uradowany pobiegł do domu, żeby dać słodycze Zeni. Tymczasem dziewczęta wzięły się ostro do pracy. We trzy poradziły sobie z ciągle przybywającą falą klientów, którzy na ostatnią chwilę zaopatrywali się w alkohol. O osiemnastej zamknęły z hukiem drzwi i zgodnie stwierdziły, że ledwo żyją, ale w podskokach ubrały się w płaszcze i popędziły do domów, żeby przygotować się na imprezę.
Gaja otworzyła drzwi do domu mając nadzieję, że jeszcze zobaczy się z Kornelem i złoży mu noworoczne życzenia. Niestety męża nie było, a o jego niedawnej obecności świadczyła porozrzucana po podłodze bielizna i skarpetki, które pewnie wypadły mu z torby podróżnej. Westchnęła i poszła pod prysznic. Przygotowała sobie rozkloszowaną chabrową sukienkę w kształcie litery „A” z dekoltem w łódkę i białe tenisówki. Włosy natapirowała i spryskała dużą ilością lakieru, na koniec zawiązując wokół głowy niebieską wstążkę. O dwudziestej, - dzwoniła już do drzwi Baśki, która otworzyła jej z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Ulalala, wyglądasz jak milion dolarów, wejdź kochana, pomożesz mi ustawić playlistę na wieczór.
Gaja rozejrzała się po ogromnym salonie Baśki i zaniemówiła. Wokół niej roztaczał się obrazek jak z filmu „Służące”. Patery z tartinkami rozstawiono na komodach z epoki, w wielkiej kryształowej misie falował poncz, a w rogu ustawiono kieliszki, zakąski i alkohol.
- Jak tyś to wszystko przygotowała w dwie godziny? - zawołała Gaja próbując przekrzyczeć płynącą z głośników piosenkę „C'est la vie” Andrzeja Zauchy.
- Kochana, to tylko kwestia organizacji i pieniędzy oczywiście, ale wiesz jak jest. Nie narzekam na ich brak. O zobacz, jest i Mirela. - Wspólnie ustawiły listę piosenek na wieczór i przywitały wszystkich gości uroczym toastem. Impreza rozkręcała się z minuty na minutę, dziewczyny wyginały się na parkiecie, inne raczyły się koniakiem, a jeszcze inne słodko świergotały do swoich mężczyzn. Gaja miała właśnie uzupełnić poziom alkoholu we krwi, kiedy ktoś trącił ją łokciem, obejrzała się i napotkała świdrujące spojrzenie orzechowych oczu, które miała już okazję spotkać.
- O, widzę, że się już poznaliście. - powiedziała Mirela, podchodząc do pary tanecznym krokiem.
- Tak właściwie to nie – bąknęła Gaja – właśnie miałam pójść po...
- Nie gadaj tyle. Kostek, to moja przyjaciółka Gaja – zaćwierkała przymilnie Mirela i puściła do niej oko – no, to teraz bawcie się dobrze, ja pójdę szukać miłości. Gdzieś tu na pewno jest.
Zapadła krępująca cisza. Kostek drapał się po czuprynie, a Gaja gotowała ze złości.
- Wczorajsze spotkanie chyba nie należało do udanych, prawda? - powiedział. Może zaczniemy wszystko od początku? Jestem Kostek i dziś nie zamierzam na tobie wylądować.
Gaja parsknęła śmiechem i podała mu dłoń. - Chodź, napijemy się. - Szybko okazało się, że łatwo im się rozmawia. Kostek miał 36 lat, był lekarzem internistą, prowadzącym od niedawna własną praktykę. Wyznał, że jest rozwodnikiem. Rozeszli się z żoną w przyjaźni, ponieważ w pewnym momencie doszli do wniosku, że kierują nimi zupełnie inne priorytety. Podobało mu się tutaj, w niezbyt dużej mieścinie, wśród znajomych, natomiast jego żona marzyła o wielkim świecie. Była zapaloną podróżniczką i reporterką najpopularniejszej telewizji internetowej. Gaja zdała sobie sprawę, że opowiada Kostkowi o swoich marzeniach tak lekko jakby rozmawiała z Mirelą albo Baśką. Opowiedziała o tym, że wieczorami kiedy Kornel wychodzi do pracy ona zaszywa się w sypialni i pisze opowiadania. Była zaskoczona kiedy wyraził chęć przeczytania ich.
- Naprawdę chciałbyś przeczytać wypociny sklepikarki ze sklepu monopolowego?
- Ależ oczywiście – odparł z mocą – z wielką przyjemnością. Ciekaw jestem co też kryje się tej małej uroczej główce. Mam nadzieję, że nie będę musiał cię zmuszać do pokazania mi ich, choć nie ukrywam, znalazłbym na to kilka sposobów – puścił do niej figlarnie oko.
Gaja bawiła się jak nigdy dotąd. I musiała przyznać sama przed sobą, że poznała niezwykle interesującego mężczyznę, który mógłby zostać jej przyjacielem. Tańczyli, jedli i popijali kolorowe drinki. Kilka razy Kostek rozbawił ją do łez. Widziała zdziwione spojrzenia Baśki, ale odpowiadała jej takim uśmiechem, że ta natychmiast dawała za wygraną. Pół godziny przed północą, podeszła do nich roztańczonym krokiem Baśka i podała im złoto – bordowe kartki, po czym na okrągłym stoliku postawiła dużą inkrustowaną masą perłową skrzynię. Muzyka ucichła, a przy mikrofonie zobaczyli Mirelę, która nieco bełkotliwie opowiedziała, że każdy ma napisać życzenie na swojej kartce i tuż przed północą wrzucić ją do skrzynki. Gaja uśmiechnęła się szeroko do swojego towarzysza i zapatrzyła się na pustą kartkę. Po chwili napisała, że chciałaby uwagi od ukochanego, złożyła kartkę na pół i odłożyła do skrzyni.
- Mogę pożyczyć długopis? - szepnął jej do ucha Kostek. Gaja podskoczyła zaskoczona i oblała się rumieńcem. Nienawidziła swojej reakcji, ponieważ zdradzała zbyt wiele.
- Proszę, już skończyłam.
Kostek uśmiechnął się do niej, obrócił do niej plecami i zaczął coś skrupulatnie pisać. Po chwili złożył kartkę w taki sposób, że Gaja nie widziała treści, podszedł do niej i podając długopis rzekł. - Czy możesz się tu podpisać?
- Co? Gdzie? I po co? - zapytała śmiejąc się z niego.
- Tyle pytań i nikłe szanse na odpowiedź. Dowiesz się w swoim czasie. Podpisz się u dołu, tuż pod moim podpisem. Gaja ujęła długopis i umieściła zamaszysty podpis. Kostek z tajemniczym błyskiem w oku złożył starannie kartkę i umieścił ją w wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Co robisz? - zaśmiała się Gaja – chyba nie chcesz, żeby czarodziejska skrzynia Baśki spełniła twoje życzenie, co?
- Tutaj będzie bezpieczna – rzekł, poklepując się po klapach marynarki. - Chodź zatańczymy. Ruszyli na parkiet i tańczyli jak szaleni, schodząc tylko żeby napić się i poprosić o coś do jedzenia. Nim się obejrzeli, zegar wskazywał szóstą rano. Większość towarzystwa opuściła już dom Baśki, a sama właścicielka zaległa na kanapie pod oknem. Mirela migdaliła się z wysokim blondynem, a widząc zatroskaną minę Gai, uniosła kciuk do góry i wróciła do swojego zajęcia.
- Może mógłbym cię odprowadzić? - zapytał Kostek – daleko mieszkasz?
- Dzięki, ale wezwę taksówkę. Mój mąż niebawem wróci do domu i chcę go przywitać pysznym śniadaniem.
- Szczęściarz z faceta. Pozwól, że poczekam z tobą na taksówkę, jeszcze cię zaczepi jakiś pan Zdzisio wracający z sylwestra i porwie cię na jakąś noworoczną balangę. Twój mąż dostałby zawału, a mną targałyby wyrzuty sumienia.
Gaja ujęła Kostka pod łokieć i kiedy wspólnie czekali na taksówkę, powiedziała:
- Dziękuję za dzisiejszą noc. Nie sądziłam, że taki brutal rzucający się na bezbronne kobiety, tak cudownie tańczy.
Kostek zaśmiał się serdecznie otwierając drzwi taksówki. - Miłego odsypiania. A i jeszcze jedno – nachylił się, szepcząc jej do ucha, co sprawiło, że Gai zaczęło bić szybciej serce – wymocz nogi w wodzie z solą. Te niebotycznie wysokie szpilki musiały dać ci w nocy popalić. Zamknął drzwi zostawiając Gaję z szeroko otwartymi ustami ze zdziwienia.
Zmęczona weszła do domu i włączyła ekspres. Przygotowała chleb na grzanki i jajka na omlet, żeby szybko przyrządzić śniadanie i poczłapała pod prysznic. Około dziewiątej stwierdziła, że położy się na kanapie w salonie i poleży. Obudził ją hałas dochodzący sprzed drzwi wejściowych. Owinęła się szczelnie kocem i poszła otworzyć. W progu stał nawalony jak stodoła Kornel, ściskając w jednej ręce butelkę whisky w drugiej gitarę.
- Ooooo, moja żżżżona. Szeeeeś, buziiii mi daj na nowy rokkk – Kornel czknął głośno i runął wprost na zaskoczoną Gaję. - No proszę – mruknęła, przypominając sobie twarde lądowanie na śniegu – kolejny. Zaciągnęła męża na kanapę, zaparzyła sobie kawy i zamknęła się w sypialni żeby ze złością napisać kilka ironicznych opowiadań.
Nazajutrz wstała z nachmurzoną miną, ubrała się, wypiła kawę i nie zaszczycając swojego skacowanego małżonka ani jednym spojrzeniem udała się do sklepu. Przed drzwiami czekał na nią worek pełen soli drogowej a pod nim liścik:
Żebyś już nie musiała się przewracać,
całuję, K.
Śmiała się do rozpuku kiedy wchodziła do sklepu, a po kilku minutach wysłała Kostkowi mms z wiadomością. Za taki uroczy prezent, proponuję kawę z tyłu sklepu – jak na właścicielkę skansenu PRL przystało.
Ponieważ odpowiedź długo nie przychodziła, Gaja zabrała się do pracy. Uzupełniała właśnie zapasy wódki z czerwoną kartką, kiedy w drzwiach stanął brązowooki szatyn z dwoma kubkami kawy w dłoniach.
- Melduję się na rozkaz – Kostek posłał jej promienny uśmiech i wręczył kubek. Miał akurat przerwę na lunch i zamiast zaszyć się gdzieś w przytulnej knajpce z pysznym posiłkiem – rozmawiał z rudowłosą anielicą ze sklepu monopolowego. Rozmawiali przez godzinę, kiedy zorientowali się, że pan Marian próbuje się dobić do sklepu.
- O kurczę! Zapomniałam, że przekręciłam klucz w zamku.
- Ja już uciekam. - powiedział Kostek cmokając ją w policzek - Do zobaczenia. - Puścił do niej oko i zniknął wśród tłumu na chodniku.
- Nooo, pierożku, tak się zamykać przed ulubionym klientem? Ja tylko po mój napój z buraków i uciekam. Możesz romansować do woli.
- Panie Marianie, przecież to tylko kolega. - żachnęła się Gaja
- Kolega, nie kolega, ja oczy mam i swoje widzę. Zapijaczone i przydymione, ale radzą sobie dobrze! Pa, pierożku! - Odliczył należność i chwiejnym krokiem wyszedł ze sklepu.
W drodze do domu Gaja zastanawiała się, jak rozpocząć rozmowę z Kornelem, który coraz częściej chodził pijany, wracał w pomiętych ubraniach i co najgorsze, nie rozmawiał z nią. Postanowiła, że dziś wieczorem się z nim rozmówi, jednak jej plany spaliły na panewce, bo Kornela nie było w domu. Nie było od niego żadnej informacji i nie odbierał od niej telefonów. Zrozpaczona i wściekła poszła do Baśki, żeby się wygadać. W rezultacie została u niej na noc, wypłakując się w rękaw najlepszej przyjaciółki. Rano ledwo żywa poczłapała do sklepu, gdzie tak jak poprzedniego dnia czekał na nią prezent. Przed drzwiami leżała wielka puchowa poducha, do której w foliowym woreczku przytwierdzono małą karteczkę:
Gdyby zabrakło soli drogowej – noś, ściśle przewiązaną pasem.
Z życzeniami wielu miękkich lądowań, K.
Gaja była wzruszona przyjacielskim gestem Kostka, a jednocześnie wściekła na własnego męża, że chciała się na Kornelu odegrać. Zadzwoniła więc do Kostka i zaproponowała kino.
Przekonywała samą siebie, że to tylko koleżeńskie spotkanie i nic ponadto. Kostek przystał na propozycję z entuzjazmem, umówili się w kinie „Bajka” o 20. Kiedy Gaja weszła do foyer, Kostek już na nią czekał. Stał z uśmiechem na twarzy, ubrany w beżowy gruby golf i granatowe dżinsy, z czarną kurtką przerzuconą przez ramię. Otaksował wzrokiem Gaję i ucałował gorąco w policzek, wdychając przy tym zapach jej perfum.- Jak się cieszę, że założyłaś spodnie – powiedział – pomyślałem, że zamiast oglądać kolejne romansidło, pójdziemy zrobić coś ekscytującego. Wyglądasz na kompletnie rozbitą.
- Tak, to prawda. To znaczy nie. Tak, zróbmy coś fajnego, ale mylisz się, u mnie wszystko w jak najlepszym porządku – uśmiechnęła się, ale uśmiech nie sięgał oczu.
- Nie oszukuj mnie, rudzielcu. Niedługo zapomnisz o swoich troskach, chodź. - ujął jej rękę i pokierował w stronę wyjścia. Okazało się, że droga, którą idą wiedzie wprost do domu Baśki.
- Coś ty wymyślił, chłopaku, co?
- Spójrz – powiedział, odwracając Gaję w kierunku północnym.
- Niespodziaaankaaaa – krzyknął chór ludzi, z Baśką i Mirelą na czele. Za nimi stały piękne dwa kare konie, zaprzężone do olbrzymich sań. - Wszystkiego najlepszego!
- Och! Ja mam dziś urodziny... No, widać jednak się starzeję, bo kompletnie o tym zapomniałam. - -uśmiechnęła się do wszystkich i podziękowała.
- Do sań! - zarządził Kostek – sanna czeka!
Baśka podeszła do Gai i powiedziała, że próbowały z Mirelą namówić na to Kornela, ale wykręcił się w ostatniej chwili jakimś rautem. Gaja uściskała ją serdecznie i obiecała sobie, że będzie się dobrze bawić bez względu na wszystko.
Ruszyli wśród płonących pochodni i śmiechów. Po pół godzinie szybkiej jazdy, dotarli do agroturystyki „Stary Cap” gdzie czekało na nich ognisko, herbata z rumem i mnóstwo kiełbasek. Kostek otaczał ją ramieniem i raz po raz całował w ośnieżoną głowę. Gaja czuła się przy nim bezpiecznie. Była zrelaksowana i spokojna jak nigdy dotąd.
- Powiesz co cię dręczy, czy będę musiał cię torturować całą noc? - szepnął. Gaja podniosła wzrok i na jednym wdechu opowiedziała mu o Kornelu, jego zachowaniu i dręczących ją wątpliwościach. Kostek słuchał jej uważnie, masując zmarznięte dłonie i ochraniając od podmuchów wiatru. Kiedy skończyła, łzy kapały jej na szalik, a Baśka z Mirelą zaalarmowane nagłą zmianą nastroju przyjaciółki podniosły się z miejsc, żeby dowiedzieć się co się stało. Widząc jednak spokojny wzrok Kostka, odpuściły i zarządziły kolejną porcję pieczonych kiełbasek.
Zabawa przy ognisku trwała niemal do pierwszej w nocy. Taksówki cyklicznie podjeżdżały po kolejnych imprezowiczów. Kiedy nadszedł kolej na Gaję, ta zwróciła się do Kostka. - Pojedziesz ze mną? Nie chcę sama wracać. - Kostek potarł kciukiem jej zmarznięty policzkek i mocno ją przytulił. - Co tylko zechcesz, rudzielcu.
Wysiadając z samochodu Gaja uśmiechnęła się. – Dziękuję za cudowny wieczór. Był zdecydowanie lepszy od kina, a poza tym udało nam się na sobie nie wylądować.
- Nie kuś losu, kobieto – zaśmiał się Kostek – spójrz ile tu zasp. Na pewno znalazłaby się odpowiednia dla nas. Gaja objęła go serdecznie i gorąco ucałowała w policzek, po czym odwróciła się i poszła w kierunku domu.
- Poczekaj – chwycił ją za rękę Kostek – chcę...
- Nie, niech będzie tak jak jest. Nie zepsujmy tego. - wyswobodziła się z uścisku i pobiegła do domu. Zobaczyła, że w salonie świeci się światło. Ucieszyła się. Była w dobrym nastroju i rozmowa z Kornelem o ich związku i przyszłości musiała się powieść. W końcu był jej mężem.
Otworzyła drzwi i weszła do salonu. Uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zdała sobie sprawę z tego na co patrzy. Na małżeńskiej skórzanej kanapie leżał spocony Kornel. Rozchełstana koszula przykleiła się do jego szczupłego brzucha, a poniżej utleniona blond czupryna poruszała się to w górę, to w dół, wydając przy tym głośne dźwięki.
Gaja westchnęła głośno i z niemym krzykiem wypadła z domu. Wybiegła na ulicę i upadła tuż przed płotem sąsiadów, żeby wyrzucić z siebie żal. Szlochała tak długo, że nie zauważyła zbliżającego się do niej Kornela. Kiedy dotknął jej pleców w przepraszającym geście, zerwała się na równe nogi i pobiegła przed siebie. Zdyszana dobiegła do swojego sklepu, weszła do środka nie zapalając świateł, dopadła do półki z winami i sięgnęła po Kadarkę. Nim minęła godzina, Gaja kończyła już drugą butelkę, wylewając przy tym morze łez. Udało jej się opuścić sklep, - bez robienia niepotrzebnego hałasu. Zataczając się i utyskując na mężczyzn doczłapała do Baśki. Próbowała dostać się do niej, ale właścicielki nie było w domu, więc wyjęła telefon i zadzwoniła pod jedyny numer, który przyszedł jej do głowy. Kostek odebrał po trzech sygnałach i zaspanym głosem zapytał.
- Gaja, coś się stało?
- Szczy możeszsz przyeechaś po mnie? Jezzzem pijjana troochę.
- Gaja, gdzie jesteś?
- U Baccchhy. - zadwolona ze swoich umiejętności manualnych oparła czoło o okno altanki i czekała. Musiała chyba tracić przytomność, bo jedyne co pamiętała to mocne ramiona Kostka niosące ją do taksówki.
Nazajutrz obudził ją potężny ból głowy, rozejrzała się po pokoju i ze zdumieniem stwierdziła, że znajduje się w czyjejś sypialni. Dopiero po chwili zaczęły docierać do niej strzępy wspomnień. Kornel, kanapa, blond Beata i wino... W sekundę poczuła się jeszcze gorzej. Zeszła po schodach i zobaczyła krzątającego się po kuchni Kostka. Kiedy ją zobaczył, zmarszczył czoło, - z zatroskanym wyrazem twarzy podszedł do Gai i przytulił ją mocno. - Nic nie mów. Przygotowałem dla ciebie coś na kaca, potem porozmawiamy – podał jej szklankę, w której warstwowo leżały śmietana, żółtko i olej.
- Chyba żartujesz – zaoponowała – w życiu tego nie wypiję.
- Proponuję jednym haustem. Za godzinę po kacu nie będzie śladu.
Gaja połknęła obrzydliwą miksturę i po kilku sekundach popędziła do toalety, z której nie wychodziła przez najbliższe trzy kwadranse. Odświeżona i z kompletnie pustym żołądkiem weszła do kuchni.
- Przepraszam – wybąkała – to była koszmarna noc.
- Wiem o wszystkim. Baśka do mnie dzwoniła, pytała czy wiem gdzie jesteś. Kornel szukał cię u niej w domu i powiedział co się stało. Przykro mi...
- Czyżby? Krzyknęła Gaja. Dość tego. Dość tej udawanej życzliwość. Nie potrzebuję twojej łaski! Dam sobie radę ze swoimi kłopotami - ryknęła.
- Gaja, co cię ugryzło? - zapytał zaskoczony Kostek – Gaja! - Ale ona go nie słuchała. Pośpiesznie złożyła kurtkę i wybiegła. Znów uciekała. Od problemów, prawdy i miłości.
Gaja wystąpiła o rozwód w ciągu miesiąca. Wyprowadziła się z domu i zamieszkała w kawalerce nad sklepem. Nie rozmawiała z Kornelem. Nie miała o czym. Powoli rozpoczynała nowe życie. Kostek dzwonił do niej kilka razy, ale z uporem maniaka nie odbierała od niego telefonów. Kilka razy przychodził do sklepu, próbując z nią porozmawiać, ale Gaja odmawiała jakichkolwiek wyjaśnień. Wszystko szło nie tak jak trzeba. Nawet radosny pan Marian markotniał, kiedy patrzył na Gaję.
- Ach, pierożku. Zabiłbym gościa własnymi rękami gdybym wiedział który cię tak skrzywdził.
Gai zalśniły w oczach łzy, ale nie odpowiadając nic, podała mu nalewkę i skasowała należność.
Luty przywitał mieszkańców miasteczka siarczystym mrozem. Czas mijał szybko i w witrynach sklepowych pojawiły się czerwone serduszka zwiastujące nadejście święta zakochanych. 14. lutego Gaja zeszła do sklepu z markotną miną, ale pod drzwiami zobaczyła ciężarówkę z naładowaną po brzegi przyczepą.
- Pani kochana, gdzie zrzucić? Bo chyba nie na chodnik? - krzyknął kierowca ciężarówki.
- Panowie, ale to jakaś fatalna pomyłka, ja nie nie zamawiałam... a co to właściwie jest?
- Sól drogowa, kochana pani. My mieliśmy tylko dostarczyć. To co, pani szanowna? Wysypywać?
- Nie! Czekajcie na miłość boską! - krzyknęła Gaja – muszę zadzwonić.
- Do kogo chcesz dzwonić, rudzielcu? - usłyszała przy swoim uchu głos Kostka
- Coś ty dobrego narobił? Wstrzymałeś ruch na całej ulicy!
- Nie ruszę się stąd, dopóki czegoś nie przeczytasz. - Podał jej kopertę, z której wydobyła złoto – bordową kartkę. - Otwórz – zachęcił.
Drżącymi dłońmi odwinęła papier, zobaczyła swój podpis, który złożyła w sylwestra. Spojrzała na Kostka i rozłożyła ją całą. Jej oczom ukazało się zdanie:
Będę o Ciebie walczył,
ponieważ zakochałem się w Tobie od pierwszego wejrzenia.
Gaja rzuciła się Kostkowi na szyję, wśród głośnych klaksonów zniecierpliwionych kierowców, namiętnie go pocałowała.
Ilona Ciepał-Jaranowska
„Podróż”
Dziś nasza rocznica. Pamiętasz? Dawno temu, wiem. Nikt jeszcze nie wiedział o 14-tym lutego. Amerykańskie święto zakochanych w polskiej komunistycznej rzeczywistości nie miało miejsca bytu. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie o nim czytałam, ale wymyśliłam, że nasze zaręczyny odbędą się właśnie wtedy. To były jeszcze czasy, kiedy trzeba było odwiedzić rodziców przyszłej narzeczonej i poprosić ich o jej rękę. Przyszedłeś z kwiatami, dwa bukiety, jeden dla mnie i jeden dla mojej mamy. Nie pamiętam jakie to były kwiaty, ale pewnie jakieś goździki albo gerbery... Przyniosłeś wtedy butelkę wina i oczywiście pierścionek, okrągły dowód Twojej miłości. Zobacz, mam go do dziś. Dziwne, obrączka zginęła zaraz po ślubie a pierścionek wciąż ozdabia mi dłoń. Martwiłam się strasznie, że ją zgubiłam, ale przecież nie mogliśmy po prostu kupić nowej. Wiesz, przyszło mi teraz do głowy, że być może nasz ślub nie był aż taki ważny? Bo widzisz, obrączka nie zawsze jest symbolem miłości, ale kontraktu, podpisanego przez małżonków, świadków, księdza, urzędników. To zaręczyny są ważniejsze od samego ślubu, nie sądzisz? To wtedy podejmujemy decyzję o byciu razem, niczego nie podpisujemy, nie składamy deklaracji, a to od tego momentu zaczynamy naszą podróż, wspólną podróż przez życie.
Pamiętasz nasz pierwszy wyjazd? Kupiliśmy „malucha”, oj co to wtedy nie było, „maluchowy szał”, teraz, gdy widzę go na drodze, zastanawiam się jak mogła się w nim zmieścić choćby jedna osoba? A my we czwórkę z namiotami, śpiworami pojechaliśmy nad morze. To było koszmarne lato, lało przez cały czas, nawet nie zanurzyliśmy stopy w Bałtyku. Urlop spędziliśmy grając w karty na zmianę z czytaniem książek. Przeziębiliśmy się wtedy od spania w namiocie na podmokłej ziemi, nie wiem czemu nie wróciliśmy wcześniej? Liczyliśmy pewnie na cud, że wyjdzie wreszcie słońce. Teraz wiemy, że cuda się nie zdarzają, a przynajmniej nie każdemu są dane...
Tym naszym maleństwem zwiedziliśmy prawie całą Polskę, naprawdę nie wiem, jak to auto wytrzymywało nasze włóczęgi i jak my to wytrzymaliśmy? Widocznie nie wygody się wtedy liczyły a sama podróż. A pamiętasz naszą pierwszą zagraniczną wycieczkę? Chorwacja. Piękny kraj, byliśmy zachwyceni. Gorące słońce, ciepła woda i ani kropli deszczu przez cały pobyt. Jaka miła odmiana po tych wszystkich polskich urlopach, na które pakowaliśmy kilka walizek – bo trzeba było mieć ubrania na każdą możliwą wersję pogodową. Potem Włochy, Hiszpania i wreszcie Francja. Dlaczego nie pojechaliśmy najpierw do Francji? Zawsze chciałeś zobaczyć Paryż, wspiąć się na Wieżę Eiffla. Mówiłeś, że to jedyny kraj godny zwiedzenia a mimo to wybieraliśmy inne kierunki, zupełnie jakbyś odkładał tą przyjemność na sam koniec, tak jak ja podczas jedzenia – zjadam najpierw to, co mniej mi smakuje, żeby potem delektować się tym co najlepsze.
Zimno dziś, jak to w lutym. Nie martw się, nie zmarznę, mam ciepły płaszcz, szalik, czapkę. Ty nie lubiłeś chodzić w czapkach ani w szalikach, jak ja się na ciebie za to złościłam. Bałam się, że się przeziębisz, a i tak to ja częściej chorowałam...
Nigdy nie wyjeżdżaliśmy zimą, właściwie dlaczego? Przecież nie musieliśmy jeździć na nartach. Mogliśmy po prostu pochodzić po górach, albo zaszyć się w jakimś domku z kominkiem i odpocząć od codzienności. Dzieci co roku jeździły na ferie a my nawet nie pomyśleliśmy o takiej zimowej wyprawie. Tym bardziej nie chciałam się w tym roku wybierać w taką podróż i ciężko się było do niej przygotować. Gdyby nie Ty, pewnie bym z niej zrezygnowała w ostatniej chwili, ale uparłeś się i powiedziałeś, że już czas, musimy jechać...
Zaczyna wiać, na szczęście niezbyt mocno. Wiatr lekko porusza sosnami w tym lesie naprzeciwko. Z tego miejsca jest na niego dobry widok, Ty lubiłeś las, ciągle w nim znikałeś na spacer lub samotną wyprawę rowerową bez względu na porę roku. Martwiłam się, że długo nie wracasz, ale mówiłeś mi, że las dodaje Ci energii i musisz w nim często przebywać.
Ładnie tu masz, wiesz? Przestronnie, cicho i spokojnie. To dobrze, bo hałas Ci przeszkadzał, nigdy nie lubiłeś krzyków, gwaru. Zawsze wszystkich uciszałeś. Nawet czajnik nie mógł mieć gwizdka, bo był za głośny. Ile czajników przez to spaliliśmy bo zapominaliśmy, że woda jest nastawiona na gaz?...
Robi się coraz zimniej. Rozpalę ogień, będzie cieplej i przyjemniej. Prawda, że teraz lepiej? Posiedzę jeszcze, przecież nie muszę się spieszyć. Dzieci duże, poradzą sobie. Nasza córka wybiera się na jakąś walentynkową kolację, więc raczej nie zje obiadu, to po co go gotować? A syn, znasz go przecież, pewnie i tak nie ma go w domu. Odkąd zaczęli dorastać, często nie było ich w tym dniu. Mogliśmy go świętować tylko we dwoje – tak jak dziś. Dla nas 14 lutego to zawsze było ważne święto. Rocznica.
W tamtym roku ogień był inny, rozpaliliśmy go w kominku. Za oknem szalała śnieżyca a my planowaliśmy, co będziemy robić latem. Ktoś kiedyś powiedział, że plany są po to, żeby potem wyszło całkiem inaczej. W naszym przypadku sprawdziło się to powiedzenie. Mieliśmy się o tym przekonać niedługo po Walentynkach.
Przypadek, chwilowe zasłabnięcie, pogotowie zabrało Cię do szpitala, gdyby nie tomografia, którą Ci wtedy zrobili pewnie nie wiedzielibyśmy o istnieniu tego potwora. A może Ty wiedziałeś? Musiałeś coś czuć? Dlaczego nic nie mówiłeś? Może dałoby się coś.... Nie, przepraszam. Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale to czasem silniejsze ode mnie. Nie martw się, nie płaczę – chyba wyczerpałam już limit łez na jedno istnienie. Tak, wiem. Walczyliśmy. Długo. Nikt nie przypuszczał, że oboje mamy tyle sił do tej walki. On jednak okazał się silniejszy, zwyciężył. Wiesz, mówią, że teraz jest Ci lepiej. Wierzę w to. Chcę, żeby tak było. A ja dam sobie radę. Nie, nie udaję. No, może troszkę... Ale co mam zrobić? Dla mnie zegar nie chce się zatrzymać. Dni nie śpią, budzą się i ja też muszę. Układam sobie życie jeszcze raz, to trochę jak przeprowadzka w nowe miejsce. Przecież tyle razy się przeprowadzaliśmy, więc jestem przyzwyczajona. Ale nie. W nowym miejscu byłoby mi łatwiej. Tu muszę się przyzwyczaić do ścian, na które lampa nie rzuca już Twojego cienia. To trudniejsze.
Robi się ciemno, ale nie chcę jeszcze wracać do domu. Może teraz Ty coś opowiesz? Zawsze byłeś typem gaduły. Opowiadałeś tyle historii, prawdziwych i tych wyssanych z palca, czasem ciężko było odróżnić, która jest która. Ciągle trzymały się Ciebie żarty, robiłeś różne psikusy. Najbardziej lubiłeś dokuczać dzieciom, nie tylko naszym. Siostrzeńców i bratanków też nie oszczędzałeś, nawet najmłodszą, Jagódkę, ciągnąłeś za nos, a ona do tej pory opowiada, że wujek łapał za nosek i tak śmiesznie to pokazuje. Teraz pewnie ciągniesz za nosy małe aniołki. Może tam w niebie zrobiło się smutno i dlatego Bóg Cię wezwał do siebie? Moja siostra Agata tak mówi, może coś w tym jest.
A wiesz? Agata napisała wiersz – prosty, kilka słów, ale tak pięknie oddała w nim moje uczucia. Napisała o naszej ostatniej zimowej wyprawie. Kiedyś Ci go przeczytam. Wspominam teraz tamten dzień sprzed kilku tygodni, kiedy to musiałam wyruszyć w najtrudniejszą drogę mojego życia. Szłam powoli w pogrzebowym orszaku, niosąc zamiast walizki cały ciężar naszego życia. Wiał wtedy lekki wiatr, który za wszelką cenę chciał osuszyć mi łzy. Wszystko na około przykryte było białym puchem tak bardzo nie pasującym do mojego serca, ubranego na czarno. To była nasza ostatnia wspólna podróż. Zaczęliśmy ją razem, ale w drogę powrotną ruszyłam samotnie...
Późno już. Będą się niepokoić. Muszę iść.
Oczywiście, że jutro wrócę.
Daria Grabek
Trzy życia Miłości umarłej
PROLOG
Niebo – największa tajemnica ludzkości. Błękitne w słoneczny poranek końcem maja. Szare i ciężkie w jesienne, deszczowe popołudnia. A na nim… gwiazda. Niezwykle jasna, emanująca czystym srebrem, migotliwa. Wyglądała jakby mrugała do każdego, kto na nią spoglądał. A takich było wielu. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli. Zaczarowani, urzeczeni. Na całym nieboskłonie nie było takiej drugiej. Nie żeby była inna niż wszystkie. Podobna do miliona swoich sióstr, z którymi dzieliła kosmiczną przestrzeń. A jednak wyjątkowa. Miała w sobie magię. Miała tajemnicę. Podobno spełniała marzenia, tak głosiły legendy. Nikt nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Nadawałeś kiedyś imiona gwiazdom? Pewnie tak, kto tego nie robił. Kochankowie pod pierzyną nocy siadali przy murze i czytając swoją przyszłość z niebieskich światełek, nadawali im imiona. Wyznawali sobie miłość, obiecywali, że to już na zawsze. I cieszyli się, że mają własny kawałek nieba, kawałek świata, tajemnicy, której nikt nie odkryje. Bo one nie mówią, patrzą tylko z góry na nas i próbują pojąć, jak i dlaczego. Ona jednak zawsze pozostawała bezimienna. Nie znalazł się śmiałek, który wyraziłby słowem jej niedostrzegalną gołym okiem niezwykłość. Niezwykłość, którą kryła głęboko w sobie, która była widoczna w jej blasku, w każdym mrugnięciu. Na wieki stała się po prostu Gwiazdą.
Siadywali więc pod murem, który oddzielał światy. Wysoki na dwa metry, cały z kamienia. Nikt nie wiedział, kto go wybudował i jaki był cel. Ale też nikt się nad tym nie zastanawiał. Ot, po prostu stał. A zaliczono go do niezwykłych tylko dlatego, że w bezchmurne noce światło gwiazdy padało w jego okolice. To o nią wciąż chodziło. To ona magnetyzowała. Pławiła się w zachwytach i wysłuchiwała sekretów. Niemy powiernik najskrytszych tajemnic. Radości, wzruszenia, pomyłki, miłosne ekstazy. W jej blasku proszono o rękę, oznajmiano szczęśliwe nowiny, a nawet informowano oschle o końcu. Świeciła więc cierpliwie, czasem trochę zmęczona biernością ludzkiego gatunku, ale wciąż przepełniona nadzieją. To przecież minie, w końcu zrozumieją, jak wielką czynią sobie krzywdę, jak mało wiedzą i jak dużo jeszcze przed nimi pracy. Pracy, która otworzy furtkę do lepszego jutra.
I - ŻYCIE NAIWNE
Odkąd pamiętała, towarzyszyło jej uczucie, że nic tak naprawdę nie posiada. Życie toczyło się gdzieś za zasłoną, która nie potrafiła skryć intymności. Plątała się w niej, próbowała rozedrzeć lub zerwać. W końcu – najczęściej w długie zimowe noce - marszczyła materiał w dłoniach i próbowała dotknąć tego, co za nim. Widziała tam stół suto zastawiony wrażeniami. Wyciągała przed siebie dłonie, czuła je, czuła kształty i zapachy, widziała jak wyglądają. Chciała skosztować. I wtedy niezmiennie okazywało się, że nie mogła. Znowu ta zasłona. Bezustanne uczucie głodu, chęć nasycenia zmysłów. Gdy działo się coś złego, ktoś umierał lub sprawiał jej ból, płakała. Pogrążała się w uczuciu, by zaraz stwierdzić, że łzy wcale nie są rozpaczą. I wcale nie były jej łzami. Coś po prostu przeminęło. Kolejny obraz, który podziwiała w brudnych okularach.
Z nim było tak samo. Wychodził z domu i przystosowywał się. Odgrywał role, które zostały mu narzucone. Zachowywał się tak, jak wypadało i sam już nie wiedział gdzie kończy się on, a zaczyna konwenans. Zatracał się w historii, nie wiedząc nawet, czy chce ją kreować. Wciąż jakby obok. Jakby wszystko działo się za mgłą, której był środkiem. Rozmawiał, uśmiechał się, angażował, cieszył i smucił ukradkiem. Ale nic naprawdę nie należało do niego. Nigdy nie mógł powiedzieć, że jest sobą. Takim prawdziwym. Zwyczajnym.
W pogoni za nieznanym, w biegu za niespełnionym.
W ucieczce do zapomnienia.
W marzeniu o chwili szczęścia.
Wiedziała, że błądzi. Tak bardzo chciała ujrzeć choć promyk światła, który wskazałby właściwą drogę do realności.
Nie zauważyła pierwszego płatku śniegu, który tuż pod jej butami upadł łagodnie na ziemię, by zaraz się stopić. Drugi zatrzymał się na wyciągniętej dłoni. Przystanęła, by spojrzeć jak znika. Jak przemija kolejny obraz w jej życiu. Kolejny wyimaginowany impuls, który ku swojemu zaskoczeniu poczuła. Czuła zimno śnieżynki, czuła zimno przenikające ciało. Widziała jak podchodził. Wtedy poczuła też serce. Biło. Biło mocno i wyraźnie, jak nigdy wcześniej.
Patrzył wprost na nią, jakby nie było nic wokół. Zatrzymał się blisko, bliżej niż zwykle. Pogładził jej policzek, dotknął włosów, uśmiechnął się. I stał. Stał tam i rozpraszał padający śnieg, rozsiewał radość wokół. Zbliżył usta do jej ust. Ale wciąż po prostu patrzył. I mijał czas. A potem oboje uśmiechnęli się, dotknęli jeszcze raz swoich dłoni, odwrócili do siebie plecami i poszli.
Nie zauważyli nawet, kiedy śnieg zamienił się w deszcz. Strumienie wody lały się z nieba. Pojedyncze pozostałe na drzewach liście uginały się pod jej natężeniem.. Czarny tusz spływał po policzkach. I nie wiadomo już było, czy to deszcz, czy to łzy.
Tak mało ich połączyło, ale nawet nie wiedzieli, że dali sobie więcej niż mogłaby podpowiadać intuicja. Stali się dla siebie snem. Najbardziej realną materią w krainie nierzeczywistej prozy życia. Każde idąc w swoją stronę, jak te bażanty, co nigdy nie łączą się w pary.
II - ŻYCIE REALNE
Zima była wyjątkowo sroga tego roku. Choć od dawna nie padał śnieg, jego twarda, gruba powłoka otulała trawniki i drzewa. Chodniki przypominały bardziej wąziutkie szlaki w górach niż wielkomiejskie aleje, przeznaczone dla przemieszczających się w biegu mas. Lili otuliła się szczelniej szalikiem i nabrała w płuca duży łyk mroźnego powietrza. Zadziałał orzeźwiająco. Niewidzialne igiełki lodu wbijały się w zaróżowione policzki. Ten delikatny ból odganiał niechciane obawy. Musiała myśleć pozytywnie. Dobre nastawienie to przecież połowa sukcesu. Nie potrafiła jednak powstrzymać bijącego coraz szybciej serca. Napięcie narastało z każdym krokiem przybliżającym ją do przedwojennej kamienicy, której nikt nie odrestaurowywał od bardzo dawna. Weszła na podwórze, złapała za klamkę starych drzwi z powybijanymi szybkami i znalazła się na klatce schodowej. Tak wiele lat, prawie pół życia nie było jej tu. W końcu się odważyła, bez żadnego uprzedzenia, bez zapowiedzi. Nacisnęła przycisk dzwonka. Raz, później drugi.
Otworzyła jej cisza. Stojąca w progu kobieta wyglądała na trochę ponad pięćdziesiąt lat. Jak zawsze przeraźliwie chuda, twarz miała poznaczoną cienkimi zmarszczkami, powieki obficie pomalowane niebieskim cieniem i zsunięte na czubek nosa okulary. Te rzeczy nie zmieniły się. Nawet kręcone włosy, choć dawniej farbowane na platynowy blond, a teraz trochę już pociemniałe, pozostawały w znajomym nieładzie. Bez słowa przyglądała się niespodziewanemu gościowi.
- Mamo – wykrztusiła Lili. Głos miała schrypnięty.
- Czego chcesz? – spytała kobieta, patrząc na córkę niechętnie. Zaskoczenie mijało szybko. Zdecydowanie zbyt szybko.
- Przyszłam… Chciałam… Mogę wejść? Co słychać?
- Nie dotarło do ciebie jeszcze, że nie masz tu czego szukać? Mówiłam ci, że masz przestać mnie nachodzić! Inaczej zadzwonię na policję! Jesteś zwykłą, nic nie wartą, grubą świnią, a nie moją córką!
- Ale…
- Jak chcesz się zobaczyć z siostrą, załatwiaj to sobie przez sąd! A teraz wynocha mi stąd!
Po klatce schodowej rozeszło się echo zamykanych z trzaskiem drzwi.
Dziewczyna usiadła na schodach i na krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach. Musiała odpędzić gromadzące się w oczach łzy. Nie będzie płakać, nie tutaj i nie teraz. Spojrzała w okno na półpiętrze. Dopiero po chwili zorientowała się, że pada śnieg. Białe płatki wirowały leniwie w sobie tylko znanym tańcu. Chciałaby, żeby każdy z nich symbolizował wspomnienie. Żeby można było w niego zajrzeć jak w te szklane kule, którymi potrząsa się, żeby brokat lub styropianowe drobinki zaczęły się poruszać. Tymczasem ona pamiętała tylko jedno, które wypływało na powierzchnię myśli, jak nigdy nietopiąca się tratwa ratunkowa.
Miała wtedy może cztery lata. To był jakiś słoneczny i wyjątkowo wczesny poranek. Ale mama już nie spała, krzątała się w kuchni, słychać było nalewaną do czajnika wodę, brzęk wyjmowanych z szafki kubków. Każdy dzień trzeba zacząć od kawy. Lili zsunęła się z łóżka, przetarła zaspane oczy i podreptała w stronę znajomych dźwięków. Mama jeszcze się nie ubrała, miała na sobie długą koszulę nocną w niebieskie kwiatuszki. Taką zapinaną na guziczki tuż pod szyją.
- Kto to się obudził? – spytała na widok córki.
Przykucnęła i otworzyła szeroko ramiona. Dziewczynka pozwoliła się przytulić i sama odwzajemniła uścisk.
Więcej podobnych wspomnień nie miała. Jej mózg odratował tylko to jedno. A później? Później mama znalazła nową miłość. Na imię miała Wódka.
III - ŻYCIE WYPALONE
- Przynieś ze spiżarni sera… Nie, nie tego… No szybciej, bo muszę jeszcze ryby usmażyć!
- Ta bombka tu nie pasuje, a ten obrus jest poplamiony. Kto go wybrał?
- Nie plącz mi się pod nogami, idź zrobić coś pożytecznego!
24 grudnia trwał w najlepsze, a w pewnym domu położonym w wyjątkowo urokliwej okolicy – jak zapewne w wielu innych – ferwor przygotowań był w zenicie. Wszyscy biegali w różne strony, nosząc ze sobą najróżniejsze przedmioty, zawracając co chwila, klepiąc zapominalskie głowy, a czasem układając usta w kształt niemego przekleństwa.
Najmłodsza domowniczka, ściskając za łapkę swojego najlepszego pluszowego przyjaciela, przechadzała się cichutko obok choinki. Gdy tylko zostawała sama w salonie, próbowała ukradkiem sprawdzić, co kryje kolorowy stos prezentów, ustawiony w kilka idealnie finezyjnych, zamierzenie przypadkowych piramid – zgodnie z najaktualniejszymi trendami mody. Gdy jednak reszta rodziny wpadała po coś do pokoju, znajdowała sobie inne zajęcie. Długo przyglądała się drzewku, które niezdarnie pomagała ubierać poprzedniego dnia. Bardzo chciała zawiesić na honorowym miejscu zrobioną w przedszkolu bombkę, ale podobno nie pasowałaby do ogólnej kompozycji. W końcu, po niedługich negocjacjach, ozdoba zawisła z tyłu, na jednej z niższych gałązek. Mimo to choinka robiła wrażenie. Była rozłożysta, sięgała prawie sufitu i skrzyła się złotoczerwonym blaskiem.
- Co tak chodzisz bez celu? – zagadnął dziewczynkę ojciec – Idź do swojego pokoju, pobaw się czymś, ja muszę tu trochę popracować – oznajmił, nie czekając na odpowiedź i zaczął rozkładać na stole laptop i całe mnóstwo papierów.
Posłuszne dziecko spełniło polecenie i już już miało iść do siebie, kiedy zobaczyło uchylone drzwi do sypialni rodziców. Nie mogąc powstrzymać pokusy, dziewczynka zajrzała do środka. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak zawsze – duże, idealnie zasłane łóżko, trzydrzwiowa lustrzana szafa była lekko uchylona, a na komodzie uwięzione w stalowych ramkach stały cztery fotografie. Jedna rodzinna, dwie przedstawiające wyłącznie młodsze pokolenie i jedna bardzo stara, na której rodzice przytulali się i uśmiechali wesoło. Podobno to zdjęcie zrobiono jeszcze w czasie ich studiów.
Tuż za drzwiami dało się słyszeć głosy i kroki. Przezorna dziewczynka, wiedząc, że przebywanie w sypialni dorosłych jest dzieciom zakazane, wślizgnęła się szybko pod łóżko. Już po chwili zobaczyła ze swej podłogowej perspektywy dwie pary stóp, które wchodzą do pokoju, a potem drzwi się zamknęły.
- Wiem, że wigilia to może nie najlepszy moment, ale wydrukowałem właśnie papiery rozwodowe, podpiszesz? – odezwał się męski głos.
- Pewnie – odpowiedziała kobieta bez chwili wahania.
Przez chwilę panowała cisza. Rodzice usiedli na łóżku, nieco oddaleni od siebie i najwyraźniej czemuś się przyglądali.
- Pamiętasz nasze pierwsze święta? Te w starym mieszkaniu? – milczenie przerwał ojciec.
- Boże, jak ja cię wtedy kochałam – zaśmiała się cicho matka.
- Co się z nami stało? Mamy przecież wszystko, tak ciężko na to pracowaliśmy. Od lat nie byliśmy nigdzie razem, tylko praca i praca. Na wakacje z dziećmi jeździmy na zmianę, bo nie możemy zgrać urlopów, no i domu trzeba pilnować. Pamiętasz, jak wtedy było, w tamte święta? Tak skromnie, ledwo na karpia nam starczyło, a choinkę to mieliśmy taką malutką i tylko kilka bombek, bez światełek żadnych nawet. Pamiętasz? Marzyliśmy wtedy o takim domu, wielkim, z ogrodem, o świętach jak z filmu. Chcieliśmy mieć dzieci i kochać je, a tymczasem one bardziej nas denerwują, niż sprawiają radość. Pamiętasz, jak urodziło się pierwsze, jacy byliśmy szczęśliwi? Obiecaliśmy sobie, że będzie naszym oczkiem w głowie, że będziemy ją kochać najbardziej na świecie. Dziś ma 15 lat, a ja nawet nie wiem, co u niej. Chyb trzy dni temu rozmawialiśmy ostatnio, mimo, że w jednym domu mieszkamy. Dlaczego tak jest? Mamy to, czego chcieliśmy, pracujemy na to ciężko, a jednak się rozwodzimy. Co się z nami stało?
- Wypaliło się.
Zabrzęczał leżący na szafce nocnej telefon i nastała chwila ciszy, przerywana stuknięciami palców w dotykowy ekran.
- Muszę pojechać jeszcze na chwilę do firmy. Poczekajcie na mnie z kolacją, albo zostawcie przynajmniej kawałek ryby.
Zerwał się z miejsca i widać było zmierzające szybko ku wyjściu stopy.
EPILOG
Mijały lata, powielano schematy, czasem zdarzył się ktoś inny, ale szybko ginął w jednolitej palecie barw. Jakby jakiemuś malarzowi zabrakło wyobraźni, jakby miał do dyspozycji bardzo mało farby. Przezroczystość. Czy jakaś miłość istnieje naprawdę? Czy ktoś kiedyś da Gwieździe pewność, że oświetlony jej blaskiem, będzie tylko kochał? Że nie zrani, nie zapomni? Ludzie ją sławili, podziwiali, ale to było zbyt mało. Powstała z miłości i miłości potrzebowała do życia. Nie zauroczeń, nie uwielbiania a prawdziwego uczucia, które przetrwałoby próbę czasu, nie złamało się pod ciężarem losu i zwycięsko wyszło z walki o swoje istnienie. Niekarmiona bledła. Cóż jednak z tego, skoro ludzkie oko bardzo zapatrzone w codzienność, nie było w stanie dostrzec tak istotnej rzeczy? Tak ważnego zjawiska, które przecież mogło wpłynąć na wszystko. I któremu można było zapobiec. Wystarczyło spojrzeć w siebie. Młodzi ludzie, wierzący w nierealne, wciąż przychodzili. Być może z przyzwyczajenia, być może z braku lepszych pomysłów, czy bardziej romantycznych miejsc. Nikt nie zastanawiał się dlaczego. Akceptowali dany im stan rzeczy, nie zastanawiając się, czy mogą coś zmienić. Bierność życia jest biernością doznawania.
Nadszedł kolejny zimowy wieczór, ale powietrze zaczynało już pachnieć wiosną. Luty chylił się ku końcowi, pozwalając narodzić się pierwszym przebiśniegom, które jasną poświatą pachniały cicho i delikatnie. Lekki wietrzyk poruszał najcieńsze gałązki drzew, a księżyc w pełnej krasie prezentował swoje oblicze. Kamienna alejka gościła na swym szlaku dwóch przechodniów. Starsza, pulchna kobieta, o twarzy tak przyjemnie naznaczonej czasem i kilkuletni chłopiec, który ufnie ściskał szorstką dłoń swej opiekunki.
- Babciu, nie widzę jej… - powiedział zatrzymując się raptownie, gdy spojrzawszy w niebo, nie dostrzegł niczego wyjątkowego.
- Widzisz synku, tak to już jest, że niektóre gwiazdy po prostu gasną – odpowiedziała spokojnie i pociągnęła chłopca ze sobą.
Nikt więcej tego wieczoru nie zauważył zniknięcia najpiękniejszej ozdoby nieba.
Magdalena Dzierżak - Man
"Nietypowy prezent urodzinowy"
W tym roku zima przyszła wyjątkowo szybko. W żaden sposób nie przygotowała na to mieszkańców pewnego małego, śląskiego miasteczka. Ponury krajobraz nie nastrajał optymistycznie, a przejmujący chłód doskwierał okrutnie.
Agata wracała właśnie ze szkoły, powłócząc leniwie noga za nogą, z posępną miną wgapiała się w szarą ziemię. Nie chciała wpatrywać się w mijane drzewa, jeszcze nie tak dawno migoczące w promieniach jesiennego słońca całą feerią barw. Dziś straszyły smętnymi, łysymi i zmarzniętymi badylami trzeszcząc złowieszczo na paskudnym wietrze. Dziewczynę przeszedł dreszcz, postawiła kołnierz kurtki, by choć trochę osłonił ją przed wiatrem. Na szczęście do domu nie miała daleko.
- Jak to możliwe, że jeszcze trzy miesiące temu bawiłam się w najlepsze przy ognisku, które rozpaliłyśmy z Anką i Jowitą? - pomyślała - Było przecież tak późno, a my nadal bez swetrów siedziałyśmy na gołej trawie.
- Co za cholerny klimat! - burczała pod nosem.
Gdy dotarła do domu, nawet tam przez nieszczelne okna hulał lodowaty wiatr. Dobrze, że w mieszkaniu była mama i od razu przygotowała córce gorące kakao.
***
Paskudny nastrój nie opuszczał jej przez cały tydzień. Tak naprawdę winę za zły humor zrzucała na karb niepogody, bo nie chciała przyznać się sama przed sobą do złamanego serca.
Na przerwie Anka wzięła przyjaciółkę na bok.
- Co z Tobą? Wiem, że fizyka to nie jest twój konik, ale zanim się obejrzysz skończy się półrocze. Po co ci kolejna pała? Opamiętaj się! - wykrzyczała jednym tchem, gestykulując przy tym rękoma, niczym matka karząca dziecko za rozsypanie płatków kukurydzianych.
- Zejdź ze mnie! To wszystko przez tę pogodę! Nie potrafię na niczym się skupić, ciągle mi zimno. Jak tak dalej pójdzie urodziny będę świętowała po kolana w śniegu! - odburknęła Agata.
- Zaraz, zaraz, a czy ten twój nastrój nie jest czasem spowodowany tym, że nie chcesz urodzin świętować sama? - zamyśliła się Anka.
- O co ci znowu chodzi? Zajmij się lepiej swoimi sprawami - odparowała wściekła już Agata.
- I tu cię mam! Trafiłam w słaby punkt, czyż nie mam racji? Przecież widzę jak wodzisz ślepiami za Mariuszem, i to chyba już od września i wzdychasz. Nie rozumiem dlaczego wreszcie do niego nie zagadasz?! - powiedziała Anka.
- Łatwo ci mówić! On nawet na mnie nie patrzy!
- No nie wiem, nie wiem, ja to widzę inaczej - odpowiedziała Anka puszczając przyjaciółce oczko. I wtedy zadzwonił dzwonek, co Agata przyjęła z dużą ulgą. Ta rozmowa denerwowała ją coraz bardziej.
***
W sobotę Agata miała 17-te urodziny. Gdy wyjrzała rano przez okno, zobaczyła, że wszystko pokryte było miękkim puchem, jakby w nocy ktoś okrył świat miękką kołderką. Sama sobie wykrakałaś - upomniała się w myślach.
Agata nie wyprawiała nigdy przyjęć urodzinowych. W końcu - rodzina mieszka daleko, a dla Anki i Jowity nie trzeba było cudować. Razem czuły się najlepiej siedząc na wygodnej kanapie przed telewizorem, gdy mogły zajadając pachnący popcorn skakać z kanału na kanał i wyszukiwać najlepszych piosenek dla ich podobnego gustu muzycznego. Przy tym plotkowały na każdy możliwy temat zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Dzisiaj nie uda się nawet to - pomyślała z żalem - Jowita na srebrnym weselu dziadków, a Anka musi zająć się upiornym Piotrusiem, swoim rozkapryszonym 5-letnim bratem (który czasami potrafił być jednak słodki). No nic, dzisiaj zrobię sobie dzień leniwca i siedząc w piżamie nadrobię zaległości w "BrzydUli" - rozważała dalej.
Siedziała na kanapie objadając się przygotowanymi przez mamę jej ulubionym tostami z szynką, serem i ... bananem, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Mama wróciła już do przerwanych porządków w rachunkach, więc sama musiała otworzyć drzwi.
- O rany! Widzę, że z tobą coraz gorzej! Gdybym wiedziała, że Bridget Jones wywoła w Tobie takie zachowanie, to kupiłabym Ci książkę Perfekcyjnej Pani Domu - rzuciła wstrząśnięta Anka na widok przyjaciółki.
- Też się cieszę, że cię widzę - odpowiedziała z przesadnym uśmiechem Agata, obróciła się na pięcie i krzyknęła - Właź!
- Yyyy... - zaczęła jąkać się Anka - wiesz, może narzuć szybko coś na siebie, i niech to nie będą to te twoje dziurawe dresy i wyjdź na chwilę na ganek. Nie chcę ci nanieść wody do domu, a zaraz muszę uciekać.
Coś w głosie Anki zaniepokoiło Agatę, ale nie miała sił na zbędne dyskusje. Posłusznie spełniła polecenie przyjaciółki i wciągnęła na siebie ciuchy, w których pobiegła w południe po ziemniaki. Gdy weszła na ganek, Anka nieco zdenerwowana zlustrowała koleżankę z wyraźną aprobatą i ulgą (co nie uszło uwadze Agaty), złożyła jej jeszcze raz życzenia urodzinowe, choć wcześniej zrobiła to za pomocą smsa i zerkając niepewnie w prawo powiedziała:
- A tu mam dla ciebie jeszcze prezent... to ja lecę, śpieszę się na tramwaj.
I poleciała.
Zdumiona Agata wyjrzała przed dom, już miała coś krzyknąć za przyjaciółką, ale zaniemówiła na widok prezentu. Przed jej domem z prawej strony stał... Mariusz. Oniemiała dziewczyna nie wierzyła własnym oczom!
- Masz może ochotę na spacer? - spytał nieco zawstydzony chłopak, wręczając jubilatce czerwoną różę.
- Yyyy... tak, jasne. Powiem tylko mamie gdzie idę i włożę kurtkę.
***
Szli do parku tą samą drogą, którą Agata codziennie przemierza idąc do szkoły. Dziewczyna rozejrzała się wokół i zobaczyła drzewa pokryte misternymi firankami śniegu. Było cicho i spokojnie. Mariusz bawił ją dowcipami. Szli tak śmiejąc się pomiędzy drzewami. W parku rzucali się śnieżkami, gonili między ośnieżonymi huśtawkami i sypali śniegiem strząsanym wprost z gałęzi.
Agata nigdy nie sądziła, że zima może być tak piękna.
Norbert Góra
Miłość gorzka jak trucizna
Joanna nieśmiało przekroczyła próg wejściowy hotelu, strzepując z pewną dozą zrezygnowania gęsty, śnieżny puch z prawego ramienia.
Takiej zimy od dawna nikt się nie spodziewał. Lodowaty wiatr panoszył się po bezkresnych ulicach Góry Kalwarii, zmiatając z dróg nadzieję na szybką wiosnę. Prawdziwy, komunikacyjny paraliż. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie data – piątek, trzynastego stycznia. Wszystko, co mogło pójść źle, spajało się ze sobą, tworząc struktury nieposkromionego chaosu.
Wielu kierowców zmuszonych było zmienić plany.
Dla Joanny nie miało to najmniejszego znaczenia. Wybrała hotel Podzamcze nie bez przyczyny. Tutaj właśnie zamierzała zakończyć – raz na zawsze! – swoją bolesną, samotną egzystencję. Przeszła trzy kroki w prawo i obejrzała się za siebie, spoglądając prosto w duże okno, z którego rozchodził się krajobraz na tonące w śniegu miasto.
Krystalicznie czyste, niewinne płatki migały na zewnątrz jak światła w zadymionym, przepełnionym młodzieńczym potem klubie, gdzie taka osoba jak Joanna najprawdopodobniej zeszłaby na zawał.
Widziała w oknie odbicie swojej bladej, smukłej, owalnej twarzy i nieskazitelnie błękitnych oczu. Oto ona – synonim bezradności, samotności, porażki. Ściągnęła usta, ignorując zupełnie cały świat, jaki funkcjonował za jej plecami.
Szary, zmechacony żakiet kupiony na jednej z wyprzedaży pod Warszawą tylko podkreślał beznadzieję, w jakiej się znajdowała. Był kropką nad „i”, cichym westchnięciem podsumowującym dotychczasowe osiągnięcia, a raczej ich niedobór.
Stresująca praca, brak męża i dzieci, dawały się jej we znaki od lat.
– Halo, proszę pani – usłyszała za sobą ciepły, męski głos.
Zdezorientowana, z otwartymi ustami, obejrzała się w kierunku wysokiego, opalonego mężczyzny z dwudniowym, czarnym zarostem. Wyglądał jak model świeżo zdjęty z okładki „Vogue” – trójkątna, delikatniejsza niż u kobiet twarz, brązowe oczy o elektryzującym spojrzeniu. Miał na sobie dopasowany do atletycznej sylwetki granatowy kardigan.
– W czym mogę pomóc?
Joanna utkwiła wzrok w jego włosach – czarnych jak stado wron, niesamowicie gęstych. Przez moment pomyślała, że byłby idealnym kochankiem.
Ciekawe, ile kobiet wzdychało na widok takiego samca?
– Och, przepraszam, zamyśliłam się. – Odparła, wykonując nieokreślony ruch ręką i podeszła bliżej niego. Do kardiganu miał przyczepiony identyfikator: „MACIEJ – RECEPCJONISTA”. – Miałam tutaj rezerwację.
– Pani godność? – zapytał i uśmiechnął się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.
Rzeczywiście za bardzo przypominał modela z „Vogue”.
– Joanna Gradecka – odparła, wręczając mu dowód osobisty.
Recepcjonista przejrzał opasłą, obitą aksamitnym, brązowym materiałem księgę rezerwacji, przepisał dane z jej dowodu, oddał go i wręczył niewielki breloczek srebrnych jak stal kluczy, z przyczepionym doń numerkiem „102”.
– To na piętrze, schodami w górę.
Pokiwała i obróciła się jeszcze raz w stronę okna. Tuż przy nim stała jej granatowa walizka na kółkach. Ciekawe, co się z nią stanie, jak już ona będzie tylko pieśnią przeszłości?
**
Mahoniowe drzwi pokoju „102” cicho skrzypnęły, gdy Joanna weszła do środka.
Zapaliła światło i rozejrzała się w środku.
Tani zegar na ścianie w plastikowej, czerwonej obwódce, jakie można było kupić w każdym sklepie „po pięć złotych”. Wskazywał godzinę dwudziestą.
Pokryte zieloną tapetą ściany przybiły ją, ale zdołała jedynie cicho westchnąć. W tym pokoju naprawdę można było dostać klaustrofobii. Pojedyncze, przykryte jasnoniebieskim kocem łóżko, wciśnięte w kąt pokoju. Nieduże okno.
Niewielka, sosnowa szafa na ubrania i równie mały, dębowy – nie pasujący do reszty – stoliczek, z przeznaczeniem zapewne na laptopa.
Joanna nie wzięła komputera. Nie wzięła nic cennego. Zostawiła w mieszkaniu przydługawy, sentymentalny list, w którym wytłumaczyła powód swojej decyzji. Zero tolerancji dla porażek – tak można byłoby go skrócić. Dość cierpienia.
Pociągnęła walizkę za sobą, zamknęła drzwi wejściowe i ustawiła ją na dębowym stoliczku. W środku miała jedną książkę, którą zamierzała przeczytać przed samobójstwem. Była zbyt intrygująca, żeby po prostu z niej zrezygnować. Kilka artykułów higienicznych, przykrywających słoiczek z trucizną. To będzie zabójcza mieszanka.
Wszystko było już zaplanowane.
Spojrzała z ciekawości na zegar – dwudziesta pięć. Czas, akurat teraz, płynął żółwim tempem, jakby jeszcze dawał jej szansę na zastanowienie się, jak gdyby decyzja o odejściu z tego świata nie była do końca przemyślana.
Niewiele myśląc, zrzuciła z siebie żakiet i cisnęła go na walizkę, a następnie rzuciła się z książką na łóżko.
**
To była naprawdę najlepsza powieść, jaką czytałam, pomyślała z satysfakcją i zamknęła czarne, twarde okładki lektury.
Była godzina dwudziesta druga piętnaście.
Ze smutkiem w oczach zwróciła uwagę na słoiczek wypełniony zielonkawą, trującą substancją. Przyszedł czas na podjęcie decyzji… ostatecznej decyzji.
Poczuła dziwną, nieokiełznaną chęć kąpieli, a to był jeden z minusów tego pokoju – łazienka znajdowała się na korytarzu.
Co ma być to będzie, postanowiła i powstała z łóżka, z zamiarem sięgnięcia po artykuły higieniczne w walizce.
**
Z chwilą otwarcia drzwi, na korytarzu aktywowały się dwie najbliższe jarzeniówki, rażąc Joannę w oczy. Zamrugała nimi zdezorientowana i obróciła twarz w kierunku schodów prowadzących na dół, do recepcji.
Naprzeciw nich stał mężczyzna, podpierając się ściany lewą ręką. Ubrany w piaskowe, dżinsowe spodnie i grubą, granatową kurtkę, był zgięty w pół.
Joanna domyśliła się, że działo się coś złego. Z daleka nie słyszała zbyt intensywnie, ale dźwięki wydobywające się z ust nieznajomego przypominały bardziej świsty niż oddychanie.
– Przepraszam, wszystko w porządku? – zapytała z nutą niepewności w głosie, a mężczyzna zakolebał się i oparł plecami o ścianę. Jego twarz była blada jak skała wapienna.
– Ra…tu… – wyrzęził i odkaszlnął, zsuwając po ścianie na podłogę.
Jezu Chryste! – wrzasnęła w duchu Joanna. Ten człowiek musiał mieć zawał.
**
Z prędkością porównywalną do TGV, Joanna rzuciła się na pomoc.
Co za szczęście, pomyślała, widząc duże, plastikowe okno na korytarzu. Otworzyła je na oścież i podbiegła bliżej mężczyzny.
Przeciągnęła go w kierunku okna tak, aby umożliwić mu jak największy dostęp do tlenu, po czym rozpięła kurtkę i podniosła głowę na korytarz.
– Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła i rozpoczęła resuscytację krążeniowo-oddechową.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Nic. Zero reakcji.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Mężczyzna otworzył swoje zielone oczy i zamrugał. Joanna zauważyła, że łzawi.
– Ja nie chcę umierać… – wyszeptał, łkając jak małe, bezbronne dziecko.
– Nie umrze pan, obiecuję – odpowiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach.
Drzwi naprzeciwko nich otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
– Co się… ? – zapytał postawny, młody mężczyzna w okularach o czarnych, grubych oprawkach, ubrany w bawełnianą, zielonkawą piżamę.
– Niech pan zadzwoni po pogotowie – jęknęła Joanna i ruchem głowy wskazała nieznajomego. – Ten człowiek właśnie miał zawał, i to się może powtórzyć.
– O, cholera. Dobrze, że mam przy sobie nitroglicerynę – odparł niespokojnym głosem i zniknął za ścianą swojego pokoju, żeby po chwili pojawić się z biało-pomarańczowym opakowaniem pełnym tabletek. – Ma pani moją komórkę, niech pani zadzwoni na pogotowie. Ja będę obserwował stan tego człowieka.
**
Dziesięć minut później było po wszystkim.
Karetka pogotowia zabrała nieznajomego do szpitala. Joanna siedziała na łóżku w swoim pokoju, wpatrując się w okno, za którym lodowaty wiatr rozwiewał śnieżny pył, wywołując tym samym wrażenie rodem z filmów o duchach.
Na dębowym stoliczku wciąż stał słoiczek z trucizną. W jednej chwili porzuciła decyzję o samobójstwie. W tak krótkim czasie, w jej duchu zagościła dziwna, niespotykana dotąd nadzieja.
Nie znała mężczyzny, któremu pomogła, ale czuła, że musi się z nim spotkać. To pragnienie rozsadzało ją od środka, z siłą dynamitu.
Jestem naprawdę nienormalna, szepnęła po cichu i parsknęła śmiechem.
Przyjechała tutaj skończyć ze sobą, przyjechała, aby raz na zawsze pozbyć się złudzeń, że życie może być lepsze. Tymczasem teraz, kiedy była już o krok od wykonania swojej obietnicy, o krok od końca, poczuła, że to jeszcze nie teraz.
Przeklęty los ! – warknęła w myślach, opuszczając głowę. Chciała popełnić samobójstwo, ale uratowała komuś życie. Miała dziwne przeczucie, że ten mężczyzna w dżinsowych spodniach i grubej kurtce mógłby… uratować ją.
Niby od czego, kobieto? – pomyślała i dopiero po chwili zreflektowała się, że powiedziała to na głos. Od przeznaczenia nie da się uciec.
Przeniosła wzrok na zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia. Za godzinę miał się rozpocząć nowy dzień, a jej – zgodnie z planem – miało już nie być na tym świecie.
Joanna, ty naprawdę jesteś wariatką, mruknęła pod nosem i wstała z łóżka, wyciągając ręce po żakiet.
**
Recepcjonista był wyjątkowo zdziwiony Joanną o tej porze. Podbiegła do jego biurka, trzęsąc się, jakby lada moment miała dołączyć do nieznajomego w placówce zdrowotnej.
– Do jakiego szpitala zabrano tego człowieka? – wypaliła, a recepcjonista spojrzał na nią ze strachem w oczach i przełknął ślinę. – Pani wybaczy, ale nie udzielamy takich informacji…
– Gdzie go zabrano?! – warknęła jeszcze raz, a recepcjonista zamrugał oczami.
– Do szpitala św. Anny w Piasecznie – odparł, podnosząc ręce do góry.
– Jak się nazywa ten mężczyzna?
– No, tego to już pani na pewno nie powiem – stwierdził, gotów wezwać ochronę.
– To bardzo ważne. Musi mi pan powiedzieć. Ja muszę tam pojechać! – krzyknęła, ledwo hamując płacz napływający jej do oczu. – Bogdan Werens.
Spojrzała recepcjoniście prosto w oczy. Powiedział jej. Dlaczego? Dlaczego się nie upierał?
– Niech pan zadzwoni po taksówkę, skoro pan tak długo trzyma rękę na tym telefonie – mruknęła do niego z uśmiechem. Recepcjonista zamrugał oczami i odwzajemnił jej uśmiech.
**
Taksówka przyjechała z drobnym opóźnieniem, ale zabrała Joannę do Piaseczna, do szpitala. Z wielkim trudem znalazła oddział intensywnej terapii.
Wąski, pokryty tradycyjną białą farbą korytarz odstraszał od wizyty. Otworzyła pierwsze, duże drzwi po prawej stronie i zajrzała do środka.
Cztery łóżka, trzy puste. Nie było tam Bogdana.
Podbiegła w kierunku drzwi po lewej stronie, gdy z dyżurki wyłoniła się odziana w schludny, klasyczny uniform medyczny pielęgniarka, ze spiętymi w kok ciemnobrązowymi włosami.
– Proszę pani, kim pani jest? Tu nie wolno teraz przebywać osobom z zewnątrz – stwierdziła oschle i zmierzyła Joannę wzrokiem.
– Ja wiem, ale to bardzo długa historia. Muszę się zobaczyć z pacjentem, Bogdanem Werensem. Uratowałam mu życie w hotelu i… po prostu muszę go zobaczyć.
Pielęgniarka pokręciła głową na znak niedowierzania.
– Bardzo mi przykro, ale nie mogę pani pomóc. To nie jest pora na odwiedziny. Proszę przyjść jutro między godziną jedenastą a dwunastą.
– Błagam, niech mi pani chociaż pozwoli spojrzeć na niego.
Pielęgniarka westchnęła.
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Czwarte drzwi po prawej stronie.
Joanna uśmiechnęła się i przemknęła obok pielęgniarki, wzdłuż korytarza.
**
Leżał tam. Był przytomny.
Kiedy weszła do sali, spojrzał na nią oszołomiony.
– To… to pani – wyjąkał z trudem.
– Jestem Joanna – odparła i uśmiechnęła się.
– Ja mam na imię… – zaczął, ale podniosła rękę i powiedziała za niego. – Bogdan Werens, wiem o tym. Powiedzieli mi w hotelu.
– Myślałem, że umrę. Uratowałaś mi życie.
Wtedy, kiedy wykonywała sztuczne oddychanie, nie zwróciła uwagi na jego wygląd, ale teraz przyjrzała mu się uważniej.
Był przystojny. Mógł mieć co prawda ponad czterdzieści lat, ale nadal był atrakcyjny.
Szerokie usta, zielone, lśniące oczy, mysie włosy przeplatane siwymi ścieżkami.
Z jednej strony wydawało jej się to absurdalne, ale… coś kiełkowało we wnętrzu serca.
Czy Bogdan miał być w końcu tym aniołem, który został zesłany na ziemię, aby było lepiej, aby była szczęśliwa?
To wszystko było takie… nierealne.
**
Już chciała dotknąć jego ust. Chciała ich zasmakować, gdy duży ekran po jej lewej stronie zamigał.
Wzrost ciśnienia. Jezus Maria… kolejny zawał.
– Siostro! – wrzasnęła z przekonaniem.
Pielęgniarka wpadła do sali chwilę później, a Joanna – wciąż w to wszystko nie dowierzając – podeszła bliżej drzwi wyjściowych, myśląc tylko o Bogdanie. Zanim jeszcze opuściła to pomieszczenie, słyszała przekleństwa padające z ust pracowniczki szpitala.
Monitor po lewej stronie Bogdana piszczał przeraźliwie. Domyślała się, że to oznaczało tylko jedno.
**
Nie wiedziała, jak się dostała z powrotem do hotelu. Chyba znalazła nieopodal szpital jedną taksówkę.
Przemknęła przez hol, obok recepcji i pobiegła schodami w górę, cała zapłakana.
Wparowała do pokoju, zamknęła go na klucz i spojrzała na słoiczek z trucizną.
Teraz albo nigdy, pomyślała i chwyciła go, a następnie opróżniła do dna.
Upuściwszy słoiczek, usłyszała trzask rozbijającego się szkła. W tej chwili było jej wszystko jedno.
Runęła bezwładnie na łóżko, twarzą w kierunku drzwi i płakała. Łzy lały się z oczu, z siłą prawdziwego potoku.
**
Piętnaście minut później otworzyła oczy, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Kogo licho niesie? – pomyślała i podniosła się z łóżka, z wielkim trudem.
Otworzywszy je, pisnęła.
To był Bogdan Werens. Ten sam, który stał obok schodów. Ten sam, który patrzył na nią w szpitalu i rozmawiał z nią. Ten sam, który odpłynął na jednej z sal oddziału intensywnej terapii.
– Nie wierzę! – krzyknęła i zamrugała oczami.
– To uwierz, Joasiu, uwierz. Nie zaprosisz mnie do środka?
Odsunęła się i wpuściła go do pokoju.
– Mam wino. Będzie idealne do naszej długiej rozmowy – szepnął z delikatnym uśmiechem.
Odwzajemniła go. W końcu była szczęśliwa.
Powrót zimową porą
Dom, który obserwowała nie był duży. Biały, parterowy z użytkowym poddaszem, garażem z lewej strony i tarasem z drugiej. Zresztą taras był narożnikowy, druga jego część niknęła za domem i wtapiała się w pięknie ośnieżony ogród. Frontowe drzwi, usytuowane naprzeciw furtki, zapraszały do wejścia, uroczym białym wiankiem. W jednym z okien frontowych migotało rozproszone światło lampki ustawionej na parapecie. Za domem, w oddali majaczyło pasmo wzgórz, za którymi kryła się dolina. Anita doskonale wiedziała, że nad doliną królują ośnieżone góry. Ukochane i wytęsknione z majestatycznym Śnieżnikiem, królującym nad całym terenem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i jeszcze raz spojrzała na dom. Oparła dłoń na klamce furtki, ale raptownie ją cofnęła, gdyż zza domu dobiegły ją krzyki i piski przeplatane szczekaniem psa. Zresztą szybko zobaczyła galopujące zwierzę, które posturą przypominało raczej młodego niedźwiedzia oblepionego śniegiem niż psa.
- Azja wracaj! Do nogi! - zza rogu domu wybiegł wysoki, czarnowłosy chłopiec na oko siedmioletni, ale Anita doskonale wiedziała, że chłopiec ma dokładnie pięć lat.
- Cześć – odezwała się pierwsza.
- Dzień dobry. Pani do nas?
- Tak Kacperku – głos Anity nieznacznie zadrżał, ale szybko się opanowała widząc zdziwienie w oczach malca, który po chwili odwrócił się w stronę domu, z którego rozległo się wołanie:
- Kacper! Zabierz Azję i wpuść Panią na podwórko. Za zimno na sterczenie przy furtce.
Chłopiec posłusznie złapał psa za obrożę i spróbował odciągnąć w stronę tarasu. Niestety nie mógł sobie poradzić z szarpiącym się zwierzęciem, więc na pomoc przybiegł mężczyzna, który wcześniej stał w drzwiach wejściowych. Za nim, na ganek, wyszła kobieta. Jej piękny, dobroduszny uśmiech sprawił, że w oczach Anity znów pojawiły się łzy. Zdjęła kaptur pikowanego płaszcza i przez łzy uśmiechnęła się do zaskoczonej trójki mieszkańców białego domku.
- Anita?! - kobieta nie bacząc na to, że na nogach ma tylko klapki, wbiegła na zaśnieżony chodnik i wpadła w objęcia młodej dziewczyny. Zanosząc się szlochem powtarzała jej imię. Wtedy mężczyzna zdał sobie sprawę, kogo obejmuje jego żona. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Wejdźcie do domu, bo Zofia się przeziębi – spojrzał na Anitę, której wzrok wciąż spoczywał na małym chłopcu.
- Taki podobny...on jest jak miniaturka...- pomyślała dziewczyna
Powoli całe towarzystwo weszło do domu zostawiając zdezorientowanego psa na tarasie. Chłopiec szybko się rozebrał i pobiegł umyć ręce. Anita odprowadziła go wzrokiem.
- Pani Zosiu, on jest taki podobny. Te oczy, te ruchy...
- Tak, kochana. To skóra zdjęta z Wojtka – Zofia zamyśliła się po czym nastawiła wodę w czajniku
- Po co Ty w ogóle wróciłaś? – Marek nie owijał w bawełnę
- Byłam na cmentarzu. Chciałam odwiedzić grób dziadków. Zobaczyłam grób Asi. Nie wiedziałam, że ona...
- Rok po Twoim odejściu. Asia walczyła dla Kacpra, ale choroba była silniejsza. Wojtek nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Twoje odejście było dla niego ogromnym ciosem, a tu jeszcze choroba Asi. Opiekował się nią jak mógł, ale ona wciąż wypominała mu, że nigdy jej nie kochał. Widziała przecież to co my. Tęsknił za Tobą niesamowicie. Mizerniał w oczach. Nie mogłam na to patrzeć.
- Po co to wszystko opowiadasz? - Marek przerwał żonie
- A dlaczego nie? Wybacz, ale Wojtek nie kochał Asi.
- Kochał, nie kochał. Dziecko by ich scementowało. Asia była dobrą, pobożną dziewczyną.
- Och już przestań bredzić. Asia, świeć panie nad jej duszą, pobożna była tylko dla Ciebie. Wiedziała jak sobie Twoją życzliwość zaskarbić. Co przyszło z tego, że Wojtek się z nią ożenił. Ani on jej nie kochał, ani ona jego. Przecież sama przyznała, że to było tylko odegranie się na tym chłopaku co ją zostawił. Pomyśl tylko. Taka pobożna, ale brak ślubu nie przeszkadzał jej w tym, żeby pójść do łóżka. Przypominam, że z naszym synem, który zresztą miał narzeczoną. O właśnie tę biedną dziewczynę – wskazała na Anitę.
- Ja tam nie wiem czy ona była taka biedna. Asia zakochana w Wojtku była na pewno, to mogła się ewentualnie zapomnieć. Ten jeden raz. Dzięki temu mamy wnuka. Gdyby nie ta tutaj – kiwnął na Anitę – to byliby szczęśliwą rodziną. Wszystko rozbiła.
- Panie Marku, ja niczego nie rozbijałam. I dobrze Pan o tym wie. Spotykaliśmy się z Wojtkiem długo przed tym feralnym spotkaniem firmowym. Kiedy się dowiedziałam, że Kacper jest synem Wojtka, odeszłam. Sam mi pan przecież zasugerował takie rozwiązanie sprawy.
- Co takiego?! - Zofia już nie trzymała nerwów na wodzy – coś Ty znowu wykombinował?
- Nie słuchaj jej. Znów chce namieszać.
- Przepraszam, nie powinnam była tutaj przychodzić. Pani Zosiu, niech Pani mi wybaczy to najście. Już wychodzę – dziewczyna pośpiesznie skierowała się ku wieszakom w korytarzu
- O nie kochana, siadaj!– Zofia oparła ręce na biodrach i spojrzała na dziewczynę – powiedz mi jedno. Czy mój mąż pomógł Ci w podjęciu decyzji o odejściu od Wojtka?
- Ja nie...przepraszam. Już wychodzę – Anita złapała za plecak, a wtedy do korytarza wpadł Kacper
- Anita, proszę Cię, wejdź do kuchni – Zofia wyraźnie zdenerwowana starała się ukryć emocje przed wnukiem
- Anita? Anita?Ja wiem kim Pani jest – mały spojrzał dziewczynie prosto w oczy
- Naprawdę? Znasz mnie?
- To przecież Pani odwiedza tatę w nocy!
- Co takiego?! - Zofia i Marek nie kryli zdziwienia
- Jak to. Ktoś przychodzi do Wojtka? W nocy? - Marek spojrzał groźnie na Kacpra
- Kacperku, chyba mnie z kimś mylisz – Anita wstała i ze łzami w oczach sięgnęła po kurtkę. Informacja o tym, że Wojtek ma kochankę, była jak cios w serce. Chociaż mogłam się tego spodziewać. Minęło tyle lat – pomyślała dziewczyna – po czym szybko dodała - Myślę, że czas już na mnie. Dziękuję. Przepraszam. Do widzenia – jej słowotok został przerwany przez chłopca, który patrząc na babcię stwierdził:
- No przecież babcia mówi do Pani Anita, prawda? A tata często woła przez sen: Anita, proszę wróć do nas! Nie zostawiaj nas!
- Co takiego? - Anita spojrzała na chłopca
- Kacper ma racje – wszyscy zebrani w korytarzu jak na komendę odwrócili głowy w stronę drzwi wejściowych – bardzo często odwiedzałaś mnie w nocy.
W drzwiach stał wysoki, młody mężczyzna. Niebieska, puchowa kurtka kontrastowała z ciemnymi kosmykami włosów i szarymi oczami. Podobieństwo z małym detektywem było uderzające.
- Tata! - Kacper rzucił się ojcu na szyję – zobacz kto nas odwiedził. Twoja koleżanka ze snów
- Ja...nie powinnam była...przepraszam – głos odmawiał Anicie posłuszeństwa. Tyle razy wyobrażała sobie, że wróci, że rzuci mu się w ramiona i powie jak bardzo tęskniła. I kocha. Tymczasem ciało stało w miejscu, umysł przestał pracować. Łzy, które spływały po policzkach paliły ją bardziej niż rozżarzone węgle.
- Powinnaś była. I dobrze zrobiłaś, że wróciłaś – pani Zosia złapała dziewczynę za ramiona, pocałowała w policzek, wytarła łzy i szepnęła – ale teraz już nie damy Ci uciec.
Puściła oko do dziewczyny i zwróciła się do męża – Marek, zawołaj Azję. Wojtek i Anita wyprowadzą ją na spacer. Dłuuugi spacer- zwróciła się do syna
- To ja też pójdę – Kacper natychmiast naciągnął śniegowce
- Ty nie...
- Mamo, daj spokój, niech idzie – Wojtek pocałował Zofię w policzek, skinął ojcu i otworzył drzwi
- To jak? Idziemy? - spojrzał na Anitę
- Tak. Już się zbieram.
Minęli dom i skierowali się w stronę wzgórz. Świeży śnieg utrudniał spacer, na szczęście ktoś odśnieżył ścieżkę prowadzącą do lasu. Azja i Kacper wpadali na siebie w radosnym, ale szczególnie chaotycznym biegu. Wojtek spojrzał na Anitę. Nic się nie zmieniła – pomyślał – pociągła twarz z pięknymi oczami, w których dawniej dosłownie tonął za każdym razem kiedy na niego patrzyła. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej twarzy szlachetnego rysu, który ona umiejętnie podkreślała włosami spiętymi w mały kok. Uwielbiał jej długie włosy, w przeszłości pachniały różą, zastanawiał się czy nadal używa tego samego szamponu. Tego, którego on omijał szerokim łukiem na sklepowych półkach. Odkąd go opuściła widok znajomego opakowania zawsze wiązał się z ukłuciem w okolicach mostka i przyspieszonym oddechem.
Anita przystanęła i wyciągnęła z plecaka aparat fotograficzny.
- Mogę? - spytała i kiwnęła głową w stronę chłopca biegającego wokół wielkiego psa
- Jasne – Wojtek spojrzał jak dziewczyna przykuca i uśmiecha się podczas ustawiania kadru
- Tym się teraz zajmujesz?
- Między innymi. A Ty?
- Strony internetowe. Twój pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak Ci się spodobało? - Anita pytała nie odrywając aparatu od twarzy. Miała nadzieję, że wszystkie te rytualne czynności uspokoją jej drżące ręce, a przede wszystkim oszalały puls.
- To fajna praca. Jak układanie puzzli albo klocków. Miałaś nosa. Wiedziałaś, że mi się to spodoba, kiedy podsuwałaś mi kurs webmastera. Znałaś mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
Dziewczyna przestała robić zdjęcia, wstała i spojrzała na wzgórza.
- Nie znałam. A może zbytnio zaufałam.
- Widocznie tak. Mogę Cię jedynie jeszcze raz przeprosić. Nie żałuje jednak tego co się stało w czasie tej imprezy firmowej.
Anita spojrzała na niego wyczekująco
- Nie żałuję, bo gdyby nie ten feralny, grudniowy wieczór, nie miałbym Kacpra. Wiem, że może dziwnie to brzmi, ale tak właśnie myślę. Wiesz, ja już nie wyobrażam sobie bez niego życia. Nie będę Cię prosił o to żebyś zrozumiała, ale...
- Rozumiem – wyszeptała
- Naprawdę? Przecież zawsze powtarzałaś, że...
- Wiem. Nie przepadałam za dziećmi. Dopóki po wyjeździe nie musiałam szukać nowej pracy. Znalazłam ją w przedszkolu. Jako pomoc kuchenna, ale w rezultacie często siedziałam z dzieciakami i czytałam im bajki, pomagałam rysować, pomagałam na placu zabaw. Wiesz to było przedszkole integracyjne. Dzieci niepełnosprawne, niedosłyszące i niedowidzące. Cudowne, małe szkraby, które radzą sobie w życiu dużo lepiej niż my dorośli. Te dzieciaki pomogły mi się podnieść, po tym co tutaj mnie spotkało. Poza tym, wiele się od nich nauczyłam. I wiele zrozumiałam. To ja muszę Cię przeprosić...
- Za co? Nie rozumiem.
- Nie brałam pod uwagę tego jak bardzo chciałeś mieć dzieci. To nie było tak, że ich nie lubiłam. Nie czułam jednak instynktu macierzyńskiego. Nie widziałam się w roli matki, a może zwyczajnie bałam się tej odpowiedzialności. Myślałam, że na dzieci będę miała zawsze czas i pewnie kiedyś będę chciała je mieć. Na pierwszym miejscu stawiałam karierę i moje marzenia. O Twoich nie myślałam. Wydaje mi się, że tym zachowaniem, sama Cię wepchnęłam w ramiona Asi – Anita nie kryła już emocji, które od lat ukrywała głęboko w podświadomości
- Anitka, nie opowiadaj głupot. Gdybym wtedy się nie upił...
- To nie miałbyś Kacpra. I pewnie, żadnych widoków na dzieci. Bo ja najprawdopodobniej nie mogę ich mieć. Ot, taka mała wada, jak stwierdził ginekolog – dziewczyna ukryła twarz w dłoniach – Asia była dla Ciebie lepszą partią.
- Wymarzoną żoną, jak twierdził mój ojciec. Skarbie – Wojtek objął szlochającą dziewczynę i mocno pocałował ją w czoło – kiedy odeszłaś cały świat stanął w miejscu. Badania DNA potwierdzające moje ojcostwo tak naprawdę nie były mi potrzebne, bo jak pokochałem tego szkraba od pierwszej chwili kiedy go zobaczyłem. Wiedziałem, że jest mój. I wydawało mi się, że wszystko się ułoży. Trzymałem go w ramionach i wyobrażałem sobie jak zabieram go do naszego domu. Naszego, rozumiesz? Asia byłaby częścią mojego życia, ale jako matka mojego syna. Nie żona. To z Tobą nadal chciałem się ożenić. I to jak najszybciej. Wiedziałem, że bardzo Cię zraniłem. Chciałem Ci to wynagrodzić. Ty jednak odeszłaś. Wiem co powiedział Ci ojciec.
- Skąd wiesz?
- Przyznał mi się po śmierci Asi. Byłem na niego wściekły, próbowałem go zrozumieć. Po wyznaniu, że to on skłonił Cię do odejścia ja nie potrafiłem z nim dłużej mieszkać. Wyprowadziłem się do Lądka Zdroju.
- On mi tylko zasugerował, ale to była moja decyzja.
- Nie oszukujmy się. Nie odpowiadał mu Twój silny charakter. Nie potrafił sobie z nim poradzić. Bał się, że zabierzesz mnie z domu rodzinnego do Poznania i będę tu wracał tylko na święta. Ciąża Asi to był idealny pretekst, żeby się Ciebie pozbyć. I to w białych rękawiczkach. Manipulował wszystkimi. Mamą, mną, potem Asią. W końcu wydało się, że nawet z Tobą mu się udało. Uwielbiał kontrolować wszystko co się wokół niego działo. Moja żona miała być tylko dodatkiem. Kimś kto urodzi dużo wnuków. Kimś, kto nie będzie miał dużo do powiedzenia. Kimś, kto będzie w niego wpatrzony jak w obrazek. Tak naprawdę zmieniła go choroba Asi. Chyba miał wyrzuty sumienia, ale też po raz pierwszy nie miał nad czymś kontroli. Natomiast ja musiałem się zorganizować. Opiekować się Asią, Kacprem , a nawet rodzicami Asi. Do ojca dotarło, że jestem dorosły. To był dla nas wszystkich trudny czas. Żałowałem wtedy jednego. Tego, że nie ma Ciebie przy moim boku. Zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką. Wiedziałem, że dodawałabyś mi otuchy i siły. A tej bardzo potrzebowałem. Miałem przecież maleńkiego synka – spojrzał na Kacpra. Maluch oblepiony śniegiem, lepił bałwana, którego Azja co chwilę burzyła ogonem. Radosny śmiech chłopca obudził dorosłych z letargu. Anita uśmiechnęła się przez łzy.
- Proszę Cię, wróć do nas. Nie zostawiaj nas – Wojtek szepnął Anicie do ucha
- Wróciłam. I już nie zostawię – uśmiechnęła się i mocniej wtuliła w stęsknione ramiona Wojtka
Ela Matusiak
Sylwestrowa miłość
- Globalne ocieplenie, phi! - prychnęła Gaja, usiłując otworzyć drzwi. Ciekawe kto to wymyślił? W końcu udało jej się dostać do środka. - Mało brakowało, a byłabym stłukła sobie tyłek. Zapaliła światła w sklepie, podłączyła witryny i odetchnęła zatęchłym powietrzem pomieszczenia. Sklep monopolowy „Bas” pysznił się starymi popeerlowskimi półkami oświetlanymi brzęczącymi jarzeniówkami oraz zielonym wytartym linoleum na podłodze. Gaja otrzymała sklep w spadku po dziadku Janie. Otworzył go w czasach, kiedy na półkach stał tylko ocet, za to kwitł handel osiedlowy i piwniczny, brakowało więc legalnego sklepu monopolowego. W latach kiedy Polska dopiero wychodziła z dziury spożywczej, sklep dziadka cieszył się ogromnym zainteresowaniem, kiedy spragnieni luksusu i dobrych trunków ludzie szukali towaru, który dopiero powoli spływał z zachodu. Gaja nie miała serca remontować lokalu. Chciała, by pozostał w takim stanie, w jakim zostawił go dziadek, miało to swój urok i jak do tej pory biznes prosperował całkiem nieźle. Klientami sklepu byli zwykle ciekawscy, którzy przyjeżdżali po flaszkę wódki krakowskiej, butelkę czerwonej biedy i suchary beskidzkie, ale też stali klienci tacy jak pan Marian z żoną Zenią. Przychodzili do sklepu codziennie, po to by porozmawiać i kupić nalewki, zwane przez Zenię „łzami sołtysa” lub „gumowcem”. Tak było też dziś.
- Dzień dobry, pierożku – zakrzyknął jowialnie Marian – masz coś dla mnie dziś?
Gaja uśmiechnęła się wychodząc z zaplecza ze skrzynką wody grodziskiej. - Dzień dobry, Panie Marianie, co dziś tak wcześnie? Oczywiście, że mam, jak zawsze, choć może zamiast tego trunku może kupiłby pan chleb i kostkę sera, co?
- Ach, pierożku, ty to zawsze taka troskliwa. Daj mi tego trunku miłości, a za godzinę nie będę już o głodzie pamiętał, a Zenia jaka zadowolona będzie... no, pierożku.
- Dobrze, już dobrze. Gaja skasowała należność, pomachała swojemu ulubionemu klientowi i wróciła do układania wody. Pomyślała o mężu, który pewnie odsypiał wczorajszą imprezę. Kochała go tak samo jak w dniu ślubu i ufała jak nikomu innemu. Poznali się jeszcze na studiach. Ona kończyła właśnie filologię polską, a Kornel muzykologię. Spotkali się na ślubie wspólnych znajomych i od tej pory byli nierozłączni. Gaja uwielbiała pisać, ale na próżno szukała odpowiedniego etatu w szkole, dlatego też spadek po dziadku pozwolił jej w spokoju pisać opowiadania, ale też zapewniał zaplecze finansowe. Kornel natomiast pracował zazwyczaj w weekendy. Grał ze swoją kapelą na weselach, bankietach i rautach, a w tygodniu wylegiwał się do południa i snuł po domu. Był artystą, niebieskim ptakiem, ale Gaja kochała go nad życie i ufała bezgranicznie. Miała trzydzieści lat, burzę kręconych rudych włosów, alabastrową cerę i piegi na nosie. Filigranowa budowa ciała i zadarty nos, mimo tej budowy ciała była silną i twardo stąpającą po ziemi kobietą.
Kiedy zadzwonił telefon, Gaja właśnie kończyła układać na półce musujące wino Цapcкoe Игpиcтoe .
- Halo? Cześć Mirela, wpadniesz na kawę? - zapytała Gaja z nadzieją na kilka chwil z przyjaciółką.
- Cześć, Ruda, nie, nie mam czasu, ale mam propozycję, której nie możesz odrzucić. W sylwestra idziemy do Baśki. Organizuje domówkę. Zapewnia mnóstwo pysznego jedzenia, muzykę z lat '60 i hektolitry alkoholu, które pozwolą zapomnieć ci o mężu śpiewaku i tańczących wokół niego małolatach w przykrótkich spódnicach.
- No nie wiem, będę pracowała do osiemnastej, wiesz jak jest w sylwestra. Mnóstwo ludzi, nerwów i sprzątanie z podłogi brokatu. Będę zmęczona jak byk po rykowisku, więc po pracy włączę telewizor i pójdę spać.
- O tym właśnie Baśka mówiła – westchnęła Mirela – dobra, nie narzekaj. Coś wymyślę, najwyżej pomogę ci, ale musisz być. Nie przyjmujemy wymówek. Tymczasem, Ruda i nie zmyślaj. Paaa.
Odkładając słuchawkę, Gaja uśmiechnęła się pod nosem, ciesząc się, że ma przyjaciółki, na których zawsze mogła polegać. Dzień zakończyła raportem z kasy fiskalnej, założyła kurtkę, pogasiła światła i zamknęła sklep. W jednej dłoni trzymała tanie wino musujące, ponieważ planowała wieczorem przypomnieć Kornelowi studenckie czasy. Wrzuciła klucze do torebki, odwróciła się i runęła jak długa. Poślizgnęła się na ubitej warstwie śniegu. Butelka z winem przeleciała nad jej głową, a pupa z głośnym plaśnięciem wylądowała na chodniku. Gaja zaklęła szpetnie usiłując się podnieść, ale jej nogi rozjeżdżały się pod dziwnym kątem. Kiedy udało jej się złapać równowagę, otrzepała płaszcz z resztek śniegu i schyliła się by uprzątnąć szkło z chodnika. Niestety kiedy się schylała wpadł na nią jakiś mężczyzna i oboje runęli na twardą, ubitą górę śniegu leżącą pod ścianą.
- No cóż – rzekł mężczyzna, podając Gai dłoń i świdrując spojrzeniem orzechowych oczu – to było twarde lądowanie.- Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Biorąc pod uwagę na czym, a właściwie na kim pan wylądował, to chyba ja byłam w gorszej sytuacji. - odpyskowała Gaja – zresztą nieważne. I tak wszystko szlag trafił.
- Proszę się nie przejmować, zawsze mogło być gorzej. Mogło się skończyć jakimś nieszczęśliwym złamaniem, a tak ma pani tylko stłuczone cztery litery – zaśmiał się – Do siego roku i miękkich lądowań.
- A idź, dziadu – mruknęła Gaja i poczłapała zrezygnowana w stronę domu.
Miała nadzieję spędzić wieczór na kanapie z mężem u boku i musującym winem w kieliszkach. Okazało się jednak, że po rozmowie o sylwestrze, Gaja płakała w wannie, a Kornela poniosło do baru. Nie mogła zrozumieć tak radykalnej postawy w tej sprawie. On miał pracować i balować całą noc, a ona siedzieć w domu? Położyła się z bólem głowy i usnęła. Grubo po północy obudził ją wślizgujący się pod kołdrę, śmierdzący piwem Kornel.
- Przepraszam, kochanie, wiesz jaki jestem jeśli chodzi o ciebie. Przepraszam... Niestety Gaja nie zdążyła usłyszeć reszty przeprosin, bo jej mąż usnął snem kamiennym, natychmiast wpadając w chrapiący trans. Nie mogła się na niego gniewać, za bardzo go kochała.
W sylwestra rano Gaja obudziła się z przeświadczeniem, że to będzie pracowity dzień. W nocy śnieg zasypał wczorajsze ślady i musiała odśnieżyć chodnik przed sklepem. Wstała z ociąganiem i cmoknęła męża w policzek. - Kawa, michu?
- Mhhhhm, ale czarna jak smoła i gorąca jak piekło. - Kornel zwlókł się z łóżka i poszedł pod prysznic. Gaja uwielbiała leniwe poranki z mężem, szczególnie kiedy mieli się pogodzić. Zdążyła postawić na stole jajecznicę i parujący kubek kawy, kiedy usłyszała telefon. Wzruszyła ramionami, myśląc o tym, że Kornel znów omawiać będzie z Beatą – wokalistką, harmonogram wystąpień na balu, zjadła więc pośpiesznie, połknęła kilka łyków kawy i wybiegła z domu, machając wesoło do męża.
Kiedy skręciła w uliczkę, na której znajdował się sklep, jej oczom ukazał się dość niecodzienny widok. Korpulentna Baśka, wymachiwała dłonią przed nosem pana Mariana, a Mirela, próbowała ją odciągnąć od rozzłoszczonego mężczyzny.
- Co tu się dzieje, do diabła? Baśka, natychmiast przestań! Panie Marianie, niech się pan uspokoi i niech mi ktoś do licha ciężkiego wyjaśni o co ta kłótnia?!
- Ach, dobrze że jesteś, pierożku. To wredne babsko rzuciło się na mnie z pazurami jak jej powiedziałem, że jest głupia.
- Tylko nie wredne – obruszyła się Baśka
- Dobrze, panie Marianie, ale co?
- Bo ona, znaczy się ta duża kobieta, powiedziała, że najlepiej byłoby, gdybyś sprzedała ten sklep i miała całe szemrane towarzystwo gdzieś. No to się wściekłem, nie? Nie będzie mi tu jakiś babsztyl dyrdymałów prawił, ot co!
Gaja stanęła jak wryta spoglądając to na Mariana, to na Baśkę. W końcu wzruszyła ramionami i zaczęła trząść się ze śmiechu. Chwilę później dołączyło do niej pozostałe towarzystwo. Sytuacja została opanowana, więc wszyscy weszli do sklepu. Pan Marian był honorowym pierwszym sylwestrowym klientem, więc czekała na niego niespodzianka w postaci wina musującego i tabliczki czekolady tylko z nazwy. Uradowany pobiegł do domu, żeby dać słodycze Zeni. Tymczasem dziewczęta wzięły się ostro do pracy. We trzy poradziły sobie z ciągle przybywającą falą klientów, którzy na ostatnią chwilę zaopatrywali się w alkohol. O osiemnastej zamknęły z hukiem drzwi i zgodnie stwierdziły, że ledwo żyją, ale w podskokach ubrały się w płaszcze i popędziły do domów, żeby przygotować się na imprezę.
Gaja otworzyła drzwi do domu mając nadzieję, że jeszcze zobaczy się z Kornelem i złoży mu noworoczne życzenia. Niestety męża nie było, a o jego niedawnej obecności świadczyła porozrzucana po podłodze bielizna i skarpetki, które pewnie wypadły mu z torby podróżnej. Westchnęła i poszła pod prysznic. Przygotowała sobie rozkloszowaną chabrową sukienkę w kształcie litery „A” z dekoltem w łódkę i białe tenisówki. Włosy natapirowała i spryskała dużą ilością lakieru, na koniec zawiązując wokół głowy niebieską wstążkę. O dwudziestej, - dzwoniła już do drzwi Baśki, która otworzyła jej z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Ulalala, wyglądasz jak milion dolarów, wejdź kochana, pomożesz mi ustawić playlistę na wieczór.
Gaja rozejrzała się po ogromnym salonie Baśki i zaniemówiła. Wokół niej roztaczał się obrazek jak z filmu „Służące”. Patery z tartinkami rozstawiono na komodach z epoki, w wielkiej kryształowej misie falował poncz, a w rogu ustawiono kieliszki, zakąski i alkohol.
- Jak tyś to wszystko przygotowała w dwie godziny? - zawołała Gaja próbując przekrzyczeć płynącą z głośników piosenkę „C'est la vie” Andrzeja Zauchy.
- Kochana, to tylko kwestia organizacji i pieniędzy oczywiście, ale wiesz jak jest. Nie narzekam na ich brak. O zobacz, jest i Mirela. - Wspólnie ustawiły listę piosenek na wieczór i przywitały wszystkich gości uroczym toastem. Impreza rozkręcała się z minuty na minutę, dziewczyny wyginały się na parkiecie, inne raczyły się koniakiem, a jeszcze inne słodko świergotały do swoich mężczyzn. Gaja miała właśnie uzupełnić poziom alkoholu we krwi, kiedy ktoś trącił ją łokciem, obejrzała się i napotkała świdrujące spojrzenie orzechowych oczu, które miała już okazję spotkać.
- O, widzę, że się już poznaliście. - powiedziała Mirela, podchodząc do pary tanecznym krokiem.
- Tak właściwie to nie – bąknęła Gaja – właśnie miałam pójść po...
- Nie gadaj tyle. Kostek, to moja przyjaciółka Gaja – zaćwierkała przymilnie Mirela i puściła do niej oko – no, to teraz bawcie się dobrze, ja pójdę szukać miłości. Gdzieś tu na pewno jest.
Zapadła krępująca cisza. Kostek drapał się po czuprynie, a Gaja gotowała ze złości.
- Wczorajsze spotkanie chyba nie należało do udanych, prawda? - powiedział. Może zaczniemy wszystko od początku? Jestem Kostek i dziś nie zamierzam na tobie wylądować.
Gaja parsknęła śmiechem i podała mu dłoń. - Chodź, napijemy się. - Szybko okazało się, że łatwo im się rozmawia. Kostek miał 36 lat, był lekarzem internistą, prowadzącym od niedawna własną praktykę. Wyznał, że jest rozwodnikiem. Rozeszli się z żoną w przyjaźni, ponieważ w pewnym momencie doszli do wniosku, że kierują nimi zupełnie inne priorytety. Podobało mu się tutaj, w niezbyt dużej mieścinie, wśród znajomych, natomiast jego żona marzyła o wielkim świecie. Była zapaloną podróżniczką i reporterką najpopularniejszej telewizji internetowej. Gaja zdała sobie sprawę, że opowiada Kostkowi o swoich marzeniach tak lekko jakby rozmawiała z Mirelą albo Baśką. Opowiedziała o tym, że wieczorami kiedy Kornel wychodzi do pracy ona zaszywa się w sypialni i pisze opowiadania. Była zaskoczona kiedy wyraził chęć przeczytania ich.
- Naprawdę chciałbyś przeczytać wypociny sklepikarki ze sklepu monopolowego?
- Ależ oczywiście – odparł z mocą – z wielką przyjemnością. Ciekaw jestem co też kryje się tej małej uroczej główce. Mam nadzieję, że nie będę musiał cię zmuszać do pokazania mi ich, choć nie ukrywam, znalazłbym na to kilka sposobów – puścił do niej figlarnie oko.
Gaja bawiła się jak nigdy dotąd. I musiała przyznać sama przed sobą, że poznała niezwykle interesującego mężczyznę, który mógłby zostać jej przyjacielem. Tańczyli, jedli i popijali kolorowe drinki. Kilka razy Kostek rozbawił ją do łez. Widziała zdziwione spojrzenia Baśki, ale odpowiadała jej takim uśmiechem, że ta natychmiast dawała za wygraną. Pół godziny przed północą, podeszła do nich roztańczonym krokiem Baśka i podała im złoto – bordowe kartki, po czym na okrągłym stoliku postawiła dużą inkrustowaną masą perłową skrzynię. Muzyka ucichła, a przy mikrofonie zobaczyli Mirelę, która nieco bełkotliwie opowiedziała, że każdy ma napisać życzenie na swojej kartce i tuż przed północą wrzucić ją do skrzynki. Gaja uśmiechnęła się szeroko do swojego towarzysza i zapatrzyła się na pustą kartkę. Po chwili napisała, że chciałaby uwagi od ukochanego, złożyła kartkę na pół i odłożyła do skrzyni.
- Mogę pożyczyć długopis? - szepnął jej do ucha Kostek. Gaja podskoczyła zaskoczona i oblała się rumieńcem. Nienawidziła swojej reakcji, ponieważ zdradzała zbyt wiele.
- Proszę, już skończyłam.
Kostek uśmiechnął się do niej, obrócił do niej plecami i zaczął coś skrupulatnie pisać. Po chwili złożył kartkę w taki sposób, że Gaja nie widziała treści, podszedł do niej i podając długopis rzekł. - Czy możesz się tu podpisać?
- Co? Gdzie? I po co? - zapytała śmiejąc się z niego.
- Tyle pytań i nikłe szanse na odpowiedź. Dowiesz się w swoim czasie. Podpisz się u dołu, tuż pod moim podpisem. Gaja ujęła długopis i umieściła zamaszysty podpis. Kostek z tajemniczym błyskiem w oku złożył starannie kartkę i umieścił ją w wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Co robisz? - zaśmiała się Gaja – chyba nie chcesz, żeby czarodziejska skrzynia Baśki spełniła twoje życzenie, co?
- Tutaj będzie bezpieczna – rzekł, poklepując się po klapach marynarki. - Chodź zatańczymy. Ruszyli na parkiet i tańczyli jak szaleni, schodząc tylko żeby napić się i poprosić o coś do jedzenia. Nim się obejrzeli, zegar wskazywał szóstą rano. Większość towarzystwa opuściła już dom Baśki, a sama właścicielka zaległa na kanapie pod oknem. Mirela migdaliła się z wysokim blondynem, a widząc zatroskaną minę Gai, uniosła kciuk do góry i wróciła do swojego zajęcia.
- Może mógłbym cię odprowadzić? - zapytał Kostek – daleko mieszkasz?
- Dzięki, ale wezwę taksówkę. Mój mąż niebawem wróci do domu i chcę go przywitać pysznym śniadaniem.
- Szczęściarz z faceta. Pozwól, że poczekam z tobą na taksówkę, jeszcze cię zaczepi jakiś pan Zdzisio wracający z sylwestra i porwie cię na jakąś noworoczną balangę. Twój mąż dostałby zawału, a mną targałyby wyrzuty sumienia.
Gaja ujęła Kostka pod łokieć i kiedy wspólnie czekali na taksówkę, powiedziała:
- Dziękuję za dzisiejszą noc. Nie sądziłam, że taki brutal rzucający się na bezbronne kobiety, tak cudownie tańczy.
Kostek zaśmiał się serdecznie otwierając drzwi taksówki. - Miłego odsypiania. A i jeszcze jedno – nachylił się, szepcząc jej do ucha, co sprawiło, że Gai zaczęło bić szybciej serce – wymocz nogi w wodzie z solą. Te niebotycznie wysokie szpilki musiały dać ci w nocy popalić. Zamknął drzwi zostawiając Gaję z szeroko otwartymi ustami ze zdziwienia.
Zmęczona weszła do domu i włączyła ekspres. Przygotowała chleb na grzanki i jajka na omlet, żeby szybko przyrządzić śniadanie i poczłapała pod prysznic. Około dziewiątej stwierdziła, że położy się na kanapie w salonie i poleży. Obudził ją hałas dochodzący sprzed drzwi wejściowych. Owinęła się szczelnie kocem i poszła otworzyć. W progu stał nawalony jak stodoła Kornel, ściskając w jednej ręce butelkę whisky w drugiej gitarę.
- Ooooo, moja żżżżona. Szeeeeś, buziiii mi daj na nowy rokkk – Kornel czknął głośno i runął wprost na zaskoczoną Gaję. - No proszę – mruknęła, przypominając sobie twarde lądowanie na śniegu – kolejny. Zaciągnęła męża na kanapę, zaparzyła sobie kawy i zamknęła się w sypialni żeby ze złością napisać kilka ironicznych opowiadań.
Nazajutrz wstała z nachmurzoną miną, ubrała się, wypiła kawę i nie zaszczycając swojego skacowanego małżonka ani jednym spojrzeniem udała się do sklepu. Przed drzwiami czekał na nią worek pełen soli drogowej a pod nim liścik:
Żebyś już nie musiała się przewracać,
całuję, K.
Śmiała się do rozpuku kiedy wchodziła do sklepu, a po kilku minutach wysłała Kostkowi mms z wiadomością. Za taki uroczy prezent, proponuję kawę z tyłu sklepu – jak na właścicielkę skansenu PRL przystało.
Ponieważ odpowiedź długo nie przychodziła, Gaja zabrała się do pracy. Uzupełniała właśnie zapasy wódki z czerwoną kartką, kiedy w drzwiach stanął brązowooki szatyn z dwoma kubkami kawy w dłoniach.
- Melduję się na rozkaz – Kostek posłał jej promienny uśmiech i wręczył kubek. Miał akurat przerwę na lunch i zamiast zaszyć się gdzieś w przytulnej knajpce z pysznym posiłkiem – rozmawiał z rudowłosą anielicą ze sklepu monopolowego. Rozmawiali przez godzinę, kiedy zorientowali się, że pan Marian próbuje się dobić do sklepu.
- O kurczę! Zapomniałam, że przekręciłam klucz w zamku.
- Ja już uciekam. - powiedział Kostek cmokając ją w policzek - Do zobaczenia. - Puścił do niej oko i zniknął wśród tłumu na chodniku.
- Nooo, pierożku, tak się zamykać przed ulubionym klientem? Ja tylko po mój napój z buraków i uciekam. Możesz romansować do woli.
- Panie Marianie, przecież to tylko kolega. - żachnęła się Gaja
- Kolega, nie kolega, ja oczy mam i swoje widzę. Zapijaczone i przydymione, ale radzą sobie dobrze! Pa, pierożku! - Odliczył należność i chwiejnym krokiem wyszedł ze sklepu.
W drodze do domu Gaja zastanawiała się, jak rozpocząć rozmowę z Kornelem, który coraz częściej chodził pijany, wracał w pomiętych ubraniach i co najgorsze, nie rozmawiał z nią. Postanowiła, że dziś wieczorem się z nim rozmówi, jednak jej plany spaliły na panewce, bo Kornela nie było w domu. Nie było od niego żadnej informacji i nie odbierał od niej telefonów. Zrozpaczona i wściekła poszła do Baśki, żeby się wygadać. W rezultacie została u niej na noc, wypłakując się w rękaw najlepszej przyjaciółki. Rano ledwo żywa poczłapała do sklepu, gdzie tak jak poprzedniego dnia czekał na nią prezent. Przed drzwiami leżała wielka puchowa poducha, do której w foliowym woreczku przytwierdzono małą karteczkę:
Gdyby zabrakło soli drogowej – noś, ściśle przewiązaną pasem.
Z życzeniami wielu miękkich lądowań, K.
Gaja była wzruszona przyjacielskim gestem Kostka, a jednocześnie wściekła na własnego męża, że chciała się na Kornelu odegrać. Zadzwoniła więc do Kostka i zaproponowała kino.
Przekonywała samą siebie, że to tylko koleżeńskie spotkanie i nic ponadto. Kostek przystał na propozycję z entuzjazmem, umówili się w kinie „Bajka” o 20. Kiedy Gaja weszła do foyer, Kostek już na nią czekał. Stał z uśmiechem na twarzy, ubrany w beżowy gruby golf i granatowe dżinsy, z czarną kurtką przerzuconą przez ramię. Otaksował wzrokiem Gaję i ucałował gorąco w policzek, wdychając przy tym zapach jej perfum.- Jak się cieszę, że założyłaś spodnie – powiedział – pomyślałem, że zamiast oglądać kolejne romansidło, pójdziemy zrobić coś ekscytującego. Wyglądasz na kompletnie rozbitą.
- Tak, to prawda. To znaczy nie. Tak, zróbmy coś fajnego, ale mylisz się, u mnie wszystko w jak najlepszym porządku – uśmiechnęła się, ale uśmiech nie sięgał oczu.
- Nie oszukuj mnie, rudzielcu. Niedługo zapomnisz o swoich troskach, chodź. - ujął jej rękę i pokierował w stronę wyjścia. Okazało się, że droga, którą idą wiedzie wprost do domu Baśki.
- Coś ty wymyślił, chłopaku, co?
- Spójrz – powiedział, odwracając Gaję w kierunku północnym.
- Niespodziaaankaaaa – krzyknął chór ludzi, z Baśką i Mirelą na czele. Za nimi stały piękne dwa kare konie, zaprzężone do olbrzymich sań. - Wszystkiego najlepszego!
- Och! Ja mam dziś urodziny... No, widać jednak się starzeję, bo kompletnie o tym zapomniałam. - -uśmiechnęła się do wszystkich i podziękowała.
- Do sań! - zarządził Kostek – sanna czeka!
Baśka podeszła do Gai i powiedziała, że próbowały z Mirelą namówić na to Kornela, ale wykręcił się w ostatniej chwili jakimś rautem. Gaja uściskała ją serdecznie i obiecała sobie, że będzie się dobrze bawić bez względu na wszystko.
Ruszyli wśród płonących pochodni i śmiechów. Po pół godzinie szybkiej jazdy, dotarli do agroturystyki „Stary Cap” gdzie czekało na nich ognisko, herbata z rumem i mnóstwo kiełbasek. Kostek otaczał ją ramieniem i raz po raz całował w ośnieżoną głowę. Gaja czuła się przy nim bezpiecznie. Była zrelaksowana i spokojna jak nigdy dotąd.
- Powiesz co cię dręczy, czy będę musiał cię torturować całą noc? - szepnął. Gaja podniosła wzrok i na jednym wdechu opowiedziała mu o Kornelu, jego zachowaniu i dręczących ją wątpliwościach. Kostek słuchał jej uważnie, masując zmarznięte dłonie i ochraniając od podmuchów wiatru. Kiedy skończyła, łzy kapały jej na szalik, a Baśka z Mirelą zaalarmowane nagłą zmianą nastroju przyjaciółki podniosły się z miejsc, żeby dowiedzieć się co się stało. Widząc jednak spokojny wzrok Kostka, odpuściły i zarządziły kolejną porcję pieczonych kiełbasek.
Zabawa przy ognisku trwała niemal do pierwszej w nocy. Taksówki cyklicznie podjeżdżały po kolejnych imprezowiczów. Kiedy nadszedł kolej na Gaję, ta zwróciła się do Kostka. - Pojedziesz ze mną? Nie chcę sama wracać. - Kostek potarł kciukiem jej zmarznięty policzkek i mocno ją przytulił. - Co tylko zechcesz, rudzielcu.
Wysiadając z samochodu Gaja uśmiechnęła się. – Dziękuję za cudowny wieczór. Był zdecydowanie lepszy od kina, a poza tym udało nam się na sobie nie wylądować.
- Nie kuś losu, kobieto – zaśmiał się Kostek – spójrz ile tu zasp. Na pewno znalazłaby się odpowiednia dla nas. Gaja objęła go serdecznie i gorąco ucałowała w policzek, po czym odwróciła się i poszła w kierunku domu.
- Poczekaj – chwycił ją za rękę Kostek – chcę...
- Nie, niech będzie tak jak jest. Nie zepsujmy tego. - wyswobodziła się z uścisku i pobiegła do domu. Zobaczyła, że w salonie świeci się światło. Ucieszyła się. Była w dobrym nastroju i rozmowa z Kornelem o ich związku i przyszłości musiała się powieść. W końcu był jej mężem.
Otworzyła drzwi i weszła do salonu. Uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zdała sobie sprawę z tego na co patrzy. Na małżeńskiej skórzanej kanapie leżał spocony Kornel. Rozchełstana koszula przykleiła się do jego szczupłego brzucha, a poniżej utleniona blond czupryna poruszała się to w górę, to w dół, wydając przy tym głośne dźwięki.
Gaja westchnęła głośno i z niemym krzykiem wypadła z domu. Wybiegła na ulicę i upadła tuż przed płotem sąsiadów, żeby wyrzucić z siebie żal. Szlochała tak długo, że nie zauważyła zbliżającego się do niej Kornela. Kiedy dotknął jej pleców w przepraszającym geście, zerwała się na równe nogi i pobiegła przed siebie. Zdyszana dobiegła do swojego sklepu, weszła do środka nie zapalając świateł, dopadła do półki z winami i sięgnęła po Kadarkę. Nim minęła godzina, Gaja kończyła już drugą butelkę, wylewając przy tym morze łez. Udało jej się opuścić sklep, - bez robienia niepotrzebnego hałasu. Zataczając się i utyskując na mężczyzn doczłapała do Baśki. Próbowała dostać się do niej, ale właścicielki nie było w domu, więc wyjęła telefon i zadzwoniła pod jedyny numer, który przyszedł jej do głowy. Kostek odebrał po trzech sygnałach i zaspanym głosem zapytał.
- Gaja, coś się stało?
- Szczy możeszsz przyeechaś po mnie? Jezzzem pijjana troochę.
- Gaja, gdzie jesteś?
- U Baccchhy. - zadwolona ze swoich umiejętności manualnych oparła czoło o okno altanki i czekała. Musiała chyba tracić przytomność, bo jedyne co pamiętała to mocne ramiona Kostka niosące ją do taksówki.
Nazajutrz obudził ją potężny ból głowy, rozejrzała się po pokoju i ze zdumieniem stwierdziła, że znajduje się w czyjejś sypialni. Dopiero po chwili zaczęły docierać do niej strzępy wspomnień. Kornel, kanapa, blond Beata i wino... W sekundę poczuła się jeszcze gorzej. Zeszła po schodach i zobaczyła krzątającego się po kuchni Kostka. Kiedy ją zobaczył, zmarszczył czoło, - z zatroskanym wyrazem twarzy podszedł do Gai i przytulił ją mocno. - Nic nie mów. Przygotowałem dla ciebie coś na kaca, potem porozmawiamy – podał jej szklankę, w której warstwowo leżały śmietana, żółtko i olej.
- Chyba żartujesz – zaoponowała – w życiu tego nie wypiję.
- Proponuję jednym haustem. Za godzinę po kacu nie będzie śladu.
Gaja połknęła obrzydliwą miksturę i po kilku sekundach popędziła do toalety, z której nie wychodziła przez najbliższe trzy kwadranse. Odświeżona i z kompletnie pustym żołądkiem weszła do kuchni.
- Przepraszam – wybąkała – to była koszmarna noc.
- Wiem o wszystkim. Baśka do mnie dzwoniła, pytała czy wiem gdzie jesteś. Kornel szukał cię u niej w domu i powiedział co się stało. Przykro mi...
- Czyżby? Krzyknęła Gaja. Dość tego. Dość tej udawanej życzliwość. Nie potrzebuję twojej łaski! Dam sobie radę ze swoimi kłopotami - ryknęła.
- Gaja, co cię ugryzło? - zapytał zaskoczony Kostek – Gaja! - Ale ona go nie słuchała. Pośpiesznie złożyła kurtkę i wybiegła. Znów uciekała. Od problemów, prawdy i miłości.
Gaja wystąpiła o rozwód w ciągu miesiąca. Wyprowadziła się z domu i zamieszkała w kawalerce nad sklepem. Nie rozmawiała z Kornelem. Nie miała o czym. Powoli rozpoczynała nowe życie. Kostek dzwonił do niej kilka razy, ale z uporem maniaka nie odbierała od niego telefonów. Kilka razy przychodził do sklepu, próbując z nią porozmawiać, ale Gaja odmawiała jakichkolwiek wyjaśnień. Wszystko szło nie tak jak trzeba. Nawet radosny pan Marian markotniał, kiedy patrzył na Gaję.
- Ach, pierożku. Zabiłbym gościa własnymi rękami gdybym wiedział który cię tak skrzywdził.
Gai zalśniły w oczach łzy, ale nie odpowiadając nic, podała mu nalewkę i skasowała należność.
Luty przywitał mieszkańców miasteczka siarczystym mrozem. Czas mijał szybko i w witrynach sklepowych pojawiły się czerwone serduszka zwiastujące nadejście święta zakochanych. 14. lutego Gaja zeszła do sklepu z markotną miną, ale pod drzwiami zobaczyła ciężarówkę z naładowaną po brzegi przyczepą.
- Pani kochana, gdzie zrzucić? Bo chyba nie na chodnik? - krzyknął kierowca ciężarówki.
- Panowie, ale to jakaś fatalna pomyłka, ja nie nie zamawiałam... a co to właściwie jest?
- Sól drogowa, kochana pani. My mieliśmy tylko dostarczyć. To co, pani szanowna? Wysypywać?
- Nie! Czekajcie na miłość boską! - krzyknęła Gaja – muszę zadzwonić.
- Do kogo chcesz dzwonić, rudzielcu? - usłyszała przy swoim uchu głos Kostka
- Coś ty dobrego narobił? Wstrzymałeś ruch na całej ulicy!
- Nie ruszę się stąd, dopóki czegoś nie przeczytasz. - Podał jej kopertę, z której wydobyła złoto – bordową kartkę. - Otwórz – zachęcił.
Drżącymi dłońmi odwinęła papier, zobaczyła swój podpis, który złożyła w sylwestra. Spojrzała na Kostka i rozłożyła ją całą. Jej oczom ukazało się zdanie:
Będę o Ciebie walczył,
ponieważ zakochałem się w Tobie od pierwszego wejrzenia.
Gaja rzuciła się Kostkowi na szyję, wśród głośnych klaksonów zniecierpliwionych kierowców, namiętnie go pocałowała.
Ilona Ciepał-Jaranowska
„Podróż”
Dziś nasza rocznica. Pamiętasz? Dawno temu, wiem. Nikt jeszcze nie wiedział o 14-tym lutego. Amerykańskie święto zakochanych w polskiej komunistycznej rzeczywistości nie miało miejsca bytu. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie o nim czytałam, ale wymyśliłam, że nasze zaręczyny odbędą się właśnie wtedy. To były jeszcze czasy, kiedy trzeba było odwiedzić rodziców przyszłej narzeczonej i poprosić ich o jej rękę. Przyszedłeś z kwiatami, dwa bukiety, jeden dla mnie i jeden dla mojej mamy. Nie pamiętam jakie to były kwiaty, ale pewnie jakieś goździki albo gerbery... Przyniosłeś wtedy butelkę wina i oczywiście pierścionek, okrągły dowód Twojej miłości. Zobacz, mam go do dziś. Dziwne, obrączka zginęła zaraz po ślubie a pierścionek wciąż ozdabia mi dłoń. Martwiłam się strasznie, że ją zgubiłam, ale przecież nie mogliśmy po prostu kupić nowej. Wiesz, przyszło mi teraz do głowy, że być może nasz ślub nie był aż taki ważny? Bo widzisz, obrączka nie zawsze jest symbolem miłości, ale kontraktu, podpisanego przez małżonków, świadków, księdza, urzędników. To zaręczyny są ważniejsze od samego ślubu, nie sądzisz? To wtedy podejmujemy decyzję o byciu razem, niczego nie podpisujemy, nie składamy deklaracji, a to od tego momentu zaczynamy naszą podróż, wspólną podróż przez życie.
Pamiętasz nasz pierwszy wyjazd? Kupiliśmy „malucha”, oj co to wtedy nie było, „maluchowy szał”, teraz, gdy widzę go na drodze, zastanawiam się jak mogła się w nim zmieścić choćby jedna osoba? A my we czwórkę z namiotami, śpiworami pojechaliśmy nad morze. To było koszmarne lato, lało przez cały czas, nawet nie zanurzyliśmy stopy w Bałtyku. Urlop spędziliśmy grając w karty na zmianę z czytaniem książek. Przeziębiliśmy się wtedy od spania w namiocie na podmokłej ziemi, nie wiem czemu nie wróciliśmy wcześniej? Liczyliśmy pewnie na cud, że wyjdzie wreszcie słońce. Teraz wiemy, że cuda się nie zdarzają, a przynajmniej nie każdemu są dane...
Tym naszym maleństwem zwiedziliśmy prawie całą Polskę, naprawdę nie wiem, jak to auto wytrzymywało nasze włóczęgi i jak my to wytrzymaliśmy? Widocznie nie wygody się wtedy liczyły a sama podróż. A pamiętasz naszą pierwszą zagraniczną wycieczkę? Chorwacja. Piękny kraj, byliśmy zachwyceni. Gorące słońce, ciepła woda i ani kropli deszczu przez cały pobyt. Jaka miła odmiana po tych wszystkich polskich urlopach, na które pakowaliśmy kilka walizek – bo trzeba było mieć ubrania na każdą możliwą wersję pogodową. Potem Włochy, Hiszpania i wreszcie Francja. Dlaczego nie pojechaliśmy najpierw do Francji? Zawsze chciałeś zobaczyć Paryż, wspiąć się na Wieżę Eiffla. Mówiłeś, że to jedyny kraj godny zwiedzenia a mimo to wybieraliśmy inne kierunki, zupełnie jakbyś odkładał tą przyjemność na sam koniec, tak jak ja podczas jedzenia – zjadam najpierw to, co mniej mi smakuje, żeby potem delektować się tym co najlepsze.
Zimno dziś, jak to w lutym. Nie martw się, nie zmarznę, mam ciepły płaszcz, szalik, czapkę. Ty nie lubiłeś chodzić w czapkach ani w szalikach, jak ja się na ciebie za to złościłam. Bałam się, że się przeziębisz, a i tak to ja częściej chorowałam...
Nigdy nie wyjeżdżaliśmy zimą, właściwie dlaczego? Przecież nie musieliśmy jeździć na nartach. Mogliśmy po prostu pochodzić po górach, albo zaszyć się w jakimś domku z kominkiem i odpocząć od codzienności. Dzieci co roku jeździły na ferie a my nawet nie pomyśleliśmy o takiej zimowej wyprawie. Tym bardziej nie chciałam się w tym roku wybierać w taką podróż i ciężko się było do niej przygotować. Gdyby nie Ty, pewnie bym z niej zrezygnowała w ostatniej chwili, ale uparłeś się i powiedziałeś, że już czas, musimy jechać...
Zaczyna wiać, na szczęście niezbyt mocno. Wiatr lekko porusza sosnami w tym lesie naprzeciwko. Z tego miejsca jest na niego dobry widok, Ty lubiłeś las, ciągle w nim znikałeś na spacer lub samotną wyprawę rowerową bez względu na porę roku. Martwiłam się, że długo nie wracasz, ale mówiłeś mi, że las dodaje Ci energii i musisz w nim często przebywać.
Ładnie tu masz, wiesz? Przestronnie, cicho i spokojnie. To dobrze, bo hałas Ci przeszkadzał, nigdy nie lubiłeś krzyków, gwaru. Zawsze wszystkich uciszałeś. Nawet czajnik nie mógł mieć gwizdka, bo był za głośny. Ile czajników przez to spaliliśmy bo zapominaliśmy, że woda jest nastawiona na gaz?...
Robi się coraz zimniej. Rozpalę ogień, będzie cieplej i przyjemniej. Prawda, że teraz lepiej? Posiedzę jeszcze, przecież nie muszę się spieszyć. Dzieci duże, poradzą sobie. Nasza córka wybiera się na jakąś walentynkową kolację, więc raczej nie zje obiadu, to po co go gotować? A syn, znasz go przecież, pewnie i tak nie ma go w domu. Odkąd zaczęli dorastać, często nie było ich w tym dniu. Mogliśmy go świętować tylko we dwoje – tak jak dziś. Dla nas 14 lutego to zawsze było ważne święto. Rocznica.
W tamtym roku ogień był inny, rozpaliliśmy go w kominku. Za oknem szalała śnieżyca a my planowaliśmy, co będziemy robić latem. Ktoś kiedyś powiedział, że plany są po to, żeby potem wyszło całkiem inaczej. W naszym przypadku sprawdziło się to powiedzenie. Mieliśmy się o tym przekonać niedługo po Walentynkach.
Przypadek, chwilowe zasłabnięcie, pogotowie zabrało Cię do szpitala, gdyby nie tomografia, którą Ci wtedy zrobili pewnie nie wiedzielibyśmy o istnieniu tego potwora. A może Ty wiedziałeś? Musiałeś coś czuć? Dlaczego nic nie mówiłeś? Może dałoby się coś.... Nie, przepraszam. Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale to czasem silniejsze ode mnie. Nie martw się, nie płaczę – chyba wyczerpałam już limit łez na jedno istnienie. Tak, wiem. Walczyliśmy. Długo. Nikt nie przypuszczał, że oboje mamy tyle sił do tej walki. On jednak okazał się silniejszy, zwyciężył. Wiesz, mówią, że teraz jest Ci lepiej. Wierzę w to. Chcę, żeby tak było. A ja dam sobie radę. Nie, nie udaję. No, może troszkę... Ale co mam zrobić? Dla mnie zegar nie chce się zatrzymać. Dni nie śpią, budzą się i ja też muszę. Układam sobie życie jeszcze raz, to trochę jak przeprowadzka w nowe miejsce. Przecież tyle razy się przeprowadzaliśmy, więc jestem przyzwyczajona. Ale nie. W nowym miejscu byłoby mi łatwiej. Tu muszę się przyzwyczaić do ścian, na które lampa nie rzuca już Twojego cienia. To trudniejsze.
Robi się ciemno, ale nie chcę jeszcze wracać do domu. Może teraz Ty coś opowiesz? Zawsze byłeś typem gaduły. Opowiadałeś tyle historii, prawdziwych i tych wyssanych z palca, czasem ciężko było odróżnić, która jest która. Ciągle trzymały się Ciebie żarty, robiłeś różne psikusy. Najbardziej lubiłeś dokuczać dzieciom, nie tylko naszym. Siostrzeńców i bratanków też nie oszczędzałeś, nawet najmłodszą, Jagódkę, ciągnąłeś za nos, a ona do tej pory opowiada, że wujek łapał za nosek i tak śmiesznie to pokazuje. Teraz pewnie ciągniesz za nosy małe aniołki. Może tam w niebie zrobiło się smutno i dlatego Bóg Cię wezwał do siebie? Moja siostra Agata tak mówi, może coś w tym jest.
A wiesz? Agata napisała wiersz – prosty, kilka słów, ale tak pięknie oddała w nim moje uczucia. Napisała o naszej ostatniej zimowej wyprawie. Kiedyś Ci go przeczytam. Wspominam teraz tamten dzień sprzed kilku tygodni, kiedy to musiałam wyruszyć w najtrudniejszą drogę mojego życia. Szłam powoli w pogrzebowym orszaku, niosąc zamiast walizki cały ciężar naszego życia. Wiał wtedy lekki wiatr, który za wszelką cenę chciał osuszyć mi łzy. Wszystko na około przykryte było białym puchem tak bardzo nie pasującym do mojego serca, ubranego na czarno. To była nasza ostatnia wspólna podróż. Zaczęliśmy ją razem, ale w drogę powrotną ruszyłam samotnie...
Późno już. Będą się niepokoić. Muszę iść.
Oczywiście, że jutro wrócę.
Daria Grabek
Trzy życia Miłości umarłej
PROLOG
Niebo – największa tajemnica ludzkości. Błękitne w słoneczny poranek końcem maja. Szare i ciężkie w jesienne, deszczowe popołudnia. A na nim… gwiazda. Niezwykle jasna, emanująca czystym srebrem, migotliwa. Wyglądała jakby mrugała do każdego, kto na nią spoglądał. A takich było wielu. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli. Zaczarowani, urzeczeni. Na całym nieboskłonie nie było takiej drugiej. Nie żeby była inna niż wszystkie. Podobna do miliona swoich sióstr, z którymi dzieliła kosmiczną przestrzeń. A jednak wyjątkowa. Miała w sobie magię. Miała tajemnicę. Podobno spełniała marzenia, tak głosiły legendy. Nikt nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Nadawałeś kiedyś imiona gwiazdom? Pewnie tak, kto tego nie robił. Kochankowie pod pierzyną nocy siadali przy murze i czytając swoją przyszłość z niebieskich światełek, nadawali im imiona. Wyznawali sobie miłość, obiecywali, że to już na zawsze. I cieszyli się, że mają własny kawałek nieba, kawałek świata, tajemnicy, której nikt nie odkryje. Bo one nie mówią, patrzą tylko z góry na nas i próbują pojąć, jak i dlaczego. Ona jednak zawsze pozostawała bezimienna. Nie znalazł się śmiałek, który wyraziłby słowem jej niedostrzegalną gołym okiem niezwykłość. Niezwykłość, którą kryła głęboko w sobie, która była widoczna w jej blasku, w każdym mrugnięciu. Na wieki stała się po prostu Gwiazdą.
Siadywali więc pod murem, który oddzielał światy. Wysoki na dwa metry, cały z kamienia. Nikt nie wiedział, kto go wybudował i jaki był cel. Ale też nikt się nad tym nie zastanawiał. Ot, po prostu stał. A zaliczono go do niezwykłych tylko dlatego, że w bezchmurne noce światło gwiazdy padało w jego okolice. To o nią wciąż chodziło. To ona magnetyzowała. Pławiła się w zachwytach i wysłuchiwała sekretów. Niemy powiernik najskrytszych tajemnic. Radości, wzruszenia, pomyłki, miłosne ekstazy. W jej blasku proszono o rękę, oznajmiano szczęśliwe nowiny, a nawet informowano oschle o końcu. Świeciła więc cierpliwie, czasem trochę zmęczona biernością ludzkiego gatunku, ale wciąż przepełniona nadzieją. To przecież minie, w końcu zrozumieją, jak wielką czynią sobie krzywdę, jak mało wiedzą i jak dużo jeszcze przed nimi pracy. Pracy, która otworzy furtkę do lepszego jutra.
I - ŻYCIE NAIWNE
Odkąd pamiętała, towarzyszyło jej uczucie, że nic tak naprawdę nie posiada. Życie toczyło się gdzieś za zasłoną, która nie potrafiła skryć intymności. Plątała się w niej, próbowała rozedrzeć lub zerwać. W końcu – najczęściej w długie zimowe noce - marszczyła materiał w dłoniach i próbowała dotknąć tego, co za nim. Widziała tam stół suto zastawiony wrażeniami. Wyciągała przed siebie dłonie, czuła je, czuła kształty i zapachy, widziała jak wyglądają. Chciała skosztować. I wtedy niezmiennie okazywało się, że nie mogła. Znowu ta zasłona. Bezustanne uczucie głodu, chęć nasycenia zmysłów. Gdy działo się coś złego, ktoś umierał lub sprawiał jej ból, płakała. Pogrążała się w uczuciu, by zaraz stwierdzić, że łzy wcale nie są rozpaczą. I wcale nie były jej łzami. Coś po prostu przeminęło. Kolejny obraz, który podziwiała w brudnych okularach.
Z nim było tak samo. Wychodził z domu i przystosowywał się. Odgrywał role, które zostały mu narzucone. Zachowywał się tak, jak wypadało i sam już nie wiedział gdzie kończy się on, a zaczyna konwenans. Zatracał się w historii, nie wiedząc nawet, czy chce ją kreować. Wciąż jakby obok. Jakby wszystko działo się za mgłą, której był środkiem. Rozmawiał, uśmiechał się, angażował, cieszył i smucił ukradkiem. Ale nic naprawdę nie należało do niego. Nigdy nie mógł powiedzieć, że jest sobą. Takim prawdziwym. Zwyczajnym.
W pogoni za nieznanym, w biegu za niespełnionym.
W ucieczce do zapomnienia.
W marzeniu o chwili szczęścia.
Wiedziała, że błądzi. Tak bardzo chciała ujrzeć choć promyk światła, który wskazałby właściwą drogę do realności.
Nie zauważyła pierwszego płatku śniegu, który tuż pod jej butami upadł łagodnie na ziemię, by zaraz się stopić. Drugi zatrzymał się na wyciągniętej dłoni. Przystanęła, by spojrzeć jak znika. Jak przemija kolejny obraz w jej życiu. Kolejny wyimaginowany impuls, który ku swojemu zaskoczeniu poczuła. Czuła zimno śnieżynki, czuła zimno przenikające ciało. Widziała jak podchodził. Wtedy poczuła też serce. Biło. Biło mocno i wyraźnie, jak nigdy wcześniej.
Patrzył wprost na nią, jakby nie było nic wokół. Zatrzymał się blisko, bliżej niż zwykle. Pogładził jej policzek, dotknął włosów, uśmiechnął się. I stał. Stał tam i rozpraszał padający śnieg, rozsiewał radość wokół. Zbliżył usta do jej ust. Ale wciąż po prostu patrzył. I mijał czas. A potem oboje uśmiechnęli się, dotknęli jeszcze raz swoich dłoni, odwrócili do siebie plecami i poszli.
Nie zauważyli nawet, kiedy śnieg zamienił się w deszcz. Strumienie wody lały się z nieba. Pojedyncze pozostałe na drzewach liście uginały się pod jej natężeniem.. Czarny tusz spływał po policzkach. I nie wiadomo już było, czy to deszcz, czy to łzy.
Tak mało ich połączyło, ale nawet nie wiedzieli, że dali sobie więcej niż mogłaby podpowiadać intuicja. Stali się dla siebie snem. Najbardziej realną materią w krainie nierzeczywistej prozy życia. Każde idąc w swoją stronę, jak te bażanty, co nigdy nie łączą się w pary.
II - ŻYCIE REALNE
Zima była wyjątkowo sroga tego roku. Choć od dawna nie padał śnieg, jego twarda, gruba powłoka otulała trawniki i drzewa. Chodniki przypominały bardziej wąziutkie szlaki w górach niż wielkomiejskie aleje, przeznaczone dla przemieszczających się w biegu mas. Lili otuliła się szczelniej szalikiem i nabrała w płuca duży łyk mroźnego powietrza. Zadziałał orzeźwiająco. Niewidzialne igiełki lodu wbijały się w zaróżowione policzki. Ten delikatny ból odganiał niechciane obawy. Musiała myśleć pozytywnie. Dobre nastawienie to przecież połowa sukcesu. Nie potrafiła jednak powstrzymać bijącego coraz szybciej serca. Napięcie narastało z każdym krokiem przybliżającym ją do przedwojennej kamienicy, której nikt nie odrestaurowywał od bardzo dawna. Weszła na podwórze, złapała za klamkę starych drzwi z powybijanymi szybkami i znalazła się na klatce schodowej. Tak wiele lat, prawie pół życia nie było jej tu. W końcu się odważyła, bez żadnego uprzedzenia, bez zapowiedzi. Nacisnęła przycisk dzwonka. Raz, później drugi.
Otworzyła jej cisza. Stojąca w progu kobieta wyglądała na trochę ponad pięćdziesiąt lat. Jak zawsze przeraźliwie chuda, twarz miała poznaczoną cienkimi zmarszczkami, powieki obficie pomalowane niebieskim cieniem i zsunięte na czubek nosa okulary. Te rzeczy nie zmieniły się. Nawet kręcone włosy, choć dawniej farbowane na platynowy blond, a teraz trochę już pociemniałe, pozostawały w znajomym nieładzie. Bez słowa przyglądała się niespodziewanemu gościowi.
- Mamo – wykrztusiła Lili. Głos miała schrypnięty.
- Czego chcesz? – spytała kobieta, patrząc na córkę niechętnie. Zaskoczenie mijało szybko. Zdecydowanie zbyt szybko.
- Przyszłam… Chciałam… Mogę wejść? Co słychać?
- Nie dotarło do ciebie jeszcze, że nie masz tu czego szukać? Mówiłam ci, że masz przestać mnie nachodzić! Inaczej zadzwonię na policję! Jesteś zwykłą, nic nie wartą, grubą świnią, a nie moją córką!
- Ale…
- Jak chcesz się zobaczyć z siostrą, załatwiaj to sobie przez sąd! A teraz wynocha mi stąd!
Po klatce schodowej rozeszło się echo zamykanych z trzaskiem drzwi.
Dziewczyna usiadła na schodach i na krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach. Musiała odpędzić gromadzące się w oczach łzy. Nie będzie płakać, nie tutaj i nie teraz. Spojrzała w okno na półpiętrze. Dopiero po chwili zorientowała się, że pada śnieg. Białe płatki wirowały leniwie w sobie tylko znanym tańcu. Chciałaby, żeby każdy z nich symbolizował wspomnienie. Żeby można było w niego zajrzeć jak w te szklane kule, którymi potrząsa się, żeby brokat lub styropianowe drobinki zaczęły się poruszać. Tymczasem ona pamiętała tylko jedno, które wypływało na powierzchnię myśli, jak nigdy nietopiąca się tratwa ratunkowa.
Miała wtedy może cztery lata. To był jakiś słoneczny i wyjątkowo wczesny poranek. Ale mama już nie spała, krzątała się w kuchni, słychać było nalewaną do czajnika wodę, brzęk wyjmowanych z szafki kubków. Każdy dzień trzeba zacząć od kawy. Lili zsunęła się z łóżka, przetarła zaspane oczy i podreptała w stronę znajomych dźwięków. Mama jeszcze się nie ubrała, miała na sobie długą koszulę nocną w niebieskie kwiatuszki. Taką zapinaną na guziczki tuż pod szyją.
- Kto to się obudził? – spytała na widok córki.
Przykucnęła i otworzyła szeroko ramiona. Dziewczynka pozwoliła się przytulić i sama odwzajemniła uścisk.
Więcej podobnych wspomnień nie miała. Jej mózg odratował tylko to jedno. A później? Później mama znalazła nową miłość. Na imię miała Wódka.
III - ŻYCIE WYPALONE
- Przynieś ze spiżarni sera… Nie, nie tego… No szybciej, bo muszę jeszcze ryby usmażyć!
- Ta bombka tu nie pasuje, a ten obrus jest poplamiony. Kto go wybrał?
- Nie plącz mi się pod nogami, idź zrobić coś pożytecznego!
24 grudnia trwał w najlepsze, a w pewnym domu położonym w wyjątkowo urokliwej okolicy – jak zapewne w wielu innych – ferwor przygotowań był w zenicie. Wszyscy biegali w różne strony, nosząc ze sobą najróżniejsze przedmioty, zawracając co chwila, klepiąc zapominalskie głowy, a czasem układając usta w kształt niemego przekleństwa.
Najmłodsza domowniczka, ściskając za łapkę swojego najlepszego pluszowego przyjaciela, przechadzała się cichutko obok choinki. Gdy tylko zostawała sama w salonie, próbowała ukradkiem sprawdzić, co kryje kolorowy stos prezentów, ustawiony w kilka idealnie finezyjnych, zamierzenie przypadkowych piramid – zgodnie z najaktualniejszymi trendami mody. Gdy jednak reszta rodziny wpadała po coś do pokoju, znajdowała sobie inne zajęcie. Długo przyglądała się drzewku, które niezdarnie pomagała ubierać poprzedniego dnia. Bardzo chciała zawiesić na honorowym miejscu zrobioną w przedszkolu bombkę, ale podobno nie pasowałaby do ogólnej kompozycji. W końcu, po niedługich negocjacjach, ozdoba zawisła z tyłu, na jednej z niższych gałązek. Mimo to choinka robiła wrażenie. Była rozłożysta, sięgała prawie sufitu i skrzyła się złotoczerwonym blaskiem.
- Co tak chodzisz bez celu? – zagadnął dziewczynkę ojciec – Idź do swojego pokoju, pobaw się czymś, ja muszę tu trochę popracować – oznajmił, nie czekając na odpowiedź i zaczął rozkładać na stole laptop i całe mnóstwo papierów.
Posłuszne dziecko spełniło polecenie i już już miało iść do siebie, kiedy zobaczyło uchylone drzwi do sypialni rodziców. Nie mogąc powstrzymać pokusy, dziewczynka zajrzała do środka. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak zawsze – duże, idealnie zasłane łóżko, trzydrzwiowa lustrzana szafa była lekko uchylona, a na komodzie uwięzione w stalowych ramkach stały cztery fotografie. Jedna rodzinna, dwie przedstawiające wyłącznie młodsze pokolenie i jedna bardzo stara, na której rodzice przytulali się i uśmiechali wesoło. Podobno to zdjęcie zrobiono jeszcze w czasie ich studiów.
Tuż za drzwiami dało się słyszeć głosy i kroki. Przezorna dziewczynka, wiedząc, że przebywanie w sypialni dorosłych jest dzieciom zakazane, wślizgnęła się szybko pod łóżko. Już po chwili zobaczyła ze swej podłogowej perspektywy dwie pary stóp, które wchodzą do pokoju, a potem drzwi się zamknęły.
- Wiem, że wigilia to może nie najlepszy moment, ale wydrukowałem właśnie papiery rozwodowe, podpiszesz? – odezwał się męski głos.
- Pewnie – odpowiedziała kobieta bez chwili wahania.
Przez chwilę panowała cisza. Rodzice usiedli na łóżku, nieco oddaleni od siebie i najwyraźniej czemuś się przyglądali.
- Pamiętasz nasze pierwsze święta? Te w starym mieszkaniu? – milczenie przerwał ojciec.
- Boże, jak ja cię wtedy kochałam – zaśmiała się cicho matka.
- Co się z nami stało? Mamy przecież wszystko, tak ciężko na to pracowaliśmy. Od lat nie byliśmy nigdzie razem, tylko praca i praca. Na wakacje z dziećmi jeździmy na zmianę, bo nie możemy zgrać urlopów, no i domu trzeba pilnować. Pamiętasz, jak wtedy było, w tamte święta? Tak skromnie, ledwo na karpia nam starczyło, a choinkę to mieliśmy taką malutką i tylko kilka bombek, bez światełek żadnych nawet. Pamiętasz? Marzyliśmy wtedy o takim domu, wielkim, z ogrodem, o świętach jak z filmu. Chcieliśmy mieć dzieci i kochać je, a tymczasem one bardziej nas denerwują, niż sprawiają radość. Pamiętasz, jak urodziło się pierwsze, jacy byliśmy szczęśliwi? Obiecaliśmy sobie, że będzie naszym oczkiem w głowie, że będziemy ją kochać najbardziej na świecie. Dziś ma 15 lat, a ja nawet nie wiem, co u niej. Chyb trzy dni temu rozmawialiśmy ostatnio, mimo, że w jednym domu mieszkamy. Dlaczego tak jest? Mamy to, czego chcieliśmy, pracujemy na to ciężko, a jednak się rozwodzimy. Co się z nami stało?
- Wypaliło się.
Zabrzęczał leżący na szafce nocnej telefon i nastała chwila ciszy, przerywana stuknięciami palców w dotykowy ekran.
- Muszę pojechać jeszcze na chwilę do firmy. Poczekajcie na mnie z kolacją, albo zostawcie przynajmniej kawałek ryby.
Zerwał się z miejsca i widać było zmierzające szybko ku wyjściu stopy.
EPILOG
Mijały lata, powielano schematy, czasem zdarzył się ktoś inny, ale szybko ginął w jednolitej palecie barw. Jakby jakiemuś malarzowi zabrakło wyobraźni, jakby miał do dyspozycji bardzo mało farby. Przezroczystość. Czy jakaś miłość istnieje naprawdę? Czy ktoś kiedyś da Gwieździe pewność, że oświetlony jej blaskiem, będzie tylko kochał? Że nie zrani, nie zapomni? Ludzie ją sławili, podziwiali, ale to było zbyt mało. Powstała z miłości i miłości potrzebowała do życia. Nie zauroczeń, nie uwielbiania a prawdziwego uczucia, które przetrwałoby próbę czasu, nie złamało się pod ciężarem losu i zwycięsko wyszło z walki o swoje istnienie. Niekarmiona bledła. Cóż jednak z tego, skoro ludzkie oko bardzo zapatrzone w codzienność, nie było w stanie dostrzec tak istotnej rzeczy? Tak ważnego zjawiska, które przecież mogło wpłynąć na wszystko. I któremu można było zapobiec. Wystarczyło spojrzeć w siebie. Młodzi ludzie, wierzący w nierealne, wciąż przychodzili. Być może z przyzwyczajenia, być może z braku lepszych pomysłów, czy bardziej romantycznych miejsc. Nikt nie zastanawiał się dlaczego. Akceptowali dany im stan rzeczy, nie zastanawiając się, czy mogą coś zmienić. Bierność życia jest biernością doznawania.
Nadszedł kolejny zimowy wieczór, ale powietrze zaczynało już pachnieć wiosną. Luty chylił się ku końcowi, pozwalając narodzić się pierwszym przebiśniegom, które jasną poświatą pachniały cicho i delikatnie. Lekki wietrzyk poruszał najcieńsze gałązki drzew, a księżyc w pełnej krasie prezentował swoje oblicze. Kamienna alejka gościła na swym szlaku dwóch przechodniów. Starsza, pulchna kobieta, o twarzy tak przyjemnie naznaczonej czasem i kilkuletni chłopiec, który ufnie ściskał szorstką dłoń swej opiekunki.
- Babciu, nie widzę jej… - powiedział zatrzymując się raptownie, gdy spojrzawszy w niebo, nie dostrzegł niczego wyjątkowego.
- Widzisz synku, tak to już jest, że niektóre gwiazdy po prostu gasną – odpowiedziała spokojnie i pociągnęła chłopca ze sobą.
Nikt więcej tego wieczoru nie zauważył zniknięcia najpiękniejszej ozdoby nieba.
Magdalena Dzierżak - Man
"Nietypowy prezent urodzinowy"
W tym roku zima przyszła wyjątkowo szybko. W żaden sposób nie przygotowała na to mieszkańców pewnego małego, śląskiego miasteczka. Ponury krajobraz nie nastrajał optymistycznie, a przejmujący chłód doskwierał okrutnie.
Agata wracała właśnie ze szkoły, powłócząc leniwie noga za nogą, z posępną miną wgapiała się w szarą ziemię. Nie chciała wpatrywać się w mijane drzewa, jeszcze nie tak dawno migoczące w promieniach jesiennego słońca całą feerią barw. Dziś straszyły smętnymi, łysymi i zmarzniętymi badylami trzeszcząc złowieszczo na paskudnym wietrze. Dziewczynę przeszedł dreszcz, postawiła kołnierz kurtki, by choć trochę osłonił ją przed wiatrem. Na szczęście do domu nie miała daleko.
- Jak to możliwe, że jeszcze trzy miesiące temu bawiłam się w najlepsze przy ognisku, które rozpaliłyśmy z Anką i Jowitą? - pomyślała - Było przecież tak późno, a my nadal bez swetrów siedziałyśmy na gołej trawie.
- Co za cholerny klimat! - burczała pod nosem.
Gdy dotarła do domu, nawet tam przez nieszczelne okna hulał lodowaty wiatr. Dobrze, że w mieszkaniu była mama i od razu przygotowała córce gorące kakao.
***
Paskudny nastrój nie opuszczał jej przez cały tydzień. Tak naprawdę winę za zły humor zrzucała na karb niepogody, bo nie chciała przyznać się sama przed sobą do złamanego serca.
Na przerwie Anka wzięła przyjaciółkę na bok.
- Co z Tobą? Wiem, że fizyka to nie jest twój konik, ale zanim się obejrzysz skończy się półrocze. Po co ci kolejna pała? Opamiętaj się! - wykrzyczała jednym tchem, gestykulując przy tym rękoma, niczym matka karząca dziecko za rozsypanie płatków kukurydzianych.
- Zejdź ze mnie! To wszystko przez tę pogodę! Nie potrafię na niczym się skupić, ciągle mi zimno. Jak tak dalej pójdzie urodziny będę świętowała po kolana w śniegu! - odburknęła Agata.
- Zaraz, zaraz, a czy ten twój nastrój nie jest czasem spowodowany tym, że nie chcesz urodzin świętować sama? - zamyśliła się Anka.
- O co ci znowu chodzi? Zajmij się lepiej swoimi sprawami - odparowała wściekła już Agata.
- I tu cię mam! Trafiłam w słaby punkt, czyż nie mam racji? Przecież widzę jak wodzisz ślepiami za Mariuszem, i to chyba już od września i wzdychasz. Nie rozumiem dlaczego wreszcie do niego nie zagadasz?! - powiedziała Anka.
- Łatwo ci mówić! On nawet na mnie nie patrzy!
- No nie wiem, nie wiem, ja to widzę inaczej - odpowiedziała Anka puszczając przyjaciółce oczko. I wtedy zadzwonił dzwonek, co Agata przyjęła z dużą ulgą. Ta rozmowa denerwowała ją coraz bardziej.
***
W sobotę Agata miała 17-te urodziny. Gdy wyjrzała rano przez okno, zobaczyła, że wszystko pokryte było miękkim puchem, jakby w nocy ktoś okrył świat miękką kołderką. Sama sobie wykrakałaś - upomniała się w myślach.
Agata nie wyprawiała nigdy przyjęć urodzinowych. W końcu - rodzina mieszka daleko, a dla Anki i Jowity nie trzeba było cudować. Razem czuły się najlepiej siedząc na wygodnej kanapie przed telewizorem, gdy mogły zajadając pachnący popcorn skakać z kanału na kanał i wyszukiwać najlepszych piosenek dla ich podobnego gustu muzycznego. Przy tym plotkowały na każdy możliwy temat zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Dzisiaj nie uda się nawet to - pomyślała z żalem - Jowita na srebrnym weselu dziadków, a Anka musi zająć się upiornym Piotrusiem, swoim rozkapryszonym 5-letnim bratem (który czasami potrafił być jednak słodki). No nic, dzisiaj zrobię sobie dzień leniwca i siedząc w piżamie nadrobię zaległości w "BrzydUli" - rozważała dalej.
Siedziała na kanapie objadając się przygotowanymi przez mamę jej ulubionym tostami z szynką, serem i ... bananem, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Mama wróciła już do przerwanych porządków w rachunkach, więc sama musiała otworzyć drzwi.
- O rany! Widzę, że z tobą coraz gorzej! Gdybym wiedziała, że Bridget Jones wywoła w Tobie takie zachowanie, to kupiłabym Ci książkę Perfekcyjnej Pani Domu - rzuciła wstrząśnięta Anka na widok przyjaciółki.
- Też się cieszę, że cię widzę - odpowiedziała z przesadnym uśmiechem Agata, obróciła się na pięcie i krzyknęła - Właź!
- Yyyy... - zaczęła jąkać się Anka - wiesz, może narzuć szybko coś na siebie, i niech to nie będą to te twoje dziurawe dresy i wyjdź na chwilę na ganek. Nie chcę ci nanieść wody do domu, a zaraz muszę uciekać.
Coś w głosie Anki zaniepokoiło Agatę, ale nie miała sił na zbędne dyskusje. Posłusznie spełniła polecenie przyjaciółki i wciągnęła na siebie ciuchy, w których pobiegła w południe po ziemniaki. Gdy weszła na ganek, Anka nieco zdenerwowana zlustrowała koleżankę z wyraźną aprobatą i ulgą (co nie uszło uwadze Agaty), złożyła jej jeszcze raz życzenia urodzinowe, choć wcześniej zrobiła to za pomocą smsa i zerkając niepewnie w prawo powiedziała:
- A tu mam dla ciebie jeszcze prezent... to ja lecę, śpieszę się na tramwaj.
I poleciała.
Zdumiona Agata wyjrzała przed dom, już miała coś krzyknąć za przyjaciółką, ale zaniemówiła na widok prezentu. Przed jej domem z prawej strony stał... Mariusz. Oniemiała dziewczyna nie wierzyła własnym oczom!
- Masz może ochotę na spacer? - spytał nieco zawstydzony chłopak, wręczając jubilatce czerwoną różę.
- Yyyy... tak, jasne. Powiem tylko mamie gdzie idę i włożę kurtkę.
***
Szli do parku tą samą drogą, którą Agata codziennie przemierza idąc do szkoły. Dziewczyna rozejrzała się wokół i zobaczyła drzewa pokryte misternymi firankami śniegu. Było cicho i spokojnie. Mariusz bawił ją dowcipami. Szli tak śmiejąc się pomiędzy drzewami. W parku rzucali się śnieżkami, gonili między ośnieżonymi huśtawkami i sypali śniegiem strząsanym wprost z gałęzi.
Agata nigdy nie sądziła, że zima może być tak piękna.
Norbert Góra
Miłość gorzka jak trucizna
Joanna nieśmiało przekroczyła próg wejściowy hotelu, strzepując z pewną dozą zrezygnowania gęsty, śnieżny puch z prawego ramienia.
Takiej zimy od dawna nikt się nie spodziewał. Lodowaty wiatr panoszył się po bezkresnych ulicach Góry Kalwarii, zmiatając z dróg nadzieję na szybką wiosnę. Prawdziwy, komunikacyjny paraliż. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie data – piątek, trzynastego stycznia. Wszystko, co mogło pójść źle, spajało się ze sobą, tworząc struktury nieposkromionego chaosu.
Wielu kierowców zmuszonych było zmienić plany.
Dla Joanny nie miało to najmniejszego znaczenia. Wybrała hotel Podzamcze nie bez przyczyny. Tutaj właśnie zamierzała zakończyć – raz na zawsze! – swoją bolesną, samotną egzystencję. Przeszła trzy kroki w prawo i obejrzała się za siebie, spoglądając prosto w duże okno, z którego rozchodził się krajobraz na tonące w śniegu miasto.
Krystalicznie czyste, niewinne płatki migały na zewnątrz jak światła w zadymionym, przepełnionym młodzieńczym potem klubie, gdzie taka osoba jak Joanna najprawdopodobniej zeszłaby na zawał.
Widziała w oknie odbicie swojej bladej, smukłej, owalnej twarzy i nieskazitelnie błękitnych oczu. Oto ona – synonim bezradności, samotności, porażki. Ściągnęła usta, ignorując zupełnie cały świat, jaki funkcjonował za jej plecami.
Szary, zmechacony żakiet kupiony na jednej z wyprzedaży pod Warszawą tylko podkreślał beznadzieję, w jakiej się znajdowała. Był kropką nad „i”, cichym westchnięciem podsumowującym dotychczasowe osiągnięcia, a raczej ich niedobór.
Stresująca praca, brak męża i dzieci, dawały się jej we znaki od lat.
– Halo, proszę pani – usłyszała za sobą ciepły, męski głos.
Zdezorientowana, z otwartymi ustami, obejrzała się w kierunku wysokiego, opalonego mężczyzny z dwudniowym, czarnym zarostem. Wyglądał jak model świeżo zdjęty z okładki „Vogue” – trójkątna, delikatniejsza niż u kobiet twarz, brązowe oczy o elektryzującym spojrzeniu. Miał na sobie dopasowany do atletycznej sylwetki granatowy kardigan.
– W czym mogę pomóc?
Joanna utkwiła wzrok w jego włosach – czarnych jak stado wron, niesamowicie gęstych. Przez moment pomyślała, że byłby idealnym kochankiem.
Ciekawe, ile kobiet wzdychało na widok takiego samca?
– Och, przepraszam, zamyśliłam się. – Odparła, wykonując nieokreślony ruch ręką i podeszła bliżej niego. Do kardiganu miał przyczepiony identyfikator: „MACIEJ – RECEPCJONISTA”. – Miałam tutaj rezerwację.
– Pani godność? – zapytał i uśmiechnął się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.
Rzeczywiście za bardzo przypominał modela z „Vogue”.
– Joanna Gradecka – odparła, wręczając mu dowód osobisty.
Recepcjonista przejrzał opasłą, obitą aksamitnym, brązowym materiałem księgę rezerwacji, przepisał dane z jej dowodu, oddał go i wręczył niewielki breloczek srebrnych jak stal kluczy, z przyczepionym doń numerkiem „102”.
– To na piętrze, schodami w górę.
Pokiwała i obróciła się jeszcze raz w stronę okna. Tuż przy nim stała jej granatowa walizka na kółkach. Ciekawe, co się z nią stanie, jak już ona będzie tylko pieśnią przeszłości?
**
Mahoniowe drzwi pokoju „102” cicho skrzypnęły, gdy Joanna weszła do środka.
Zapaliła światło i rozejrzała się w środku.
Tani zegar na ścianie w plastikowej, czerwonej obwódce, jakie można było kupić w każdym sklepie „po pięć złotych”. Wskazywał godzinę dwudziestą.
Pokryte zieloną tapetą ściany przybiły ją, ale zdołała jedynie cicho westchnąć. W tym pokoju naprawdę można było dostać klaustrofobii. Pojedyncze, przykryte jasnoniebieskim kocem łóżko, wciśnięte w kąt pokoju. Nieduże okno.
Niewielka, sosnowa szafa na ubrania i równie mały, dębowy – nie pasujący do reszty – stoliczek, z przeznaczeniem zapewne na laptopa.
Joanna nie wzięła komputera. Nie wzięła nic cennego. Zostawiła w mieszkaniu przydługawy, sentymentalny list, w którym wytłumaczyła powód swojej decyzji. Zero tolerancji dla porażek – tak można byłoby go skrócić. Dość cierpienia.
Pociągnęła walizkę za sobą, zamknęła drzwi wejściowe i ustawiła ją na dębowym stoliczku. W środku miała jedną książkę, którą zamierzała przeczytać przed samobójstwem. Była zbyt intrygująca, żeby po prostu z niej zrezygnować. Kilka artykułów higienicznych, przykrywających słoiczek z trucizną. To będzie zabójcza mieszanka.
Wszystko było już zaplanowane.
Spojrzała z ciekawości na zegar – dwudziesta pięć. Czas, akurat teraz, płynął żółwim tempem, jakby jeszcze dawał jej szansę na zastanowienie się, jak gdyby decyzja o odejściu z tego świata nie była do końca przemyślana.
Niewiele myśląc, zrzuciła z siebie żakiet i cisnęła go na walizkę, a następnie rzuciła się z książką na łóżko.
**
To była naprawdę najlepsza powieść, jaką czytałam, pomyślała z satysfakcją i zamknęła czarne, twarde okładki lektury.
Była godzina dwudziesta druga piętnaście.
Ze smutkiem w oczach zwróciła uwagę na słoiczek wypełniony zielonkawą, trującą substancją. Przyszedł czas na podjęcie decyzji… ostatecznej decyzji.
Poczuła dziwną, nieokiełznaną chęć kąpieli, a to był jeden z minusów tego pokoju – łazienka znajdowała się na korytarzu.
Co ma być to będzie, postanowiła i powstała z łóżka, z zamiarem sięgnięcia po artykuły higieniczne w walizce.
**
Z chwilą otwarcia drzwi, na korytarzu aktywowały się dwie najbliższe jarzeniówki, rażąc Joannę w oczy. Zamrugała nimi zdezorientowana i obróciła twarz w kierunku schodów prowadzących na dół, do recepcji.
Naprzeciw nich stał mężczyzna, podpierając się ściany lewą ręką. Ubrany w piaskowe, dżinsowe spodnie i grubą, granatową kurtkę, był zgięty w pół.
Joanna domyśliła się, że działo się coś złego. Z daleka nie słyszała zbyt intensywnie, ale dźwięki wydobywające się z ust nieznajomego przypominały bardziej świsty niż oddychanie.
– Przepraszam, wszystko w porządku? – zapytała z nutą niepewności w głosie, a mężczyzna zakolebał się i oparł plecami o ścianę. Jego twarz była blada jak skała wapienna.
– Ra…tu… – wyrzęził i odkaszlnął, zsuwając po ścianie na podłogę.
Jezu Chryste! – wrzasnęła w duchu Joanna. Ten człowiek musiał mieć zawał.
**
Z prędkością porównywalną do TGV, Joanna rzuciła się na pomoc.
Co za szczęście, pomyślała, widząc duże, plastikowe okno na korytarzu. Otworzyła je na oścież i podbiegła bliżej mężczyzny.
Przeciągnęła go w kierunku okna tak, aby umożliwić mu jak największy dostęp do tlenu, po czym rozpięła kurtkę i podniosła głowę na korytarz.
– Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła i rozpoczęła resuscytację krążeniowo-oddechową.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Nic. Zero reakcji.
Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy.
Mężczyzna otworzył swoje zielone oczy i zamrugał. Joanna zauważyła, że łzawi.
– Ja nie chcę umierać… – wyszeptał, łkając jak małe, bezbronne dziecko.
– Nie umrze pan, obiecuję – odpowiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach.
Drzwi naprzeciwko nich otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
– Co się… ? – zapytał postawny, młody mężczyzna w okularach o czarnych, grubych oprawkach, ubrany w bawełnianą, zielonkawą piżamę.
– Niech pan zadzwoni po pogotowie – jęknęła Joanna i ruchem głowy wskazała nieznajomego. – Ten człowiek właśnie miał zawał, i to się może powtórzyć.
– O, cholera. Dobrze, że mam przy sobie nitroglicerynę – odparł niespokojnym głosem i zniknął za ścianą swojego pokoju, żeby po chwili pojawić się z biało-pomarańczowym opakowaniem pełnym tabletek. – Ma pani moją komórkę, niech pani zadzwoni na pogotowie. Ja będę obserwował stan tego człowieka.
**
Dziesięć minut później było po wszystkim.
Karetka pogotowia zabrała nieznajomego do szpitala. Joanna siedziała na łóżku w swoim pokoju, wpatrując się w okno, za którym lodowaty wiatr rozwiewał śnieżny pył, wywołując tym samym wrażenie rodem z filmów o duchach.
Na dębowym stoliczku wciąż stał słoiczek z trucizną. W jednej chwili porzuciła decyzję o samobójstwie. W tak krótkim czasie, w jej duchu zagościła dziwna, niespotykana dotąd nadzieja.
Nie znała mężczyzny, któremu pomogła, ale czuła, że musi się z nim spotkać. To pragnienie rozsadzało ją od środka, z siłą dynamitu.
Jestem naprawdę nienormalna, szepnęła po cichu i parsknęła śmiechem.
Przyjechała tutaj skończyć ze sobą, przyjechała, aby raz na zawsze pozbyć się złudzeń, że życie może być lepsze. Tymczasem teraz, kiedy była już o krok od wykonania swojej obietnicy, o krok od końca, poczuła, że to jeszcze nie teraz.
Przeklęty los ! – warknęła w myślach, opuszczając głowę. Chciała popełnić samobójstwo, ale uratowała komuś życie. Miała dziwne przeczucie, że ten mężczyzna w dżinsowych spodniach i grubej kurtce mógłby… uratować ją.
Niby od czego, kobieto? – pomyślała i dopiero po chwili zreflektowała się, że powiedziała to na głos. Od przeznaczenia nie da się uciec.
Przeniosła wzrok na zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia. Za godzinę miał się rozpocząć nowy dzień, a jej – zgodnie z planem – miało już nie być na tym świecie.
Joanna, ty naprawdę jesteś wariatką, mruknęła pod nosem i wstała z łóżka, wyciągając ręce po żakiet.
**
Recepcjonista był wyjątkowo zdziwiony Joanną o tej porze. Podbiegła do jego biurka, trzęsąc się, jakby lada moment miała dołączyć do nieznajomego w placówce zdrowotnej.
– Do jakiego szpitala zabrano tego człowieka? – wypaliła, a recepcjonista spojrzał na nią ze strachem w oczach i przełknął ślinę. – Pani wybaczy, ale nie udzielamy takich informacji…
– Gdzie go zabrano?! – warknęła jeszcze raz, a recepcjonista zamrugał oczami.
– Do szpitala św. Anny w Piasecznie – odparł, podnosząc ręce do góry.
– Jak się nazywa ten mężczyzna?
– No, tego to już pani na pewno nie powiem – stwierdził, gotów wezwać ochronę.
– To bardzo ważne. Musi mi pan powiedzieć. Ja muszę tam pojechać! – krzyknęła, ledwo hamując płacz napływający jej do oczu. – Bogdan Werens.
Spojrzała recepcjoniście prosto w oczy. Powiedział jej. Dlaczego? Dlaczego się nie upierał?
– Niech pan zadzwoni po taksówkę, skoro pan tak długo trzyma rękę na tym telefonie – mruknęła do niego z uśmiechem. Recepcjonista zamrugał oczami i odwzajemnił jej uśmiech.
**
Taksówka przyjechała z drobnym opóźnieniem, ale zabrała Joannę do Piaseczna, do szpitala. Z wielkim trudem znalazła oddział intensywnej terapii.
Wąski, pokryty tradycyjną białą farbą korytarz odstraszał od wizyty. Otworzyła pierwsze, duże drzwi po prawej stronie i zajrzała do środka.
Cztery łóżka, trzy puste. Nie było tam Bogdana.
Podbiegła w kierunku drzwi po lewej stronie, gdy z dyżurki wyłoniła się odziana w schludny, klasyczny uniform medyczny pielęgniarka, ze spiętymi w kok ciemnobrązowymi włosami.
– Proszę pani, kim pani jest? Tu nie wolno teraz przebywać osobom z zewnątrz – stwierdziła oschle i zmierzyła Joannę wzrokiem.
– Ja wiem, ale to bardzo długa historia. Muszę się zobaczyć z pacjentem, Bogdanem Werensem. Uratowałam mu życie w hotelu i… po prostu muszę go zobaczyć.
Pielęgniarka pokręciła głową na znak niedowierzania.
– Bardzo mi przykro, ale nie mogę pani pomóc. To nie jest pora na odwiedziny. Proszę przyjść jutro między godziną jedenastą a dwunastą.
– Błagam, niech mi pani chociaż pozwoli spojrzeć na niego.
Pielęgniarka westchnęła.
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Czwarte drzwi po prawej stronie.
Joanna uśmiechnęła się i przemknęła obok pielęgniarki, wzdłuż korytarza.
**
Leżał tam. Był przytomny.
Kiedy weszła do sali, spojrzał na nią oszołomiony.
– To… to pani – wyjąkał z trudem.
– Jestem Joanna – odparła i uśmiechnęła się.
– Ja mam na imię… – zaczął, ale podniosła rękę i powiedziała za niego. – Bogdan Werens, wiem o tym. Powiedzieli mi w hotelu.
– Myślałem, że umrę. Uratowałaś mi życie.
Wtedy, kiedy wykonywała sztuczne oddychanie, nie zwróciła uwagi na jego wygląd, ale teraz przyjrzała mu się uważniej.
Był przystojny. Mógł mieć co prawda ponad czterdzieści lat, ale nadal był atrakcyjny.
Szerokie usta, zielone, lśniące oczy, mysie włosy przeplatane siwymi ścieżkami.
Z jednej strony wydawało jej się to absurdalne, ale… coś kiełkowało we wnętrzu serca.
Czy Bogdan miał być w końcu tym aniołem, który został zesłany na ziemię, aby było lepiej, aby była szczęśliwa?
To wszystko było takie… nierealne.
**
Już chciała dotknąć jego ust. Chciała ich zasmakować, gdy duży ekran po jej lewej stronie zamigał.
Wzrost ciśnienia. Jezus Maria… kolejny zawał.
– Siostro! – wrzasnęła z przekonaniem.
Pielęgniarka wpadła do sali chwilę później, a Joanna – wciąż w to wszystko nie dowierzając – podeszła bliżej drzwi wyjściowych, myśląc tylko o Bogdanie. Zanim jeszcze opuściła to pomieszczenie, słyszała przekleństwa padające z ust pracowniczki szpitala.
Monitor po lewej stronie Bogdana piszczał przeraźliwie. Domyślała się, że to oznaczało tylko jedno.
**
Nie wiedziała, jak się dostała z powrotem do hotelu. Chyba znalazła nieopodal szpital jedną taksówkę.
Przemknęła przez hol, obok recepcji i pobiegła schodami w górę, cała zapłakana.
Wparowała do pokoju, zamknęła go na klucz i spojrzała na słoiczek z trucizną.
Teraz albo nigdy, pomyślała i chwyciła go, a następnie opróżniła do dna.
Upuściwszy słoiczek, usłyszała trzask rozbijającego się szkła. W tej chwili było jej wszystko jedno.
Runęła bezwładnie na łóżko, twarzą w kierunku drzwi i płakała. Łzy lały się z oczu, z siłą prawdziwego potoku.
**
Piętnaście minut później otworzyła oczy, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Kogo licho niesie? – pomyślała i podniosła się z łóżka, z wielkim trudem.
Otworzywszy je, pisnęła.
To był Bogdan Werens. Ten sam, który stał obok schodów. Ten sam, który patrzył na nią w szpitalu i rozmawiał z nią. Ten sam, który odpłynął na jednej z sal oddziału intensywnej terapii.
– Nie wierzę! – krzyknęła i zamrugała oczami.
– To uwierz, Joasiu, uwierz. Nie zaprosisz mnie do środka?
Odsunęła się i wpuściła go do pokoju.
– Mam wino. Będzie idealne do naszej długiej rozmowy – szepnął z delikatnym uśmiechem.
Odwzajemniła go. W końcu była szczęśliwa.
Asia Szarańska
Marynia
Niemcy zjawili się, kiedy kończyli kolację.
Było już po wieczornym udoju i Maryni kleiły się oczy, jednak na pójście do łóżka było za wcześnie. Najpierw należało pozmywać miski po wieczerzy, oporządzić mniejsze dzieci i położyć je do spania. Później zajrzeć do krów i konia, by sprawdzić, czy niczego im nie potrzeba.
Siedziała na swoim stałym miejscu przy starym, okrągłym stole. Po prawej stronie miała matkę, przyciskającą do piersi najmłodszego brata, Janka. Naprzeciw matki siedział ojciec, ponury i milczący, zajadał kaszę ze skwarkami, a jego ciałem od czasu do czasu wstrząsał suchy kaszel. Obok ojca siedział powoli poruszający buzią Kazik, a dalej Irenka. W izbie było przyjemnie ciepło, ale w popękane, poprzetykane szmatami szyby uderzał lodowaty wicher. Był styczeń, zima trzymała mocno i uparcie.
Kiedy załomotano do drzwi, matka podniosła zalęknione oczy na ojca, a ten bez słowa uniósł się zza stołu. Marynia poczuła, że zamiera w niej serce, o tej porze nie składało się sąsiedzkich wizyt, wybuch wojny zniszczył ten zwyczaj zupełnie. Każdy zaszywał się we własnym domu i z lękiem oczekiwał kolejnego dnia, mamrocząc pod nosem zdrowaśki. Marynia odprowadzała spojrzeniem ojca, który posuwistym krokiem zmierzał w kierunku sieni. Odblokował skobel i wpuścił przybyłych do środka, a wraz z nimi zimny podmuch i wirujące płatki śniegu.
To, co nastąpiło później, Marynia pamiętała jak przez mgłę. Rozległy się suche, trzeszczące polecenia, których nie potrafiła zrozumieć, dopiero potem dotarło do niej, że komendy musiały padać po niemiecku. Na dźwięk obcej mowy Matka zerwała się od stołu i wybiegła za ojcem, przyciskając szamoczącego się Jaśka do mlecznej piersi. Marynia wstała i objęła ramionami młodsze rodzeństwo, które już składało buzie do płaczu. Dotarły do niej pełne udręki słowa miejscowego lekarza, który jako jedyny z całej osady znał niemiecki, przez co często był zmuszany pełnić rolę tłumacza.
- Ktoś was podał, że sprzedaliście chleb żydowskiej rodzinie.
Ojciec milczał, skulił ramiona. Marynia zadrżała. Wiedziała, że zarzuty są prawdziwe. Była w domu, kiedy przyszła tamta kobieta. Płakała i tuliła do brzucha maleńkie dziecko. Ojciec bez słowa podał jej jeszcze ciepły bochenek i kazał czym prędzej iść. Ale ona nie szła, tylko rzuciła się ojcu do kolan i łkała. Ponad jej ramieniem mały ciemnowłosy chłopczyk smutno patrzył na Marynię orzechowymi oczyma.
Marynia wyrwała się z zadumy, bo oto już wyprowadzali ojca. Pozwolili mu zarzucić na ramiona pierwszą lepszą kapotę. Matka przestępowała z nogi na nogę, tuląc do ramienia pochlipującego Jaśka. Nie płakała. Nagle spojrzała bystro w kierunku Maryni i skinęła w jej stronę brodą, wskazując niewielką, ciemną kuchnię. Marynia obawiała się, co zaraz usłyszy, ale posłusznie usadziła rodzeństwo na brzegu siennika i weszła za matką do kuchni.
Zrozumiała, że musi to zrobić, kiedy tylko ujrzała współczujące spojrzenie lekarza. Przeniosła oczy na stojącego najbliżej niemieckiego żołnierza i napotkała utkwione w sobie błękitne bryłki lodu. Słyszała, co dzieje się z tymi, których wywożono. Mówiło się, że trafiają do wielkich obozów, gdzie muszą pracować bez chwili wytchnienia, nie dostając nawet porządnej kromki chleba. Wiedziała, że jej mąż sobie sam nie poradzi, od kilku tygodni dokuczało mu solidne przeziębienie, podejrzewała, że przeszło w zapalenie płuc, nie doszedł jeszcze do sił. A jeśli nie będzie mógł pracować, zabiją go. Na samą myśl zadrżała i niespokojnie zerknęła na dzieci. One potrzebowały ojca, przecież wojna nie może trwać bez końca!
Skinęła na Marynię i weszła do kuchni. Marynia była dobrą i rozsądną córką. Wyrastała z niej wspaniała gospodyni, była zaradna, nie bała się ciężkiej pracy. Zajmowała się rodzeństwem z prawdziwym oddaniem. Ale kiedy córka weszła za nią do zadymionego pomieszczenia i stanęła obok okna, nie potrafiła spojrzeć jej w twarz.
- Nie mogę pozwolić, żeby ojciec szedł sam. - wyrzekła wreszcie. - Zajmiesz się domem i dziećmi, Maryniu. - Oderwała pochlipującego Jaśka od ramienia i pospiesznie ucałowała w spocone czoło, a następnie wcisnęła go w ramiona córki. - Ojciec jest chory i słaby. - powiedziała twardo – Nie poradzi sobie beze mnie.
- Mamo! - Marynia przycisnęła brata do siebie i spojrzała na nią żałośnie.
- Opiekuj się dziećmi, Maryniu. Dbaj o krowę, ona was wykarmi. Konia oddaj Młynarczykom, powiedz, że odbierzemy po … po wszystkim. - głos załamał się jej, kiedy sięgała po znoszoną chustkę przewieszoną przez stary zydel.
Marynia kiwała głową, łzy spływały ciurkiem po jej jasnych policzkach. Przez chwilę się wahała, ale pomyślała o mężu. Nie był już najmłodszy, a ciężka praca, jaką wykonywał na co dzień poważnie podkopała jego siły.
- Bóg da, że spotkamy się niedługo, Maryniu. - szepnęła. Wróciła do pokoju, by przytulić pozostałe dzieci. Kiedy wróciła do sieni, Marynia wyciągnęła w jej stronę niewielkie zawiniątko. Ujrzała bochenek chleba, który upiekły z rana. Pokręciła głową, ale Marynia wcisnęła jej go w ramiona i mocno ją przytuliła.
- Jesteś dobrym dzieckiem, Maryniu. - przytuliła policzek do ciepłego jeszcze chleba – Niech Bóg nad wami czuwa.
- Z Bogiem. - odszepnęła córka.
Wybiegła na podwórko i zaczęła gramolić się na wóz, na którym usadzono jej męża. Spojrzał na nią nieprzytomnie, jego twarz płonęła w gorączce. Lekarz usiłował ją powstrzymać, ale wyrwała mu się i przycisnęła do boku męża. Niemiecki żołnierz wzruszył ramionami i polecił ruszyć.
Tamtej nocy Marynia raz na zawsze pożegnała się z dzieciństwem. Ze starszej siostry zmieniła się w matkę, której obowiązkiem było zadbać o potrzeby trójki rodzeństwa. Z pomocnicy matki zamieniła się w gospodynię, która musiała ogarnąć całą zagrodę: przygotować posiłki, uprać odzież, nakarmić zwierzęta i przytargać wielką stertę opału. A przy tym co rusz powtarzać młodszym dzieciom, że rodzice wrócą do domu, choć sama nie łudziła się, że tak będzie.
Zaraz z rana, kiedy dzieci jeszcze spały ciasno skulone pod pierzyną, weszła do stajni i nakarmiła konia. Kary konik podrzucił grzywą, oczekując kawałka cukru, ale niespokojnie rżał i zerkał za jej plecy. Oczekiwał gospodarza, który codziennie czesał go zgrzebłem. Marynia chwyciła przyrząd i oczyściła konia, a następnie przytuliła twarz do jego pyska i zapłakała. A potem otworzyła drzwi stajni i wyprowadziła konia w ciemność poranka. Poruszając się opłotkami, podeszła pod chatę Młynarczyków, najbogatszych gospodarzy we wsi i przedstawiła, z czym przyszła. Stary Młynarczyk tylko kiwnął głową i poprowadził konia do stajni. Marynia odprowadzała Karego spojrzeniem i płakała, ale po chwili zreflektowała się, że nie ma czasu na łzy, bo musi zająć się dziećmi. Pobiegła do domu, by doić krowę i przygotowywać posiłek.
Od tej pory jej dni przebiegały bardzo podobnie. Wstawała o świcie, zajmowała się zwierzętami i paliła w piecu. Gotowała dla dzieci śniadanie, a potem zlecała im drobne prace, by oderwać ich niewesołe myśli od rodziców.
Kazik i Irena dość szybko pojęli co zaszło i ze spokojem przyjęli jej nową funkcję. Najgorzej było z Jaśkiem, który był jeszcze mały, a przy tym nauczony na matczynej piersi. W tym jednym Marynia nie mogła zastąpić matki i z bólem serca patrzyła, jak chłopczyk szuka ciepłego ciała, które zapewniało mu pokarm. Dziecko mizerniało z dnia na dzień, nie chciało ssać czystej szmatki zamoczonej w krowim mleku. Marynia wpadała w rozpacz i wtedy zjawiła się sąsiadka, która przed kilkoma miesiącami urodziła własnego syna. Bez słowa przycisnęła Jasia do piersi i nakarmiła. Przychodziła dwa razy dziennie, Marynia wciskała jej w zamian trochę jedzenia, a to kubek orzechów laskowych, które matka suszyła nad piecem, a to garniec ziemniaków. Jasiowi wróciły rumieńce, znikły ciemne obwódki pod oczyma, ale nocami budził się z krzykiem i szukał tej, której zapach piersi znał...
Zgodnie z wytycznymi matki strzegła dzieci, dbała o krowę i skreślała kolejne dni, wycinając na progu szczerby ostrym kozikiem. Zima złagodniała, a następnie odeszła. Z wiosną przyszły gwałtowne deszcze i słomiany dach zaczął przemakać. Marynia wdrapała się na strych i łatała dziury, czym miała. Po deszczowej wiośnie przyszło ciepłe lato. W ogródku zakwitła lipa i pnąca róża na płocie. We wsi krążyły pogłoski, że wojna już się kończy, ale Marynia w to nie wierzyła. Od czasu do czasu widziała niemieckich żołnierzy, którzy zajęli miejscową plebanię. Kiedy mijali ją w samochodzie lub motocyklu, rzucała się do rowu i zaciskała oczy.
Kiedy na progu pojawiła się sto pięćdziesiąta kreska, Marynia straciła nadzieję na powrót rodziców.
Nigdy nie dojechali do obozu, którego tak się bała. Niemieccy żołnierze byli niecierpliwi, nie mieli zamiaru transportować ich w miejsce, skąd wywożono do Auschwitz. Jeszcze we wsi wyrzucili z wozu lekarza, który upadł na bruk z ciężkim jękiem. Obserwowała, jak podnosił się, najpierw na klęczki, a następnie na nogi. Stał przez chwilę w mroku, obserwując oddalający się wóz, a opuszczone wzdłuż tułowia ręce wyrażały rezygnację. Odwróciła oczy, by nie widzieć tej pozy i skupiła się na mężu. Oddychał coraz trudniej, pałał gorączką. Jechali tak kilka godzin, było ciemno i zimno, śnieg uderzał ją w twarz, platforma samochodu tonęła w śnieżnych zaspach. Starała się poruszać palcami u rąk, ale ich nie czuła.
Niemal już świtało, kiedy zajechali na jakąś polanę i żołnierze polecili im zsiąść. Dopiero kiedy zeskoczyła na ziemię, spostrzegła, że pod śnieżnymi zaspami na samochodzie kryli się ludzie. Teraz wszyscy zbili się w ciasną grupkę, jakby szukając ciepła i pociechy drugiego człowieka. Chwyciła pod ramię męża i stanęła nieco z tyłu, chroniąc się przed lodowatymi podmuchami wiatru. Zerknęła w niebo, nad nimi poruszały się wiotkie gałęzie srebrnych brzóz. Kiedy usłyszała terkotliwy dźwięk, nie potrafiła rozpoznać, co to jest. Dopiero upadające ciała uświadomiły jej, że nie przywieziono ich tutaj przypadkowo. To była egzekucja. Poczuła bolesne ukłucie i upadła.
Ocknęła się, kiedy słońce stało już wysoko. Przez chwilę nasłuchiwała, jednak na polanie panowała przerażająca cisza. Jeśli w koronach drzew żyły, jakieś ptaki, ucichły przerażone grozą wydarzeń, których były świadkiem.
Niezdarnie podniosła się na kolana, a następnie na nogi, nieprzytomnym spojrzeniem objęła kłębowisko ciał, którego była częścią. Tuż obok niej leżał mąż, piwne oczy nieruchomo wpatrywały się w niebo, spod przerzedzonych włosów spływała strużka krzepnącej krwi.
- Proszę, nie... - szepnęła, nachylając się nad bezwładnym ciałem, ale dobrze wiedziała, że jest za późno. Jak to się stało, że ona sama przeżyła? Niecierpliwymi ruchami zdrętwiałych z mrozu palców obmacała brzuch, aż natrafiła na skryty pod płaszczem chleb, który Marynia dała im na drogę. Biodro pulsowało tępym bólem, ale postrzał nie był groźny. Zasłoniły ją inne ciała, chleb złagodził impet kuli, można powiedzieć, że uratował jej życie.
Niespokojnie rozejrzała się po polanie. Po żołnierzach nie został nawet ślad, ale wiedziała, że prędzej czy później wrócą.
Nagle odniosła wrażenie, że z oddali dobiega dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Nie miała czasu, by sprawdzić, czy jej podejrzenia są słuszne. Pospiesznie ucałowała chłodne policzki męża i kuśtykając, zagłębiła się w brzezinę.
Nie wiedziała, gdzie jest i w którą stronę powinna pójść, by wrócić do domu, więc po prostu szła przed siebie. Srebrzysty, brzozowy zagajnik przeszedł w mieszany las o gęstym poszyciu. Szła z trudem, biodro dawało o sobie znać coraz dotkliwiej, prawa noga drętwiała i momentami odmawiała posłuszeństwa. Starała się kierować tam, gdzie jest najgęściej i kiedy nie była w stanie iść, wczołgiwała się w ciemne jamy lub pod osłonę świerkowych gałęzi. Tam odpoczywała, skubiąc zębami skórkę od chleba i biorąc w usta niewielkie ilości śniegu, które przedostały się przez gęste korony choin.
Kuśtykała tak aż do zmierzchu, a kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec, zwinęła się w kłębek na poszyciu z brązowych igieł i leżała, nasłuchując odgłosów lasu.
Nad ranem ruszyła przed siebie, ciężko oddychając i przystając co parę kroków. Jedną ręką wczepiała się w pnie mijanych drzew, drugą przyciskała do boku nadgryziony bochenek chleba. Przed południem zauważyła między drzewami wyraźne prześwity i zatrzymała się. Czuła radość na myśl, że to koniec błądzenia po lesie, ale nie miała pojęcia, gdzie poniosły ją nogi i na kogo trafi. Czy mieszkający tutaj ludzie znają wieś, gdzie mieszkała jej rodzina i skierują ją na właściwą drogę?
Powoli ruszyła przed siebie, uważnie patrząc pod nogi. Kiedy stanęła na skraju lasu, jej oczom ukazała się szeroka polana z trzech stron otoczona lasem. Trzy nieduże domki przykucnęły u jej wylotu, z kominów leniwie unosił się siwy dym, za płotem poszczekiwał pies. Rozejrzała się czujnie na boki i ruszyła w stronę opłotek. Kiedy podeszła do furtki zbitej z pokrytych mchem palików, dostrzegła gospodarza, który siedział na pogródce i ciosał coś siekierką. Kiedy oparła się o sztachety płotu, podniósł na nią zdumione spojrzenie.
- Niech będzie pochwalony... - zdołała powiedzieć i padła zemdlona.
Marynia miała zalotnika, tak się we wsi mówiło.
Wojna trwała w najlepsze i o miłości nikt nie myślał. A już na pewno nie dziewczyna, której rodziców Niemcy zabrali w nieznane, która została sama z całym przychówkiem, młodszym rodzeństwem i pracą, na której doby nie starczało. Ale kiedy po wsi rozeszło się, co spotkało jej rodziców, zjawił się Tadzik i bez słowa zajął miejsce u jej boku. Pomagał w obejściu, znosił chrust, kopał w ogródku, czasami przynosił jedzenie dla dzieci. Była zbyt zmęczona, by zaprotestować, a później ze zdziwieniem zauważyła, że cieszy ją jego obecność, że wypatruje go u wylotu ścieżki i coś ja ściska od środka, gdy on nie przychodzi. Niewiele rozmawiali, ale pewnego dnia, kiedy po skończonej robocie usiedli na progu chaty, a ona gładziła opuszkiem palca szczerby poczynione kozikiem, nakrył jej dłoń swoją i mocno ścisnął. I tak siedzieli kilka chwil ze splecionymi palcami nad wzorkiem wycinanym w progu na pamiątkę tych, których zabrano.
Kiedy się ocknęła, nie pamiętała, kim jest, ani gdzie się znajduje. Nad sobą dostrzegła drewnianą powałę, pod którą zawieszono duże, kolorowe święte obrazy. Pod głową miała twardą, zbitą poduszkę, wilgotną i cuchnącą potem. Drżała z zimna. Nagle uświadomiła sobie, co się wydarzyło, przed oczyma ujrzała twarz męża, nieruchomą i zalaną krwią. Usiłowała się podnieść, ale nie mogła. Z jej gardła dobył się żałosny skowyt.
W głębi izby coś się poruszyło. Nad łóżkiem zamajaczyła niewyraźna twarz starej kobiety i rozległ się stłumiony szept.
– Leż... - usłyszała.
– Gdzie jestem?
– Jesteś bezpieczna. Żyjesz.
– Muszę iść... Moje dzieci...
– Ciii... wszystko będzie dobrze.
Poczuła na włosach szorstką dłoń, pachnącą chlebem i wiórami drewna. Pod wpływem tej ręki zamknęła oczy i zasnęła. Śniła, że idzie wąską wydeptaną ścieżką prowadzącą do chałupy, a krzaki bzu ścielą jej drogę pachnącymi liliowymi płatkami. Na progu siedział jej mąż, a u jego stóp dzieci radośnie ganiały za rudą kurą. Marynia wychyliła się zza doniczki z czerwoną pelargonią i machała w jej stronę radośnie, a bury pręgowany kot prężył się na ławce pod płotem... Czuła wielką radość, że jest już po wojnie i wszyscy są bezpieczni.
Dostała zapalenia płuc i jak powiedziała jej kobieta, mało co nie umarła. Do tego rana na biodrze nie chciała się goić i odmroziła sobie trzy palce. Musieli je usunąć i teraz spoglądała bez słowa na dziwne czerwone kikuty. Leżała w gorączce kilka tygodni, a kiedy wreszcie powróciła jej jasność umysłu, była zbyt słaba, by wstać. Karmili ją jak dziecko, kaszą na mleku od kozy, która radośnie beczała za ścianą komory. Stara kobieta i jej mąż. Patrzyła na nich wzrokiem pełnym wdzięczności, ale oni nie pozwalali sobie dziękować. Ich jedyny syn zginął zaraz na początku wojny, byli zmęczeni i przerażeni, ale nie zatracili ludzkich odruchów. Nie przyszłoby im nawet przez myśl, by jej nie ratować.
Kiedy na drzewach zazieleniły się pierwsze listki, uparła się, że musi wstać i wyruszyć w drogę do domu. Kobieta nie sprzeciwiła się, ale stała tuż obok, kiedy podnosiła się z wąskiego posłania w ciemnej komorze. Nie miała sił zrobić nawet jednego kroku i bez tchu zwaliła się na klepisko. Kobieta podniosła ją i pomogła położyć się na lewym boku, a następnie powiedziała coś, co sprawiło, że otworzyła szeroko oczy i zapłakała, sama nie wiedziała czy z radości czy poczucia beznadziei.
- Zostaniesz tu, póki nie urodzisz, a wtedy pomożemy ci dostać się do dzieci...
Nieudana egzekucja, godziny błądzenia po ciemnym i mokrym lesie, zapalenie płuc, odmrożone i amputowane palce. Jej ciało było zmaltretowane i zmęczone, ale jednej rzeczy nie dało sobie wydrzeć: nienarodzonego dziecka. Ostatniego podarunku od nieżyjącego męża.
- Front się przesuwa, musimy jechać. - oświadczył pewnego dnia Tadzik. Marynia utkwiła w nim przerażone spojrzenie.
- Dokąd?
- Na wschód. Wszyscy wyjeżdżają na wschód. Tam są Rosjanie. Ocalą nas.
- A co z domem? Mam zostawić dom? A jeśli matka wróci?
- Musimy się ratować, zrozum. Odbierzemy konia i wyruszymy jutro wieczorem.
- A co z krową?
- Najlepiej byłoby... - zawahał się, ale zrozumiała, co miał na myśli i zaniosła się płaczem.
- Nie! Mama powiedziała: dbaj o krowę, ona was wyżywi! Nie zgadzam się!
Bezradny Tadzik patrzył na szlochającą dziewczynę, na kościste łopatki poruszające w rytm spazmatycznego oddechu, na podskakujący na plecach ciemny warkocz. Wyciągnął ramiona i przytulił ją do siebie, a kiedy podniosła na niego oczy, po raz pierwszy ujrzał w niej nie dziewczynę, którą pokochał, ale przestraszone dziecko, którym wciąż była.
Często myślała o Maryni. Gładziła się po lekko wypukłym brzuchu i przepraszała w myślach najstarszą córkę za brzemię, jakie zrzuciła na jej ramiona. Myślała o młodszych dzieciach, o niesfornym Kaziku, którego wszędzie pełno, o Irence i jej lalce uszytej z kawałka gałganka i Jasiu, którego zielonkawe oczy tak ufnie spoglądały w jej twarz, kiedy przyciskał buzię do piersi. Tak bardzo za nimi tęskniła, tak bardzo żałowała, że tamtego wieczoru zdecydowała się wyruszyć, by ratować męża. Jej ofiara poszła na marne, Józef zginął, a ona tuła się po obcych ludziach, objada ich z resztek jedzenia, którego sami nie mają zbyt wiele i nawet na niewiele się przyda, bo wciąż jest słaba, a pozbawioną trzech palców dłonią nie jest w stanie nawet igły chwycić.
Pewnego dnia do niewielkiej osady wpadli Niemcy, gdzieś od lasu niósł się terkot karabinu. Ostrzeżeni w samą porę wybiegli z domu w czym stali i zaszyli się w gęstym poszyciu lasu. Kiedy po wielu godzinach odważyli się wrócić do zagrody, powitały ich szeroko otwarte wrota stajni i złowróżebna cisza. Żołnierze zabrali niemal wszystko. Cielną krowę, prosiaka i konia, zostały dwie łysawe kury, które z głośnym gdakaniem rozsiadły się na płocie. Gospodyni zapłakała, gospodarz z chmurną miną obszedł obejście, ale wiedzieli, że i tak mieli dużo szczęścia. Chałupa nie została spalona, mieli dach nad głową i jakie takie schronienie. Ona skuliła się w sobie i nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Od tej pory jedzenia miało być jeszcze mniej.
Starała się odciążać kobietę, jak mogła. Z czasem nauczyła się większość prac wykonywać jedną ręką, siły również powoli wracały. Brzuch miała niewielki, ale wyraźnie czuła ruchy dziecka. Jeszcze kilka miesięcy, powtarzała. Urodzę dzieciątko, podchowam i wyruszę do domu. Znajdę drogę do dzieci. Czasami nocą, kiedy leżała w ciemności, pojawiała się gryząca wątpliwość, czy dzieciom udało się przeżyć. W te noce modliła się aż do świtu, płakała i tuliła do piersi zasuszoną skórkę od chleba, którego bochenek Marynia dała jej na drogę.
We wsi brakowało jedzenia. Brakowało chleba. Nie było mąki, z której można by go upiec. Nie było ziarna, z którego można byłoby ziarno zemleć. Ludzie nie uprawiali pól, w małych przydomowych ogródkach pod osłoną nocy kopali ziemniaki, kapustę i buraki. Nigdy nie było pewności, czy we wsi nie zjawią się Niemcy i nie każą sobie oddać ostatniej kury czy koszyka jabłek. Czy dla kaprysu nie wycelują czubkiem buta w ostatnią główkę kapusty pod płotem. Sprzeciw groził aresztem i wywiezieniem do obozu. Każdy okruszek chleba, każdy kęs jedzenia, Marynia skrupulatnie zawijała w czyste szmatki i zakopywała pod progiem, by podczas najścia żołnierze nic nie znaleźli.
Tadzik chodził po wsi i okolicznych miasteczkach, czasami przyniósł kostkę cukru, czasem koszyk grzybów, nigdy nie zjawiał się z pustymi rękoma. Dzieci patrzyły w niego jak w obraz. Na jego widok Marynia czuła dziwne ciepło w piersi, czuła się bezpieczna, kiedy był przy niej. Czasami pozwalała sobie na nieśmiałe marzenia, że kiedy w końcu wojna się skończy, wezmą ślub. Ona będzie miała białą sukienkę. I wianek z mirtu na głowie, upięty przez matkę...
Kiedy skończy się wojna, będą szczęśliwi.
Swojego najmłodszego syna urodziła w upalne sierpniowe popołudnie. Kiedy przyszedł jej czas, stara kobieta pomogła jej dokuśtykać do komory i ułożyć się na ciasnym łóżku. Odebrała dziecko, przecięła pępowinę i złożyła umorusane krwią maleństwo w jej ramionach. Po jej policzkach spłynęły łzy, kiedy patrzyła na wątłe ciałko dziecka.
- Wojenne dziecko... - wyszeptała. - Jak go nazwiesz?
- Józuś. Po ojcu... - jęknęła. Była zmęczona, choć poród nie był trudny. Miała wprawę. Piąte dziecko. Trzeci syn, który nigdy nie pozna swojego ojca. Czy pozna starsze siostry i braci?
Przyłożyła dziecko do piersi i patrzyła, jak niecierpliwie ssie. Było bardzo malutkie i słabe. Odkąd Niemcy zabrali inwentarz, nie dojadali. Zadowalali się warzywami, jagodami i grzybami z lasu. W zeszłym tygodniu jedna z dwóch kur zaczęła niedomagać i gospodarz z ciężkim sercem zabrał ją na pieniek. Odzwyczaiła się od smaku mięsa. Czuła się, jakby brała je do ust po raz pierwszy.
Po kilkudziesięciu minutach wstała i zawinęła synka w przygotowane przez kobietę pieluszki z czystych ściereczek. Z chustki zrobiła wielką kieszeń przewieszoną przez szyję i przytroczyła nią dziecko do piersi. Chciała mieć je zawsze pod sercem, by w razie niebezpieczeństwa móc chronić. Czuła, jak porusza się niemrawo i popiskuje. Jeśli zbyt długo spało spokojnie, czuła strach podpełzający do gardła i delikatnie trącała tłumoczek palcem, aż zakwilił.
W październiku Tadzia wzięli do kopania okopów. Coraz częściej mówiło się, że do pobliskich miast zbliżają się Rosjanie. Ludzie z nadzieją spoglądali na wschód, spodziewając się wybawienia. Marynia zachowała ostrożny spokój, bała się kolejnych obcobrzmiących najeźdźców. Bała się o Tadzia, który codziennie spędzał dwadzieścia godzin w ciasnych dołach i nie mógł tak często przychodzić. Czekała na niego, siedząc na progu, a on zjawiał się późną nocą, wykończony, z piekącymi plecami i pokrytymi sączącymi pęcherzami dłońmi i zwijał się w kłębek u jej stóp. Gładziła przykurzone włosy i nuciła pod nosem piosenkę, obserwując, jak po niebie przesuwa się okrąg księżyca. Nad ranem Tadzio zrywał się na równe nogi i biegł na miejsce zbiórki, skąd Niemcy półciężarówką wozili ich na miejsce robót.
Marynia obawiała się, że przyjdzie noc, kiedy ona zasiądzie na progu, a Tadzio się nie zjawi.
Nie wiedzieli dokładnie, którędy powinna iść i jak daleko od domu się znajduje. Namawiali ją, by została z nimi i przeczekała do końca wojny. Józio podrośnie, ona nabierze sił, a kiedy w końcu przyjdzie wolność, wróci do dzieci. Czy wie, jakie trudy czekają ją po drodze, jakie niebezpieczeństwa czyhają za każdym zakrętem?
Wiedziała, ale jedynie kręciła głową i płakała. Czuła, że musi wracać do dzieci, przecież miały tylko ją. Marynia, Kazik, Irenka, Jasiek.. a teraz jeszcze Józio. Mają tylko matkę.
Kiedy zrozumieli, że nie przekonają jej, zapakowali niemal wszystko jedzenie, jakie znajdowało się w chacie i wyprawili ją w drogę. Miała pójść lasem, aż dojdzie do strumienia, a następnie jego brzegiem do najbliższego miasteczka i na plebanię do zaprzyjaźnionego księdza. Jeśli Bóg pozwolił i ksiądz żyje, pokieruje ją dalej. Na pożegnanie przytuliła starszych ludzi, którzy uratowali jej życie i zapłakała ostatni raz. Następnie przytuliła szamoczącego się Józia do piersi i ruszyła.
Po kilku godzinach dotarła do miasteczka, które sprawiało wrażenie wymarłego. Później dowiedziała się, że tego popołudnia wywieziono ponad setkę ludzi, a strwożeni mieszkańcy zaszyli się na strychach i w piwnicach swoich domów, drżąc z obawy, by nie pójść ich śladem. Kościół znajdował się przy głównej uliczce, dostała się do niego przemykając opłotkami. Ostatkiem sił załomotała w drzwi ze stłuczoną szybką.
Ksiądz otworzył i szybko wciągnął ją do środka. Zaprowadził ją do zakrystii, a następnie wąskimi schodami do wilgotnej krypty. W rządku pod ścianą siedziały opatulone w stare płaszcze postaci. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Wiedziała, że są żydami. Ksiądz spojrzał na nią znacząco, skinęła głową. Nic nie widziała.
Kiedy nieco odpoczęła, zaczęła mówić. Opowiedziała o wieczerzy, kiedy zjawili się Niemcy, o misji, jaką powierzyła Maryni, o egzekucji w brzozowym zagajniku i wędrówce przez las. Na koniec opowiedziała o swoich wybawcach, pomijając ich imiona i poprosiła księdza, by ochrzcił Józia.
- Na razie nie możesz wyruszyć w drogę, Niemcy są bardzo niespokojni, ponieważ zbliżają się Rosjanie. - powiedział jej ksiądz. - Ale przed Bożym Narodzeniem do Kalwarii pojedzie wóz z pobliskiego folwarku. Ukryjemy cię pomiędzy towarami i pojedziesz do domu. Ale... - zawahał się - … nie jestem w stanie zapewnić, że dotrzesz tam cała i zdrowa.
Bez słowa skinęła głową.
Przed południem Tadzik przywlekł niewielkiego, chudego świerka. Kiedy ustawili drzewko w rogu izby, zapachniało igliwiem. Dzieci radośnie skakały naokoło, Marynia miała mokre oczy. Bez słowa przyniosła stare ozdoby zrobione ze słomy, orzechów i czerwonej tasiemki. Ostatni ogarek świeczki postawiła na stole. Zapalą go, kiedy przyjdzie pora wigilii.
Tak bardzo się bała.
Kiedy położyli ją na dnie wozu i przykryli stertą kożuchów i rosłych choinek, wstrzymała oddech. Józio cichutko kichnął, przeraziła się. A jeśli będzie płakał? Jeśli ich usłyszą i wywloką na drogę, by rozstrzelać gdzieś w rowie? Poczuła delikatne szarpnięcie. Czuła, że synek rusza się niespokojnie i pospiesznie podsunęła mu pierś.
Jej oczy wypełniły się łzami, ale nawet tego nie poczuła. Przed oczyma miała twarze dzieci.
Zasiedli do wigilii i przełamali się suchą skibką chleba, którą przyniósł Tadzio. Nad talerzem ziemniaków życzyli sobie, by wojna nareszcie się skończyła. Marynia zanuciła „Lulajże Jezuniu” i wstała, by pójść do stajni i podzielić się chlebem z chuderlawą krową. Nagle usłyszeli kroki na podwórku i wymienili zaniepokojone spojrzenia. Marynia zacisnęła palce na skórce chleba. Czy nie dość nieszczęścia? Czy nawet w wigilię nie mają sumienia?
Jednak kiedy ujrzała, jak do izby wchodzi matka, jej twarz opromienił pierwszy od bardzo dawna uśmiech. Wszystkie dzieci przypadły do matki, wieszając się zniszczonego płaszcza i mało nie zwalając jej z nóg. Tuliła je wszystkie i całowała, a obudzony Józio darł się wniebogłosy.
Miesiąc później, 24 stycznia, Armia Czerwona wyparła Niemców z okolic Kalwarii Zebrzydowskiej i wojna dla tamtejszej ludności się zakończyła. Co wcale nie oznacza, że skończyły się ciężkie czasy.
Marynia i Tadzio pobrali się wiosną. Marynia miała białą sukienkę uszytą ze starej zasłony i wianek z mirtu, upleciony i upięty ręką matki.
Po wojnie jej matka usiłowała odnaleźć grób swojego męża i dom ludzi, którzy ją uratowali, ale nigdy nie udało jej się trafić w to miejsce.
Powyższe opowiadanie dedykuję mojej dzielnej babci, która wraz z maleńkimi dziećmi przetrwała wojenną zawieruchę i na drabiniastym wozie, zaprzężonym w wiernego Kasztana ruszyła, by wyrwać dziadka z rąk niemieckich żołnierzy.
Magdalena Bruchal
Miłość na lodzie
Tamtego dnia lekcja biologii pana White’a wydawała się wyjątkowo nudna. Jak zwykle rozmawiałam z moją przyjaciółką Alice, ale wtedy nie ograniczałyśmy się tylko do szeptu. Gdy w pewnym momencie Alice wybuchła głośnym śmiechem, nauczyciel podszedł do naszej ławki.
- Widzę, że jest Ci do śmiechu panno Jones. powiedział patrząc na Alice. Jednak po chwili spojrzał na mnie dużymi, niebieskimi oczami i dodał. A panna Evans dzisiaj szczególnie się rozgadała.
I oto ja. „Panna Evans”, a dokładniej Lucy Evans. Mam osiemnaście (prawie dziewiętnaście) lat. Jestem w ostatniej klasie liceum w miasteczku Luton około 50 kilometrów na północ od Londynu. Nie jestem kujonem, ale uczę się dość dobrze. Bardzo mi zależy, aby skończyć szkołę z dobrymi ocenami, ponieważ chciałabym dostać się na studia o wysokim poziomie. Ale akurat w tej chwili byłam więcej niż pewna, że nie dostane piątki na koniec semestru z biologii. Modliłam się, by czym prędzej zadzwonił dzwonek i mogła iść do domu.
- Jako, że lekcja dobiega końca kontynuował swoje kazanie pan White jutro sprawdzę was dokładnie z omawianego dziś tematu. Zrozumiałyście?
- Tak, panie profesorze. Odpowiedziałyśmy razem cichym głosem, a potem zadzwonił długo oczekiwany dzwonek.
***
Szłam szybkim krokiem w stronę skrzyżowania. Musiałam bardzo uważać, bo na chodnikach był lód lekko posypany piaskiem. Kilka chwil później stanęłam w miejscu myśląc, gdzie mam teraz pójść. Gdy pójdę w lewo dostanę się do mojej ulubionej kawiarni pani Violi. Po prawej stronie mieszkają rodzice z moją młodszą siostrą, Katie i mogę ich odwiedzić. Jednak gdy ruszę przed siebie trafię prosto do mojego własnego domku. Chociaż nie za bardzo własnego, ponieważ dzielę go z moją, o rok młodszą kuzynką, Margaret. W każdy weekend pracuję jako kelnerka w restauracji na rynku. Może nie płacą zbyt dużo, ale na utrzymanie mieszkania wystarcza.
Po chwili namysłu postanowiłam, że odwiedzę rodzinkę. Był tylko jeden mały problem musiałam zejść w dół po lodzie z dość dużej górki.
Oczywiście, ja taka „mądra” Lucy zamiast przytrzymać się murku, wsadziłam ręce w kieszenie płaszczu i dzielnie (po lodzie) szłam dalej. Rzecz jasna po sekundzie zjechałam z górki na plecach i razem z moim pechem, potrąciłam jakiegoś chłopaka, który po chwili towarzyszył mi na ziemi.
- Bardzo pana przepraszam, powiedziałam. Poślizgnęłam się i tak jakoś…
- Nic mi się nie stało powiedział z uśmiechem na twarzy â A pani nic nie jest? zapytał z troską w głosie.
- Nie, spokojnie. Już nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz zjechałam z tej górki. Może da się pan zaprosić na ciastko w ramach przeprosin?
- Bardzo chętnie odparł wstając i jednocześnie podając mi rękę abym i ja się podniosła Jestem Beck Dowell.
- Lucy Evans, miło mi. No to… chodźmy.
Chcąc, nie chcąc musiałam skręcić w lewo do kawiarni. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się ani słowem. Czułam się trochę niezręcznie, ponieważ nigdy nie byłam w takiej sytuacji jak teraz.
***
Gdy dotarliśmy na miejsce, zamówiłam dwa duże ciastka tortowe i dwie małe kawy espresso.
- Trzeba było powiedzieć to bym zapłacił za swoją porcję powiedział z wyrzutem. Ale dziękuję, to miło z twojej strony.
- Nie ma za co. To ja dziękuję, że w ogóle zgodziłeś się tu przyjść. Mówiąc to czułam, że lekko się czerwienię.
Później rozgadaliśmy się i dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o nim, a mianowicie: ma niecałe dwadzieścia dwa lata, jest studentem ekonomii i jego pasją jest pisanie opowiadań oraz czytanie kryminalnych książek. Ja mu o sobie też co nieco opowiedziałam. Bardzo dobrze mi się z nim rozmawiało, więc wymieniliśmy się numerami telefonów. Na koniec rozeszliśmy się do swoich domów.
***
Była osiemnasta. Siedziałam przy dużym stole w salonie i odrabiałam lekcję. Do pokoju weszła Margaret z skrzywioną miną i (znowu) zaczęła marudzić.
- Boże, Lucy! Jaki tu jest bałagan! Weź to posprzątaj, bo patrzeć nie mogę!
- Nie musisz. Odpowiedziałam bez namysłu.
- Mam już tego dość! Cały czas tylko ja sprzątam, a ty nic nie robisz!
- Ja nic nie robię?! Ja nic nie robię?! Całkowicie zdenerwowana, wstałam z krzesła i w tym momencie, przestałam panować nad swoimi emocjami.- Wstydziłabyś się, wiesz? Cały czas marudzisz i nic konkretnego nie robisz! Jakbyś zapomniała, to ja utrzymuje mieszkanie, więc w każdej chwili mogę ciebie wyrzucić!
Nastąpiła chwila ciszy. Spokojnie opadłam na sofę przy kominku i schowałam twarz w dłoniach. Margaret usiadła obok mnie i zaczęła mówić spokojnym głosem.
- Lucy, ja… przepraszam cię. Nie wiem co we mnie wstąpiło… Nie powinnam była na ciebie krzyczeć. Wybaczysz mi?
- Oczywiście. Powiedziałam z małym uśmiechem na twarzy. Dobra, zaraz tu posprzątam, a ty idź zrób kolację.
- Już idę.
***
Rano, obudził mnie dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu ukazał się nieznany mi numer. Gdy odebrałam, okazało się, że to był Beck.
- Cześć. Obudziłem cię?
- Tak szczerze, to tak. Ale nie przejmuj się, bo i tak muszę wstać.
- A to dobrze. Przez chwilę panowała cisza. Słuchaj, mógłbym dzisiaj po ciebie przyjść po szkole? Zamurowało mnie. Nie wiedziałam co powiedzieć.
- Eee… Tak! Pewnie! Odpowiedziałam po krótkim namyśle.
- Wspaniale. Tylko powiedz, o której kończysz.
- Dzisiaj o piętnastej, ale bądź za dziesięć na wszelki wypadek.
- Dobrze. Do zobaczenia. Po tych słowach rozłączył się, a ja zaczęłam się szykować do szkoły.
***
Po ostatnim dzwonku, wybiegłam z klasy, by udać się na przód szkoły. Gdy już miałam wyjść z budynku, Alice złapała mnie za rękę.
- Dokąd ty tak pędzisz? Dzisiaj na lekcjach byłaś jakaś dziwna, nieobecna psychicznie. Co się z tobą dzieję? Powiedziała, a ja zastanawiałam się co jej odpowiedzieć. Doszłam do wniosku, że opowiem jej w skrócie całą historię
- A teraz muszę już iść, bo ON na mnie czeka! Powiedziałam nerwowo ostanie zdanie i poszłam.
Beck czekał na mnie przed szkolną bramą. Podeszłam do niego i przywitałam się.
- Zgodziłabyś się na wspólny obiad? zapytał z małym uśmiechem na twarzy.
- Tak, jeśli mi powiesz gdzie.
- U mnie. No chyba, że chcesz iść do restauracji.
- Nie, nie. Mogę iść do ciebie. Nie jestem taką dziewczyną, która chodzi do restauracji na obiad zrobiłam małą pauzę. Tylko o siedemnastej muszę pójść do domu przygotować się do pracy.
- Masz pracę? zapytał zdumiony.
- Tak, oczywiście! A jak inaczej miałabym utrzymać swoje mieszkanie? Pewnie uznał to za pytanie retoryczne, bo nie odpowiedział.
***
Beck w domu miał bardzo ładnie. Wszystko ze sobą pasowało. Przy posiłku przygotowanym przez niego, czyli kurczak z warzywami, rozmawialiśmy o wszystkim. Wypytywał mnie gdzie pracuje, gdzie mieszkam, czy sama mieszkam, a jak nie to z kim.
Po skończonej kolacji, Beck odprowadził mnie do domu. Na pożegnanie pocałował mnie lekko w policzek, a ja jak to ja zaczerwieniłam się, ale nie lekko, tylko moja twarz wyglądała jak olbrzymi pomidor. Gdy weszłam na górę w drzwiach przywitały mnie pretensje Margaret, która musiała siedzieć sama po powrocie ze szkoły, a za chwilę ja pójdę do pracy i znowu będzie sama. Wtedy zauważyłam, że kłócimy się zupełnie jak młode małżeństwo. Margaret była żoną, a ja, nikim innym jak mężem.
Po skończonej kłótni, poszłam przyszykować się do pracy. Gdy miałam już wyjść, chciałam sprawdzić na telefonie, która jest dokładnie godzina. Po odblokowaniu ekranu zobaczyłam wiadomość od mojej szefowej. „Cześć Lucy. Dzisiaj nie musisz iść do pracy, bo zamykam wcześniej. Dzwoniłam do Ciebie, ale nie odbierałaś, więc postanowiłam napisać SMS-e. Pozdrawiam, Isabella.”
- Kochana żono! Nie idę dzisiaj do pracy, więc mamy wolny wieczór. Powiedziałam męskim głosem.
- Ha ha ha. Bardzo śmieszne. Chociaż dobrze się składa, bo wypożyczyłam fajny film i możemy go obejrzeć.
- Okay, już idę. Tylko się przebiorę. Powiedziałam idąc do swojego pokoju.
***
Miesiąc później
Ja i Beck, od jakiś dwóch tygodni jesteśmy parą. Moi rodzice uważają, że to bardzo dobry człowiek i odpowiedni partner dla mnie. Myślę, że jego rodzice polubili mnie, ponieważ przy ostatnim spotkaniu cały czas byli dla mnie mili i się do uśmiechali. To chyba dobry znak, prawda?
Sama osobiście uważam, że lepiej już trafić nie mogłam; nie dość, że mój chłopak jest bardzo mądry i na uczelni ma same piątki i czwórki, to jeszcze pomaga mi w lekcjach, jak czegoś nie rozumiem i zaliczyłam semestr z samymi piątkami! To jest niesamowite! Ostatnio jednak pokłóciliśmy się o błahostkę, ale nie odzywaliśmy się przez dwa dni. A poszło o to, że na półce w jego domu znalazłam zdjęcie, na którym jest ze swoją byłą dziewczyną. Oczywiście jak powiedział mi, kto to jest, ja zrobiłam awanturę, że niby dlaczego trzyma jej zdjęcie w swoim domu, kiedy ma inną dziewczynę. Po wyjaśnieniu całego zdarzenia postanowiłam go przeprosić, a on schował to zdjęcie abym już nie była zazdrosna.
**
Pewnego dnia, gdy wracałam ze szkoły zobaczyłam chłopaka, bardzo podobnego do Becka, i nieznajomą mi dziewczynę. Z ciekawości podeszłam bliżej, aby się upewnić, że to na pewno jest lub nie jest mój chłopak. Gdy już podeszłam, para była zwrócona do mnie przodem. To co zobaczyłam zaparło mi dech w piersiach. Stałam jak słup, patrząc się na nich z wielkimi oczami.
- Beck?! Wydusiłam w końcu z siebie. Kto… kto to jest? To ona? To… to niemożliwe. Już sama rozpoznałam po chwili, że to ta baba ze zdjęcia u niego w domu.
- Lucy, ja ci wszystko wytłumaczę. powiedział Beck zakłopotany. Zaczęłam się domyślać o co chodzi.
- Kto to jest, kochanie? Powiedziała słodziutkim głosem dziewczyna, a ja czułam, jakby gotowało się we mnie.
- JA jestem jego dziewczyną! krzyknęłam do niej To ja się pytam kim jesteś?!
- No to ładnie powiedział cicho Beck.
- Oho, ja ci zaraz dam ładnie! krzyknęłam. Co to ma być? Kim ty jesteś?
- Ja… ja też jestem z nim. powiedziała młoda kobieta z fotografii.
- Zaraz wam to wszystko wytłumaczę! powiedział Beck.
- Nie, ja nie chce żadnych wyjaśnień. Wiesz co? Mimo, że znam cię tylko około miesiąca myślałam, że jesteś inny od wszystkich. Ale najwyraźniej się myliłam. Tylko nadal nie potrafię zrozumieć, co ja ci takiego zrobiłam, że tak mnie skrzywdziłeś? Albo nie. Nie chcę tego wiedzieć. Wolę żyć w niewiedzy niż wiedzieć coś złego o mnie. Wyrzuciłam wszystko z siebie prosto mu w twarz .
Po chwili dodałam. A pomyśleć, że ci zaufałam. I najważniejsze, kochałam cię. Żyjcie sobie długo i szczęśliwie, jak w bajkach. Nie chce ciebie już znać. Cześć.
Po odejściu już tylko słyszałam, jak Beck mnie woła, ale ja szłam napięcie wśród dużych płatek śniegu i nie odwracałam się. W pewnej chwili dotarłam do miejsca, w którym pierwszy raz się spotkaliśmy. Zaczęłam płakać rzewnymi łzami, lecz chwilę później zrozumiałam, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Nie każda historia musi kończyć się happy endem i nie każdy od razu znajdzie miłość. Czasami trzeba tylko poczekać. Należy iść dalej, przed siebie i starać się omijać wszelkie przeszkody, aż dojdzie się do celu.
Agnieszka Monika Polak
Zamrożone uczucia
-Wychodzę- powiedział Johny.
Matka spojrzała na niego groźnie z nieskrywanym wyrzutem. Jakby chciała wykrzyczeć: „Jak możesz!!!?”. Tym razem to spojrzenie straciło swoją moc. Wszystko ma swoje granice. Ona je przekroczyła. Nawet on nie mógł już na to patrzeć. Wiedziała do kogo idzie, ale nie wiedziała gdzie.
-Baba, dzioba, tiu bozia, o , niunia ma.
Do Mery podbiegła szczebiocząc Megi, trzymając w ręce figurkę Matki Boskiej, którą beztrosko przed momentem wyjęła ze żłóbka.
-No widzę, widzę moje słoneczko -powiedziała ciepło. Uważaj kochanie, żeby ci nie upadła, bo się potłucze i Jezusek nie będzie miał swojej mamusi i będzie mu bardzo smutno.
-A ciego ? Ciego mu smutno być?
- Nie mówi się być, tylko będzie smutno, kochanie.- poprawiła ją. W tym jest bardzo dobra. Uwielbia wszystkich strofować i ustawiać, by chodzili tak jak sobie życzy.
-Bo jest mały i małe dzieci potrzebują duuużo, duuużo miłości.
- A dzidzia?
- Co dziadzia, słoneczko? Co dziadzia? - Zapytała. W głosie czuć było poirytowanie.
- On też? On też pociebuje miłości?
- Jego niech piekło pochłonie.
- Cio to ?Cio to pikło? - Zapytała mała .
- Piekło - powtórz za babcią. Pie – kło. – Powiedziała oddzielając wyraźnie sylaby.
-Nie cie , nie cie tego .
- Czego znowu nie chcesz? – Zapytała z rozdrażnieniem. Zrobiło jej się głupio, że wypowiedziała takie słowo do dziecka. Była zła i nie potrafiła już więcej kryć swoich emocji. Mało tego, pomyślała, że Megi podświadomie odebrała jej złość i cały ciężar tego co się za nim kryło.
- Megi, chodź do mamusi, babcia jest zmęczona. – Powiedziała Sandra. Przysłuchiwała się tej rozmowie stojąc za filarem salonu.
- Dziękuję dziecko, masz rację zabierz ją ode mnie, jestem w złym stanie. To przez tego łajdaka.
- Mamo, nie przy dziecku, proszę.
Mery była wściekła. Jak on mógł zostawić ich w taki dzień?! Przecież to Wigilia, zawsze byli w ten dzień razem. Tym razem się nie pojawił. W ogóle nie wiedziała co się z nim dzieje. W zasadzie to nie obchodziło ją to, ale z drugiej strony….? Nie. Przecież on jest jej. Jej własnością, ma się jej słuchać i robić to co ona chce.
Problem w tym, że nie bardzo wiedziała co . Wszystko czego się nie dotknął, gdzie by nie poszedł. Było źle. Wzbudzało jej zazdrość i podejrzenia. Najchętniej widziałaby go przy sobie. Tylko co mieliby całymi dniami ze sobą robić?
Uprawiać seks? Nieee, w tym wieku ? Ja ? To nie przystoi. Zresztą już mnie to nie bawi. Nie wpuszczę go do łóżka, po tym co robił z tymi… Brzydzę się nim.
Tak, ale teraz sobie poszedł. Może na zawsze? Co ze mną będzie? Jak ja będę dalej żyć? Co ludzie powiedzą? – Pomyślała. Nie, nie może mi tego zrobić. Musi być ze mną, tylko ze mną. Przecież ja go kocham. Kocham czy nienawidzę? Sama już nie wiem. Nie znoszę tych jego wyjazdów, zapewne wszędzie się łajdaczy i zdradza mnie na prawo i lewo z tymi dziwkami. Tak, wszystkie one są dziwkami. Parszywe lalunie, zrobione na bóstwo, kuszące i wyzywające. Odbierające mężów porządnym kobietom. Takim jak ja.
Johny szedł świerkową aleją. Każdy jego krok przecinał ciszę skrzypieniem wydobywającym się spod jego stóp. Szedł ciężko ze spuszczoną głową. Ta sytuacja
bardzo go przytłaczała. Poprawił szal i dopiął szczelniej kurtkę. Było bardzo zimno. Wiał silny wiatr. Śnieg spadał mu na powieki i tak ciężkie od łez, których nie potrafił wypuścić ze swoich oczu. Przecież chłopaki nie płaczą. Tak mawiała matka. Słuchał się jej niemal bezkrytycznie, dopóki…dopóki nie uległ jej presji i nie zrobił czegoś, czego nie da się odwrócić i czego teraz bardzo żałował. Zdradził go . Zdradził swojego najlepszego przyjaciela.
Szedł teraz do niego. Tylko on wiedział, gdzie może go znaleźć. To był ich azyl.
Dobrze, że chociaż tego jej nie zdradził.
- Boże, jaki ja byłem głupi. Nie wiem, jak to się mogło stać, że dałem się w to wciągnąć? Tak, jak to się mogło stać? – Zadał sobie w myśli pytanie, na które zaraz sam sobie odpowiedział.
Przecież to była zwykła manipulacja i szantaż emocjonalny, któremu uległem. Dureń. Potworny dureń ze mnie. Przecież ją znałem, wiedziałem, że ona tak działa, a jednak…Tak mi przykro.
Zima była bardzo sroga tego roku. Napadało tyle śniegu, że niektóre samochody w ogóle nie mogły wyjechać z parkingu. Utkwiły w zaspach sięgających do samochodowych okien. Służby miejskie nie nadążały z odśnieżaniem.
Kierowcy pozostawiali więc swoje auta na ulicy i ruszyli do metra. Potem nagle pojawiła się odwilż . Niestety tylko na krótki okres, trwała zaledwie jeden dzień. Ci, którzy nie zdążyli odśnieżyć swoich aut, mieli pecha. Zostały one następnego dnia przymrożone siarczystym mrozem do ulicy. Na jak długo ? Bóg raczy wiedzieć.
Johny był jednym z tych, którzy nie zdążyli tego zrobić, dlatego teraz szedł piechotą.
Z każdym skrzypiącym krokiem zbliżał się do niego. Nie wiedział jak zareaguje, czy mu wybaczy?
Zastał go siedzącego w fotelu ze szklanką whisky w ręku. Siedział w bibliotece w mieszkaniu starego kumpla. Siedział i …płakał.
Johny wchodząc zahaczył nogą o stojący w holu wieszak, który z dużym hałasem upadł na podłogę.
-Johny? – Zapytał.
-Tak tato, to ja. Mogę wejść?
-Też mi pytanie. Czy kiedykolwiek ci zabroniłem? – Odpowiedział i ukradkiem otarł łzy.
-Przepraszam, głupio się czuję stąd to pytanie.
-Rozumiem. Masz powód, żeby tak się czuć chłopie.
-Tato..- Zaczął.
-Tak?
-Wybaczysz mi? Postąpiłem jak ostatni …
-Zdziwi cię to, co zaraz usłyszysz. Mimo, że to co zrobiłeś jest ze wszech miar niestosowne, nawet karalne. - Zawiesił na chwilę głos, po czym dodał : Chyba zdajesz sobie z tego sprawę synu?
-Tak, wiem i dziękuję ci, że nie zrobiłeś tego co …..
- Nie musisz mi dziękować. To ja tobie dziękuję, mimo wszystko.
Johny spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że ojciec mu podziękuje, za to że wszedł z butami w jego intymność. Stanął i nie wiedział co odpowiedzieć. Tymczasem ojciec mówił dalej.
-Ta sytuacja sprawiła, że inaczej zacząłem na to wszystko patrzeć. Przeanalizowałem sobie całe moje życie i doszedłem do wniosku, że dłużej nie będę w tym tkwił. Dość mam ciągłych intryg, oskarżeń bez podstawy, wiecznych pouczeń, histerii etc. To już koniec. Nie wrócę tam, gdzie nie czuję się kochany, gdzie jestem psem do bicia, osobą bez tożsamości, bez możliwości wypowiedzenie żadnego zdania, które mogłoby zostać zaakceptowane. Temu wszystkiemu dzisiaj mówię NIE!!!! Kategorycznie i nieodwracalnie. Wiesz dobrze, że nie byłem święty...
-Wiem. Może to dlatego matka tak się wściekała.
- Powinna raczej wściekać się na siebie, mój synu, a nie na mnie. Byłem dobry i wierny, do czasu. Myślałem. Miałem nadzieję, że kiedyś z wiekiem, zmieni się, że da mi żyć, normalnie pracować bez ciągłego krytykowania, pouczania, zrzędzenia na wszystko co robię, śledzenia mnie. Niestety im dalej, tym było coraz gorzej. Jakim ja jestem człowiekiem, wiesz sam, nie muszę ci mówić. Znasz mnie, wiesz ilu mam przyjaciół, którzy mnie cenią. Powiem ci tylko jedno, bo może tego jeszcze nie wiesz, nie zaznałeś w swoim życiu, ale zanim …
Ojciec wstał z fotela, zrobił kilka kroków w stronę syna. Chciał wyjść mu naprzeciw. Wiedział, że ten czuje się niezręcznie. Rozumiał go. To poniekąd przez niego cała ta groteska miała miejsce. Gdyby potrafił się jej przeciwstawić, a nie wiecznie uciekać przed nią .. Gdyby, gdyby, gdyby… Najwyraźniej brakowało mu odwagi, ot i wszystko.
-Nie stój tak, wejdź i usiądź na sofie. – Przerwał swój wywód w najbardziej interesującym Johnego momencie.
- Napijesz się? – Zaproponował.
-Tak. Chętnie napiję się czegoś mocniejszego. Zmarzłem jak diabli.
- Czego ci nalać?
-Tego co zwykle. - Odparł.
George podszedł do barku i przyrządzając synowi drinka mówił dalej.
- Najważniejsza w życiu dla każdego człowieka jest miłość. Człowiek, czując się niekochany traci chęć do życia, czuje się jakby ono z niego ulatywało . Ja się tak czułem w małżeństwie z twoją matką. Rok po roku miałem tych sił coraz mniej, miłości szukałem w ramionach innych kobiet, owszem przyznaję się do tego, ale to była miłość cielesna. Zaspokojenie . Ja pragnąłem miłości i akceptacji, niestety u żadnej z nich tego nie znalazłem. Kiedy zupełnie straciłem nadzieję, że coś zmieni się w moim życiu, spotkałem ją , największą miłość mojego życia.
-To ona?
-Tak , to ona.
-Spałeś z nią?
-Nigdy. Nawet jej nie tknąłem. Choć bardzo bym chciał, ona nie jest dla mnie. Zdaję sobie z tego sprawę. To kobieta Anioł. Wrażliwa, cudowna, dobra i kochana.
-O czym ty mówisz tato?
-Mówię o tym, że można pokochać kogoś całym sercem, całą duszą i na całe życie nie spotykając się z tą osobą, ani nie uprawiając z nią seksu, bo seks jest tylko pięknym dopełnieniem miłości, a nie celem. Wiem, że ona też mnie kocha. Jest to miłość inna, nie z tego świata, ale taka, która daje siłę i wiarę. To jest to czego nie dostałem nigdy od twojej matki.
Sam nie wiem, dlaczego tak się stało. Widocznie to było mi pisane. Twoja mama, a moja żona przez lata swoim postępowaniem, schładzała moje uczucia do niej , choć chyba przyznasz mi, że starałem się o nią , chciałem żeby było dobrze? - Zapytał oczekując potwierdzenia.
-Tak, tato i dlatego bardzo mi przykro, że chcąc zaspokoić ciekawość mamy…
-Dobrze synu, już nie kończ.
-Dzięki temu co zrobiłeś ja i ona… poznaliśmy całą prawdę o sobie nawzajem. Wiem, że mama zrobi wszystko, żeby mnie zniszczyć, wciągając was w to wszystko, a ja wiem, że nie chcę się temu poddać i narażać was na takie i temu podobne sytuacje. Dlatego podjąłem decyzję: Odchodzę od twojej matki. Moje uczucie do niej zostało zamrożone na zawsze wraz z moją ostatnią z nią rozmową.
-Pójdziesz do tej kobiety?
-Skąd, nawet o tym nie myślałem. Ona była moim Aniołem. Kimś kto pojawił się, by otworzyć mi oczy i ogrzać zmarznięte serce miłością nie z tej ziemi.
Agnieszka Bruchal
Oda do … Snickersa!
Agata stała przed szafą z niezadowoloną miną na twarzy, od jakiegoś czasu do jej głowy wbijały się myśli, które uparcie od siebie odpychała, ale oto nadeszła pora by stawić czoła prawdzie. PRZYTYŁA! I to nie jakieś kilo albo dwa, tym z pewnością by się nie przejęła, ale cholerne dziesięć kilo przygniatało swym ciężarem sumienie dziewczyny. Co gorsza dowodem było brutalne skurczenie się ubrań, żadnym sposobem nie chciały się rozciągnąć z rozmiaru 36 do 40. Klapła rozczarowana na fotel popadając w rozżalenie. Bo przecież była kiedyś taka chudziutka i jadła tyle samo co teraz, więc jak to się stało, że powoli zaczęła się zamieniać w mini wielorybka? Oczywiście mogła zacząć dietę jajkową czy jakąś inna którą katowały się niegdyś jej koleżanki, kiedy ona w tym czasie bezczelnie opychała się pysznymi czekoladowymi wafelkami. Swoją drogą z chęcią by zagryzła jednego, na pocieszenie, w końcu waga i tak brutalnie wskazywała 60 kilo, które pod żadnym kątem nie chciało się zmienić na 50. A mówią, że magia istnieje, ciekawe gdzie. Gorzkie rozmyślanie przerwał dzwonek telefonu – Aga jesteś gotowa? Za chwilę po ciebie podjadę – to była Kaśka. Koleżanka od zawsze, umówiły się na wypad na piwo, a ona stała w samej bieliźnie i rozmyślała nad stanem swojej garderoby z czasów gdy dwa xs bez problemu na siebie wciskała, ale teraz już nie było czasu na ubolewanie. Na prędce wyciągnęła niezawodne leginsy, których nawet nie musiała prasować, i tunikę. Cóż dobrze, że stopa nie przyłączyła się do buntu garderobianego, dlatego też spokojnie wsunęła wysokie szpilki i pobiegła do samochodu czekającego na podjeździe.
**
Ranki po imprezach suto zakrapianych alkoholem nie bywają przyjemne, Agata za każdym razem powtarzała sobie „to ostatni raz”, jednak gdy najgorsze objawy mijały, zaś ona jako tako dochodziła do siebie wpychała postanowienia w najgłębszy zakamarek świadomości, by nie bombardował z każdej możliwej strony. Tego paskudnego ranka wstała nie patrząc w swoje odbicie w lustrze, wiedziała jak wygląda, a raczej nie wygląda. Obraz nędzy i rozpaczy jaki przedstawiała po nocnych tańcach dobijał za każdym razem. Echh starzeje się –powiedziała sama do siebie wstawiając czajnik z wodą, tylko mocna kawa była w stanie otrzeźwić umysł. W prawdzie nie wiedziała co zrobi zresztą dnia, ale od czegoś trzeba zacząć. Wypadałoby posprzątać, jak mówią „na kaca najlepsza praca”, tylko z tym bólem głowy nie bardzo miała ochotę szaleć ze ścierą po mieszkaniu. Poczeka kilka godzin, jak przejdzie, wtedy wróci do problemu bałaganu w swych czterech kątach. Wczoraj po pierwszym drinku stwierdziła, że nie jest z nią jeszcze tak źle, przecież faceci lubią krągłe kobiety, po piątym doszła do wniosku, że biodra ma niczym Jennifer Lopez, gorzej z biustem, ale od czego są odpowiednie staniki. Wychodząc była przekona, że jest miss word w wydaniu dla puszystych w pozytywnym znaczeniu tego słowa, rozmiar czterdzieści jeszcze o niczym nie świadczył, wszyscy wiedzą, że teraz metki są oszukane zaś wagi często się psują czego efektem jest zawyżanie wyniku.
Niestety jak to zawsze bywa ranki brutalnie odzierają ze złudzeń i teraz będąc prawie trzeźwą zrozumiała, że pora skończyć z oszukiwaniem samej siebie. Albo zrobi coś ze swoim pogarszającym się wyglądem, albo nim się obejrzy przywita się z 44, a później 46 i dalej ku jej własnej zagładzie.
Jak pomyślała, tak zaczęła działać, zasiadła przed monitorem laptopa, załączyła stronę allegro. Jak wiadomo sklepy internetowe mają wspaniałe zalety, jedną i to najbardziej ukochaną jest możliwość robienia zakupów nie wyściubiając nosa z domu. Dzięki opiniom można mieć podgląd na potencjalnego nie uczciwego sprzedawcę. Dlatego teraz szalała po sieci w poszukiwaniu narzędzia tortur. Jak podpowiedziały jej usłużne strony z magicznymi sposobami na pozbycie się tłuszczyku tu i ówdzie, najlepszym jest... hula hop. Ale nie taki ze szkół, jaki pamiętamy. Nie, nie, skoro ma być narzędzie tortur to nim będzie. To koło wyposażone zostało w zacne nakładki wypełnione jakimś tam skrawkiem metalu, podczas kręcenia mają obijać o ciało(?!!) i zbijać tkankę tłuszczową. Kliknęła „zamów” przelała odpowiednią kwotę i... nie pozostało nic innego jak czekać aż kurier przywiezie ten wynalazek do domu. Tym czasem z czystym sumieniem wyjęła z magicznego pudełeczka snickersa i wgryzła się w niego z lubością. Za batonika oddała by wszystko! Jedni lubili nadziewane paskudztwa typu Danusie, drudzy kitkaty, a ona wielbiła snickersy. Dlatego zawsze, ale to zawsze, musiała mieć w domu pod ręką choćby jednego. Inaczej mogłoby się to skończyć katastrofą państwową, a nawet globalną. Któż wie do czego jest zdolna kobieta gdy nie znajdzie snickersika, a sklepy będą pozamykane. W prawdzie istnieją jeszcze stacje benzynowe, no ale... kto tam pójdzie?! Kocur zwany Rademenesem jest zbyt leniwy że by podejść do swojej miski, a co dopiero wyjść poza próg mieszkania, nie licząc już na klatkę schodową.
Nie wiedziała, że już pochłonęła całego batona w wersji maxi, z rozczarowaniem odłożyła opakowanie zerkając do pudełeczka sprawdzając ile wynosi rezerwa, widok był przygnębiający. Na dnie leżały zaledwie dwa. Jutro trzeba będzie wyjść po zaopatrzenie. Z tą myślą poczłapała do łazienki, na sprzątanie dalej głowy nie miała, ale wykąpać się trzeba było. Nazajutrz ubierając się do wyjścia otworzyła okna by jak to stwierdziła, naleciało świeże miejskie powietrze. Co było okrutną ironią, w jej mieścinie spaliny zagościły w najlepsze. Dreptała niechętnie omijając witryny sklepowe. Zdecydowała się zakupić „tymczasowe” ubrania zanim lepsze czasy chudości nie powrócą. W końcu dojdzie do tego, że naprawdę nie będzie miała w czym pokazać się ludziom. Nie patrząc na cyferki wrzuciła pierwsze lepsze spodnie oraz kilka bluzek, tak zwanych nietoperków, co by ukryły jej fałdki tu i tam. Zadowolona z siebie ruszyła do miejsca docelowego, gdzie czekały na nią snickersiki. Jesień powolutku ustępowała miejsca zimie, zaś jesień i zima kojarzyły się Agacie tylko z jednym. DEPRESJĄ. Od zawsze czuła się przybita i stłamszona gdy w świecie robiło się szaro buro i ponuro, nawet jako dziecko nie znając jeszcze pojęcia tego słowa snuła się z domu do szkoły i z powrotem jak ciało bez duszy. Czekając na pierwsze wiosenne przebłyski słońca, a później soczystej zieleni. Jak na razie trzeba było przetrwać jakoś te czasy, a pomóc miały jej rzecz jasna snickersy. Władowała więc do koszyka cztery wagoniki po 8 spakowanych w jednej paczce, dorzuciła parę wersji maxi, których niestety nikt nie pomyślał by zapakować w całość. Trudno można kupić pojedynczo razy 10, z uśmiechem zadowolenia na twarzy przechadzała się po sklepie i dorzucała resztę wiktuałów potrzebnych do przeżycia przez najbliższe dni. Zanim dojdzie do jej odchudzania może przekąsić kilka batoników, później będzie po nie sięgała tylko w czasie PMS-a .
Wchodząc do domu przypomniała sobie, że nie kupiła karmy dla tego nicponia kocura. Cóż jeden dzień przeżyje na kiełbasce. Pochowała zakupy na swoje miejsca i zabrała się za odbieranie poczty. Kilka zleceń na przyszły tydzień. Nic specjalnego co wymagałoby więcej poświęcenia niż byłaby wstanie teraz z siebie wykrzesać . Postanowiła włączyć jakiś film. Gdy wtem zadźwięczał domofon. Nikt się nie zapowiadał, a tutaj proszę, pewnie jakieś ulotki. Okazało się, że to Kaśka przyniosła jej parę ciuszków, które ostatnio zostawiła. Wypiły razem kawę. Agata ponarzekała na pluchę i fakt, że przecież teraz odchudzanie jest niemalże niemożliwe gdyż prawa natury nakazują futrowanie, fakt u zwierząt ale człowiek to też jakby zwierze i musi jakoś sobie radzić w zimnie, a jak ma sobie poradzić bez odpowiedniej warstwy tłuszczyku, no ale ona już koniecznie musi zrobić coś, bo do wiosny stanie się nie mini wielorybem, a konkretnym waleniem! Co to to nie, jak z kołem się zaprzyjaźni to może i zdecyduje się na fitness, no ale nie przesadzajmy. Od nadmiaru boli głowa, a jesień słynie z bólów głowy, więc po co sobie jeszcze dokładać. Koło póki co musi wystarczyć.
**
Przyjechał kurier, podpisała przesyłkę i z radością zaczęła rozpakowywać coś co nie wyglądało jak koło. Dopiero po chwili zaskoczyła, było napisane, że koło musi sobie SAMA zmontować. Ale jak?!!! Instrukcja obsługi niby jest, i te inne rzeczy, ale co innego obrazek, a co innego zrobić z kilku plastikowych części narzędzie tortur! Do tego potrzebny był nie kto inny jak.. PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA!! Tylko skąd takiego wziąć? Nikt nie wynajmuje na godziny albo coś... Trzeba zadzwonić do Kaśki niech pożyczy męża. W końcu po znajomości może jej to zrobić. I zrobił. Stali oboje patrząc na TO, on śmiał się po cichu aż mu się trzęsły ramiona, ona zastanawiała się ki diabeł namówił ją na wydanie pieniędzy, dobrowolnie na TO! TO natomiast stało sobie oparte o ścianę jako niemy wyrzut sumienia w oczekiwaniu na to co nastąpi. Pożyczony mąż się ulotnił, Agata została sama, no nie całkiem, TO stało i patrzyło, takie miała wrażenie. Zasiadła kolejny raz przed monitorem i wpisała w wyszukiwarkę... „jak ćwiczyć narzędziem tortur” no dobra to nie ta fraza, „jak ćwiczyć kołem przypominającym narzędzie tortu”? O dziwo wyświetliło się kilka linków, weszła zobaczyła, przeczytała. Oczy jej mało nie wypadły. Wyłączyła stronę. Powiedziała A teraz pora powiedzieć B. Z determinacją na twarzy stanęłam przed kołem, zatoczyła jedno okrążenie biodrami, koło spadło, drugie, potem trzecie i powoli wczuwała się w rytm. Ból jaki sprawiało każde uderzenie odbierało jej chęci do dalszych ćwiczeń, ale NIE, nie podda się! Pokręciła tak z kwadrans, gdyż takie było zalecenie na pierwszy raz. Z radością pobiegła do łazienki, w końcu zrobiła pierwszy krok! A przecież pierwszy jest najważniejszy prawda? A nie! Drugi miał być jeszcze gorszy, ale o tym dowiedziała się rano. Kiedy podnosząc się na łóżku odczuła pierwsze „efekty”. Z jękiem opadła na poduszki. To było gorsze niż zakwasy po brzuszkach!! Co robić, co robić? Skoro boli teraz to jak musi napierniczać kiedy TO zacznie obijać się o obolałe mięśnie? Ciarki przeleciały jej wzdłuż kręgosłupa. Chcąc nie chcą wstała. Zaparzyła kawę rozmyślając jak przekonać samą siebie do przezwyciężenia słabości. Przypomniała sobie o snickersach. Przecież należała się jej nagroda za te męki. Sięgnęła więc po dorodnego maxi, Nic tak nie poprawia nastroju porządna porcja cukru z rana, zamiast śniadania...
Tak zwany wyrzut sumienia czekał za drzwiami, zignorowała go jednak nagle stwierdzając, że jej mieszkanie wymaga natychmiastowego sprzątania, takiego na tip top. Chyba już dawno nie wypucowała pomieszczeń jak teraz. Wiadome było, że i tak nie uniknie TEGO. Kiedy nadeszła pora, którą sama sobie ustaliła na popołudnie, włączyła muzykę i zabrał się do ćwiczeń, pierwsze uderzenia wycisnęły z niej łzy, za piątym i szóstym zrozumiała, że nawet ból może okazać się fajny. Wizja płaskiego brzuszka jawiła się pięknymi barwami. Jeszcze o bioderkach musi pomyśleć, ale póki co niech spadną krąglutkie fałdki z brzucha. Już, już oczami wyobraźni ganiała między wieszakami w sklepach, zdejmowała co bardziej kuse ciuszki i inne fatałaszki, już widziała siebie z pięknymi szczuplutkimi nogami na wysokich szpilkach, z wciętą talią, wymodelowaną cała sylwetką. Gdy nagle z wielkim hukiem koło opadło na podłogę. Popatrzyła smętnie na TO stwierdzając w duchu, że przyszła pora na przekąszenie czegoś. Wygrzebała z lodówki owsiankę gotową, z marketu. Sama nawet nie miała pojęcia jak się coś takiego przyrządza. Dobrze, że wymyślili gotowe. Głodu nie zagłuszyła, ale mając wspomnienie siebie w rozmiarze co najmniej 36 przemogła chęć zeżarcia snickersa i po kąpieli położyła się spać.
**
Nadeszła zima, śnieg przykrył wszystko co mógł, czego nie mógł też przykrył bo przecież nie obchodzi go, że akurat spada w miejsce najmniej chcące do ugoszczenia, zimnego puchu. Prawa natury i tak dalej. Agata dzielnie bujała się na swoim kole, podgryzając po kryjomu snickersy. Dziwnie miała wrażenie, że TO śledzi jej niecne postępki. W końcu po miesiącu walki z samą sobą i TYM postanowiła zapisać się do fitness klubu. Nie robiła tego z radością, ale po miesiącu walki nie zauważyła jakiś wielkich zmian, rozczarowanie zaczynało brać nad nią górę, w dodatku powiększające się siniaki nie prezentowały się zbyt seksownie. Z mocnym postanowieniem ruszyła do przybytku zwanym „Piękna figura” gorzej nazywać się nie mogło, ale cóż poradzić, byle mieli dobrych trenerów. Weszła do przestronnego holu, przy recepcji stała szczupła (!!!) kobieta, wyglądała na około 35 lat, ale figury jej pozazdrościć mogła nie jedna nastolatka. Agata też zazdrościła, nawet bardzo. Kiedy już miała odwrócić się i wyjść został przywołana przez tą rudą piękność. Cóż zrobić, jawnie się wycofać toż to wstyd. Zadarła głowę do góry i podeszła, wypytała tej kościstej (jak już ją w duchu złośliwie nazwała) o oferty, słodko podziękowała, skierowała się w stronę drzwi gdy nagle przykuł ją niecodzienny widok, otóż nieziemsko przystojny, ee nie to nie ta bajka, zacznijmy od początku miała wyjść kiedy zobaczyła trenera, spłoniła się niczym dojrzewające jabłuszko i czym prędzej postanowiła uciec. Nie chciała by taki adonis widział wgapiającego się w niego wieloryba.
Agata wyszła na chodnik, wiatr tarmosił okrutnie, śniegiem smagało niczym biczem, ale ona tego nie czuła. W głowie miała przystojniaka, ale co gorsza uświadomiła sobie straszną prawdę, no może nie do końca straszną, ale prawdę. Kochała snickersy!!! Kochała miłością nieustającą, mogła ćwiczyć, mogła się głodzić odmawiając wszystkiego, ale nie snickersów!!! Taka była prawda.
Zziębnięta otworzyła drzwi do mieszkania, na fotelu leżał rozłożony tłusty Rademenes. Temu to dobrze nie musi martwić się o linie. Żre ile wlezie, jest grubszy jak szerszy i w dodatku nie narzeka na brak miłości. Rzuciła płaszcz na krzesło, zrzuciła kozaki i boso poczłapała do pudełeczka, otworzyła snickersa, patrząc na TO – ono perfidnie patrzyło na nią, jakby chciało wykrzyczeć jej w twarz, że przegrała! Agacie popłynęły łzy po policzkach, co miała poradzić? Chciała być szczupła i chciała jeść batoniki co w tym złego? Postanowiła jeszcze raz tam pójść! W końcu nie musi być w grupie przystojnego trenera. Schudnie i koniec.
**
Uczęszczała na zajęcia od kilku tygodni, nawet polubiła ten „obowiązek” nie miała pojęcia, że ruch może sprawiać przyjemność. Tego dnia miała umówione spotkanie z Kaśką, chciała jej się pochwalić widocznymi już efektami ćwiczeń. Opuszczając budynek, w którym znajdował się klub fitness przez przypadek na kogoś wpadła i upuściła torebkę, szybko zbierając kosmetyki zauważyła leżącego snickersa. Już miała szybko go chwycić, gdy męska dłoń podniosła batona... kierując twarz w jej stronę. Przed oczami Agaty ukazała się twarz przystojnego trenera, z batonem w garści! Gorszej kompromitacji mieć nie mogła. Nie dość, że jeszcze należała do grona wielorybów z lekką niedowagą, ale zawsze wieloryb, to akurat w tym miejscu musiała natknąć się na NIEGO i ten snickers... Później się okazało, że Pan trener o imieniu Michał również lubi snickersy, które Agata wielbiła ponad wszystko. Zaś przypadkowe spotkanie nie było pierwszym ani ostatnim.
Miłość do snickersa potrafi zdziałać cuda, no może nie cuda, ale pomóc w znalezieniu tego jedynego!
Agata Katarzyna Przybyłek
zauważyłam,
że zbyt rzadko trzymasz mnie za rękę
tak po prostu... bez powodu
podczas spaceru czy filmu
kolacji śniadania marudzenia chrapania
bycia
chyba ci o tym nie mówiłam
ale brakuje mi tego - tej subtelnej rozkoszy
rozsmakowania się roztopienia
zatracenia
życia
wciąż czuję twoje ciepłe dłonie zaciskające się
na moich zimnych palcach
ciepło skóry kontra chłód zimy
gdy ty we mnie go
roztapiasz
i nie wiem czy wiesz, ale
zauważyłam,
że zbyt rzadko trzymasz mnie za rękę
skąpana w śniegu cała do ciebie dziś krzyczę
- cholera jasna, rób to częściej!
Sabina Kawczyńska
Moja miłość
- Aniu proszę Cię, nie rób tego, Aniu... - Anna powoli odwróciła się w stronę głosu, który słyszała za plecami – nie możesz tego zrobić.
- Basia – Ania patrzyła na nią nieprzytomnymi z bólu oczami - ale ja już dłużej tak nie mogę, ja nie chcę żyć bez niego. Jak on mógł mi to zrobić? - zadała pytanie na które nikt nie mógł udzielić jej odpowiedzi i rozpłakała się.
- Płacz. Płacz zawsze pomaga - mówiła cicho Basia tuląc ją w ramionach.
Od wypadku minęło półtora miesiąca, ale Anna nadal nie była w stanie się pozbierać. Gdyby Basia nie weszła do pokoju nie wiadomo jak by się to wszystko skończyło. Anna siedziała na swoim łóżku trzymając w ręku garść tabletek na uspokojenie, które przepisał jej lekarz. Po tym incydencje wszyscy na zmianę zaczęli jej pilnować, albo rodzice, albo siostra.
Basia tydzień później przedstawiła rodzicom plan wyrwania siostry z rozpaczy, która niszczyła ją zarówno od środka jak i odbijała się na jej wyglądzie.
- Zabiorę ją do cioci Marysi do Karpacza, może tam poczuje się lepiej. Ona uwielbia góry i tam zawsze odżywa, a teraz to wygląda jak własny cień. - Basia była zdeterminowana, bo nie wiedziała już co ma dalej robić.
- Trochę się tego obawiam - odezwała się mama – wiesz przecież, że tam poznała się z Michałem i to było ich ukochane miejsce.
- Wiem, ale zanim się poznali, też tam jeździła i z tym miejscem ma tylko dobrych wspomnień zarówno sprzed poznania Michała jak i później – przekonywała.
- Basia ma rację, warto spróbować, bo za chwilę to będziemy ją odwiedzać w szpitalu, albo... – tata nie dokończył tego czego wszyscy się obawiali.
Decyzja została podjęta trzeba było tylko przekonać do tego pomysłu Anię. Okazało się dużo prostsze niż wszyscy myśleli. Basia przygotowała sobie mnóstwo argumentów, które miały przemawiać na korzyść jej pomysł, ale żadne się nie przydały bo Ania zgodziła się na wyjazd bez żadnego przekonywania. Kilka dni później były już w Karpaczu. Był koniec maja, piękna pogoda, do sezonu jeszcze daleko, wczasowiczów nie wielu, ale prace do otwarcia sezonu letniego trwały w najlepsze. Ania miała się czym zająć, żeby nie myśleć cały czas tylko o Michale. Ciocia Marysia prowadziła w Karpaczu pensjonat więc każda para rąk była tam przydatna, a praca była najlepszym lekarstwem na troski.
Po dwóch tygodniach Basia zaczęła przebąkiwać o powrocie bo kończył jej się urlop, Ania wyglądała dużo lepiej, nawet trochę przytyła, co w jej przypadku było dobrym znakiem. Wszystko zaczynało się jakoś układać, aż do pewnego wtorkowego dnia, Ania akurat przyjmowała gości na recepcji i źle się poczuła.
- Dobrze się Pani czuje – w ostatniej chwili podbiegł do niej mężczyzna, który akurat wchodził do pensjonatu, gdyby nie on, Ania by upadła. Zrobił się hałas i zaraz pojawiła się ciocia Marysia, jak zobaczyła półprzytomną siostrzenicę, natychmiast wezwała karetkę.
- Dziękuje Panu za pomoc – odezwała się do nieznajomego i uklękła przy Ani – trzymaj się skarbie, zaraz przyjedzie karetka.
Po piętnastu minutach przyjechała karetka, Ania została zawieziona do najbliższego szpitala i zbadana przez lekarza dyżurnego. Po godzinie pobytu na oddziale ratowniczy czuła się już dużo lepiej, lekarz przyszedł do niej z wynikami i dziwnie jej się przyglądał, aż w końcu zapytał.
- Czy jest Pani w ciąży?
- Słucham? – Ania oprzytomniała w jednej chwili.
- Pytam czy jest Pani w ciąży, bo według wyników ma Pani anemię i to dość dużą, a to najczęstsza przypadłość ciężarnych – lekarz patrzył na nią jak na wariatkę, no bo jak można nie wiedzieć, czy jest się w ciąży czy też nie.
- Ja nie wiem, ostatnio miałam ciężki okres w życiu i nawet nie wiem... - Ania zawiesiła głos i zaczęła się zastanawiać.
- Zaraz zawołam do Pani ginekologa na konsultację i wszystko się wyjaśni – pocieszył ją.
Ginekolog pojawił się chwilę później, zbadał ją i wykonał badanie usg, na którym wyraźnie było widać, że Ania jest w ciąży. Był to trzeci lub czwarty miesiąc, lekarz nie mógł stwierdzić dokładnie, bo Anna nie była w stanie podać mu potrzebnych do tego informacji.
- Nie wiem jakim cudem nie zorientowała się Pani wcześniej – lekarz był zarówno zaskoczony, jak i zdenerwowany na pacjentkę.
- Dwa i pół miesiąca temu w wypadku zginął mój mąż i po prostu nie zwróciłam uwagi na zmiany w moim organizmie, taka sytuacja nie przyszła mi w ogóle do głowy – Ania próbowała się tłumaczyć – ale z dzieckiem wszystko w porządku?
- Tak z dzieckiem wszystko w porządku – głos lekarza złagodniał – przykro mi z powodu tego co Panią spotkało, ale teraz musi Pani o siebie zadbać nie tylko ze względu na siebie, ale i na dziecko.
- Wiem i zadbam, obiecuję, teraz znów mam dla kogo żyć – uśmiechnęła się kładąc rękę na brzuchu, a lekarz pokiwał głową.
- Proszę jak najszybciej wybrać lekarz prowadzącego, żeby wykonać wszystkie niezbędne badania.
Po kilku godzinach pobytu w szpitalu Basia odebrała Annę i wróciły do pensjonatu. Gdy ciocia ją zobaczyła nie mogła uwierzyć jaka zmiana w niej nastąpiła.
- Aniu gdybym nie widziała jak zabierała Cie karetka to podziałałabym, że wróciłaś z sanatorium albo spa, a nie ze szpitala - ciotka nie mogła wyjść z podziwu.
- Ciociu jak się słyszy takie wieści to człowiekowi chce się żyć – Anna promieniała.
- Wiem skarbie, wiem – przytuliła ją – jak Basia do mnie zadzwoniła z wiadomością nie mogłam uwierzyć. Teraz pewnie mnie zostawisz i wrócisz do Warszawy?
- Jak leżałam pod kroplówką zdążyłam sobie trochę rzeczy poukładać i przemyśleć. Doszłam do wniosku, że i dla mnie i dla dziecka będzie lepiej jak zostaniemy u Ciebie, jeżeli oczywiście się zgodzisz – uśmiech cioci mówił wszystko. – Do naszego mieszkania i tak już nie wrócę bo nie mogłabym tam mieszkać bez Michała, w pracy wezmę zwolnienie, bo teraz byłam na urlopie bezpłatnym, a potem zobaczymy.
- Cudownie, cieszę się, że ze mną zostaniesz, będę na Ciebie, przepraszam na Was chuchać i dmuchać – poprawiła się.
Od tego dnia życie Anny całkowicie się zmieniło, znów było widać radość w jej oczach i widziała przyszłość w jasnych barwach. Cieszyła się, że Michał zostawił jej cząstkę siebie, teraz już nie będzie sama. Basia wróciła do Warszawy. Na prośbę siostry uprzątnęła mieszkanie, zabrała wszystkie pamiątki, ubrania i wystawiła mieszkanie na sprzedaż. Pieniądze z ewentualnej sprzedaży miały zostać ulokowane na koncie, bo Ania nie wiedziała na razie czy będzie chciała zostać w Karpaczu czy wróci do Warszawy, dlatego też kupowanie mieszkania nie miało sensu.
Po kilku dniach odpoczynku zdecydowała, że wraca do pracy której się podjęła przyjeżdżając do ciotki, tym bardziej, że rozpoczął się sezon i gości było coraz więcej. Teraz miała energii za dziesięcioro i musiała ją jakoś spożytkować.
- Witam Pana, nie zdążyłam podziękować za pomoc – odezwała się Ania zauważając, że mężczyzna, który się właśnie wymeldowuje to ten sam, który jej wtedy pomógł.
- Nie ma za co, Pani Maria mi już tyle razy dziękowała, że nie zliczę – uśmiechnął się – byłem traktowany jak najważniejszy gość, aż szkoda, że muszę już wyjeżdżać bo jest tu naprawdę pięknie.
- Cieszę się, że jest Pan zadowolony z pobytu – odwzajemniła uśmiech – i zapraszamy ponownie. Może dałby się Pan zaprosić na kawę w podziękowaniu za pomoc?
- Bardzo chętnie, ale muszę już jechać, dostałem telefon i muszę jak najszybciej wracać do Warszawy – zdusił przekleństwo, bo naprawdę bardzo chętnie wypiłby tę kawę, ta dziewczyna miała coś niezwykłego w oczach, chociaż teraz były inne niż wtedy gdy w nie pierwszy raz spojrzał.
- Może jeszcze kiedyś nas Pan odwiedzi i wtedy będę mogła zaprosić Pana na tę kawę. Spokojnej drogi – Ania pożegnała gościa.
Czas mijał jej na pracy i na spacerach, ciocia pilnowała, aby nie pracowała zbyt ciężko i jak najwięcej odpoczywała. Wakacje minęły, dzidziuś rósł, wiedziała już, że będzie to syn i oczywiście będzie miał imię po tacie. Odwiedzili ją też rodzice Michała. Bardzo ucieszyli się z wiadomości, że będą mieli wnuka, tym bardziej, że Michał był ich jedynym synem. Ania podjęła też decyzję odnośnie przyszłości jej i jej maleństwa, pomimo że kochała góry całym sercem, postanowiła wrócić do Warszawy, wpływ na to miała między innymi wizyta teściów, widziała ich radość gdy rozmawiali o wnuku, nie chciała zabierać im tej cząstki syna. Zdawała sobie też sprawę, że ciężko będzie jej samej, wiedziała oczywiście, że może liczyć na pomoc cioci, ale rodzice już nie mogli doczekać się jej powrotu. Postanowiła zostać w Karpaczu do 10 grudnia, bo na 20 miała przybliżony termin porodu, miała przyjechać po nią Basia, żeby nie jechała sama tyle godzin, ale jak wiadomo życie pisze różne scenariusze.
- Witam Pana, jednak postanowił nas Pan znów odwiedzić – Ania przywitała gościa – będę miała wreszcie okazję zaprosić Pana na kawę.
- To był główny powód mojego przyjazdu – uśmiechnął się Andrzej, bo tak miał na imię gość – nie mogłem sobie darować, że wtedy miałem tak mało czasu i nie było mi dane wypić kawy w tak miłym towarzystwie. Z tego co widzę – spojrzał na jej brzuch – to będziemy pić tę kawę we trójkę.
- Zgadza się, mam obstawę – zaśmiała się.
- Mam tylko nadzieję, że mąż mnie nie pogoni – udał wystraszonego.
- Nie – Ania posmutniała – jestem wdową.
- Przepraszam – Andrzej zmieszał się – nie wiedziałem, naprawdę jeszcze raz przepraszam, zawsze coś walnę.
- Nic się nie stało, skąd mógł Pan wiedzieć – Anna starała się uśmiechnąć, ale średnio jej to wyszło. Rozmowa przestała im się kleić, więc Andrzej przeprosił jeszcze raz i poszedł do swojego pokoju.
Następnego dnia Ania jak tylko natknęła się na Andrzeja zabrała go na obiecaną kawę, widziała, że już może nie być okazji bo za dwa miesiące wracała do Warszawy, a nie lubiła zostawiać niedokończonych spraw. Okazało się, że jej towarzysz przyjeżdża do Karpacza gość często, bo firma w której pracuje ma tu filię i od czasu do czasu musi nadzorować różne projekty, które akurat wdrażają. Ania od śmierci Michała nie spędzała czasu w towarzystwie mężczyzn i na początku była trochę skrępowana, ale po godzinie czuła się jak by znali się od lat. Andrzej też dobrze czuł się w towarzystwie Ani i chociaż wyczuwał dystans jaki miała do niego, nie odstraszało go to, a wręcz było to dla niego zrozumiałe po tym co przeszła. Była piękną i inteligentną kobietą i nie chciał stracić z nią kontaktu, dlatego postanowił zaproponować kolejne spotkanie, a konkretnie kolację.
- To nie jest najlepszy pomysł, - Ania wystraszyła się i pośpiesznie wstała od stołu - przepraszam Cię, ale nie mogę.
- Aniu to tylko kolacja, świetnie nam się rozmawia, spędziliśmy miło czas, chciałbym to powtórzyć, nie ma w tym żadnych podtekstów – próbował tłumaczyć swoją propozycję – to nie randka, tylko koleżeńskie spotkanie.
- Pomimo to nie mogę – Ania pożegnała się i odeszła.
Czas spędzony z Andrzejem był miły, ale kolacja nie byłaby już na miejscu, czułaby się jakby zdradzała męża. Michał był jej pierwszą i jedyną miłością, nigdy nie spotkała się z innym mężczyzną niż on i nie chciała tego zmieniać. Postanowiła, że będzie starała się unikać Andrzeja do jego wyjazdu, a po powrocie do Warszawy były nikłe szanse na to, że się spotkają, tym bardziej, że nie mówiła mu, że tam mieszka. Andrzej zauważył, ze Anna go unika i nie naciskał na nią, bo wiedział, że to nic nie da, postanowił poczekać, przyjeżdżał tu dosyć często, może za którymś razem jednak uda mu się zaprosić ją na tę kolację i ich znajomość będzie się rozwijać.
Zima w górach była chyba najpiękniejszą porą roku, nigdzie śnieg nie mógł cieszyć bardziej niż tu. W połowie listopada Anna zaczęła czuć się trochę gorzej, zastanawiała się nawet nad powrotem do domu, ale lekarz się sprzeciwił, kazał poczekać, aż lepiej się poczuje. Poprawa jednak nie następowała, wręcz przeciwnie. Na początku grudnia trafiała do szpitala, sytuacja była na tyle zła, że lekarze podjęli decyzję o wcześniejszym porodzie przez cesarskie cięcie. Maria jak tylko lekarz poinformował ją o sytuacji zadzwoniła do siostry, a matki Ani, aby jak najszybciej przyjechali. Lekarz nie mógł czekać na ich przyjazd, bo zarówno z dzieckiem jak i matką nie było najlepiej. Po godzinie na świecie pojawił się mały Michał, trochę słaby, ale zdrowy. Ania też zaczynała dochodzić do siebie, jak tylko zobaczyła swoje maleństwo jej serce przepełniała ogromna radość, w tym maleńkim człowieku odzyskała swoją utraconą miłość. Był piękny śnieżny dzień, a Michałek był jej mikołajkowym prezentem, bo urodził się 6 grudnia, tego samego dnia którego pierwszy raz spotkała się z jego tatą.
To musiało być przeznaczenie, Ania tego właśnie dnia czuła szczególnie mocno obecność Michała i znów była najszczęśliwszą osobą pod słońcem.
Agnieszka Monika Polak
Bajka o dobrej wróżce
Miałaś rację, Dobra Wróżko,
Zostawiając mnie tam, daleko...
W łanach zbóż spowitych chabrami.
Zostawiając mnie tam, z wiatrem
Sam na sam...
Zostawiając mnie z myślami...
I ukochanym dotykiem Twych ust...
Nie jest mi wcale lepiej,
Ani łatwiej po tym, o czym teraz ptaki tylko śpiewają...
Jedyni świadkowie połączenia tego,
Co los kiedyś rozerwać chciał na wieki.
Miałaś rację, dotykiem swym malując serce na mej dłoni,
Że choć jesteśmy jeszcze bliżej,
To mocniej i bardziej cierpieć mi przyjdzie...
Twój głos jest ukojeniem, a oczy... Słońcem, którego potrzebuję, by żyć...
Chcę patrzeć i czuć Cię
na zawsze...
Miałaś rację...
Dziękuję
Twe słowa
Smakują bukietem wytwornego szampana
Miłość twa uderza do głowy
Budząc uśpione zmysły
Cudownym westchnieniem
Wytatuuję je sobie w sercu wspomnieniem
Oczami zrobię fotografię
Będę ją oglądać przed snem i po przebudzeniu
Nadawać będą sens memu istnieniu
Nie było nam dane razem być
Możemy tylko śnić
Tęsknić
I żyć
Agata Rak
Dwie godziny z życia Renaty.
Dwie godziny z życia Renaty.
Za dwie godziny przyjdzie Paweł. Pomyślała Renata, zamykając drzwi za ostatnią klientką. Tego dnia w jej sklepiku z rękodziełem jak nigdy drzwi się prawie nie zamykały. Nic dziwnego w końcu za kilka dni Walentynki. Była wykończona, zaczynała boleć ją głowa i od rana nic nie jadła. Nie zdążyła.
Z Pawłem spotykała się od czterech miesięcy i coraz bardziej się angażowała. Poznali się na targach rękodzieła, gdzie sprzedawała własnoręcznie wykonaną biżuterię. Szukał gustownego drobiazgu dla siostry. Kupił drewniane kolczyki malowane w pawie pióra i wziął wizytówkę. W sklepie zjawił się po kilku dniach. Wybrał komplet świeczników z motywem afrykańskim ozdobionych w technice decoupage. Rozmawiali przez chwilę. Nawet trochę dłużej niż chwilę, bo śnieżyca nie pozwoliła mu opuścić sklepu. Opowiedział jej o mamie malującej obrazy i o siostrze - uczennicy liceum plastycznego. Od tego dnia zaczął czasem wpadać, aż Renata zdała sobie sprawę, że jest z tych wizyt zadowolona, że ich wyczekuje. Po miesiącu przedstawił się i zaprosił ją na kawę do pobliskiej kawiarenki. Nie odmówiła. Spędzili razem dwie cudowne godziny, a później jeszcze dwie, u niej w mieszkaniu. Rozmawiali, śmiali się, aż zrobiło się późno i trzeba było powiedzieć sobie do widzenia. Umówili się na następny dzień i od tego czasu spotykali regularnie, kilka razy w tygodniu. Paweł czekał, aż Renata zamknie sklepik i szli do niej. Ona z radością przygotowywała coś do jedzenia, a później rozmawiali do późnego wieczora przy kominku, kochali się i cieszyli sobą. Poznawali się coraz lepiej. Z czasem rozstania stały się coraz cięższe do zniesienia, a samotne noce nie przynosiły odprężenia.
,,Dziś Paweł ma przyjść później, niż zwykle. Zapowiedział też, że ma dla mnie niespodziankę" – myślała Renata, szczotkując gęste włosy w kolorze miodu.
Przed szóstą wpadła na chwilę jej przyjaciółka Wanda. Przyniosła książkę i indyjskie kadzidełka o zapachu wanilii.
- No i kiedy w końcu go poznam? – rzuciła od drzwi.
- Nie wiem. Na razie nigdzie nie wychodzimy i wystarczy nam własne towarzystwo – odpowiedziała Renata.
- Nigdzie? Coś ty! Może jest żonaty i nie chce się z tobą pokazywać? – dorzuciła Wanda.
- Nie, chyba nie. Wypluj te słowa! Z resztą, przesiaduje u mnie całe popołudnia i wieczory, co by na to powiedziała żona? – przeraziła się Renata.
- Jak bym była na twoim miejscu, spytałabym go wprost, czy ma żonę. W końcu masz prawo to wiedzieć. Możesz przecież wiązać z nim jakieś plany, skoro tak wam dobrze razem. Powinien to zrozumieć – dodała Wanda, wychodząc.
- No nie wiem. Nie chcę go naciskać, ale z drugiej strony nie chcę się spotykać z żonatym facetem. Nie chcę być ta drugą. Nie chcę też budować swojego szczęścia na nieszczęściu innej kobiety –mruknęła Renata. Jeszcze to przemyślę.
- Tylko, nie myśl zbyt długo skarbie i nie daj się oszukać. Czasem jesteś naiwna jak dziecko, a faceci potrafią być wredni – naciskała Wanda.
- Oj, wiem, wiem – skończyła dyskusję Renata, zamykając drzwi.
Paweł przyszedł tuż po dziewiętnastej z bukietem róż i zagadkowym uśmiechem. Na powitanie dłużej przytrzymał jej dłoń i wtulił twarz w jej włosy.
- Muszę ci coś powiedzieć – zaczął. Tylko, wysłuchaj mnie proszę do końca i nie denerwuj się – szepnął.
Zaczął mówić, a Renata słuchała bez słowa, jak zahipnotyzowana – to blednąc, to czerwieniąc się na przemian.
- No, więc tak. Jestem żonaty – powiedział Paweł. Jeszcze. Z Ewą poznaliśmy się w liceum. Na ślub zdecydowaliśmy się po kilku latach bycia razem. To była bardziej przyjaźń niż miłość. Szybko zorientowaliśmy się, że popełniliśmy błąd. Zaczęły się awantury i ciche dni. Z przyjaźni nic nie pozostało. Potem przyszła obojętność. Po kilku latach oddaliliśmy się na tyle, że każde z nas zaczęło żyć swoim życiem. Ewa rzuciła się na głęboką wodę i zaczęła romansować z kolegą, a ja poświęciłem się pracy. Na szczęście dzieci nie mamy. O rozwodzie rozmawialiśmy nie raz, ale jakoś tak nam schodziło i żadne z nas o niego nie występowało. Do wczoraj. Efekt jest taki, że dziś złożyłem pozew o rozwód. Poczekasz na mnie jeszcze trochę? – spytał, przyciągając ją do siebie.
- Chyba tak. O ile dziś nie każesz mi spać samej i obiecasz mi, że nigdy więcej nie będziesz miał przede mną tajemnic – wymruczała Renata już spokojna, tuląc twarz do jego ramienia.
- Nie będziesz spała sama. Obiecuję. Od dziś nie pozbędziesz się mnie już tak łatwo – odpowiedział Paweł z ciepłym uśmiechem.
Konrad Rubacha
Dębowa dolina
-Tato, jelenie! - krzyknęła w ostatniej chwili ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia.
Wojciech Małecki zahamował gwałtownie, a Aurelia podziękowała w myślach Bogu, że nikt za nimi nie jechał. Prawie na pewno skończyłoby się to stłuczką, a ojciec zapewne w zdenerwowaniu uznałby ją winną tego nieszczęścia.
-Dobrze, że mnie ostrzegłaś. Wyszły tak niespodziewanie... - mruknął zdezorientowany wodząc odległym wzrokiem za stadkiem czterech potężnych jeleni uciekających w popłochu w głąb gęstego lasu.
Ruszyli ponownie, a Aurelia uznała, że najbezpieczniej dla ich obojgu będzie, jeżeli w razie czego będzie miała szeroko otwarte oczy. Pędzili po rzadko uczęszczanej drodze prowadzącej przez rozległy las, który zdawał się nie mieć końca. Kątem oka zerknęła na ojca, który w żaden sposób nie mógł powstrzymać drżenia swoich rąk. Poza tym zdawało się jej, że ponownie wpadł w pełen napięcia trans rozpędzając samochód do niebezpiecznej prędkości, nie tylko dlatego, że w każdej chwili mógł niespodziewanie wyskoczyć jakiś zwierz, ale również dlatego, że nawierzchnia drogi wydawała się nie być remontowana od wielu lat, a na dodatek pokryta była cienką warstwą lodu.
-Nie uśmiecha mi się tam jechać. - oznajmiła kolejny już raz patrząc z przymrużonymi oczami na monotonny widok za oknem.
-Uwierz, że mi również.
-No tak, ale to nie ty masz tam zostać całe dwa tygodnie. - odparła z przekąsem.
-Aurelio... rozmawialiśmy już o tym. - odpowiedział zmęczonym tonem. - Dziadek wrócił ze szpitala. Miał operację...
-Pamiętam, pamiętam... poważne problemy z sercem...
-No właśnie...
-Ale naprawdę sam sobie nie poradzi? Przecież operacja się udała.
-Owszem, ale jest osłabiony. Zresztą, nic ci nie stanie, jeżeli spędzisz z nim trochę czasu. W końcu to twój dziadek. - dodał tonem ucinającym dyskusję.
„A twój ojciec...” - pomyślała ponuro Aurelia z zamiarem nie odezwania się do ojca do końca podróży. - „Ale to mnie chcecie wykorzystać jako towarzystwo dla tego starego zgorzknialca.” Aurelia nigdy nie dowiedziała się, dlaczego relacje między jej ojcem a dziadkiem tak źle się układały. Nie miała jednak odwagi, aby o to zapytać. Właściwie ograniczali kontakt ze sobą do niezbędnego minimum dzwoniąc do siebie na święta, co dla obu było niezwykle okropnym przeżyciem. Ojciec zmuszał również do podobnego telefonu Aurelię w dzień dziadka. Rozmowa między nimi ograniczała się wówczas do wyrecytowania na jednym wydechu najbardziej typowych życzeń i odsłuchania krótkich podziękowań i informacji, że musi już wracać do pracy. I tak co roku.
Minęli drogowskaz informujący, że za cztery kilometry dojadą do Dębowej Doliny. Aurelia poczuła jak przechodzą jej po plecach ciarki. Pamiętała, że tak nazywała się wieś, w której mieszka jej dziadek. Ostatni raz była tu jednak tak dawno, że właściwie nie pamiętała już jak wyglądało to miejsce. Przez chwilę szosa prowadziła w górę, a potem nagle las się skończył, a oczom Aurelii ukazał się widok żywcem wyjęty z obrazków, które znała z pamiątkowych widokówek. Ze wzgórza, z którego zjeżdżali z szeroko otwartymi oczami łapała wzrokiem obraz małych, drewnianych domków z pokrytymi śniegiem dachami, położonych nad wijącą się rzeczką, którą dwukrotnie przecinały mosty. Wśród nich wyraźnie odróżniała się strzelista wieża kościółka w centrum wsi, przed niewielkim placykiem, po którym kręciło się parę osób.
-Ładnie tu... - wypaliła mimowolnie, zanim zdążyła ugryźć się w język.
-To tylko część wioski. Duża część domków to porozrzucane leśne przysiółki. Między innymi leśniczówka dziadka... - dodał nagle ponurym głosem. Skręcił nagle w leśną drogę, a Aurelia zdążyła w ostatnich chwili odczytać zbudowany z belek drogowskaz, na którym białą farną napisane było: LEŚNICZÓWKA 2 KM. Miała wrażenie, że ojciec nagle wyjątkowo zwolnił, zważywszy nawet na drogę, której stan faktycznie pozostawał wiele do życzenia. Żadne z nich nie potrafiło już ukryć napięcia. Gdy przejeżdżali przez jedną z zamarzniętych kałuż, pękł lód, przez co omal się nie zakopali. Aurelia dostrzegła nagle przez ogołocone gałęzie drzew coraz wyraźniejszy zarys budynku i poczuła nagły skurcz w żołądku. Wyjechali na leśną polanę, w środku której stała piękna, drewniana willa, do której prowadziły szerokie schody. Wylegiwały się na nich dwa smukłe
owczarki niemieckie, które natychmiast zerwały się na widok nadjeżdżającego samochodu.
„No pięknie...” - pomyślała ze zgrozą Aurelia. - „Ciekawe jak będę się tu poruszać...”
Nagle kątem oka dostrzegła dyskretny ruch zza firanki. Nie spodziewała się ciepłego przywitania, sama również nie zamierzała udawać kochanej wnuczki. Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich postawny posiadacz niezbyt długiej, siwej brody, ubrany w flanelową koszulę i robocze dżinsy. Wyglądał jak typowy człowiek lasu. Zagwizdał, a psy natychmiast przestały szczekać i posłusznie wróciły na schody patrząc wraz z nimi na samochód. Dał im znak ręką, żeby wysiedli. Aurelia spojrzała na ojca, który nagle zbladł, ale wyszedł pierwszy, po czym przez zaciśnięte zęby wymamrotał:
-Dzień dobry.... - po czym z naciskiem dodał. - Tato...
Mężczyzna bez słowa skinął głową kierując spojrzenie w stronę Aurelii, która bez pośpiechu odpięła pas i z wysoką podniesioną głową wysiadła z samochodu. W odróżnieniu od swojego ojca absolutnie nie miała zamiaru pokazywać przed tym starcem śladu respektu.
-Dzień dobry, dziadku. - powiedziała głośno patrząc mu prosto w oczy. Zastanawiała się czy powinna podejść i podać mu rękę, ale widząc niepokojąco wpatrujące się w nią owczarki uznała, że lepiej tego nie robić.
-Witaj. - odezwał się niskim, donośnym głosem. Aurelia pomyślała, że nigdy nie chciałaby usłyszeć go krzyczącego. Zerknęła na wyraźne poddenerwowanego ojca, który nie mając pomysłu jak zacząć jakąkolwiek rozmowę podszedł do bagażnika, aby wydobyć z niego torby. Trwało to piekielnie długo, a Aurelia nie wiedziała co powinna teraz zrobić, zwłaszcza, że dziadek wciąż się nie odzywał. Wzięła od ojca najlżejszą torbę i starając się nie patrzeć na psy ruszyła w kierunku schodów. Antoni Małecki uchylił szerzej drzwi i wziął od niej torbę, po czym podał jej rękę. Miał wąskie, bystre oczy. Bardzo ciemne i świdrujące. Aurelia natychmiast stwierdziła, że syn nie jest do niego podobny. Przepuścił ją w drzwiach, po czym wymienił krótki uścisk dłoni z jej ojcem. Znaleźli się w dużym, pięknym salonie wypełnionym starymi meblami i myśliwskimi trofeami. Na środku stał kominek, z którego buchało przyjemne ciepło. Na ciemniej podłodze leżał szeroki dywan, który niespodziewanie zajęły owczarki.
-Torby możesz położyć tutaj. - oznajmił głośno Antoni. - Napijesz się czegoś ciepłego?
-Nie mogę. Spieszę się jeszcze do miasta. Mam mnóstwo spraw do załatwienia. - odparł sam chyba nie wierząc w to, że to beznadziejne wytłumaczenie zabrzmiało autentycznie. - Do wiedzenia, córeczko. - podszedł i pocałował ją w czoło. - Miłych ferii! Do wiedzenia, tato. - dodał lekko kiwnąwszy głową. Podał mu rękę i czym prędzej wyszedł pozostawiając Aurelię zupełnie samą z człowiekiem, który właściwie był dla niej zupełnie obcy.
-A ty czegoś się napijesz? - zapytał po przedłużającej się krępującej chwili, podczas której Aurelia starała się udawać wyjątkowo zainteresowaną wiszącymi na ścianie trofeami.
-Chętnie. - odparła.
-A co sobie życzysz?
-Herbatę, jeśli można.
-Robi się... Zdejmij płaszcz. - dodał wyciągając rękę, po czym wziął go od niej i powiesił w przedpokoju. - Usiądź gdzie masz ochotę i odpocznij.
Aurelia rada, że sobie poszedł zajęła miejsce na zamszowej kanapie bojąc się robić gwałtowniejszych ruchów, aby nie sprowokować wciąż patrzących na nią psów. Antoni wrócił po chwili stawiając przed nią ogromny kubek herbaty. Usiadł naprzeciwko niej i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią nie mówiąc ani słowa. Chwyciła gorący kubek gorączkowo zastanawiając się czy istnieje możliwość nawiązania z tym człowiekiem jakiejkolwiek dyskusji. Zanim jednak zdążyła powiedzieć, że podobają się jej domy urządzone w starym stylu, Antoni odezwał się pierwszy:
-Pewnie nie byłaś zadowolona, gdy kazali ci tu przyjechać? - zapytał bez ogródek. Spojrzała na niego zaskoczona, ale on nie spuścił wzroku.
-Zastanawiałam się czy to właściwie konieczne. - odparła i w dziwny sposób poczuła, że ten mężczyzna przestaje ją zawstydzać.
-Nie, nie jest to konieczne. Po prostu mój syn pragnie uspokoić wyrzuty sumienia. Poza tym dobrze byłoby, gdyby od czasu, oczywiście dla zachowania pozorów, wnuczka utrzymywała kontakt z dziadkiem. Pytanie tylko czy kiedykolwiek wyrażała choć odrobinę chęci, aby to robić...
-Myślę, że obie strony powinny wyrażać takie chęci... - przerwała patrząc na niego buntowniczym wzrokiem. Jego spojrzenie przestało robić na niej wrażenie. Nie miała ochoty kontynuować tej rozmowy. Postawiła herbatę na stół i zapytała:
-Gdzie będę spała?
-Zaprowadzę cię. - odpowiedział, po czym wstał i podniósł leżące na podłodze torby. Udała się za nim po schodach, które wychodziły na krótki korytarzyk, na końcu, którego za lekko uchylonymi drzwiami znajdowała się przygotowana dla niej miniaturowa niska sypialnia. Mieściło się tu tylko łóżko, kaloryfer i niewielka komoda. Antoni położył torby koło łóżka i rzekł:
-Za drzwiami po prawej strony korytarza znajduję się twoja toaleta i łazienka. Ja mam swoją na dole. Tam też śpię. Jesteś głodna?
-Nie, jadłam po drodze. Dzisiaj nie będę już miała na nic ochoty. Chyba położę się spać. Dzisiaj w nocy prawie nie spałam.- mruknęła chłodno.
-To dobrze, bo nie jestem mistrzem gotowania. W lodówce znajduje się mnóstwo gotowego żarcia. Jeżeli masz na nie ochotę to w każdej chwili możesz sobie je odgrzać w mikrofalówce, piekarniku, gdzie chcesz... Możesz wstawać o której chcesz, chodzić gdzie chcesz... nie interesuję mnie to, bo jestem ostatnią osobą, która potrafi zajmować się nastolatką, po prostu, nie wchodźmy sobie w drogę, tak aby bezkonfliktowo przeżyć te długie dwa tygodnie. Rozumiemy się?
W milczeniu kiwnęła głową. Odpowiadał jej taki układ.
-Aha... - dodała wychodząc. - Wstaję bardzo wcześnie, dlatego nie przestrasz się, gdy rano mnie tu nie zastaniesz. - Wyciągnął coś z kieszeni i rzucił na łóżko. - To zapasowy klucz od domu. Pamiętaj, aby zawsze go zamykać. Miłego wieczoru.
Po czym wyszedł zamykając za sobą drzwi. Aurelia odetchnęła z ulgą, po czym rzuciła się na łóżku. Cieszyła się, że postawili sprawę jasno. W końcu zawsze mogło być gorzej.
Gdy się obudziła na dworze panowała jeszcze zupełna noc. Zaspana sięgnęła po komórkę, którą położyła na podłodze. Była trzecia nad ranem. Położyła się na plecach zastanawiając się co będzie robić przez całe dwa tygodnie. Może to dobry czas, żeby w jakiś sposób zadbać o swoją kondycję. Wokół jest mnóstwo lasów. Mogłaby chodzić na długie spacery, może nawet biegać. Zawsze narzekała, że jej ciału daleko jest do doskonałości. Teraz miała najlepszą sposobność, aby to zmienić. Potem wbrew własnej woli zaczęła analizować w myślach wczorajszą rozmowę z dziadkiem. Sama nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć. Przez kolejną godzinę do głowy przychodziły jej różne myśli. W końcu ponownie przysnęła, ale po chwili otworzyła oczy słysząc na dole jakieś ruchy. Wyglądało na to, że staruszek faktycznie wcześnie wychodził do pracy. Pomyślała, że w tym wieku mógłby odejść już na emeryturę, ale zdecydowanie nie wyglądał na człowieka, który był na to gotowy. Rzekomego osłabienia po operacji również nie było widać. Można było powiedzieć, że wyglądał na bardziej krzepkiego i silnego, niż syn. Usłyszała jak otwiera wejściowe drzwi. Następnie dobiegł ją dźwięk odpalonego samochodu. Wstała w łózka starając się niezauważenie podejść do okna, aby mieć pewność, że na pewno została sama. To był błąd. W tym samym momencie, w którym ostrożnie wychyliła głowę, Antoni spojrzał na górę wprost na jej okno i nawet w takiej ciemność błysnęło jej przed oczami jego przenikliwe spojrzenie. Natychmiast kucnęła. Po chwili uświadomiła sobie, że to głupie. Usłyszała, że samochód odjeżdża i po chwili zupełnie ucichł. Zupełnie odechciało się jej spać. Poszła się umyć, ubrała się w luźny sportowy strój i zeszła na dół na palcach, tak jakby spodziewała się, że jednak kogoś tu zastanie. Weszła do kuchni i otworzyła lodówkę ciekawa co tam zastanie. Ze zgrozą stwierdziła, że nie było tam nic, co zazwyczaj lubiła jeść. Wzdrygnęła się, po czym pospiesznie wbiegła na górę, żeby zobaczyć ile ma pieniędzy. Po ich przeliczeniu stwierdziła, że ewentualnie mogłaby sama wyżywić się przez tydzień. Wsunęła do kieszenie portfel i komórkę. Zeszła z powrotem do kuchni, żeby napić się trochę wody. Następnie podeszła do lustra wiszącego w przedpokoju, aby ostatni raz dokładnie się sobie przyjrzeć. Jasne, związane w prosty kitek średniej długości włosy wydawały się najlepszym rozwiązaniem do porannego uprawiania joggingu. Popatrzyła na siebie swoimi niebieskimi oczami i uznała, że wygląda w miarę zadowalająco, zwłaszcza, jak na małą miejscowość, gdzie nikt jej nie zna. Wyszła z domu pamiętając o zamknięciu drzwi. Gdy odwróciła się z zamiarem jak najszybszego rozpoczęcia treningu znikąd pojawiły się przed nią te nieszczęsne owczarki. Jęknęła, po czym całą siłą woli zmusiła się, aby koło nich przejść. Gdy w końcu oddaliła się na tyle, że zniknęły jej z oczy, czym prędzej ruszyła do przodu biegnąc leśną drogą, którą tu przyjechała. Po przebiegnięciu kilkuset metrów stwierdziła, że pada z sił. Postanowiła, że resztę drogi do wioski pokona szybkim marszem, a od czasu do czasu truchtem. Kiedy w końcu jej oczom ukazały się pierwsze zabudowania czuła jak po jej twarzy spływają grube krople potu. Poza tym przeraźliwie chciało się jej pić. Idąc wąskim chodnikiem mijała pojedyncze osoby. Każda uważnie się jej przyglądała, a ona starała się to ignorować. Jednak po pewnym czasie widząc kolejną kobietę, która nawet nie próbowała ukrywać swojej ciekawości, Aurelia odwróciła się w jej kierunku i zmierzyła morderczym spojrzeniem. Mimo tego pomyślała, że miejscowość jest naprawdę bardzo ładna. Kierowała się w stronę placu, który widziała z góry, gdy tu wjeżdżała, domyślając się, że znajdzie tam jakiś sklep. Nie myliła się. W oczy od razu rzucał się czerwony napis: SUPERMARKET, pod którym stała grupka kilku mężczyzn popijających różnego rodzaju trunki. Na jej widok zamilkli, a ona weszła do środka nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Supermarket był miniaturowy, ale sprawiał wrażenie imponująco dobrze zaopatrzonego. Bez problemu znalazła produkty fit. Oprócz tego kupiła jeszcze wodę i wyszła kierując się z powrotem na drogę prowadzącą do leśniczówki. Była zbyt obładowana, żeby biegać, dlatego zamiast tego wybrała intensywny spacer. Gdy była już prawie przed leśniczówką spostrzegła nagle wąską, skąpaną w słabym, zimowym słońcu dróżkę prowadzącą w głąb lasu. Poczuła nagłą ochotę, aby sprawdzić dokąd prowadzi. Skręciła w bok rozkoszując się w miarę przyjemną jak na tę porę roku, pogodą. Od dróżki, którą szła, odbijało wiele innych, jeszcze bardziej kuszących wyglądem. Powstrzymywała się jednak, aby w nie nie skręcić obawiając się, że się zgubi. Pokonawszy gęsty, mieszany las dotarła na skraj drogi, która urywała się na wysokiej skarpie. Rozpościerał się z niej wspaniały widok na młodnik. Pomyślała, że najrozsądniej byłoby już wracać, zwłaszcza, że nie znała tego lasu. Obiecała sobie, że przejdzie się jeszcze tylko jedną ścieżką malowniczo wijącą się między młodymi brzózkami. Spojrzała w niebo, aby ogrzać swoją, nieco zmarzniętą twarz, gdy nagle poczuła dziwny, duszący zapach. Spuściła głowę w dół i ku swojemu przerażeniu zobaczyła na śniegu ślady krwi. Spojrzała w bok i krzyknęła. Między niewielkimi drzewkami, leżał martwy jeleń zakleszczony między drutami. W miejscach, które oplatały jego ciało widniały podłużne rany z wciąż sączącą się krwią. Czym prędzej się zerwała i ile sił w nogach pobiegła w stronę leśniczówki. Tak bardzo była przestraszona, że zapomniała nawet o swoim strachu do psów, które zdezorientowane obserwowały ją, gdy drżącymi rękami starała się otworzyć drzwi do domu. Wpadła do środka nie wiedząc co robić. Poszła do salonu i ciężko dysząc opadła na kanapę. Pomyślała, że niezwłocznie należy powiedzieć o tym dziadkowi, w końcu był leśnikiem odpowiedzialnym za te lasy i ta informacja na pewno byłaby dla niego ważna. Musiała tylko zdobyć jego numer... Wyciągnęła z kieszeni komórkę i pospiesznie napisała do ojca:
Tato, potrzebuję numer do dziadka, mógłbyś mi go przesłać?
Po chwili otrzymała odpowiedź:
Coś się stało?
Przeczuwała, że o to zapyta.
Nie, po prostu chciałabym mieć jego numer na wszelki wypadek. - nie miała ochoty opowiadać mu teraz o tym, co zobaczyła. Po chwili wysłał jej numer i zapytał jak się czuje po pierwszej nocy. Odpisała mu, że biega i nie ma za bardzo czasu na rozmowy, dlatego zadzwoni wieczorem. Gdy tylko to napisała, wystukała numer do dziadka. Podniosła się z kanapy i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju wsłuchując się w dźwięk sygnałów.
-Tak, słucham. - usłyszała znajomy niski głos.
-Dziadku... to ja Aurelia... - powiedziała.
-Dlaczego dzwonisz? Coś nie tak?- odparł takim tonem jakby spodziewał się najgorszego.
-Ze mną wszystko w porządku. Posłuchaj... byłam dzisiaj na spacerze w lesie i przypadkowo natknęłam się na martwego jelenia. Wygląda na to, że ktoś zastawił na niego pułapkę...
Przez chwilę zapanowała cisza, a potem rzekł:
-Nie dziwi mnie ta wiadomość. Nie mogę sobie z nimi poradzić...
-Z kim?
-Z kłusownikami oczywiście... Zaraz do ciebie przyjadę i pokażesz mi gdzie go znalazłaś.
Przyjechał pół godziny później w wyraźnie ponurym nastroju. Kazał jej wsiąść do samochodu, a ona pokierowała go w tamto miejsce. Przez dłuższą chwilę dokładnie oglądał ciało jelenia i druty, które je ograniczały. Zamyślił się, a Aurelia miała wrażenie, że dostrzegła w jego oczach bezsilność, która w żaden do niego nie pasowała.
-Nie wiem jak z nimi walczyć. Nie ma tygodnia, żebym czegoś nie znalazł. Wygląda na to, że to niezłe cwaniaki. Zauważyli, że od dłuższego czasu patroluję przede wszystkim tereny odległe od ludzkich osiedli, dlatego postanowili zająć się najbliższymi lasami.
-Pod latarnią najciemniej.... - mruknęła Aurelia. - A policja? Nic nie może z tym zrobić?
-Niemożliwe jest złapać każdego. I jak zwykle pozostaną bezkarni...
Do głowy wpadł jej nagle pewien pomysł.
-Dziadku... A gdyby tak zrobić na nich zasadzkę? Przecież w końcu przyjdą po tego jelenia. Moglibyśmy się gdzieś ukryć.
-Cóż, ewentualnie można byłoby tak zrobić, ale musiałbym poprosić o pomoc policjanta. - mruknął bardziej do siebie, niż do niej. - Kryjówkę stworzylibyśmy sobie w tym młodniku... Wracamy do domu! - rzekł nagle. - Spróbuję coś wymyślić.
Od razu, gdy weszli do domu zadzwonił na miejscową komendę i opowiedział o planie. Wyglądało na to, że komendant uznał to za dość dobry pomysł, bo przyjechał parę minut później w towarzystwie młodszego policjanta i wspólnie zaczęli się naradzać. Aurelia podała obydwóm rękę i usiadła obok, żeby w milczeniu przysłuchiwać się temu co mówią. Kiedy nareszcie skończyli umówili się, że przyjadą o dziewiętnastej. Antoni zamknął za nimi drzwi i opadł zmęczony na kanapę.
-Myślisz, że się uda ich złapać? - zapytała Aurelia siadając naprzeciwko niego.
-Nie wiem... ale nie mamy lepszego planu.
-Trzeba mieć nadzieję. Mamy duże szanse, w końcu nie będziemy tam sami.
-Będziemy? Nie mogę pozwolić na to, abyś w tym uczestniczyła. To zbyt niebezpieczne.
-Dziadku, daj spokój... nie mam ośmiu lat.
-Wykluczone...
-Potrafię o siebie zadbać. Nie jestem delikatną panienką, której jedyny życiowy cel to włosy utrzymane w idealnym stanie...
-Na taką mi wyglądasz...
Puściła to mimo uszu.
-Poza tym boję się spędzić tu samotnie noc. Przy was będę czuła się bezpiecznej...
-No dobrze, dobrze... - wymamrotał wyraźnie nie mając siły na dalszą dyskusję. - Pójdziesz na własną odpowiedzialność. Mam nadzieję, że twój ojciec nie będzie mi potem tego wypominał. Z resztą, ile ty masz lat?
-Osiemnaście. - odparła pełna entuzjazmu.
-I nie ciesz się tak! - burknął. - Czeka nas noc spędzona w mrozie. Nie chcę sytuacji, w której będziesz błagała mnie o powrót do domu, jasne?
-Jasne! - rzekła zrywając się z kanapy. - Pójdę na górę poszukać odpowiednich ciuchów!
Antoni jedynie machnął ręką widząc jak błyskawicznie pobiegła na górę.
Dziesięć minut przed dziewiętnastą stali gotowi w przedpokoju ubrani w ciemne ubrania, tak aby, jak najskuteczniej zakamuflować się w ciemnym lasie. Komendant przyjechał wraz ze swoim asystentem pożyczonym samochodem swojego brata, ponieważ kłusownicy mogliby przestraszyć się na widok radiowozu. Oboje byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się od nieco speszonego Antoniego, że wybiera z nimi również Aurelia. Postanowili, że pójdą pieszo, bo dźwięk samochodu mógłby ostrzec kłusowników. Kiedy dotarli na miejsce jeleń wciąż tam był. Ukryli się w naturalnej szczelinie między gałęziami ośnieżonych młodych świerków, gdzie, jak mieli nadzieję, mieli być zupełnie niewidoczni. Aurelia nie wiedziała jak długo tak leżeli. Gdy powoli zaczęła już żałować, swojej decyzji czując jak kostnieje jej zdrętwiałe ciało, dotarły do nich nagle jakieś dźwięki. Nie ulegało wątpliwości, że są wydawane przez ludzi. Po chwili upewnili się, że to nadchodzące w ich kierunku męskie głosy. Aurelia poczuła nagle jak przez jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz. Poczuła strach. Wcześniej nie myślała o tym, że to faktycznie może być niebezpieczne. W skupieniu starali się dostrzec wyłaniające się kształty, słabo widoczne w bladym świetle księżyca. Wyglądało na to, że jest ich trzech. Aurelia poczuła dotyk szorstkiej ręki dziadka, która dawała jej znak, żeby została na swoim miejscu. Kątem oka zauważyła jak policjanci bezszelestnie sięgają po broń. I być może wszystko powiodłoby się dokładnie tak jak zaplanowali, a dzisiejszego wieczora cała czwórka mogłaby świętować złapanie kłusowników, gdyby nie młodszy policjant, który wszystko zepsuł wszystko w momencie, w którym można byłoby kazać podnieść im ręce. Kichnął...
Kłusownicy zesztywnieli, a Aurelia, Antoni i starszy policjant spojrzeli na niego nie mogąc uwierzyć własnym uszom.
-Ktoś tu jest! WIEJEMY! - wrzasnął jeden z nich i zanim którykolwiek z policjantów zdążył zareagować zaczęli przedzierać się przez zarośla.
-Ty głupcze! - jęknął komendant, po czym krzyknął:
-STAĆ, BO SZCZELAM!
Strzelił dwa razy w niewiadomym kierunku, ale nic poza tym nie usłyszeli.
-ZA NIMI! - rozkazał.
Pobiegli ile sił w nogach, każde w inną stronę. Aurelia czuła, że musi ich złapać. Po prostu musiała. I nagle go zobaczyła. Wysoki i zakapturzony z łatwością przedzierał się przez gęste krzaki. Jednak ona była nieugięta. Była już naprawdę blisko. W tym momencie pragnęła go jedynie złapać. Odbiła się od urwiska i z całej siły kopnęła go w plecy zwalając go z nóg. Stanęła na niego, a on jęknął z bólu. Zanim jednak zdążył się jej wyrwać, chwyciła rękami jego głowę, aby zdjąć mu kaptur. Zobaczyła przed sobą młodą, śniadą twarz z ciemnymi oczami, które wpatrywały się nią z mieszaniną strachu i zaskoczenia. W tym samym momencie oboje usłyszeli kolejny strzał i przez chwilę zamarli, a potem chłopak, gwałtownie ją od siebie odsunął, zanim zdążyła zareagować i zniknął w czeluściach lasu. Potem usłyszała przeraźliwy krzyk bólu. Rozpoznała głos dziadka i czym prędzej pobiegła do miejsca, z którego dochodził. Leżał na ziemi drżąc z szeroko otwartymi oczami. Wyglądał przerażająco. Starszy policjant klęczał nad nim próbując w jakiś sposób go uspokoić. Młodszy wpadł w prawdziwą panikę.
-Ty! - wrzasnął do zszokowanej Aurelii komendant widząc, że nie będzie miał z niego żadnego pożytku. - Natychmiast dzwoń po pogotowie!
Aurelia, cała dygocąc wybrała numer, który udało się jej poprawnie wpisać dopiero za piątym razem.
-Halo... mój dziadek...on jest w bardzo złym stanie...
-Daj mi to! - krzyknął policjant wyrywając jej z ręki komórkę. - Mówi komendant posterunku policji w Dębowej Dolinie. Mężczyzna został postrzelony w nogę. Mocno krwawi, ale staram się z tym coś zrobić. Poza tym obawiam się, że dostał ataku serca. Niedawno miał operację. Jesteśmy w lesie, niedaleko leśniczówki w Dębowej Dolinie. Kiedy będziecie blisko zadzwońcie na ten numer a ja strzelę, żeby pokazać wam dokąd macie biec... NATYCHMIAST!
Wszystko to trwało nieskończenie długo. Aurelia odmawiała w myślach wszystkie modlitwy, które znała błagając w myślach, żeby nie umarł. PO CO?! PO CO PODSUNĘŁA MU TEN POMYSŁ?! Gdy ratownicy nareszcie przenieśli go do karetki, nie zwracając uwagi na ich reakcję, wpadła za nimi informując, że jest jego wnuczką i absolutnie nie zamierza zostawiać go samego. Ruszyli w stronę szpitala, a ona przez cały ten czas trzymała go za rękę.
Ocknęła się gwałtownie czując delikatne szarpnięcie. Stała nad nią, ta sama pielęgniarka, która kilka godzin temu zarzuciła na nią koc. Dała jej znak, aby poszła za nią. Aurelią przez całą noc targały wyrzuty sumienia. Idąc przez jasno oświetlony korytarz nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek odczuwała takie napięcie. Kiedy w końcu pielęgniarka wskazała jej drzwi, za którymi leżał jej dziadek nagle zamarła. Tak bardzo bała się go zobaczyć. Widząc to, kobieta podeszła do niej i delikatnie poklepała po ramieniu:
-Jego stan jest stabilny. - szepnęła czule się uśmiechając.
Aurelia odwzajemniła krzywo uśmiech, po czym weszła do sali. Nie od razu go odnalazła, bo oprócz niego leżało tu jeszcze trzech innych mężczyzn. Na szczęście wyglądało na to, że każdy z nich pogrążony jest w głębokim śnie. Odetchnęła cicho i na palcach podeszła do jego łózka.
-To ja... - wybąkała spuszczając głowę.
Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem z wyraźną ulgą na twarzy.
-Jak to dobrze, że jesteś cała i zdrowa... - powiedział słabym głosem. Nagle dostrzegł, że po twarzy Aurelii spływają łzy, których nie potrafiła powstrzymać.
-Dlaczego płaczesz? - zapytał przestraszonym tonem.
-Tak bardzo się bałam... To wszystko moja wina... - odparła zaciągając nosem. - To był mój głupi pomysł... jestem taka głupia... Przepraszam.- ciągnęła łamiącym się głosem.
-Dziecko... - powiedział nagle bardzo poważnym tonem. Chwycił jej dłoń i zaskakująco mocno ją uścisnął. - To absolutnie nie jest twoja wina. Już dawno planowaliśmy złapać kogoś na gorącym uczynku. Ty tylko mnie do tego przekonałaś. Znałem ryzyko. To jest moja praca i już dawno powinienem coś takiego zorganizować. Jedyną osobą, która w tej sali zasługuje na przeprosiny jesteś ty. Rozumiesz? Proszę cię wybacz mi, że nieodpowiedzialnie naraziłem cię na takie niebezpieczeństwo. I chciałbym ci jeszcze powiedzieć, że wykazałaś się niezwykłą odwagą. Chwilę przed tobą wyszedł stąd komendant i wszystko mi opowiedział. Nigdy nie spodziewałbym się, że sama rzucisz się na dorosłego mężczyznę. A teraz chciałbym cię o coś zapytać... - dodał nagle.
Spojrzała na niego wyczekującym wzrokiem.
-Dzwoniłaś do swojego ojca?
-Nie byłam w stanie. Po prostu nie mogłam... Skłamałam lekarzowi, że to zrobiłam, ale... - urwała kręcąc głową.
-Bardzo dobrze zrobiłaś. - odpowiedział wyraźnie zadowolonym tonem. - I proszę cię, nie informuj ich już. Tak będzie lepiej.
-Na pewno?
Kiwnął głową.
-Zgoda. - mruknęła. - Dziadku, czy teraz ja mogłabym cię o coś zapytać? - powiedziała uznając, że w innej sytuacji nie miałaby odwagi o to zapytać. - Mam, być może mylne, wrażenie, że ty i tata... no wiesz....
-Unikamy siebie jak ognia...
-Tak, mniej więcej tak to wygląda.
-Dzisiejszej nocy po raz drugi w swoim życiu byłem o krok od śmierci. - Aurelia spojrzała na niego zaskoczona nie bardzo wiedząc o co właściwie mu chodzi. - Doszło do mnie, że tak naprawdę zmarnowałem niemal całe swoje życie... zresztą nie tylko moje, ale również mojej żony i twojego ojca...
-Nie rozumiem. Dlaczego? Byłeś złym ojcem i mężem?
-Byłem dobrym ojcem dla twojej ciotki, starałem się być dobrym mężem dla twojej babci, ale... - urwał nagle przełykając ślinę. - Ale nie byłem dobrym ojczymem dla twojego taty...
Aurelia zamarła. Nie do końca dotarły do niej słowa, które przed chwilą wypowiedział.
-On o tym wie? - wyjąkała w końcu.
-Nie... przynajmniej tak mi się wydaje. Proszę cię, Aurelio, nie mów mu tego. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz! - dodał z naciskiem.
-Obiecuję. - odparła cichym głosem. Antoni nie wyglądał na przekonanego, ale nic na to nie powiedział.
-Starałem się go kochać, naprawdę, ale nie potrafiłem. Wyczuwał to, że traktuję go jakoś inaczej na dystans... Wiem, że jest już za późno i pewnych rzeczy nie naprawię, ale chciałbym, żeby nasze relacje były lepsze. To takie moje wewnętrzne zadośćuczynienie. Proszę cię, nie bądźmy dla siebie wrogami.
-Uważam, że powinieneś mu o tym powiedzieć. - rzekła. -Myślę, że należy mu się prawda. W każdym razie ja przyrzekam, że nikomu nie powiem. Muszę wracać do leśniczówki. Bardzo chce mi się spać.
-Tak, odpocznij, jesteś przeraźliwie blada. Idź na szpitalny parking. Czeka tam na ciebie komendant. Odwiezie cię do leśniczówki. Aurelio, rozumiem, że w tej sytuacji pewnie chciałabyś już wracać do rodziców.
-Przecież nie mogę tego zrobić, bo rodzice zapytaliby mnie o powód mojego przedwczesnego powrotu. Z drugiej strony tu pewnie spędzisz tu jeszcze kilka dni, co oznacza, że będę zmuszona sama przeżyć te dni w leśniczówce.
-Cholera... faktycznie o tym nie pomyślałem... Ale nie przejmuj się. Za pół godziny, kiedy będziecie już w Dolnie, zadzwonię do komendanta i poproszę o pomoc.
-Okej, to do widzenia.
-Do wiedzenia, Aurelio.
Zjeżdżając w dół windą myślała już tylko o ciepłym łóżku.
Następnego dnia wstała dopiero o dwunastej. Przez całą noc dręczyły ją przerażające sny, w których to do niej ktoś strzelał, a ona miała zbyt ciężkie ciało, aby uciekać, a potem przyśniła się jej twarz chłopaka, z którego zrzuciła kaptur. Wtedy się obudziła, ale nie wstała od razu szukając w sobie motywacji, aby w ogóle to zrobić. Podeszła do lustra i przestraszyła się na widok własnej twarzy. Wyglądała okropnie i tak też się czuła. Zarzuciła na siebie pierwsze lepsze ciuchy i zeszła na dół boleśnie odczuwając każdy mięsień własnego ciała. Zatrzymała się w połowie drogi do lodówki przypominając sobie, że nie znajdzie tam nico co mogłoby jej smakować. Nie pozostawało nic innego jak tylko wybrać się do supermarketu. Pomyślała, że taki spacer nawet dobrze jej zrobi. Zupełnie już przestała bać się psów. Odcinek między leśniczówką a centrum wsi pokonała bardzo wolno starając się uporządkować w głowie wydarzenia z dwóch minionych dni, ale im dłużej myślała, tym większy miała mętlik w głowie. Weszła do supermarketu i zaczęła bezwiednie pakować do koszyka te produkty, który wyglądały zachęcająco. Zupełnie nie przejmowała się czy są zdrowe czy nie. Dzisiaj miała ochotę już dobrze się najeść i coś wypić, najlepiej dobre, czerwone wino. Przestała przejmować się pieniędzmi, bo dziadek przekazał jej przez leśniczego całkiem pokaźną sumkę. Podeszła do kasy z wypełnionym po brzegi koszykiem witając się krótkim „dzień dobry.”
Kasjerka spojrzała na nią z szeroko otwartymi oczami.
-Ty jesteś wnuczką Antoniego Małeckiego?
Aurelia spojrzała na nią zaskoczona, a potem ze zgrozą uświadomiła sobie, że przecież to mała miejscowość i informacje przemieszczają się tu z szybkością światła. Nie miała ochoty z nikim na ten temat dyskutować.
-Tak. - odarła krótko widząc, że jest zupełnie zależna od kasjerki, bo ta przestała kasować produkty.
-Co z nim? Jak się czuje? - zapytała podekscytowana.
-Całkiem dobrze. Niedługo wróci do domu...
-Pani kierowniczko, wnuczka leśniczego tu jest! - przerwała jej, a Aurelia poczuła nagłą ochotę, aby złapać ją za szyję i zacząć dusić.
Zza zaplecza pospiesznie wybiegła krępa około czterdziestoletnia kobieta patrząc łapczywie na Aurelię.
-Co tam się właściwie stało? Opowiedz! - dodała niemal rozkazująco.
-Goniliśmy kłusowników, zastępca komendanta przypadkowo postrzelił dziadka, który chwilę potem dostał ataku serca. Przyjechała karetka. Na szczęście jego stan jest stabilny. To ile płacę? - zapytała widząc, że wokół nich zbiera się coraz większa grupka ciekawskich klientów. Widać było, że dla kobiety nie była to wyczerpująca odpowiedź. Otworzyła usta, ale do głowy nie przyszło jej już żadne pytanie, więc dokończyła kasowanie. Aurelia zapłaciła i czym prędzej wydostała się ze sklepu obiecując, że przekaże dziadkowi wszystkie życzenia od ludzi, których nazwisk i tak nie była w stanie zapamiętać. Z ulgą odetchnęła świeżym powietrzem i przyspieszyła kroku widząc, że po placyku kręci się parę osób. Nagle poczuła, że do buta wpadł jej jakiś kamyczek. Stanęła z boku, za przystankiem autobusowym, aby go zdjąć. Kątem oka spostrzegła grupkę młodzieży, mniej więcej w jej wieku zbliżającej się w stronę supermarketu. Z nimi tym bardziej nie miała ochoty się poznawać. Kiedy w końcu z powrotem założyła buta, mimowolnie obrzuciła ich niezbyt zainteresowanym spojrzeniem i... zamarła. Był tam. Chłopak, któremu ściągnęła z głowy kaptur. Gorączkowo zastanawiała się co robić. Miała nadzieję, że jest stąd zupełnie niewidoczna. W końcu on również mógł zapamiętać jej twarz. Po minucie intensywnego wpatrywania się w jego twarz upewniła się, że to on. Nagle dostrzegła, że żegna się ze swoimi znajomymi i kieruje się samotnie w drugą stronę wsi. Postanowiła go śledzić. Na szczęście, cała grupka weszła do sklepu. Błyskawicznie przebiegła przez placyk i zatrzymała się, gdy z odległości kilkunastu metrów dostrzegła jego sylwetkę. Przy drodze, którą szedł gęsto rosły stare drzewa, dzięki czemu bez problemu mogła się między nimi chować nie gubiąc go z oczu. Szedł bardzo szybko z rękami ukrytymi w kieszeniach swoich jeansów. Odwrócił się tylko, ale Aurelia w ostatniej chwili zdążyła ukryć się za drzewem. Kiedy w końcu minęli ostatnie zabudowania, Aurelia zawahała się czy dobrze robi idąc za nim w ciemny las, którego nie znała. Bała się zgubić. Szybko jednak odrzuciła od siebie te myśli i czym prędzej podążyła za nim, co okazała się być trudniejsze, niż myślała, bo ciężko było jej bezgłośnie przebijać się przez gęsty las. Zdawało się jednak, że chłopak jej nie widzi. Po paru minutach śledzenia dowiedziała się nareszcie, dlaczego zaprowadził ją aż tak daleko. Podobnie, jak jej dziadek, mieszkał w samotnym domu znacznie oddalonym od centrum wsi. Był to sprawiający wrażenie zaniedbanego dom otoczony nieprzystrzyżonym trawnikiem, na którym bawiła się gromadka dzieci w różnym wieku. Koło niego stał staroświecki samochód z mocno wygiętą blacha. Na dachu domu wyraźnie brakowało paru dachówek. Chłopak wszedł do domu, a Aurelia nie wiedziała co powinna teraz robić. Najchętniej weszłaby do tego i domu powiedziała mu parę słów, ale to było zbyt niebezpieczne. W końcu go nie znała. Chłopak wyszedł z domu i udał się na tyły domu, gdzie po chwili zniknął jej z oczu. Spojrzała na najbliższe drzewo i po krótkiej chwili zdecydowała się na nie wspiąć. Ciężko było jej jednak to zrobić, bo buty ślizgały się jej po oblodzonej korze. Gdy nareszcie wspięła się na tyle wysoko, aby móc zobaczyć dokąd się udał, spotkał ją zawód, bo ten gdzieś zniknął. Omiotła spojrzeniem całe podwórko, ale nigdzie go nie było. Postanowiła wspiąć się jeszcze wyżej. Postawiła nogę na kolejnej gałęzi i w tym samym momencie usłyszała...
-W czymś pani pomóc? - zapytał męski głos z całą pewnością należący do młodego mężczyzny.
Na chwilę zamarło jej serce, a potem poślizgnęła się o korę i runęła na ziemię. Przez chwilę ją zamroczyło, a potem poczuła ostry ból w lewej nodze. Usłyszała okrzyk przerażenia i po chwili ktoś ukucnął tuż obok niej. Otworzyła załzawione oczy i spojrzała do góry. Nie mogła w to uwierzyć. To był on.
-To ty... - wymamrotała.
Chłopak otworzył usta. Wyraźnie widziała w jego ciemnych oczach, że on wie kim jest.
-Poznajesz mnie? - dodała złowrogo starając się usiąść na obolałych pośladkach. - Bo ja ciebie doskonale....
Przez chwilę nic nie mówił, a potem pokręcił głową i odparł:
-Nie wiem kim jesteś i nie wiem o czym mówisz... Spadam...
-To żałosne... Nie próbuj mnie mnie okłamywać, bo co to nie wychodzi. Ale jeśli sobie tego życzysz, odświeżę ci pamięć. Jestem wnuczką Antoniego Małeckiego, tutejszego leśnika. Natomiast ty jesteś kłusownikiem, którego dorwałam przedwczorajszej nocy, gdy wraz z kolegami uciekał złapany na gorącym uczynku. Przez was mój dziadek został postrzelony przez młodego policjanta, który na szczęście trafił w nogę. Dziadek ze strachu dostał ataku serca... PRZEZ WAS MÓGŁ UMRZEĆ! - krzyknęła celując mu palcem prosto w twarz.
Zaczerwienił się. Przez chwilę wyglądał tak jakby chciał jej zrobić krzywdę, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nagle wstał.
-Nie próbuj mi grozić! - syknęła Aurelia starając się podnieść. Jęknęła z bólu, gdy stanęła na obolałej nodze. Prawie upadła, bo w ostatniej chwili zdążyła chwycić się wystającej gałęzi drzewa.
Jednak on nie zamierzał jej grozić. Odwrócił się z wyraźnym zamiarem odejścia.
-Uciekasz? - wycedziła. - Tak jak wtedy... TCHÓRZ! - krzyknęła.
Puściła ręką gałąź i z przerażeniem stwierdziła, że nie jest w stanie ustać na nogach. Zawyła z bólu i po chwili padła na ziemię.
Chłopak mimowolnie odwrócił się. Zawahał się. Spojrzał na nią tak jakby nie wiedząc co powinien teraz zrobić.
-Nie mogę iść... - jęknęła Aurelia. - I okropnie boli mnie noga.
Niespodziewanie do niej podszedł i pewnie ją chwycił, zanim zdążyła zareagować.
-Odejdź! Nie potrzebuję twojej pomocy.
-A ja myślę, że potrzebujesz... - odparł. - Chodź, pomogę ci iść...
-Nie chcę... sama dam sobie radę...
-Okej... - odparł i nagle ją puścił. Upadła na ziemię a on szybkim krokiem ruszył przed siebie.
-Poczekaj! - krzyknęła, gdy uświadomiła sobie, że nie ma innego wyjścia. - Nie zostawiaj mnie tak!
Przystanął, odwrócił się i stanął nad nią patrząc na nią z góry.
-A obiecasz, że nic mi nie zrobisz? - zapytał z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
-Mogłabym cię zapytać o to samo. - burknęła.
-To jak? Możesz mi zaufać pod warunkiem, że ja będę mógł zaufać tobie.
-No okej! - wykrzyknęła po krótkiej chwili czując, że przemarza jej ciało. - Po prostu mnie stąd zabierz!
Podniósł ją z ziemi. Zaskoczona objęła rękami jego silne ramię.
-Co robisz? - wybąkała.
-Tak będzie nam łatwiej...
-Gdzie chcesz mnie zabrać?
-Do mojego domu. Musimy zobaczyć, co stało ci się w nogę.
-Na pewno mogę ci zaufać? Nic ze mną nie zrobisz? - zapytała przestraszona.
-Już odpowiedziałem ci na to pytanie.
Przez moment spojrzała mu w oczu i jakiś dziwny błysk, który w nich dostrzegła sprawił, że nagle poczuła się bezpieczna. Zeszli łagodnym pagórkiem a potem przez wąską ścieżkę dotarli na zaplecze jego domu. Pierwsze co rzuciło się w oczy Aurelii była panującą tu graciarnia – stare części od samochodów, pralek, motocykli i inne, których nie potrafiła rozpoznać. Gdy wchodzili do domu przez stare drzwi, w których pękniętą szybkę zatkano szarym ręcznikiem, wciąż nie mogła uwierzyć, że naprawdę się na to zgodziła. W domu panował dziwny, drażniący zapach. Wnętrze sprawiało wrażenie jednego wielkiego chaosu – meble nie od pary, podziurawione koce, stara wykładzina, odklejająca się tapeta obnażająca odlatujący tynk. Chłopak położył ją na podłużnym łóżku i powiedział, że zaraz wróci. Rozglądając się dookoła dopiero po chwili zorientowała się, że w rogu z mieszaniną ciekawości i zawstydzenia przyglądają się jej dwie małe bliźniaczki w wieku około pięciu lat. Uśmiechnęła się do nich a te zawstydzone uciekły do drugiego pokoju. Po chwili wrócił niosąc jakieś zawiniątko.
-Przyniosłem ci lód. - oznajmił. - Zdejmę ci buta i zobaczymy ci właściwie ci jest.
Najdelikatniej jak mógł zaczął ściągać z jej nogi długiego kozaka. Aurelia miała wrażenie, że trwało to nieskończoność. Chwyciła go za ramię i wbiła się w niego paznokciami, gdy nareszcie skończył.
-Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Nie jest złamana, tylko zwichnięta. Myślę, że jeśli poleżysz parę dni i będziesz w miarę możliwości unikać chodzenia to szybko dojdziesz do całkowitej sprawności. Chociaż myślę, że powinnaś odwiedzić lekarza...
Aurelia westchnęła. Nie dość, że dziadka nie było w domu, to jeszcze przytrafiło się jej takie nieszczęście. Poczuła natychmiastową ulgę, gdy do nogi przyłożył jej lód.
-Nie chcę jechać do lekarza. Dziadek będzie się martwił. Nie chcę też informować rodziców, bo pewnie zaraz przyjechaliby po mnie. Muszę się dostać do leśniczówki...
-Zawiozę cię. - odpowiedział.
-Masz samochód? - zapytała z niedowierzaniem.
-Tak, stoi przed domem. - odparł jak gdyby nigdy nic.
-Ach tak... No wiesz, nie chcę ci robić problemu.
-Nie ma dyskusji. Powiem tylko mamie.
-Gdzie ona jest? Chyba powinnam się z nią przywitać.
-Jak chcesz to możesz ją poznać. - odparł dziwnie ponurym głosem.
Wziął ją na ręce i zaniósł do pokoju, w którym ukryły się bliźniaczki. Wciąż tam siedziały na wysokim łóżku wtulone do kobiety, która spojrzała na nich zalęknionym spojrzeniem.
-Mamo, ta dziewczyna zwichnęła nogę koło naszego domu. Chcę ją odwieźć do domu.
-Dzień dobry. - wybąkała Aurelia.
Kobieta kiwnęła sztywno głową. Widać było, że nawet to sprawia jest ogromną trudność. Aurelia zaczęła powoli rozumieć o co w tym wszystkim chodzi.
Wyszli na podwórko gdzie chłopak posadził ją na przednim siedzeniu samochodu, po czym okrążył samochód i zajął miejsce kierowcy. Odpalił dopiero za trzecim razem. W końcu ruszyli.
-Wciąż nie wiem jak masz na imię. - przerwała nieco krępującą ciszę Aurelia.
-Tomek. - odparł krótko.
-Aurelia. - mruknęła. - Ile masz lat?
-Dziewiętnaście.
-Pracujesz? Uczysz się?
-Chcesz mnie przesłuchać?
-Nie... - odparła nieco speszona. - Po prostu chciałabym się dowiedzieć dlaczego zostałeś kłusownikiem.
-Tak jak każdy... dla pieniędzy. Nie mam ich zbyt dużo. Właściwie wcale. Cała renta mojej mamy idzie na lekarstwa dla niej. Jest sparaliżowana. Mam pięcioro młodszego rodzeństwa. Muszę jakoś na nich zarobić.
-A twój ojciec?
-Nie żyje. Zginął w lesie przygnieciony przez traktor...
-Przykro mi... - mruknęła, po czym na chwilę umilkła. - Ale dlaczego nie pójdziesz do normalnej, legalnej pracy?
-Gdzie?! Tutaj?! - roześmiał się. - Proszę cię, nie rozśmieszaj mnie. W tej dziurze nie pozostaje nic innego jak tylko kombinować.
-Ale przecież musisz mieć świadomość, że to nie będzie trwało wiecznie. W końcu wpadniesz...
-Zamierzasz mnie wydać?
-Nie... wolałabym pozostawić to twojemu sumieniu... I przyznał się.
Zamilkł odwracając głowę w kierunku szyby. Do końca drogi już się nie odzywali. Kiedy stanęli przed leśniczówką, Aurelia otworzyła drzwi samochodu zamierzając się przedostać do domu bez jego pomocy. Okazało się to jednak niemożliwe.
-Pomogę ci. - powiedział.
-Obejdzie się... - warknęła i w tym samym momencie prawie upadła. Na szczęście zdążył ją złapać.
Pomógł jej otworzyć drzwi i zaprowadził do salonu.
-Dziękuję. Możesz odejść. - wysapała opadając na kanapę.
-Jeżeli potrzebowałabyś pomocy...
-Twoja pomoc nie będzie mi już potrzebna. - przerwała mu. - Dziadek poprosił komendanta, żeby pomógł mi zająć się domem na czas jego nieobecności.
Kiwnął głową i wyszedł bez słowa pozostawiając Aurelię z sprzecznymi myślami krążącymi w jej głowie.
Przez całą noc zwijała się z bólu nie mogąc doczekać się przyjazdu komendanta, aby poprosić go o cokolwiek uśmierzającego cierpienie, którego nie mogła już znieść. Zaczęła nawet żałować, że wzięła od chłopaka numeru telefonu. Komendant podjechał pod leśniczówkę około ósmej rano. Tak jak ostatnio wszedł niosąc na rękach kawałki drewna do kominka. Na widok Aurelii z uniesioną wysoko, spuchniętą nogą, przeraził się opuszczając na podłogę wszystkie drewienka.
-Co ci się stało? - jęknął podbiegając, żeby zobaczyć jej nogę.
-Zwichnęłam ją wczoraj na spacerze w lesie. Na szczęście znalazł mnie taki chłopak i zawiózł tu do leśniczówki.
-Co to był za chłopak?
-Jakiś Tomek. Nie mówił mi nazwiska.
Komendant zamyślił się.
-Powinien natychmiast obejrzeć cię lekarz. Obawiam się, że taka kontuzja może nawet grozić stanem zapalnym. Najlepiej będzie, jeżeli pojedziemy od razu do szpitala. - zdecydował.
Aurelia nie miała siły protestować, więc bezwiednie pozwoliła mu wziąć się na ręce. W tym samym momencie, gdy policjant zamykał drzwi na klucz, na podjazd podjechał znajomy, staroświecki samochód, na widok którego Aurelia głośno jęknęła. Komendant przystanął.
-Dzień dobry. - przywitał się chłopak. - Przyjechałem zobaczyć co z Aurelią. Widzę, że coś poważnego.
-Obawiam się, że mogło dojść do stanu zapalnego. Właśnie jedziemy do szpitala, żeby obejrzał ją lekarz.
Obrzucił samochód chłopaka podejrzliwym spojrzeniem, po czym posadził Aurelię w samochodzie. Po raz ostatni spojrzał na Tomka i odjechał przez dłuższy czas patrząc za nim w lusterku.
Pół godziny później dojechali do szpitala. Ortopeda natychmiast uśmierzył jej ból, choć z drugiej strony zmuszona była wysłuchać długiego kazania na temat swojej nieodpowiedzialności.
-Powinnaś przyjechać tu od razu. - zakończył surowym tonem starszy lekarz.
-Nie miałam takiej możliwości... - próbowała się tłumaczyć.
-Zawsze jest jakaś możliwość.
Aurelia domyśliła się, że komendant opowiedział o wszystkim jej dziadkowi, więc nie było innego wyjścia jak tylko zobaczyć się z nim w sali, w której leżał. Przedtem skorzystała jeszcze z toalety. Teraz było to niezwykle prostsze, bo pielęgniarka przyniosła jej kule. Zjechała windą na piętro, na którym leżał, przeszła przez korytarz, a kiedy stanęła przed lekko uchylonymi drzwiami spodziewając się zobaczyć komendanta siedzącego przy jego łóżku. Zamiast tego zobaczyła ostatnią osobę, którą mogłaby się tu spodziewać. Jej widok sprawił, że stanęła jak wryta nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Z jej dziadkiem rozmawiał... Tomek. Cofnęła się, ale w tym momencie oboje spojrzeli w jej stronę.
-Wejdź. - zawołał ją dziadek. - Już skończyliśmy. Do wiedzenia, Tomaszu.
Podał chłopakowi rękę a ten ominąwszy Aurelię z kamienną miną wyszedł z sali. Spojrzała zdezorientowana na dziadka.
-Co... - zdążyła powiedzieć, ale jej przerwał.
-Przyznał się. Przy okazji wyjaśniał parę rzeczy. Z resztą myślę, że lepiej będzie jeśli sam ci opowie. Zamiast tego wolałbym usłyszeć od ciebie jak się czujesz?
-Całkiem dobrze. Ubolewam tylko nad tym, że nic nie wyszło z mojego biegania. Ale to nieważne. A co z tobą?
-Lekarze mówią, że już niedługo wrócę do leśniczówki, choć nie będę mógł na razie zbytnio się przemęczać, ale na to już znalazłem radę. Widzę, że jesteś zmęczona. Wracaj do domu.
-Mówiąc szczerze, to masz rację. Przez całą noc zwijałam się z bólu. Do widzenia, dziadku. Zdrowiej jak najszybciej!
-Do zobaczenia, Aurelio. Ty również!
Kiedy wyszła z sali zobaczyła wyraźnie czekającego na nią Tomka, który na jej widok natychmiast wstał i podszedł.
-Twój dziadek prosił, abym odwiózł cię do domu.
-A komendant?
-Jego pomoc nie będzie ci już potrzebna.
-Nie rozumiem.
-Wytłumaczę cię w samochodzie. Chodźmy.
Nie odzywał się do niej przez całą drogę do samochodu. Kiedy w końcu ruszyli, Aurelia nie wytrzymała i powiedziała:
-Mógłbyś mi w końcu wytłumaczyć o co w tym wszystkich chodzi?
-Przez całą noc myślałem o tym co mi wczoraj powiedziałaś. Doszło do mnie, że pośrednio mogłem być winny w sytuacji, w której twój dziadek straciłby życie. Doszedłem również do wniosku, że mam już tego dosyć... tego napięcia, stresu, ukrywania się... Uznałem, że najlepiej będzie jeśli sam się przyznam twojemu dziadkowi. Byłem gotowy na wszystko, co mógłby mi powiedzieć, ale to co usłyszałem z jego ust zupełnie mnie zaskoczyło.
-Co ci powiedział?
-Obiecał, że nie wyda mnie policji pod jednym warunkiem...
-Jakim?
-Że zajmę się tobą dopóki nie wróci ze szpitala, a potem pomogę mu w leśniczówce dopóki nie dojdzie do pełni sił. A co najlepsze, nie będę tego robił za darmo.
Aurelia wybuchnęła śmiechem.
-Co? - obruszył się.
-Naprawdę się cieszę. - odpowiedziała. - Wiesz... jestem z ciebie naprawdę dumna.
-Dziękuję. Ktoś w życiu po raz pierwszy dał mi szansę.
-Zrób wszystko, żeby jej nie zmarnować...
Do końca ferii zgodnie z umową odwiedzał ją w dzień w dzień. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu, zarówno w dzień jak i w nocy. Przez ten krótki czas opowiedzieli sobie nawzajem więcej, niż komukolwiek innemu. Aurelia nie mogła uwierzyć, że łączy ich tak wiele tematów. Czuła się z nim bezpiecznie. Z czasem nie mogła uwierzyć, że znała go tak krótko. Niestety, to co przyjemnie zazwyczaj szybko się kończy. Tak było i tym razem. Ostatnia sobota ferii nastała nadspodziewanie szybko. Był to dzień, w którym ze szpitala miał wrócić dziadek. Aurelia przyrządziła najlepszy obiad jaki potrafiła i choć miała świadomość, że daleko mu do doskonałości, czuła, że sprawi nim dziadkowi radość. Od rana stała w oknie wyczekując samochodu komendanta, który miał przywieźć go ze szpitala. Właśnie była w salonie, gdy usłyszała dźwięk podjeżdżającego samochodu. Z radością wybiegła na dwór i... opadła jej szczęka. Jej dziadek wysiadał właśnie z samochodu... jej ojca.
-Zgodnie z twoją radą postanowiłem opowiedzieć mu o tym nieszczęsnym wypadku. Z resztą nie tylko o tym...
-Tato... - mruknęła, zanim ojciec zdążył pocałować ją w policzek.
-Wszystko wiem. - szepnął jej do ucha. - I wiesz co ci powiem... nigdy oboje nie odczuliśmy takiej ulgi. Nie cofniemy się do przeszłości, ale wciąż możemy mieć wpływ na przyszłość, która z czasem stanie się lepszą przeszłością...
Aurelia przywitała się mamą, a potem wtuliła się do dziadka.
-Dziękuję... - szepnął. - Zrobiłaś więcej, niż może ci się wydawać...
-Nie ma za co dziadku. - odparła.
Aurelia z niecierpliwością czekała na moment, w którym mogłaby n chwilę ich opuścić.
-Muszę na chwilę wyjść. - oznajmiła mamie i czym prędzej wyszła zarzucając na siebie kurtkę.
Z daleka dojrzała widok chłopaka, który w ciągu kilku dni stał się jej najlepszym przyjacielem.
-Przyszedłeś... - szepnęła mocno się w niego wtulając.
-Jak tam twój dziadek?
-Nigdy nie miał się lepiej.
-Kiedy wyjeżdżasz?
-Jutro, pewnie z samego rana.
Jego oczy nagle posmutniały. Patrzał na nią ponurym spojrzeniem gładząc jej włosy.
-Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała.
-Bo wyjeżdżasz. Zostawiasz mnie. Nie lubię pożegnań. Nie lubię kiedy kończy się coś dobrego.
-Ale to żaden koniec. To dopiero wspaniały początek.
Kate
Zimowe wspomnienie
Każdej zimy ożywa we mnie na nowo historia która wydarzyła się o tej śnieżnej porze roku.
Patrząc na białe dachy, drzewa, płatki śniegu tańczące na wietrze, dzieci zjeżdżające na sankach, rzucające się śnieżkami, wydaje mi się jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Tamtej zimy narodziło się uczucie silniejsze niż wszystko, silniejsze od wyroków losu.
Pamiętam kiedy On przekroczył próg hospicjum w którym pracowałam. Wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych oczach nie wyglądał na śmiertelnie chorego.
-Nazywam się Filip Zalewski, oto moje skierowanie i dokumentacja medyczna.- powiedział i podał papierowa teczkę
Spojrzałam w jego oczy i przepadłam, przez chwilę nie istniał świat poza mną i nim.
Na ziemię sprowadziła mnie moja zmienniczka pani Kazia.
-Dzień dobry Igusiu. Jak mroźno dziś, z rana byłam w kościele podziękować Panu za zdrowie. Za ciebie dziecko też się modliłam. Coś ty taka blada córciu?
-Kochana pani Kaziu wszystko w porządku.
-Filip Zalewski.- przedstawił się
-To jest pani Kazia, nasz anioł- powiedziałam.
-Aniołem to ty jesteś dziecko. Proszę chwilkę poczekać młody człowieku, przejmę dyżur i odprowadzę cię do sali.
Wychodząc do domu słyszałam serdeczny głos pani Kazi opowiadającej coś panu Filipowi.
Pani Kazia była wcieleniem dobra i życzliwości, dla każdego zawsze znalazła czas i słowo pocieszenia. Kiedy tylko mogła chodziła do kościoła, czasem modliła się a czasem rozmawiała z Panem Bogiem. Zazdrościłam jej tej wiary i miłości. Pokochałam ją jak babcię której nigdy nie miałam. Dziś spieszyłam się do domu, mój narzeczony miał wrócić dziś z delegacji i chciałam przygotować romantyczną kolację. Wpadłam jak burza do hipermarketu a potem do warzywniaka na osiedlu. Otwierałam drzwi obładowana jak wielbłąd. Wkładając zakupy do lodówki usłyszałam dziwne odgłosy z sypialni. Czyżby Krzysztof już wrócił? Weszłam do pokoju i zamarłam. Zobaczyłam Krzysztofa zabawiającego się z jakąś małolatą i wrzasnęłam z całych sił. Nie mogłam się uspokoić, nie wiem jak dotarłam do hospicjum.
-Igusiu dziecko cóżeś ty taka smutna? Co się stało?
-Pa... pani pani Kaziu...- nie zdążyłam nic więcej powiedzieć i rozpłakałam się.
-Dziecko.- pani Kazia spokojnie do mnie mówiła, a ja wyrzucałam z siebie pojedyncze słowa.
Dam ci coś na uspokojenie.- postawiła przede mną kubek z wodą i małą, białą tabletkę.
-To dziad kalwaryjski. Igusiu zadzwoń do niego i powiedz żeby natychmiast się z twojego mieszkania.
-Jutro, jutro.- powiedziałam i zapadłam w czarną otchłań, nie było tam cierpienia, Krzysztofa ani małolat w moim łóżku.
Zasnęłam na kozetce, kiedy rano się obudziłam to łzy napłynęły mi do oczu na samo wspomnienie wczorajszego dnia.
-Dzień dobry córciu. Nic cię nie boli? Kozetka nie jest zbyt wygodna.- powiedziała pani Kazia
-Boli mnie serce.
-Ból minie córciu. Wypij herbatę, zrobiłam ci też kanapkę.
-Nie chcę.
-Dziecko tak nie można. Pójdę teraz do pani Kowalskiej, jak wrócę kanapka ma być zjedzona a herbata wypita.
Kończyłam właśnie śniadanie gdy do dyżurki wszedł pan Filip.
-Dzień dobry pani Igo.- z jego spojrzenia wyczytałam że pani Kazia już z nim rozmawiała.
-Pan już wie, prawda?
-Tak, rozmawialiśmy z panią Kazią pół nocy. Proszę się nie martwić nie przyszedłem prawić morałów. Mam pewną propozycję, jeśli nie miałaby się pani gdzie podziać służę swoim mieszkaniem.
-Bardzo pan miły, ale ja mam swoje mieszkanie. Zresztą za chwilę zaczynam dyżur. Dziękuję.
- Dzień dobry Iguś.- w drzwiach nagle pojawił się Krzysztof z wielkim bukietem kwiatów.
- Dzień dobry. Właśnie chciałam zatelefonować do ciebie i zażądać od ciebie abyś wyprowadził się z mojego mieszkania i oddał od niego klucze.
-To nie jest tak jak myślisz.
-Jak ja głupia mogłam pomyśleć o zdradzie? Ty z tą panią grałeś w szachy.
-Iga skarbie.
-Klucze!- krzyknęłam
Rzucił nimi w moją stronę i wyszedł. Kiedy tak stałam załamana pan Filip podszedł i mnie mocno przytulił.
- Dzieci moje co się stało?- zapytała pani Kazia która nieoczekiwanie pojawiła się w drzwiach
Oderwałam się od pana Filipa, tak nagle aż się przestraszył.
- Iguniu zostanę dziś do wieczora, a ty zmienisz mnie o dwudziestej. Wróć teraz do domu, odśwież się, wyśpij i do wieczora.
Nie mogłam usiedzieć w mieszkaniu gdzie wszystko przypominało mi byłego partnera. Spakowałam więc jego rzeczy i wysłałam paczką kurierską. Kiedy zamykałam drzwi za kurierem poczułam ulgę. Około godziny szesnastej z nową energią pojawiłam się w pracy.
Z każdym dniem choć zawiedzione serce jeszcze bolało, powoli odzyskiwałam równowagę.
Pewnej nocy kiedy wszyscy spali do dyżurki przyszedł pan Filip.
- Pani Igo przepraszam jeśli przeszkadzam, nie mogę zasnąć.
- Proszę wejść. Nie przeszkadza pan, może dam panu tabletkę na sen?
- Nie chcę tabletki. Może zechciałaby pani porozmawiać ze mną?
- Oczywiście, napije się pan herbaty?
- Tak, jeśli to nie kłopot.
Rozmowa z nim była miodem na moje poharatane serce. Kiedy podałam herbatę pan Filip zaproponował żebyśmy zwracali się do siebie po imieniu. Zgodziłam się w końcu byliśmy w prawie tym samym wieku.
Rozmawialiśmy i patrzyliśmy przez okno na tańczące płatki białego puchu. Termometr wskazywał minus piętnaście stopni. Nawet nie pamiętam kiedy zaczęliśmy się całować. Jego żarliwe pocałunki sprawiły że zapomniałam na chwilę o całym świecie. Kiedy zaczął rozpinać mój kitel odskoczyłam.
- Nie możemy.
- Dlaczego?
- Nie tu, proszę.- szepnęłam
- Chodź.- złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą.
Zamknęłam dyżurkę na klucz i poszliśmy do jego sali. Tej bezsennej nocy kiedy kochaliśmy się pierwszy raz nie zapomnę do końca życia. Nikt nigdy nie był dla mnie tak czuły. Po wszystkim Filip bardzo długo mnie przytulał. Byłam szczęśliwa. Rano wróciłam do dyżurki aby przygotować wszystko na przyjście pani Kazi.
- Dzień dobry córciu.- zaświergotała wesoło.
- Dzień dobry pani Kaziu. Co dobrego słychać?
- Widzę że u ciebie coraz lepiej. Na dworze wieje, zimno, śnieg a ty słońce w sercu masz.
Na zewnątrz rzeczywiście nie było pięknie, a ja pomimo tego miałam siłę aby góry przenosić. W domu śpiewałam i tańczyłam gotując obiad dla mnie i dla Filipa. Tak, postanowiłam też zanieść Filipowi przygotowany przeze mnie posiłek. Kiedy stanęłam w drzwiach uśmiechnął się.
- Pani Igo, czy nie powinna pani odsypiać teraz dyżuru?
- Tak, ale postanowiłam odwiedzić mojego ulubionego podopiecznego, i przynieść mu pyszny obiad.
- Mmm... pachnie cudownie.- powiedziałam a on przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
Nasza miłość rozkwitała pomimo tego że oboje wiedzieliśmy że jego czas jest policzony. Filip miał raka trzustki. Terapia nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i dlatego tu trafił. Pogodził się z wyrokiem opatrzności, a jego pogoda ducha mimo czasem strasznych bóli mnie zadziwiała.
Pewnego dnia kiedy spieszyłam się do pracy niespodziewanie zasłabłam i trafiłam do szpitala. Kiedy odzyskałam przytomność od razu chciałam stamtąd wyjść. Nie pozwolono mi, uzasadniając szukaniem przyczyny mojej chwilowej niedyspozycji. Powód znaleziono bardzo szybko, byłam w ciąży. Filip bardzo się ucieszył na wieść że będziemy mieli dziecko. Dyrekcja hospicjum w przeciwieństwie do mojego ukochanego nie ucieszyła się z mojego odmiennego stanu. Zaproponowali od razu abym poszła na zwolnienie lekarskie. Praca pielęgniarki nie zaczyna i nie kończy się na robieniu zastrzyków i podawaniu lekarstw. To także podnoszenie chorych, mycie ich, pomaganie w chodzeniu.
Szczęście które nosiłam pod sercem dodawało mi sił. Pojawiałam się w hospicjum, ale w roli gościa. Musiałam codziennie widywać się z Filipem, on też cieszył się na spotkanie ze mną. Były to chwile przepełnione miłością i czułością. Dotykał mojego brzucha i rozmawiał a raczej przemawiał do maluszka, naszego maluszka. Kiedy ja zwiększałam swoje rozmiary, gasł mimo pogodnego nastawienia. Tylko raz był ze mną u lekarza, raz tylko usłyszał bijące małe serduszko. Tak bardzo chciałam aby Filip nasze dziecko. Niestety. Filip odszedł pod koniec lata, do samego końca był świadomy tego co się dzieje. Wtuliłam się w jego ciało i też chciałam umrzeć. Nagle nasze maleństwo zaczęło mocno kopać, tak jakby chciało mi tym powiedzieć ``mamo jestem z tobą´´. Filip Junior przyszedł na świat 6 października jako silny, zdrowy chłopiec. Codziennie patrzy się na mnie jego oczami, a ja czuję obecność mężczyzny który po raz pierwszy raz w życiu czułość, bezpieczeństwo i uczucie o którym nie zapomnę do końca życia. Uczucia którego nie da się zważyć ani zmierzyć.
Małgorzata Gajewska
Dziadek
Tego roku Dzień Zaduszny był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Kolorowe liście spadające ze starych dębów stanowiły jakby dodatkową ozdobę grobów. Cmentarz w naszym miasteczku od kilku dni był nawiedzany przez tłumy mieszkańców i przyjezdnych, którzy odwiedzali groby swoich bliskich i znajomych.
- Tutaj jest pochowana twoja druga babcia Helena i jej rodzice . Babcia Hela to mama twojego tatusia - tłumaczyłam naszej siedmioletniej córce, podczas gdy mąż układał zapalone znicze na płycie grobowca.
- A gdzie jest grób taty tatusia? – zapytała po raz pierwszy Wiktoria, a ja z mężem wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Nie odezwałam się pozostawiając Rafałowi decyzję o tym, co zechce odpowiedzieć naszemu dziecku.
- Widzisz Wika, mój tata, a twój drugi dziadek Stefan nie ma grobu, bo nie umarł - zaczął mąż, a ja widziałam jak bije się z myślami, ile może powiedzieć Wiktorii. - To gdzie jest? – zapytała córka z rosnącym zaciekawieniem. - Jesteś już dużą i mądrą dziewczynką. W końcu ktoś ci powie prawdę, a lepiej będzie jak dowiesz się tego od nas - mąż usiadł na ławeczce przy grobie, a my poszłyśmy w jego ślady. - Jak byłem mały to mieszkałem z rodzicami i siostrą w sąsiedniej wsi. Moja mama pracowała w przedszkolu jako nauczycielka, a ojciec był kierowcą autobusu. Nie było nam łatwo, siostra często chorowała i brakowało pieniędzy. W każdym razie mój tata zaczął nadużywać alkoholu. Byłem mniej więcej w twoim wieku, kiedy ojciec spowodował wypadek drogowy. Jego autobus zderzył się z samochodem osobowym. Niestety były ofiary śmiertelne. Między innymi zginęła wtedy mama mojego najlepszego przyjaciela. Najgorsze z tego było to, że ojciec był nietrzeźwy. Poszedł do więzienia, a moja mama musiała przeprowadzić się do swoich rodziców, do innej miejscowości. Było nam wtedy bardzo ciężko.
- To teraz dziadek jest w więzieniu? - Wika próbowała oswoić się z sensacyjnymi informacjami. - Nie, kochanie - podjęłam, bo wiedziałam, że ten temat bardzo ciąży Rafałowi. - Dziadek Stefan skończył odbywać karę wcześniej i teraz mieszka u swojego kuzyna w Leśnej.
- To przecież tam, gdzie mieszka ciocia Róża - ucieszyła się Wika. Róża to starsza siostra Rafała. Ma dzieci mniej więcej w wieku naszej córki. Bardzo lubią się razem bawić, więc często ich odwiedzamy.
- Może pojedziemy do dziadka? - zapytała niespodziewanie dziewczynka.
Zobaczyłam powątpiewanie w oczach męża i jakby cień strachu. Jest już dorosłym mężczyzną, ale nadal męczy go wspomnienie tamtych trudnych lat. Opowiadał mi, że po skazaniu ojca, cała okolica aż huczała od plotek. Jego matka była napiętnowana przez osoby, które straciły bliskich w wypadku. On sam stracił przyjaciela. Spotykali się z obelgami, byli wytykana palcami. Niektórzy okazywali współczucie i litowali się nad ich losem, co było jeszcze gorsze. Pamięta jak matka płakała po nocach i za wszelką cenę starała się chronić dzieci. Wpadła w depresję i straciła pracę. Była zmuszona szukać pomocy u swoich rodziców. Przeprowadziła się więc z powrotem do rodzinnego miasteczka. Rodzice Heleny, którzy od początku mieli negatywne nastawienie do małżeństwa swojej jedynej córki, przygarnęli Helę z dziećmi stawiając warunek, że ma się odciąć od męża i wystąpić o rozwód. Kobieta nie zgodziła się i ich stosunki uległy pogorszeniu. Na każdym kroku dawali im do zrozumienia jakim są dla nich ciężarem. Z tego wszystkiego matka Rafała rozchorowała się na serce. Przeszła dwa zawały. Trzeci ją zabił, kiedy chłopak był w klasie maturalnej. Rafał by zdolny i ambitny. Koniecznie chciał udowodnić dziadkom, że na wiele go stać. Dostał się na studia i wyjechał do Krakowa. Skończył Akademię Ekonomiczną i podjął pracę jako młodszy księgowy w dużej firmie . Poznaliśmy się właśnie w tym okresie. Po roku znajomości zdecydowaliśmy się założyć rodzinę i przeprowadzić do miasteczka Rafała, zwłaszcza, że zmarli jego dziadkowie i zostawili mu w spadku dom. Rafał założył wtedy własną firmę księgową . Bardzo się cieszył na wieść , że jestem w ciąży, ale obawiał się, że ze względu na przeszłość nie będzie dobrym ojcem. Tymczasem okazał się czułym i wyrozumiałym tatą, może tylko zbyt rozpieszczającym córcię. Rafał nigdy nie odwiedził ojca w wiezieniu. Stefan odsiadywał wyrok w innej części Polski, poza tym dziadkowie męża nie pozwalali na spotkanie. Chłopak nie czytał listów z wiezienia i unikał kontaktów z rodziną ojca. Nie miał zbyt dobrych wspomnień związanych z tatą. Jako dziecko czuł, że miedzy rodzicami panuje napięcie i nie wszystko jest w porządku. Jedyne miłe wspomnienie to jak ojciec, na kilka tygodni przed wypadkiem, przyszedł do przedszkola na przedstawienie z okazji dnia mamy i taty. Rafał podarował mu wtedy laurkę w kształcie serca z rysunkiem przedstawiającym tatę i synka przy lepieniu bałwana. Pamięta, że wzruszony ojciec pierwszy raz mocno go przytulił i ucałował. Stefan wyszedł z wiezienia pół roku temu i wrócił do Leśnej. Próbował spotkać się z Rafałem , ale maż stanowczo odmówił. Wiem, że Róża spotyka się z ojcem, ale nie chce, aby brat o tym wiedział. Ja nie śmiałam mieszać się w ich rodzinne sprawy. -To nie takie proste - odpowiedział mąż Wiktorii po dłuższej chwili milczenia - ja go nie chce widzieć i nie mam mu nic do powiedzenia - dodał stanowczo. - Jesteś już duża wiec powinnaś o tym to wiedzieć, ale proszę cię, abyś nie opowiadała nikomu o dziadku – przykazał córce.
- Wracajmy już do domu na obiad - próbowałam zmienić temat, bo oboje mieli niewesołe miny. I tak oto historia sprzed lat zepsuła wszystkim humor na resztę dnia.
***
Od rozmowy o dziadku minęło kilka tygodni. Nadeszła zima i zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Od kilku dni padał śnieg i z dnia na dzień robiło się coraz bardziej zimno. Dzień przed Wigilią miałam wolne, ale Rafał wybierał się do pracy dopilnować zakończenia jakiejś ważnej sprawy. - Uzgodniłaś z Różą wszystkie szczegóły? - dopytywał się zły, że sam nie jest w stanie włączyć się w ostatnie przygotowania. Mamy taką rodzinną tradycję, że każdego roku urządzamy uroczystą wieczerzę Wigilijną u kogoś innego. Tym razem przypadła kolej Róży. Cieszyłam się, bo szwagierka zaprosiła do siebie również moją mamę, która po śmierci ojca mieszkała sama. - Tak, wszystko uzgodnione. Nie denerwuj się - uspakajałam męża. - Kasiu, zapomniałem na śmierć! - Rafał wrócił się od drzwi - trzeba dzisiaj do szesnastej odebrać drewno do kominka. Dzwonili ze składu, że jest gotowe, ale nie mogą go dostarczyć. Pojedziesz? -zapytał z nadzieją w głosie. Rafał od zawsze chciał mieć kominek w salonie. Kiedy go już w końcu wykończył okazało się, że nie kupił dostatecznej ilości drewna na okres świąteczny.
- Dobrze - zgodziłam się, chociaż miałam inne plany na resztę dnia. Zabrałam ze sobą Wiktorię, która nudziła się w domu i pojechaliśmy do składu materiałów budowlanych, który prowadził również sprzedaż drewna do kominka. Położony był za miasteczkiem, na skraju lasu. Na miejscu nie widać było nikogo z pracowników, ale brama była otwarta, więc zatrzymałam auto na parkingu dla klientów tuż przy ogrodzeniu. Wiki od razu wysiadła z samochodu i pobiegła po śniegu w stronę lasu, gdzie stał duży bałwan. Szukałam portfela w torebce i nie od razu zauważyłam dużego psa, który biegł od lasu w stronę dziecka. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pies zaczął warczeć i wyglądało na to, że chce rzucić się na córkę. Wiki krzyknęła ze strachu i rzuciła się do ucieczki. Wybiegłam z samochodu z torebką w ręce szykując się do walki ze zwierzęciem, ale odległość była zbyt duża i czułam, że nie zdążę. Nagle usłyszałam jakby odgłos strzału, a pies padł martwy metr od Wiktorii. Dobiegłam do dziecka i tuląc ją do siebie rozglądałam się na wszystkie strony. Naszego wybawcę dostrzegłam, kiedy zbiegał ze schodków jednego z budynków składu. Starszy pan ubrany był w strój roboczy i wysokie ocieplane cholewy. W ręku trzymał jeszcze strzelbę myśliwską. - Wszystko w porządku? - zapytał z nadzieją w głosie oglądając się jednocześnie na martwe zwierzę. - To pana pies? Jak można być tak nieodpowiedzialnym i puszczać wolno takie groźne zwierzę? - napadłam na mężczyznę. - Niech się pani uspokoi! - podniósł głos. - Proszę pójść ze mną do budynku, zrobię wam herbatę, bo całe się aż trzęsiecie z zimna i pewnie z emocji. Wszystko pani wyjaśnię. Ze względu na Wiktorię, która wtulona w moją kurtkę cały czas płakała, przystałam na tą propozycję.
Weszliśmy do sklepu, a nieznajomy poprowadził nas na całkiem przytulne zaplecze.
- Proszę, rozgośćcie się, a ja przygotuję herbatę - powiedział ściągając czapę i kurtkę.
Poszliśmy w jego ślady. Siadając przy niewielkim stoliku i obserwując oszczędne ruchy starszego pana poczułam jak zaczynam się uspakajać. Miałam nieodparte wrażenie, że już kiedyś widziałam tego człowieka. Wiki przestała pochlipywać i zaczęła z zainteresowaniem rozglądać się po pomieszczeniu. - Nie ma to jak herbatka z sokiem malinowym w mroźny dzień - powiedział gospodarz stawiając przed nami kubki z gorącym napojem i przysiadając na krześle obok. - Pani pewnie przyjechała po drewno do kominka? - zapytał znienacka wyrywając mnie z zamyślenia.
Przytaknęłam.
- Bo widzi pani, ja tu pracuję od niedawna. Szef pojechał już do domu i polecił mi zamknąć interes po ostatnim kliencie. Niestety od kilku dni kręcą się tu przy lesie bezpańskie, a może nawet i wściekłe psy. Zgłaszaliśmy problem w urzędzie gminy, ale nikt nic nie może zrobić. Dlatego szef przewiózł swoją strzelbę i kazał wybić te kundle. Ma chłop rację, bo podchodziły coraz bliżej i straszyły klientów składu.
- Dobrze pan strzela - odezwała się niespodziewanie Wiktoria. - Lubię pieski, ale ten był straszny - powiedziała cicho dziewczynka.
- Bardzo przepraszam, że tak na pana nakrzyczałam, dziękuję za pomoc - powiedziałam. Starszy pan zmieszał się i po chwili milczenia zapytał Wiktorii - Podobał ci się Mietek? Mój bałwan - dokończył widząc nasze zdziwione miny.
- Tak, to największy bałwan jakiego w życiu widziałam - rozpromieniła się dziewczynka.
- Kiedyś z synkiem zrobiliśmy większego - pochwalił się. - Jak masz na imię? - zapytał córkę, z którą wchodzili w coraz większą komitywę. - Jestem Wiktoria Makowska, a to moja mama Kasia- przedstawiła nas córka. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca nagle spoważniał. -Nazywam się Stefan Makowski - powiedział i popatrzył na mnie uważnie, a ja zrozumiałam, że właśnie poznałam teścia.
- O rany, dziadek?! - zawołała bezceremonialnie dziewczynka i rzuciła mu się na szyję. Wzruszony mężczyzna przygarnął dziewczynkę i zapytał - A chcesz być moją wnuczką? - Oczywiście - odparło dziecko szczerze. Zaskoczenie odebrało mi mowę. Za dużo emocji jak na jeden dzień. Poprosiłam teścia o chwilę rozmowy na osobności. Wysłał więc Wiktorię do części sklepowej budynku i pozwolił pobawić się na komputerze. Stefan miał w sobie jakiś dostojny spokój i sprawiał, że będąc w jego towarzystwie czułam się całkiem bezpieczna. Opowiedział mi o tym, jak to po wyjściu z więzienia odnowił relacje z Różą i bezskutecznie próbował dotrzeć do syna. W końcu postanowił dać mu więcej czasu i ponowić próbę. Bardzo zależało mu na scaleniu rodziny. Odbywając karę spotkał się z różnymi ludźmi i miał dużo czasu na przemyślenia. Bardzo się zmienił, a teraz chciał zacząć nowe życie. Uwierzyłam mu i obiecałam pomoc w sprawie spotkania z Rafałem. Nagle przyszła mi do głowy śmiała myśl - Niech pan przyjdzie jutro do Róży na Wigilię - nie potrafiłam jeszcze inaczej zwracać się do ojca Rafała.
- Nie chcę się aż tak narzucać - widziałam, że ta propozycja go przestraszyła. - Proszę to rozważyć, zaczynamy o siedemnastej, powiadomię szwagierkę, na pewno chciała pana zaprosić, ale bała się naszej reakcji. To chyba najlepszy dzień w roku aby się pojednać z synem… Stefan załadował nam to drewno do bagażnika i wróciliśmy do domu. Po drodze przekonałam Wiktorię, że wkrótce znowu zobaczy dziadka, ale żeby na razie absolutnie nic nie mówiła tatusiowi o dzisiejszych wydarzeniach. Miałam wątpliwości, czy dobrze robię, ale czułam, że tak powinnam postąpić.
***
Następnego dnia, odświętnie ubrani i obładowani różnymi przysmakami oraz prezentami pojechaliśmy do Leśnej, do domu Róży. Po drodze wstąpiliśmy po moją mamę, aby ją zabrać na wieczerzę. Uprzedziłam ją telefonicznie, że tego dnia może poznać ojca Rafała. Bardzo się ucieszyłam, bo obiecała mnie wspierać w trudnych momentach. Róża była szczęśliwa, że nadarzyła się taka wspaniała okazja. Zaraz po powrocie do domu zadzwoniłam do niej i przegadałyśmy ponad godzinę analizując różne potencjalne scenariusze. W końcu stwierdziłyśmy, że co ma być to będzie.
Stefan pojawił się punktualnie. Do salonu wprowadził go mąż Róży. Wszystkie dzieciaki rzuciły się w stronę Stefana z okrzykiem - Dziaaadek! Rafał stał chwilę zdumiony, a potem ze złością zapytał - Kto go tu zaprosił!
- Ja! - odpowiedziałam patrząc mężowi w oczy. - Poznaliśmy się wczoraj przypadkiem, zaraz ci wszystko opowiem, tylko się uspokój. - Witaj synu - Stefan wyciągnął rękę do Rafała, ale mąż nie zareagował. - Rafii, porozmawiajcie chociaż, dzisiaj jest Wigilia. To nasz ojciec - szwagierka próbowała uspokoić brata. - Nie mówiłam ci, ale spotykałam się z ojcem…Spróbuj chociaż - niemalże błagała brata. Rafał nie robił już scen, ale widać było, że jest zdenerwowany. Tymczasem Róża przedstawiała ojca pozostałym gościom. Potem wszyscy zgromadzili się przy stole. Nie miałam wyjścia i musiałam opowiedzieć naszą wczorajszą przygodę. Rafał słuchał w milczeniu cały czas obserwując Stefana, który siedział ze spuszczoną głową. W chwili łamania się opłatkiem Rafał nie odezwał się do ojca, ale podał mu rękę. Według mnie to był już duży postęp. Po kolacji dzieci pobiegły pod choinkę i zaczęły wyciągać prezenty. Na końcu Wiki podniosła niedużą kopertę - Rafał. - przeczytała i podała ojcu papier. Mąż wyciągnął z koperty pomiętą kartkę i długo wpatrywał się w nią. Zobaczyłam jak łzy spływają mu po policzkach. Podeszłam i zaglądnęłam mu przez ramię. Rafał trzymał w rękach laurkę, którą zrobił dla ojca ponad dwadzieścia lat wcześniej. W tym momencie nabrałam pewności, że wszystko będzie dobrze. Ludzie zmieniają się i nie należy uparcie żywić do kogoś urazy. Każdy zasługuje na to, aby dać mu drugą szansę, a miłość ojcowska, jak widać, nie zna granic…
***
Koniec
Elżbieta Kulczycka
Tango na śniegu
Patrycja podeszła do okna. Śnieg wciąż padał. Pierwszy śnieg w tym roku. Białe płatki przykryły całe miasto. Patrycja lubiła zimę. Lubiła ten czas, kiedy nie było widać brudnych i szarych ulic Warszawy, a mróz ścinał powietrze i wydobywał z ust delikatne mgiełki. Najbardziej lubiła stać przy oknie i patrzeć, jak miasto spowalnia i cichnie. Śnieg tłumił odgłosy. Miała wrażenie, że zagłuszał również jej myśli. To było bardzo kojące. Zwłaszcza teraz, gdy serce chciało wyskoczyć jej z piersi z rozpaczy a głowa bolała po nieprzespanej nocy.
Patrzyła jak płatki spadają z nieba i wirują w pląsającym między nimi wietrze. Niektóre z nich przytulały się do siebie, jak tancerze na parkiecie, by za chwilę gwałtownie wyrwać się ze swoich objęć i samotnie spocząć na parapecie jej okna. Tak jak w tangu. Stała przy oknie i obserwowała tańczące płatki.
Kochała taniec. Był częścią jej życia. Będąc dzieckiem bardzo chorowała, słabo się uczyła i nie była jakoś szczególnie uzdolniona. Nie była też duszą towarzystwa i nie miała wielu koleżanek. Lubiła spędzać czas w domu, z książką, w swoim pokoju, tam gdzie czuła się najbezpieczniej. Bardzo lubiła czytać. Zdarzało jej się czytać nawet trzy książki naraz. Mama nieraz pytała się jej, jak to jest możliwe, że nie plączą jej się czytane historie. Nie umiała tego wytłumaczyć. Nie plątały się i już. To była jej bezpieczna wyspa na wzburzonym morzy, jej świat.
Drugim był właśnie taniec. Lubiła tańczyć. Ale pod warunkiem, że nikt tego nie widział. Uwielbiała zostawać sama w domu. Gdy tylko mama wychodziła na dyżur do szpitala i drzwi zamykały się za nią, Patrycja cichutko wchodziła do pokoju mamy, otwierała szafę i wyciągała z niej najbardziej kolorową spódnicę, jaką w życiu widziała. Była naprawdę piękna. Długa i rozkloszowana. Namalowana była na niej łąka z całym mnóstwem maków, zieloną trawą, błękitnym niebem i słońcem ozłacającym to wszystko swoimi promieniami. Już samo patrzenie na nią wprawiało Patrycję w dobry humor i chciało jej się śmiać.
Gdy Patrycja wykonywała w niej obroty, maki na spódnicy tańczyły razem z nią. Ich czerwień łączyła z wszystkim kolorami i Patrycja wyobrażała sobie, że zamiast spódnicy wiruje wokół niej najprawdziwsza tęcza. Nastawiała wtedy ulubioną płytę mamy z piosenkami Abby, chwytała miśka Leona w objęcia, który był prawie jej wzrostu, i tańczyła. Tak, jak umiała. Śmiejąc się, obracała się wokół własnej osi, w maminej spódnicy, aż zaczynało kręcić się jej w głowie.
Któregoś dnia, gdy tak tańczyła i była pewna, że nikt jej nie widzi, usłyszała oklaski. Speszona zatrzymała się w pół obrotu i zobaczyła wzruszoną twarz mamy. Wróciła wcześniej z pracy a muzyka płynąca z odtwarzacza zagłuszyła zgrzyt klucza w zamku. Mama… Ona jedna nigdy w nią nie zwątpiła i potrafiła cieszyć się z każdego, nawet najmarniejszego sukcesu córki. Nawet teraz, gdy jest już dorosła, to mama w dalszym ciągu jest jedyną osobą, na której Patrycja może polegać bez żadnego zastrzeżenia. Oddanie i do końca. Prawdziwy przyjaciel. Następnego dnia pojechały razem do najbliższej szkoły tańca i zapisały Patrycję na kurs tańca towarzyskiego. Wtedy też padał śnieg. Gdy wracały do domu ulicami Wrocławia, pod stopami skrzypiał ścięty mrozem biały dywan. Patrycja chwyciła mamę za ręce i razem zaczęły kręcić piruety na śniegu.
– Dlaczego nie nosisz tej spódnicy, mamo? – zapytała Patrycja tamtego dnia, gdy wróciły do domu. – Jest taka piękna.
– Co ty opowiadasz, kochanie – zaśmiała się mama. – Nie noszę jej, bo… Dostałam ją od… – zawahała się. – Zresztą nieważne. – Mama zmieniła temat. – Jest za bardzo kolorowa, gdzież ja bym w niej chodziła.
– Od taty, prawda? Dostałaś ją od taty. – Nie dała się zbyć Patrycja. Chciała o nim porozmawiać. Chciała wypłakać razem z mamą cały ten ból i żal. I złość, że ich zostawił. Miała wtedy 9 lat. Dużo rozumiała i wiedziała, że kiedyś mu to wykrzyczy. Że się z tym nie zgadza, że nie akceptuje jego nowej rodziny, bo one przecież wciąż są, nie umarły przecież, i jak on mógł im to zrobić. Ale dla mamy wspomnienie o mężu było wciąż zbyt bolesne. Nie potrafiła rozmawiać o nim z Patrycją, chociaż minęły już cztery lata.
– A co ty tam wiesz. Lekcje odrobiłaś? – mama ucięła temat i zaczęła zmywać naczynia.
Patrycja wiedziała, że mama wciąż czeka na ojca. Wiele razy widziała, jak ukradkiem ocierała łzy i stała w oknie patrząc na puste miejsce parkingowe po samochodzie, którym odjechał do tego swojego nowego życia. Mówią, że czas leczy rany. Patrycja szczerze w to wątpiła. Są rany, które może pokryć tylko blizna przebaczenia. A ona nie umiała wybaczyć ojcu. Bo jak można wybaczyć komuś, kto o to wybaczenie ani razu nie poprosił. Nie umiała sobie tego wyobrazić. Wtedy. A teraz….
Oderwała się na chwilę od okna i spojrzała w stronę walizki, którą spakowała wczoraj wieczorem. Cały jej marny dobytek. Wszystkie koleżanki już dawno powychodziły za mąż i urodziły dzieci. Tylko jej się to nie udało. Jak ona chciała mieć prawdziwą rodzinę! Z mężem i dziećmi. I z psem przygarniętym ze schroniska. Lub z kotem. Leonem. Z zapachem wody kolońskiej w łazience o poranku i z parującym krupnikiem na obiad. Patrycja uwielbiała krupnik. Kojarzył jej się z dzieciństwem. I z beztroską. I z bezpieczeństwem. Krupnik i zaparowane w zimie okna w kuchni były dla Patrycji synonimem udanego dnia. I koniecznie z mamą krzątającą się po domu. Mama denerwowała się na te okna, że parują i że nie można ich otworzyć, bo mróz na dworze i Patrycja może się przeziębić. Próbowała przekonać mamę, żeby polubiła tę parę na oknach, jak ona, bo tak jest dobrze. Bo daje poczucie bezpieczeństwa i żadne zło z zewnątrz przez nią do nich nie zajrzy. Ale mama nie potrafiła tego zrozumieć.
Powoli robiło się ciemno. Uliczne latarnie swoim blaskiem ozłociły wirujące płatki śniegu. Zaraz powinna przyjechać taksówka. Za godzinę Patrycja ma pociąg do Wrocławia. Do domu. O swoim mieszkaniu w Warszawie nigdy nie umiała tak powiedzieć. Dom. Dom był tam, gdzie się wychowała. Gdzie dorastała. Gdzie pachniało miłością, ciepłem i marzeniami. Gdzie była mama… Choroba mamy sprawiła, że dom zrealizował się w Warszawie, do której Patrycja przywiozła mamę 3 lata temu, żeby być przy niej i opiekować się nią. Tutaj też było więcej lekarzy specjalistów, więcej możliwości. Do końca wierzyły, że przezwyciężą chorobę. Lecz teraz, gdy mama odeszła, dom stał się pustym słowem. Wraz z mamą umarło serce Patrycji. Nikogo już nie miała na tym świecie. Została zupełnie sama. To dopiero miesiąc, ale czy czas zagoi ranę? Czy złagodzi ból…? Nie miała zbyt dużego wyboru – zostać w stolicy, która ją odtrąciła lub wrócić do domu, który już nigdy nie będzie domem. Zdecydowała się wrócić. Czy dobrze zrobiła? Tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Mamo…
Nie martwiła się o pracę. Firma, w której pracowała, zaproponowała Patrycji etat we wrocławskiej filii. Akurat zwolniło się miejsce, bo jedna z dziewczyn właśnie urodziła dziecko i potrzebowali kogoś na zastępstwo. Mieszkanie wynajęła dwóm studentkom. Na razie na rok a potem zobaczy. Chciała sprzedać mieszkanie od razu, ale zapamiętała jedną z ważnych rad mamy, żeby nigdy nie robiła niczego pochopnie. Żeby nie podejmowała decyzji w chwilach smutnych lub radosnych. Bo często przesłaniają one istotę rzeczy. Niech najpierw ochłonie, nabierze dystansu i wszystko to sobie jakoś poukłada. Żeby niczego nie żałowała. Patrycja westchnęła żałośnie a ciepłe powietrze z jej ust skropliło się parą na szybie. Machinalnie uniosła rękę i palcem napisała na niej jego imię. S e b a s t i a n…
W dniu w którym zrozumiała prawdę, mama Patrycji powróciła do lepszego świata. Bardzo cierpiała i śmierć wydawała się wybawieniem. Patrycja towarzyszyła jej do końca. Do ostatniej sekundy wspominała radosne chwile przeżyte z mamą. Przez łzy, których już nie powstrzymywała. Trzymała mamę za rękę i opowiadała o tym, jaka była z nią szczęśliwa. Odkąd zostawił ich ojciec, były dla siebie wszystkim. Wspierały się i chroniły nawzajem. Z czasem Patrycja przejęła rolę opiekunki, powierniczki i pielęgniarki. Prosiła, żeby mama nie martwiła się, bo nie zostanie sama. Jest przecież Sebastian. Jakże się wówczas myliła. Nie upłynęła godzina, gdy Patrycja została na świecie zupełnie sama.
Wyszła ze szpitala zapłakana i tak bardzo nieszczęśliwa. Nie miała sił wrócić do pustego mieszkania. Odwlekała tę chwilę, by nie musiała zostać sam na sam z własnymi myślami. Postanowiła powłóczyć się po Starym Mieście. Zrezygnowała z komunikacji miejskiej. Gdy szła Książęcą, listopadowy wiatr targał jej włosy. Na Placu Trzech Krzyży była już całkiem rozczochrana, ale nie dbała o to. Zaczął padać deszcz. Zmrok zapalił latarnie i świąteczne ozdoby, którymi tuż po Wszystkich Świętych próbowano rozweselić ludzi. Za szybko. Patrycja nigdy nie umiała cieszyć się bożonarodzeniowymi gadżetami już w listopadzie. Żeby przynajmniej zaczął się Adwent. Nie wyjęła parasolki, nie miała na to siły. Przecięła Aleje Jerozolimskie i szła dalej Nowym Światem. Gdy dochodziła do Świętokrzyskiej była już przemoczona do suchej nitki. Spojrzał w bok i w szybie wystawowej zobaczył własne odbicie. I Sebastiana. Zaparkował po przeciwnej stronie ulicy, niedaleko przychodni lekarskiej. Obok niego szła kobieta prowadząc za rękę ich dziesięcioletniego synka. Patrycja wiedziała o wszystkim. Że od lat są w separacji. I że nie mieszkają już razem a rozwód jest tylko kwestią czasu. Musi tylko znaleźć czas, żeby poszukać prawnika i jakoś to zorganizować. Patrycja zaczęła się już martwić, bo organizowanie tego zaczęło odliczać się w miesiącach… Oddała mu serce i uwierzyła, że on też oddał jej swoje. Była cierpliwa i kochająca. I wierzyła mu, jak tysiące kobiet w podobnych sytuacjach.
Pamiętała dzień w którym się poznali. Każdą chwilę, każdy szczegół. Wchodziła właśnie do studia nauki tańca i myślami była jeszcze w biurze. Zbliżało się Boże Narodzenie a atmosfera w pracy nie była nawet poprawna. Patrycja nie rozumiała ludzi. Nie potrafiła zaakceptować tego całego wielkomiejskiego blichtru, fałszywej życzliwości, pozorów i plotek. Ciągle musiała być czujna, żeby nie popełnić błędu, bo zaraz znajdowali się chętni obwieścić o tym całemu światu, a przynajmniej szefowi. Zwłaszcza podczas przydzielania premii. Patrycja na początku próbowała z tym walczyć, tłumaczyć, usprawiedliwiać się. Z czasem zauważyła, że na to, co powiedzą ludzie, nie ma najmniejszego wpływu i nie warto się z tym szarpać. Postanowiła nie przejmować się i wykonywała swoja pracę najlepiej jak umiała. Była miła, uczynna, zawsze chętna do pomocy innym, ale wolała omijać szerokim łukiem wspólne kawy w kuchni – źródło wiedzy o każdym i wszystkim niczym Pudelek.pl. Dzięki temu była zdrowsza ale brakowało jej bratniej duszy.
Przez całą drogę prowadziła w głowie monolog z Darkiem, który przed końcem pracy wyprowadził ją z równowagi. Nie oddał projektu w terminie, bo zwyczajnie zabalował. Dane do raportu miała przygotować mu Patrycja, ale poprosił ją o nie dopiero dzisiaj rano i siłą rzeczy nie był w stanie sporządzić na czas rzetelnej analizy. I kto, zdaniem Darka, zawalił? Tak, ona, Bogu ducha winna. Zbliżała się 17.00 i z ulgą wyłączyła komputer. Gdy wyszła z biura, policzki jeszcze jej płonęły z gniewu. Uniosła twarz do nieba. Na jej policzkach spoczęły delikatne płatki śniegu.
Szła przed siebie i co jakiś czas głośno wzdychała, unosząc twarz i pozwalając zimie, aby muskała jej policzki zimnymi pocałunkami. Nagle poślizgnęła się i omal nie upadła, gdyby nie podtrzymało jej czyjeś silne ramię.
– Hej, Marzycielko, uważaj, droga się skończyła! – zawołało ramię łagodnym, męskim barytonem.
– Dziękuję. – Wydukała Patrycja, gdy tylko złapała równowagę. Nie zauważyła, że ramię miało rację. Pochłonięta myślami potknęła się o próg studia tańca, do którego miała uczęszczać przez najbliższe dwa miesiące. – Ślisko dzisiaj. – Usprawiedliwiła się nieśmiało.
– Sebastian. – Przedstawiło się ramię i uśmiechnęło się. Uśmiechnęło się tak pięknie, tak ciepło, tak… Patrycji aż nogi ugięły się od tego piękna i ciepła i gdyby nie to ramię, to zapewne upadłaby po raz drugi. Tym razem naprawdę. „Nie ma obrączki”, odetchnęła z ulgą. „Jaka ja jestem głupia. I co z tego?” zbeształa się w myślach. Próbowała wyzbyć się tego nałogu lustracji dłoni wszystkich mężczyzn, którzy w jakiś szczególny sposób wpadli jej w oko i których spotkała choćby przypadkiem – w tramwaju, w sklepie, w bibliotece. A nawet w kościele. Wciąż wierzyła w swoją wielką pierwszą miłość. Wierzyła tak już dwanaście lat, odkąd stała się pełnoletnia. I gdy tylko zauważała błysk złota na palcu, natychmiast robiła się smutna, jakby traciła swoją życiową szansę.
– Patrycja. – Odpowiedziała skrępowana. Jej policzki płonęły. Chciała ukryć zmieszanie i szybko wyminęła swego wybawcę.
– Wybierasz się na tango? – dogonił ją na schodach.
– Tak. Ty też?
– Tak. Ja również. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zatem, do zobaczenia. – Dodał i zniknął za drzwiami męskiej szatni.
– Do zobaczenia… – szepnęła Patrycja. W sercu poczuła gorzkie ukłucie nadziei. Jak ona tego nie lubiła. Tej budzącej się w sercu nadziei i tego jej umierania za chwilę. Kiedy ona przestanie się wreszcie katować. Powinna pogodzić się z losem. Być może jej przeznaczeniem jest po prostu samotność? Pokręciła głową. Nie chciała tego. Bardzo nie chciała. Weszła do szatni i wyjęła z torby ukochaną spódnicę w maki.
Zapisała się na ten kurs tanga, bo organizatorzy zapewniali, że nie trzeba mieć pary. Mieli rację. Sebastian, który okazał się instruktorem tańca, stał się jej parą przez wszystkie zajęcia. A także po nich. Zakochała się w nim bez pamięci. Po raz pierwszy poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie przeszkadzało jej, że nie był do końca bez zobowiązań. Opowiedział jej o wszystkim. Że nigdy nie kochał swojej żony. Że ożenił się z nią tylko dlatego, że w drodze było dziecko. Że czuł się odpowiedzialny. I że dłużej nie może ich oszukiwać, a przede wszystkim siebie. Ona nigdy nie podzielała jego pasji. Ciągle krytykowała. I ciągle miała o wszystko pretensje. Była kłótliwa, krzykliwa i złośliwa. Słowem hetera. Patrycja zapragnęła zrekompensować mu to całe odtrącenie. Chciała dać mu miłość i poczucie wyjątkowości. I dobro. I cierpliwość. I wrażliwość. Wszystko to, czego nie dała mu żona. Miała tez nadzieję, że małżeństwo kościelne nie było ważnie zawarte. Sama była wierząca i było to dla niej bardzo ważne. Zaczęła budować ich przyszłość na piasku, którego każde ziarenko stanowiło jedno marzenie. Przestała myśleć racjonalnie.
Uświadomiła to sobie stojąc w strugach deszczu. Widziała wzrok tej kobiety. Pełen bólu i miłości. Coś do niego mówiła, on pochylił się w jej stronę, żeby usłyszeć, bo hałas przejeżdżających samochodów zagłuszał słowa. Uśmiechnął się na jej słowa a ona przytuliła się do niego z wdzięcznością. To wystarczyło Patrycji. Jej zamek z piasku spłynął w kroplach deszczu i łez. Zrozumiała, że musi odejść. Że nie wolno jej trwać w tym, co wydawało się dla niej przeznaczeniem. Pojęła z bólem, że nie może przyczynić się do rozbicia jego małżeństwa. Tak, rozbicia. To co, że mówił, że istniało tylko na papierze. Że nie był szczęśliwy. Ale przecież kiedyś był. Tak jak na początku każdego związku. Każdego. Bez wyjątku. Patrycja zrozumiała, że Sebastian odrzucał tę myśl, bo zmierzenie się z prawdą boli. Musiałby przyznać się do własnych słabości. Musiałby schować do kieszeni męską dumę. Musiałby wyciągnąć do żony rękę i przypomnieć sobie to wszystko, co ich połączyło. I zdobyć się na wysiłek stawienia czoła przeciwnościom. I może przyznać się, że stchórzył. Bo syn wymagał większej uwagi. Bo chorował a on sobie z tym nie radził. O wiele łatwiej jest uciec, podeptać i udawać, że nic się nie stało. I zacząć od nowa…
Przez niezaparowany fragment okna Patrycja zobaczyła taksówkę, która miała zawieźć ją na dworzec. Dłonią zmazała Sebastiana a chusteczką dokładnie wytarła resztkę pary. Pragnęła, aby wraz z parą wytarte zostały wszystkie wspomnienia związane z Sebastianem. Wiedziała jednak, że para na oknie pojawi się, gdy tylko za bardzo zbliży się do szyby i pozwoli dłoni napisać jego imię. Westchnęła głęboko i chwyciła walizkę. Zamknęła drzwi i przywołała windę. Gdy szła do taksówki, stopy mimowolnie wystukiwały na śniegu rytm tanga: wolny, szybki, szybki, wolny… Wiedziała już, że dobrze zrobiła. Jutro znowu będzie nowy dzień. A z nim wiara, że wszystko jakoś się ułoży. Patrycja postanowiła, że nie pozwoli umrzeć nadziei…
Agnieszka Miśkowiec
Pod choinkę
Co roku, w listopadzie, chciało jej się płakać, nie, nie płakać a wyć. Po Wszystkich Świętych wszędzie napotykała przystrojone choinki, w galeriach handlowych brokatowe łańcuchy oraz zwisające z sufitu bombki i co roku krzyczała w duchu Powariowaliście! Za szybko! Spacerowała po sklepach i kręciła z dezaprobatą głową. Przez przyspieszanie świąt w grudniu ludzie są już znudzeni ozdobami i piosenkami, a to wtedy powinni czuć magię świąt! Ale ludziom nie przegada. Wracała właśnie do domu z zakupów, gdy przy sklepie przed blokiem zobaczyła stojącego na drabinie pana Igora. Mężczyzna usiłował przyozdobić choinkę lampkami. Mógł ubrać ją w sklepie a później przymocować. Na Boga! Niżej! Po co tak wysoko? Mruknęła zła na żonę pana Igora, wiedziała, że to ona wymyśliła, by świąteczne drzewko stało akurat tam. Sympatyczne małżeństwo znała praktycznie od zawsze.
- Dzień dobry! - krzyknęła próbując przekrzyczeć szalejącą śnieżną burzę. Na próżno.
Zamiast ruszyć przed siebie, podeszła do drabiny i zadarła głowę. Drzewko chwiało się przy akompaniamencie świszczącego wiatru. Po dłuższej chwili mężczyzna zszedł.
- Witam panią. No, gotowe. - uśmiechnął się i otrzepał dłonie. Czarne niegdyś rękawiczki pana Igora teraz oblepił śnieg.
- Panu to chyba życie nie miłe. Kto to widział w taką pogodę spacerować po drabinie!
- Żona kazała. - wzruszył ramionami.
Właśnie dlatego wolę być sama. Stwierdziła z nikłym uśmiechem. Żeby o mnie nikt nie powiedział: „Wiola kazała”.
- No cóż poradzić. Spokojnych życzę! - westchnęła biorąc stojące po obu stronach moich nóg torby.
- A spokojnych, spokojnych no i zdrowych. Wszystkiego dobrego w nowym roku. - odpowiedział odwracając się ku drzwiom, za którymi czekała pani Ela.
Święta zawsze spędzała z rodzicami. Mieszkają w małym mieszkaniu na drugim piętrze na jednej z zakopiańskich ulic. Lubiła ten czas, gdy zasiadali do Wigilii, uśmiechali się do siebie i zapominali co było złe. Przeważnie zostawała w rodzinnym domu aż do Sylwestra, dopóki mama dziewczyny porządnie nie zdenerwowała gadką o mężu, którego powinna, jej zdaniem, już mieć. Na szczęście tato zawsze łagodził sytuację. Wiola nie chciała się z nikim wiązać, było jej bardzo dobrze samej. Wierzyła, że mama to wreszcie zaakceptuje, nie wiedziała kiedy, ale przyjmie do wiadomości. Wiola była jedynaczką i może dlatego tak ją boli fakt, że zamiast wydawać pieniądze na portale randkowe: „Córciu, jeśli nie możesz znaleźć partnera na dyskotece to myślę, że powinnaś spróbować przez internet.” „Zobacz kochanie, wczoraj przez przypadek znalazłam portal randkowy Uniknij samotności. Myślę, że powinnaś...” wydaje je na stare banknoty. Kiedy tylko miała wolny wieczór, przeglądała aukcje internetowe w poszukiwaniu prawdziwych perełek.
- Po co ci taka pasja? - zapytana przez mamę w zeszłoroczną Wigilijną noc, odpowiedziała bezzwłocznie.
- Lubię to. - Boże, jak to Facebookowo brzmi – skarciła się w myśli. - Oj no po prostu... cieszy mnie to! Na razie nie mogę realizować swojej największej pasji jaką jest jazda konna, więc banknoty!
- Powinnaś sobie znaleźć porządne zajęcie po pracy...
Olga uśmiechnęła się na słowa o jeździe konnej lecz nic nie powiedziała.
- Przestań, dobrze? Na prawdę cię szanuję i zawsze starałam się słuchać twoich rad ale od dziesięciu lat jestem dorosła, nie mam męża ani partnera bo nie chcę mieć. - „nie chcę” zaakcentowała najpiękniej jak tylko mogła, chociaż, jako polonistce, nie sprawiło jej to większego problemu. - Jest mi dobrze tak jak jest! - znów akcent, tym razem na ostatnie trzy krótkie słowa.
- Córciu ale...
- Nie. - jak zawsze próbowała coś wskórać. Z marnym powodzeniem.
Wtedy Wiola opuściła dom na krótko przed północą. Zdążyła na Pasterkę. Kościół był przepięknie przybrany kolorowymi światełkami oraz łańcuchami. Usiadła w ławce i cierpliwie czekała na mszę...
Od tamtego czasu minął już rok. Wstał piękny dzień. Na ulicy śnieg skrzył się w słońcu, gałęzie uginające się pod ciężarem białego puchu powoli zaczynały się łamać. W oddali widziała wieżę kościoła na Krzeptówkach również pokrytą śnieżną pierzyną. Powiodła wzrokiem po uprzątniętej wczoraj sypialni i podeszła do szafy. Drzwi uchyliły się dopiero za drugim podejściem. Wyjęła ciemno zieloną sukienkę oraz czarny sweterek. Rzuciła ubrania na łóżko i pobiegła do kuchni. Włączyła radio i otworzyła lodówkę, w której znalazła słoik śledzi. Nałożyła dwa na talerz.
Przed wyjściem do rodziców zasiadła jeszcze przy laptopie by sprawdzić czy los w tak wyjątkowy dzień jej sprzyjał. Tak! Kolejne banknoty są moje! - krzyknęła z radością godną dziecka odpakowującego prezent wyciągnięty spod choinki. Zgarnęła te najlepsze z Grecji, Maroka, Hiszpanii, Madagaskaru i wiele innych.Ciekawe jakiej jakości będą – uśmiechnęła się z satysfakcją i zatrzasnęła komputer. Choinkę postanowiła nie wyłączać. Nie lubiła wracać do ciemnego mieszkania a coś jej mówiło, że dzisiaj po północy na powrót przekroczy próg tego domu. Nie wiedziała, jak bardzo się myli...
Otulona grubym szarym szalem dźwigając prezenty ruszyła w stronę ulicy Szczęsnej. O tej porze rzadko można było kogoś spotkać, wszak było już po dziewiętnastej w wigilię. Ruch na ulicach zmalał. Minęły ją tylko dwa samochody, co w mieście może zaniepokoić lecz nie w ten szczególny wieczór. W mijanych kamienicach paliły się światła, widać było choinki, ludzi odświętnie ubranych zasiadających do pięknie nakrytego stołu. Jest to cudna noc. Noc cudów.
- Wesołych świąt sąsiadko! Czy wreszcie powiesz „tak”, gdy ponownie poproszę o twoją rękę, o pani? - rozległ się donośny męski głos.
Rozejrzała się dookoła lecz przez zamieć nikogo nie dostrzegła. No powiedz tak – zaczęła dopingować obcą kobietę, która była niewątpliwie świątecznym marzeniem owego mężczyzny.
- Tak! - krzyknęła. - Tak Julianie! Wyjdę za ciebie.
No i bardzo dobrze. Kilka metrów Wiolą przyszła młoda para zapewne utonęła w potoku pocałunków. W tym czasie już wchodziła po schodach oddychając ciężko. Serce waliło szybko a ciałem co chwila wstrząsał zimny dreszcz. Stróżka potu spłynęła po jej kręgosłupie. Gdy wreszcie dotarła do celu, stanęła przed drzwiami, postawiła torby i zdjęła szal.
- Przybieżeli do Betlejem pasterze... - zaczęła śpiewać wchodząc do mieszkania rodziców.
- Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze... - starał się kontynuować tata, gdy ściągała buty.
- Chodź, chodź córciu. Karol nie czas na kolędy. - zgromiła męża Olga i przytuliła córkę.
Z toreb wyjęła dwa duże starannie oklejone świątecznym papierem pudełka i położyła pod dużym drzewkiem w salonie. Stół był przygotowany. Przykryty białym obrusem dźwigał cztery nakrycia, świecę stojącą pośrodku, oraz złoty stroik. Zaraz po odczytaniu fragmentu z Pisma Świętego oraz modlitwie zasiedli do Wieczerzy. Pierwszy raz od wielu lat było spokojnie.
- Wiolciu a jak tam w szkole? Dzieci grzeczne? - Olaf jak zawsze starał się podtrzymać rozmowę w czasie, gdy Olga nalewała kolejną zupę w kuchni.
- Tatku to już nie są dzieci. Młodzież. Grzeczni, grzeczni. Chcą się uczyć, chyba wreszcie zrozumieli, że to nie przelewki. Po świętach ostatnia prosta, sprawdziany, testy, kartkówki i mnóstwo ustnych odpowiedzi a ponadto milion poprawek, bo, jak zwykle, nie wszyscy zaliczają w pierwszym terminie. Będę jeszcze musiała spędzić parę długich wieczorów nad bibliografiami, a to zawsze zmora trzecioklasistów. - Tata lubił słuchać wywodów o pracy córki, więc bez wyrzutów sumienia, jak to było w przypadku wiecznie znudzonej mamy, opowiadała.
- Ale lubisz tą pracę. Czasami ponarzekasz, ponarzekasz ale mimo wszystkich ciemnych stron widzę rano jak biegniesz do szkoły. - uśmiechnął się i dolał jej kompotu, który wypiła podczas długiej wypowiedzi.
Kiedy Olga przyniosła następną zupę, przy stole zapanowała cisza nie przerywana, o dziwo, żadnymi dźwiękami, które zwykle dobiegały zza ściany. Sąsiedzi pozbawieni wyczucia oraz taktu zwykli głośno słuchać muzyki późno w nocy lub w święta, których, swoją drogą, nie obchodzili.
Po kolacji oddaliły się do kuchni by pozmywać.
- Jak się czujesz mamo? - zagadnęła nie przestając wycierać talerzy, które rodzicielka podsuwała jej pod nos w ekspresowym tempie.
- Bardzo dobrze. Od paru miesięcy nic mi nie doskwiera lekarz nawet przy ostatniej wizycie nie przepisał mi żadnych tabletek twierdząc, że nie ma takiej potrzeby. - zakręciła kurek, zamknęła drzwi i ze ścierką w dłoniach usiadła na taborecie przed Wiolą. - Martwię się o ojca. Od miesiąca jest jakiś taki nie swój, mało je, mało śpi. Siedziałby tylko w oknie i czekał na wieczór...
- By oglądać gwiazdy. Przecież to astronom z zawodu i zamiłowania, nie ma co się dziwić! - weszła w słowo mamie ale widząc jej zatroskane spojrzenie, zamilkła czekając.
- Kiedyś... kiedyś było inaczej... jakoś tak normalnie. Jest cichy, nic go nie cieszy. Przedwczoraj zadzwoniła Marylka z Włoch żeby złożyć nam świąteczne życzenia. Rozmawiali może z pięć minut. Pamiętasz jak wisiał na telefonie godzinami i nie mogłaś się doprosić, na migi oczywiście, żeby zakończył bo musisz przekręcić do Danusi? Byłaś wtedy chora ale, jak na pilną uczennicę przystało, chciałaś wiedzieć co było w szkole. Chociaż i tak zawsze przed świętami były luźne lekcje. - Mama przerwała. Popatrzyła na córkę błagalnym wzrokiem, który znaczył zawsze to samo: „Powiedz coś, pomóż, wskrześ we mnie nadzieję”.
- Zostanę przez całe święta. Poobserwuję go i porozmawiamy po sylwestrze. - a co mi tam, zostanę! - postanowiła w myśli. Nie chciała być sama w te dni. Coś się zmieniło. Już nie chciała uciekać w samotność...
Olga skinęła głową i nieco uspokojona starannie powiesiła ściereczki na ciepłym kaloryferze.
Za oknem padał gęsty śnieg. Zmierzch zapadł już dawno i góry zniknęły z zasięgu wzroku siedzącego przy oknie Olafa. Pod kamieniczką na powrót zaczęły kursować samochody, co chwila pogotowie gnało na sygnale ale również policja nie miała lżej. Taka pora, że niektórzy nie mogli zasiąść do stołu i nie myśleć o niczym prócz biesiadowania.
- No dobrze moi mili zbliża się dwudziesta trzecia, za pół godziny wychodzimy na pasterkę? - Wiola poprawiła się na fotelu i spojrzała na rodziców.
- Oczywiście! Nie ma innej możliwości, pasterka musi być! - odpowiedział Olaf a dziewczyna puściła oko do matki.
Mamuśka jak zwykle przesadza. - stwierdziła z radością. Z ojcem wszystko gra!
Wolnym krokiem ruszyli wreszcie w stronę rozświetlonej już świątyni. Kościół był duży, z ołtarza patrzyła na wchodzących figura Matki Bożej. Po obu stronach rozstawiono wysokie choinki przystrojone tylko kolorowymi światełkami. Ładnie, tak skromnie. - mruknęła uśmiechnięta Wiola i usiadła w pięknie ubranej kaplicy. Góralskie pasterki zawsze są magiczne, lecz ta zapierała dech w piersiach. Gdy zabrzmiały pierwsze takty pieśni wszyscy oniemieli z zachwytu. Zakopiański zespół uwieńczył uroczystość czystym donośnym śpiewem i radosną muzyką. Na homilii proboszcz opowiadał o Bożym Narodzeniu i tradycjach, które niestety są zapominane. Ubolewał nad tym, że w święta ludziom zależy tylko na zakupach, by mieć jak największe, jak najpiękniejsze prezenty pod choinką.
- Jeżdżąc po Polsce w okresie Bożonarodzeniowym zauważyłem, że kościoły o północy w Wigilię świecą pustkami. Domy rozświetlone różnorakimi lampkami, w pokojach biesiada trwa w najlepsze a w najważniejszym miejscu? Pusto, cicho. - odchrząknął i kontynuował. Na koniec powiedział. - Tylko na Podhalu wiara wciąż jest żywa. Widać to każdej niedzieli oraz w święta.
Panie siedzące w drugiej ławce aż pokraśniały z dumy i radości, czując, że kapłan mówi, między innymi oczywiście!, o nich.
Wychodząc z kościoła Olga wsunęła zmarznięte dłonie do kieszeni i poszła do domu nie czekając na córkę i męża. Dogonili ją dopiero przy kamienicy, lecz żadne nie odezwało się na temat owego zachowania. Wiola wiedziała, że mama potrzebuje chwili samotności ale nie mogła zrozumieć czym się martwi. Z kolei Olaf domyślał się, że żonę niepokoi stan jego zdrowia. Po Nowym Roku jeszcze raz pójdę do lekarza. - przyrzekł sobie patrząc na ściągającą kurtkę Olgę.
- Herbatki? - zapytała radosnym tonem Wiola.
- Owocową poprosimy. - odpowiedział Olaf po czym zatrzasnął drzwi łazienki, usiadł na brzegu wanny i przyciskając mocno dłoń do serca oddychał szybko.
Pół godziny później wszedł blady do pokoju.
- Co ci jest? - zmartwiony głos żony kazał mu otworzyć oczy.
- Boli mnie serce.
- Dzwonię po pogotowie. - postanowiła Wiola biegnąc do telefonu leżącego w przedpokoju w duchu dziękując, że nadal jest stacjonarny, ponieważ nie wiedziałaby gdzie zostawiła komórkę.
Lekarz wbiegł do mieszkania i od razu zbadał wciąż ciężko oddychającego pacjenta.
- Zabieramy do szpitala. - orzekł nie znoszącym sprzeciwu głosem.
- Ale jak to? Przecież... - zaczęła Olga patrząc bezradnie na męża.
- Na razie nic nie mogę powiedzieć. - rzucił pomagając kolegom ułożyć chorego na noszach.
- Do którego szpitala go zabieracie? - padło ostatnie pytanie.
- Na Chałubińskiego.
Usiadły w cichym już pokoju i spoglądając nerwowo na siebie, milczały przez chwilę. Olga wstała pierwsza przeszła do sypialni, wyjęła zza szafy nie wielką torbę i zaczęła pakować niezbędne rzeczy męża.
- Mamo. - Wiola przystanęła w drzwiach pokoju rodziców. - Mamo. - rzekła znów, ponieważ za pierwszym razem kobieta nie podniosła wzroku. - Może ja pojadę? Ty zostań, odpocznij.
Olga pokręciła głową nie przerywając wyciągania ubrań z dużej dębowej szafy.
- Chcę przy nim być.
Córka skinęła tylko zgadzając się i odeszła. Trudny i dziwny był to czas. Czy to możliwe żeby Olaf nie wiedział o jakiejś chorobie? Czy to był jednorazowy silny atak? Pytania piętrzyły się w zastraszającym tempie, odpowiedzi nie było.
Nazajutrz krótko po ósmej Wiolę obudził dźwięk telefonu komórkowego. Zdenerwowana wstała szybko.
- No gdzie jesteś? - pytała tak jakby urządzenie mogło odpowiedzieć. Jest! - Słucham? - wyjęła go z małej torebeczki rzuconej w kąt salonu.
- Tata... - głos mamy był cichy i przerywany nagłymi atakami płaczu. Dzwoniła ze szpitalnego telefonu.
- Boże, co się stało?
- Zabrali go...
- Gdzie? - serce dziewczyny waliło tak mocno, że wystraszona przyłożyła do niego wolną dłoń.
- Nie wiem. Aparatura została piszczeć i …
- Dobra mamo zaraz tam będę. Trzymaj się. - rozłączyła szybko rozmowę i zła na siebie, że posłuchała rodzicielki by została w domu, wciągnęła spodnie i niebieski ciepły golf, narzuciła kurtkę po czym wypadła na podwórze.
Wstawał piękny dzień. Niebo było bezchmurne, słońce zaczynało swą pracę, ptaki śpiewały a ludzie śpieszyli do kościoła. Powinnam iść z rodzicami do bazyliki, jak zawsze, a nie gnać do szpitala. - posmutniała Wiola.
- Lekarz stwierdził, że w samą porę Olaf trafił do nich bo gdyby nadal ukrywał chorobę... - Olga siedziała zgarbiona przed gabinetem.
- Ukrywał chorobę?! Co chcesz przez to powiedzieć?! - polonistka zawsze potrafiła czytać między wierszami, jednak dziś wolała się niczego nie domyślać a mieć wszystko czarno na białym.
- Jakiś czas temu na jednej z wizyt dowiedział się, że ma stan przedzawałowy i jeśli nie zmieni trybu życia...
- Spokojnie, tylko spokojnie. - zaczęła pocieszać roztrzęsioną mamę obejmując i pocierając krzepiąco jej ramię.
Popołudniu, gdy lekarz prowadzący uspokoił nieco zdezorientowane kobiety, przemierzając w milczeniu marnie oświetlone szpitalne dotarły do dużej i jasnej kawiarenki. Zamówiły dania obiadowe po czym nadal w ciszy zaczęły jeść.
- Myślisz, że wyjdzie po Nowym Roku? - zapytała Olga zmęczonym głosem. Miała świadomość beznadziei tego pytania, lecz nie mogła się powstrzymać.
- Na pewno, przecież doktor powiedział, że muszą go zostawić tylko na parę dni na badania. Myślę, że przepiszą mu całą gamę leków i wraz z zaleceniami zdrowego trybu życia wypiszą do domu. - Wiola wiedziała, że te słowa musi wypowiedzieć z odpowiednią mocą i chyba odniosła sukces. Matka odetchnęła z ulgą. Wierzyła córce. Czasami wiedziała, że słowa jej dziecka są mocno naciągnięte, lecz i tak się ich trzymała bo dawały nadzieję.
- Córciu przecież nawet prezentu nie rozpakowałaś! - Olga pragnęła chociaż na chwilę zmienić temat.
- Rzeczywiście nie odpakowaliśmy paczek. - westchnęła z uśmiechem. - Możesz mi zdradzić co tam jest?
- Mowy nie ma, ale na pewno się ucieszysz i przypomnisz stare dobre czasy. - twarz kobiety rozpromieniła się na wspomnienie młodej dziewczyny ciągnącej w stronę ujeżdżalni...
Olga i Olaf poznali się w stadninie konnej w małej miejscowości gdzieś przy Słowackiej granicy. Dojeżdżali do pracy z Zakopanego ale nie narzekali. Uwielbiali to zajęcie. W pięknej ciemnowłosej instruktorce młody Olaf zauroczył się od pierwszego wejrzenia, lecz długo musiał czekać odwzajemnienie. Kilka lat później wybuchnęło między nimi szczere i prawdziwe uczucie. Szalona miłość i namiętność została z nimi już na zawsze. Byli swoimi pierwszymi partnerami a zarazem ostatnimi. Przerwy pomiędzy grupami uczniów spędzali w stajni czyszcząc i karmiąc ukochane konie. Czasami szli także na kawę. Zaręczyli się po dwóch latach znajomości. Olaf zabrał wybrankę na przejażdżkę i wykorzystując moment kiedy konie odpoczywały, porwał dziewczynę w ramiona i pocałował namiętnie.
- Zostaniesz moją żoną? - zapytał drżącym, pełnym emocji głosem klęcząc przed zapłakaną Olgą. Słońce grzało w najlepsze, ptaki koncertowały, nieopodal szumiał potok.
- Tak, tak, tak. - każde „tak” zaśpiewała wyżej.
- Kocham cię, kocham cię, kocham cię bardzooo. - Olaf nie pozostał dłużny.
Usiedli wtedy na suchej trawie i wtedy chłopak zaczął przeszukiwać kieszenie.
- Cholera jasna. Pierścionek! - wykrzyknął po czym wstał gwałtownie. - Został na stoliku w sypialni.
- Głuptasie siadaj tutaj przy mnie. - rzuciła rozbawiona młoda kobieta. - No usiądź!
Usiadł posłusznie i schował twarz w gąszczu ciemnych włosów narzeczonej.
- Na początek taka klapa. - mruknął speszony.
- Hej, spójrz na mnie kochanie. - odwróciła się i ujęła jego twarz w dłonie a na ustach złożyła delikatny pocałunek. - To było słodkie...
- Niby co było takiego słodkiego? - obruszył się nagle.
- Wszyscy mężczyźni są świetnie do tego przygotowani, no wiesz garnitur, krawat, kwiaty, pierścionek, restauracja a my mamy wszystko na opak i to jest piękne! - roześmiała się kobieta patrząc w błękitne oczy wybranka.
Każdego poranka frunęła do pracy już z zaręczynowym cudnym pierścionkiem na palcu. Od tamtej chwili miała dwie miłości: Olafa i konie. Czyż mogło być większe szczęście? Owszem i to największe szczęście przyszło dwa lata po ich pięknym ślubie... już nie wśród koni.
- Dowiesz się wieczorkiem, gdy wrócimy do domu. - obiecała Olga.
Weszły do sali i od razu dostrzegły Olafa. Leżał pod oknem ze wzrokiem wbitym w gazetę, którą trzymał bardzo blisko twarzy.
- Cześć tatku. - Wiola pocałowała wychudzony i blady policzek ojca po czym usiadła na taborecie obok łóżka.
- Witajcie moje kochane. Jak się macie? - złożył prasę i okulary.
- Nie zgrywaj się dobrze? Przestań wreszcie udawać, że wszystko jest w porządku bo nie jest! Jak mogłeś o niczym mi nie powiedzieć? Stan przedzawałowy! Boże...
- No Boga w to nie mieszaj, okej? Nie chciałem cię martwić...
Wiola przysłuchiwała się tej wymianie zdań, sama do końca nie wiedziała dlaczego, z rosnącym niepokojem.
- Martwić? Boże Przenajświętszy! Olaf czy ty słyszysz co mówisz? Marylka może nic nie wiedzieć, Inga, Paulina ale nie ja! Ja muszę wiedzieć takie rzeczy! - wstrzymała przez chwilę oddech by za chwilę, ciszej już, kontynuować kazanie, które, miała nadzieję, dotrze do męża. - Myślisz, że niczego nie zauważyłam?! Chodzisz cichy, blady, smutny, mało jesz, mało śpisz, wszystkiego jest w tobie ostatnio za mało.
Córka przeczuwając kulminację, na szczęście w porę położyła dłoń na ramieniu mamy, czym dodała jej otuchy.
- Przepraszam... - zaczął Olaf lecz nie dane mu było dokończyć.
- No i co mi z twojego przepraszam?!
- Nigdy już to się nie powtórzy ale naprawdę nie chciałem cię martwić. - powiedział, uniósł rękę żony do swoich ust i pocałował.
Olga, pełna niepokoju i strachu o zdrowie męża, za namową córki poszła do domu. Wiola zajęła jej miejsce. Rozmawiali do późnej nocy o wszystkim. Ojciec opowiadał o koniach, wspominał pierwsze lata małżeństwa, wyprowadzkę ze wsi, pracę na polu i przy wyrabianiu oscypków.
- Dlaczego nie pokusiliście się i nie zbudowaliście jakiejś małej chałupki tuż pod Giewontem? Można by było sprowadzić konia a może i całe stadko. Rehabilitację można by prowadzić lub po prostu uczyć jazdy. - Wiola, tak jak rodzice, uwielbiała konie i ubolewała, że nie może mieć swego rumaka.
- Pieniędzy nie było, ciężkie czasy to i trzeba było każdy grosz pięć razy obrócić przed wydaniem. Mama nie pracowała a ja... no cóż z oscypków zarobisz? Próbowałem też pod Gubałówką pocztówki sprzedawać ale to ino na chwilę było. Na zastępstwo za starego świętej pamięci Kowala. Potem to już nikogo nie potrzebowali. A co? - spojrzał na nią przenikliwie. - Źle ci było?
Dziewczyna speszyła się ale szybko odpowiedziała pewnym głosem.
- Absolutnie. Przecież wiesz, że dzieciństwo wspominam z przyjemnością. Było cudowne. - uśmiech rozświetlił jej twarz.
Mężczyzna przytaknął przeczesując palcami rzadkie włosy. Ziewnął przeciągle czym sprowadził na ziemię córkę.
- Pójdę już, odpoczywaj. Jestem w szoku, że nikt się mną jeszcze nie zainteresował. No wiesz, siedzę i siedzę... - rozejrzała się po pokoju, powiodła wzrokiem bo odrapanych zielonych ścianach i westchnęła. - Mogli się bardziej postarać. No cóż, do jutra. - pocałowała policzek ojca i wyszła.
Na zewnątrz było mroźno i wietrznie. Przydrożne lampy rzucały blade światło na ulicę. Kobieta owinęła szyję jeszcze ciaśniej szalem po czym wbiwszy wzrok w drogę, ruszyła szybszym krokiem. Pod zaniedbanym blokiem obok szpitalnego gmachu na trawie leżał staruszek przykryty lichą kołdrą pochrapując lekko. Wiola przyjrzała się bezdomnemu i po chwili ze zdumieniem spostrzegła, że jest to były nauczyciel języka angielskiego w jednej z zakopiańskich podstawówek. Swego czasu było o nim głośno. Ludzie mówili, że coraz częściej zaczął sięgać po kieliszek po śmierci ukochanej żony. Córka pana Kowala wyjechała za granicę i nie przejmowała się losem starego ojca. Mężczyzna odwrócił się na drugi bok i tym razem zachrapał donośnie. Jeśli wprowadzę swój plan w życie, już nikt nie będzie spał w takich warunkach. - postanowiła gorliwie, włożyła zmarznięte dłonie do kieszeni po czym odeszła do domu.
W mieszkaniu panowały egipskie ciemności. Dziewczynę nie zdziwił widok śpiącej w bujanym fotelu matki. Telewizor był ściszony a pilot w dłoni Olgi wysuwał się powoli. Wiola przykryła kobietę, wyłączyła pudło, tak zwykła nazywać telewizję i cicho otworzyła drzwi swojej sypialni. Okno, które otworzyła rano, teraz było uchylone. Stojący na stoliczku elektroniczny zegar wskazywał czwartą nad ranem. Wiola, zszokowana późną godziną oraz możliwością spędzenia przy chorym ojcu aż tyle czasu, wsunęła się pod kołdrę pachnącą lawendą. Dzięki Ci Boże za tak silnego tatę. - wyszeptała ziewając. Chwilę później odpłynęła w kojące ramiona Morfeusza.
Od niepamiętnych czasów tej krótkiej nocy śniła.
- Wstawaj no! Wstawaj słyszysz?! Konie wybiegły ze stajni! - mruknął mężczyzna nachylając się nad zakopaną w pościeli Wiolą.
- Co? Co ty bredzisz? Daj mi spokój, chcę spać! - ofuknęła go sennie.
- Już nie pamiętasz co mówiłaś? „Obudź mnie jakby coś się działo! Nie ważne jak bardzo będę zaspana! Obudź!” - Paweł doskonale potrafił naśladować jej głos. Pewnie trenował nie raz nie dwa, gdy ta go zdenerwowała co zdarzało się naprawdę często. - Wstawaj!
- Boli mnie brzuch i głowa i... - nie pozwolił jej dalej wymieniać.
- Brzuszek i główka to szkolna wymówka nie wiesz o tym? A ty, o ile mi wiadomo, już dawno edukację zakończyłaś.
- Paluszek i główka to szkolna wymówka to wiem. Twojej wersji nie ma! - mimo wszystko lubiła się z nim drażnić i przegadywać.
Skapitulowała w końcu. Wstała, narzuciła na siebie szlafrok, udała, że nie widzi spojrzenia kolegi i ruszyła po schodach. Konie stały w boksach tak jak je wczoraj zostawiła. Jadły marchewki, które Paweł wrzucił im w wyznaczone miejsca, przeżuwając głośno. Wiola skwitowała dziecinne zachowanie mężczyzny naburmuszoną miną i ciężkim westchnieniem.
- Skoro już wstałaś to chodź na kawę, co? - zaproponował niczym nie zrażony stojąc przed piękną instruktorką.
- Pawełku do pierwszej grupy zostały trzy godziny czuwaj tu nad wszystkim. Idę spać, miałam naprawdę trudną noc.- po namyśle dodała. - Wspaniały z ciebie facet, wiesz co zrobić by postawić laskę szybko na nogi, ale nic z tego nie będzie. Nie myśl, że mi się nie podobasz. Podobasz się każdej dziewczynie mijanej na ulicy.
- Więc? - przełknął ślinę. Jak zaraz usłyszę, że jest lesbijką to padnę, przysięgam!
- Nie jestem zainteresowana żadnym związkiem. Z nikim. Uwielbiam niezależność i samotność. Hej! Chłopaku! Nie jestem lesbijką! - wybuchnęła śmiechem tak głośnym, że konie podniosły głowy do góry, by zobaczyć co tak rozbawiło uroczą Wiolę.
- Skąd wiesz, że o tym pomyślałem? - zdezorientowany patrzył na koleżankę podejrzliwie.
Kobieta cmoknęła go w policzek.
- Czytam w myślach!
Pobudka, którą zafundowała młodej polonistce mama, była pachnąca i bardzo kusząca. Taka, jak za dawnych czasów. Olga weszła do sypialni córki z kubkiem kakao z którego unosiła się para. Gorący napój szybko postawił na nogi Wiolę.
- Idziemy do taty? - zapytała z uśmiechem wyskakując z łóżka.
Matka pokręciła przecząco głową po czym ruszyła do salonu.
- Najpierw rozpakuj prezent. - podała córce średniej wielkości pakunek, usiadła naprzeciwko w fotelu i patrzyła na zdumioną Wiolę, która od razu przycupnęła na skraju krzesła.
- Poczekaj, poczekaj. Mikołaj pamiętał przecież o wszystkich.
Gdy podarunki leżały na kolanach kobiet, te wstrzymały oddech.
- Koń? Na własność?! - wykrzyknęła dziewczyna trzymając w ręce list i raz po raz zerkając na leżący obok nowy toczek.
- Polonistka a nie umie dokładnie czytać! - żartobliwie ofuknęła ją Olga.
Rzeczywiście. Cała stadnina konna w Poroninie na własność pani Wioletty Gazdy!
- Mamo ale... ale jak to? Skąd? Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie? - pytania gromadziły się w głowie dziewczyny w zastraszającym tempie.
- Nigdy o tym nie wspominałam ale mój ojciec pozostawił w spadku sporą sumę pieniędzy, które mają być przeznaczone na podtrzymanie jego działalności.
Tata coś wspominał ale wpuściłam jednym uchem a wypuściłam drugim. - przypomniała sobie Wiola. Młoda kobieta nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Spełnienie jej skrywanych zawsze marzeń.
- Wiem, że to brzmi bajkowo i nie prawdopodobnie ale nigdy nie było dobrego momentu by o tym porozmawiać. Najpierw twoje studia później od razu praca, w której się spełniasz. Nie chcieliśmy wywrócić ci świata do góry nogami, lecz teraz, gdy już dość długo uczysz... sama postanowisz co dalej. - rzekła mama wciąż się uśmiechając.
Ojciec Olgi odziedziczył ową stadninę po swoich dziadkach. Najpierw pracowali oni w Borze jako instruktorzy by po parunastu latach podjąć decyzję o założeniu własnej działalności. To tam Olaf zdobył serce ukochanej...
Kobiety w dobrych nastrojach wyruszyły do szpitala tuż przed południem. Dzień był słoneczny lecz mroźny. Śnieg skrzypiał pod nogami skrząc się wszystkimi kolorami tęczy. Korytarz był, o dziwo, pusty przeszły więc szybko do sali, w której dochodził do zdrowia Olaf.
- Dzień dobry. - powiedziały naraz i wybuchnęły śmiechem.
- O moje panie w doskonałych nastrojach! To dobrze bo i ja mam się nie najgorzej. Podali jakieś leki i jestem jak nowo narodzony. Mógłbym już wyjść do domu. - rzucił na powitanie po czym przeczesał palcami włosy.
- Wiola odpakowała prezent. - Olga uśmiechnęła się tajemniczo spoglądając raz na męża raz na córkę.
- No i co? - popatrzył na dziewczynę wyraźnie zainteresowany.
- Jestem w szoku ale oczywiście takim pozytywnym. Jeszcze nie wiem co zrobię.
- Wiesz, wiesz. - mruknął ojciec biorąc dłoń córki i podnosząc ją do ust. - Będziesz wspaniałą instruktorką.
Wiola zamyśliła się nad tymi słowami na moment, lecz zaraz wstała wskazując drzwi.
- Przynieść ci coś?
- Weź portfel i kup jakąś prasę tylko nie babską. Proszę!
Zadowolona, że znalazła pretekst do wyjścia, cicho zamknęła za sobą drzwi. Zamiast od razu udać się do kiosku na parterze, przysiadła na krześle przed salą. Ojciec już wiedział, że zakochana w koniach kobieta, przyjmie podarunek i mądrze zainwestuje pieniądze leżące na koncie bankowym. Skoro on wiedział i matka również, czy ona, Wiola, mogła ich zawieść? Szkoda zostawiać pracę, która daje radość ale co w momencie, gdy z pracy człowiek idzie do pracy, którą kocha? Kontakt z ludźmi będzie miała nadal i wciąż będzie uczyła ale już nie w ponurych murach a pięknie odnowionej stadninie. Wstała i skierowała się w stronę windy, przed którą stał już wysoki mężczyzna w białym kitlu. Jego wzrok w trybie natychmiastowym odnalazł uroczą polonistkę a usta rozciągnęły się w uśmiechu ukazując białe uzębienie. Pewnie stomatolog. - stwierdziła szybko.
Przez kilka minut czuła się jak podejrzana, obserwowana z góry na dół.
- Pani tutaj pierwszy raz?
Wystarczy, że kobieta wpadnie w oko i już mężczyzna traci głowę oraz mądre myślenie a jego słownik zmniejsza się do najmniejszych możliwych rozmiarów.
- Mój ojciec tutaj leży. - odpowiedziała z trudem hamując śmiech. Dziwne pytanie. - zgromiła go w duchu.
- Ma pani może ochotę na kawę? - lekarz wyszedł z windy i zapatrzył się w szeroko otwarte oczy dziewczyny.
Oburzenie wzięło górę.
- Co pan sobie wyobraża?! Że samotna kobieta chodzi po szpitalnych korytarzach, jeździ windą tylko po to, by kogoś poderwać?! Facet tu jest szpital a nie agencja towarzyska! Chyba jesteś bardzo spragniony wrażeń skoro grasz aż tak w otwarte karty. - wybuchnęła niepohamowanym gniewem.
- Przepraszam... chciałem, myślałem...
- To niech pan za dużo nie myśli! - warknęła i podbiegła do kiosku.
Szybko wybrała odpowiednie czasopisma, dwie butelki niegazowanej wody oraz jabłka. Zapłaciła, dyskretnie obejrzała teren po czym ruszyła w drogę powrotną tym razem schodami. Jakże była szczęśliwa gdy minęła tylko kilku chorych, żadnego lekarza.
- No jestem. Masz tutaj parę gazet, wodę i twoje ukochane jabłka. - powiedziała kładąc torbę na szafce obok łóżka. Przycupnęła na krawędzi łóżka.
Olaf podziękował uśmiechem. Rozmawiali jeszcze długo o planach Wioletty na przyszłość, o zdrowiu ojca oraz... planach na sylwestra, którego i tak mieli spędzić w domu.
- Wiecie, do kiosku zjechałam windą ale tak się zdenerwowałam, że już nigdy do niej nie wsiądę! Jeden lekarz w tym szpitalu jest źle wychowany. Próbował mnie podrywać i to tak bez ładu i składu. Zero taktu za to ma gość tupet. - emocjonowała się, jak zwykle, opowiadając.
- Nie dziwota. Śliczna kobieta z ciebie córuś. - przekonanie w głosie Olgi nie zdziwiło Wioli.
- Mama ma rację.
No pewnie! Jeszcze mnie swatajcie! - pokręciła głową z niezadowoleniem.
- Jest mi bardzo dobrze samej i chcę by tak zostało. Na prawdę. - dodała dobitnie.
- Dobrze już dobrze. Nie denerwuj się kochanie. To co, idziemy? Ugotuję obiad to przyniesiemy ci koło siedemnastej. - Olga spojrzała na męża a ten skinął głową.
Śpiew ptaków umilał powrót do domu. Tuż przed blokiem zatrzymały się na moment przy tablicy ogłoszeń.
- Cztery klepsydry naraz?! Umówili się czy co?
- No chyba tak, spójrz to przecież trzy przyjaciółki i mąż jednej. - zauważyła Wiola podchodząc bliżej białych kart. - Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt dziewięć. Pięknie! Imponujące.
Matka westchnęła po czym uśmiechnęła się blado.
- Widać tę zależność między ludźmi. Nie potrafią żyć bez siebie.
To była piękna prawda. Więzi, które łączą nie przerywa śmierć ona tylko przenosi nas na drugi piękniejszy, radośniejszy, barwniejszy brzeg.
Po tygodniu pobytu w szpitalu, znowu silny Olaf z niemałym szczęściem wszedł do mieszkania, gdzie czekała na niego żona. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyciągnął dłoń do ukochanej.
- No i jak sprawy?
- Do końca roku szkolnego Wiola będzie pracować a później zajmie się remontem stadniny. - pocałowała czoło męża i przyjrzała mu się uważnie. - Jak twoje zdrowie?
- W porządku, jest dobrze naprawdę. Nic mi już nie grozi.
- Musisz na siebie uważać. - jej ton nie zniósłby sprzeciwu toteż mężczyzna nie ośmielił się dyskutować. Skinął głową.
- A nasze jedyne dziecko chyba zawsze będzie samo... - Olaf, spragniony rozmowy, nie wypuścił z objęć małżonki, gdy ta chciała wstać.
- Cóż jej zrobisz? To już dorosła, mądra i inteligentna kobieta. Wie czego chce. Trzeba nam się z tym pogodzić. Będzie miała konie, więc nie będzie sama.
- Oluś, Oluś konie jej drugiego człowieka nie zastąpią! - nieznacznie podniósł głos. - Chciałbym, by miała kochającego mężczyznę obok siebie. Nie musi brać ślubu, urządzać wesela nie wiadomo jak wystawnego.
- Bój się Boga! Co też ty opowiadasz?! Ma żyć na kocią łapę?! - obruszyła się kobieta. Wstała, wyszła do kuchni gdzie nastawiła wodę na herbatę.
- Wiesz jacy są młodzi. Lubią niezależność i te no... wolne związki. Znaczy, że on idzie na dyskotekę a ona zostaje w domu i nie jest zazdrosna. - dołączył do żony nie pozwalając jej uniknąć dalszego wywodu.
- Udaje, że nie jest zazdrosna. - sprostowała odruchowo. Usiadła przy stole i czekając na herbatę, wbiła wzrok w męża.
- Oluś pomyśl co będzie jak nas zabraknie? Jak ona sobie poradzi?
- Poradzi, poradzi. Mówię ci, musimy się pogodzić, że wnuków nie będzie...
Wiola spędziła cały dzień na poprawianiu sprawdzianów z „Pana Tadeusza”, chcąc po przerwie świątecznej dopisać oceny bo im więcej, tym łatwiej później będzie wystawiać stopnie końcowe. W nocy, gdy nie mogła zasnąć, wymyśliła plan, którego realizację zacznie pod koniec czerwca. Pojedzie do nowo nabytej stadniny, obejrzy całość i podejmie decyzję co musi zmienić, odnowić a co zostawi takie, jakie jest. Czuła, że romantyczna dusza nie pozwoli jej na zbyt wielki remont. Drewniane podwójne drzwi w lecie otwarte na oścież będą zapraszały gości do pięknej stylowej ujeżdżalni. Wszędzie będzie królowało drewno oraz różne odcienie brązu. Stajnie są połączone z wielką aulą, na której odbywają się lekcje tego Wiola była pewna. Mieszkania znajdują się nad boksami. Małe pokoiki zarezerwowano dla gości, lecz dla właścicielki także znajdzie się miejsce. Muszę tylko uważać, by nie zatrudnić chłopaka o imieniu Paweł. Ponieważ wtedy po spokojnym życiu pośród pięknych łąk pozostanie tylko wspomnienie. - przypomniała sobie i natychmiast zanotowała zdanie z miłym uśmieszkiem na końcu.
Ostatni dzień grudnia wstawał powoli i leniwie. Śnieg padał bez przerwy pokrywając świat jeszcze grubszą kołdrą białego puchu. O zasypanych ulicach od rana informowali gotowi do pracy dziennikarze telewizyjni i radiowi. Chwała ci Boże, że nie mam samochodu! - dziewczyna wstała, zaścieliła łóżko, narzuciła na siebie szlafrok po czym przeszła do łazienki. Cudne woreczki pod oczami nie zadziwiły uroczej polonistki. Obmyła twarz letnią przeźroczystą wodą, wyszorowała zęby. Z małego głośnika płynęła spokojna muzyka, w sam raz na miły początek dnia.
- Rozpędzony tir na ukraińskich tablicach wpadł w poślizg na drodze krajowej...
- Zderzenie pięciu samochodów osobowych przy granicy ze Słowacją....
- Siedemdziesiąt osób przewieziono do szpitala wskutek przemrożenia...
Zatrzęsienie informacji wbiło Wiolę w fotel. Przez minione dni była pozbawiona kontaktu z mediami, więc teraz z wielkimi oczami wpatrywała się w co chwila inne obrazy w telewizji. Dziennikarze szybko informowali widzów o coraz to nowszych i ważniejszych wydarzeniach. Po przełknięciu ostatniego kęsa chleba skierowała pilot do ekranu i pstryknęła czerwony przycisk. Zapadła cisza.
Późnym wieczorem zapakowała piżamę oraz szczoteczkę i ruszyła do rodziców. Nie mogła zostawić ich samych. W sylwestrową noc zawsze byli razem.
- Wiola! - znajomy głos kazał jej przystanąć i spojrzeć w tył.
- Basia! Co ty tu robisz? Kopę lat!
- Przyjechałam z rodziną na święta i sylwestra do pięknie ośnieżonej stolicy Tatr. - rozejrzała się wokoło i głośno wciągnęła mroźne powietrze. - W życiu nie podejrzewałabym, że cię poznam. Wyszłam na spacer a tu taka niespodzianka. - emocjonowała się żwawo gestykulując. - Ale ty na pewno się spieszysz, co?
- Nie specjalnie. Jest dopiero dwudziesta. Co powiesz na gorącą czekoladę? Tutaj - wskazała małą kawiarenkę ozdobioną jednokolorowymi światełkami naprzeciwko.
Rozmowom nie było końca, trzeba w końcu nadrobić zaległości. Basia, zaraz po studiach, wyszła za mąż i urodziła dziecko. Po powrocie do pracy awansowała na stanowisko redaktora naczelnego, z czego była bardzo dumna.
- Mieszkamy w Warszawie i jest nam naprawdę dobrze. Miłosz chodzi do prywatnego przedszkola na Bemowie, ma tam fantastyczną opiekę. - opowiadała nie dopuszczając do głosu Wioli. - Henryk jest fotoreporterem. - dodała, jakby owa informacja była niezbędna.
- Wspaniale! Przykładna rodzinka. - stwierdziła polonistka bez cienia zazdrości.
- A ty co robisz? - upiła łyk gorącej czekolady i spojrzała wyczekująco na znajomą.
W przeciągu piętnastu minut opowiedziała jak minęły jej ubiegłe lata oraz jakie ma plany na przyszły. Basia słuchając wywodu Wioli, nie mogła ukryć zdziwienia.
- Samotność? Niezależność? Ty chyba nie mówisz poważnie? - zaperzyła się wielce i wytrzeszczyła oczy.
- Tak, to najlepsze co może być. - rzekła spokojnie. - Cudnie, że tak wszystko się układa a teraz wybacz, muszę iść. - wstała, założyła kurtkę, szalik i czapkę po czym uściskała koleżankę. - Szczęśliwego Nowego Roku. - pocałowała powietrze obok policzka Basi.
- Niech ci się wiedzie!
Wyleciała z restauracji jak z procy. Była spóźniona i rozzłoszczona. Czemu wszyscy zawsze się dziwią, że jestem sama? Kocham niezależność! Koniec kropka. Co mnie podkusiło żeby proponować czekoladę! Przecież dobrze wiem, jaka jest Baśka. - denerwowała się Wiola. W mieszkaniu rodziców unosił się zapach świeżo upieczonego makowca, w salonie rozłożony na kanapie odpoczywał Olaf zaś w kuchni krzątała się Olga. Dziewczyna przystanęła w korytarzu chłonąc ten widok.
Nowy Rok, nowe siły, nowe pomysły. Wiola to wszystko miała lecz na realizację największego marzenia musiała poczekać do czerwca. Zobowiązania zawodowe trzeba było wypełnić a póki co zanurzyła się po brzegi w kolejnej turze sprawdzianów i kartkówek. Hobby polonistki zostało wstrzymane, wszystkie papiery o dofinansowanie stadniny złożone. Konie zdecydowała dokupić w maju a te, które hodował dziadek sprowadzić do Poronina na początku czerwca.
Olaf, zdrowy, silny i pełny dobrej energii na początku lutego zabrał żonę na dwutygodniowe wczasy do jednej z nadmorskich wiosek. Małżonkowie zamieszkali w nie dużym hoteliku tuż przy plaży. Z okien sypialni roztaczał się piękny widok na park oraz morze, które o tej porze roku było przez większość czasu niespokojne. Wieczory spędzali w kawiarni gdzie poznali ciekawych ludzi, miłośników astronomii oraz literatury.
Pod koniec stycznia rozpoczął się remont stadniny. Profesjonalna firma na życzenie uroczej instruktorki bez wahania przyjęła zlecenie. Zreperowano dach, odmalowano ściany, przymocowano deski, naprawiono drzwi. Pracy było od groma. Wiola przyglądała się poczynaniom mężczyzn z podziwem i gdyby nie nawał zajęć na pewno do podziwu doszłoby również zniecierpliwienie.
Każdej nocy po odwiedzinach w stadninie śniła.
Piękny, duży, podłużny budynek rozciąga się na całą szerokość pola. Jest drewniany. Ujeżdżalnia stanowi największą część nowego miejsca na ziemi Wioletty. Droga jest wąska a po obu jej stronach hasają zadbane konie. Ich sierść lśni w letnim słońcu. Wiola w koszuli nocnej wychodzi na podwórze by sprawdzić czy wszystko jest na swoim miejscu. Jest. Wszystkim zajmuje się Klaudia, koleżanka z czasów studenckich, uwielbiająca konie i pracę na świeżym powietrzu. Wokół nóg rozespanej właścicielki biega uradowany psiak – przybłęda. Ptaki śpiewają, nieopodal szumi strumień, zadowolone konie rozmawiają ze sobą we własnym języku. Wioletta z uśmiechem wstawia wodę na herbatę i wraz z Klaudią sączy ją niespiesznie na progu mieszkania. Do pierwszej lekcji jest jeszcze dużo czasu, co można wykorzystać na relaks. Nie ważne, że dopiero co opuściło się łóżko. Wszechogarniająca cisza zakłócana tylko ptasią muzyką aż prosi by przycupnąć na chwilę w słońcu.
Tak będzie już niedługo... Jeszcze tylko kilka miesięcy i sny staną się piękną rzeczywistością a ona będzie robić to, co naprawdę kocha. Gdzie znaleźć jakąś Klaudię? - zastanawiała się po przebudzeniu Wiola. Na razie poradzi sobie sama... a później któż to wie …
Prezent pod choinkę naprawdę potrafi zmienić życie...
Ilona Ciepał-Jaranowska
„Białym śnieżnym orszakiem”
Zegar pchał do przodu minuty
A miał się zatrzymać
Dzień wciskał się przez okno
Choć nikt go nie chciał
Zrobiło się cicho
Zabrakło Twojego oddechu
Po co mi ten dzień
I nowe minuty
Gdy Ty
Białym śnieżnym orszakiem
Odszedłeś na wieki
Mogłeś zabrać też moją miłość
Bo nie umiem wyciąć jej z serca
Dla K. i L.
Joanna Krystyna Radosz
Starszy sierżant
Rzeka zamarzła. Pośrodku miasta wyrósł znienacka pas lodowiska, oddzielający centrum z jego kompleksem pałaców i świątyń od tego, co za rzeką – nowoczesnych przeszklonych biurowców i pamiętających poprzednią epokę zniszczonych bloków, złotych kopuł i poprzekrzywianych krzyży na zapomnianym cmentarzu, luksusowych restauracji i budek z kebabem, wszystkiego, o czym tylko można było pomyśleć… Języki lodu lizały wodę pod statkiem – górującym nad tą częścią miasta monumentalnym pomnikiem. Szklana warstwa pokryła nawet wystające ponad taflę koryto rzeki.
W mroku serce tego miejsca błyszczało tysiącem świateł, bajkową iluminacją, w której skrzyły się czapy śniegu na barokowych dachach i zaspy wzdłuż poręczy mostu. Po wygiętej konstrukcji z secesyjnymi zdobieniami nie chodził nikt oprócz mnie – śnieg i późna pora odstraszyły zarówno turystów, jak też tubylców. A mnie było wszystko jedno, czy jest szesnasta, czy dwudziesta druga, skoro i tak panowała nieprzenikniona ciemność, a miasto w tej ciemności lśniło niczym lampki na świeżo ustrojonej choince.
Na myśl o świątecznym drzewku w sercu pojawiło się niepokojące ukłucie bólu, ale odgoniłam je szybko, wdychając głęboko do płuc zapach zimy i nadchodzącego Bożego Narodzenia. Było zimno, więc mocniej otuliłam się podszytym futrem płaszczem, a szykowne rękawiczki z cienkiej skóry zamieniłam na nieszczególnie reprezentacyjne, wełniane. Schowałam aparat do torebki; ręce z trudem wyczuwały przyciski, a na karcie miałam już około setki zdjęć z wieczornego spaceru.
Przez chwilę stałam nieruchomo na moście, wpatrzona w rząd świateł na czerwonym murze i w bielejącą bryłę Wielkiego Pałacu. Wiał delikatny wiatr i bawił się skrajem szala. Postawiłam kołnierz płaszcza, mrużąc oczy od prószącego śniegu. Gdy wracałam w stronę świątyni o białych ścianach i monumentalnej, złotej kopule, towarzyszyły mi światła i cień mężczyzny z łopatą, pieczołowicie odgarniającego śnieg pomimo późnej pory.
Nie chciałam wracać do hotelu, nie chciało mi się nawet myśleć o konieczności jazdy dwiema liniami metra i dwudziestominutowym spacerze do miejsca, w którym zarezerwowali mi nocleg. Po dwóch dniach konferencji, wciąż tych samych budynków akademickich i nieustających bankietów, uciekłam wczorajszego wieczoru, by w zaciszu mojej tymczasowej samotni obejrzeć świąteczny film. Brakowało mi atmosfery zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, straganów, na które co roku jeździłam do Niemiec, by kupować oryginalne kalendarze adwentowe, wieńce i płyty z kolędami. Brakowało samych kolęd, albo choćby „Last Christmas”, nieodmiennie rozlegającego się w każdym polskim centrum handlowym, w każdym supermarkecie, wreszcie w każdym nawet autobusie. Nienawidziłam tego świątecznego standardu, bezsensownej świątecznej piosenki o miłości, a gdy jej zabrakło, czułam dziwną pustkę.
I wszystko było tu nie tak jak powinno. Jakby tutaj szykowano się do zupełnie innych świąt. Nawet Mikołaj chodził ubrany na niebiesko.
Otulając ramiona dłońmi, przeszłam obok świątyni i skierowałam się w dół, w stronę wejścia do metra. Robiło się coraz zimniej, a poza tym musiałam się wyspać przed trzecim dniem międzynarodowej konferencji.
Coraz częściej zadawałam sobie pytanie, po co właściwie wyjeżdżałam w grudniu. Przywykłam spędzać ostatni miesiąc roku w rodzinnym Toruniu, podziwiając strzelającą pod niebo choinkę, na której najniższych gałązkach co roku wieszałam ręcznie robione ozdoby choinkowe. Na ulicach gościły neonowe płatki śniegu, a na tętniącym życiem Placu Rapackiego stał świecący nocą anioł z lampek choinkowych. I wszędzie słychać było plastikowe świąteczne piosenki z dalekiej Ameryki. Jak dziwnie to nie brzmiało, ten kicz najlepiej przypominał mi o zbliżającym się Bożym Narodzeniu, już dawno odartym z religijnego pierwiastka.
Pchnęłam ciężkie drzwi, ale one ani myślały ustąpić. Popchnęłam je jeszcze raz, może poprzednio zabrakło mi siły… i dopiero wtedy zobaczyłam przyklejoną na nich kartkę, informującą, że to przejście jest czynne do zmierzchu, a po zmierzchu „prosimy korzystać z innych wejść”. Od najbliższego „innego wejścia” oddzielało mnie pół ulicy i ruchliwe nawet o tej porze przejście dla pieszych. Poprawiłam futrzany kołnierz i z coraz mniej wesołymi myślami ruszyłam w stronę świecącego na czerwono znaku „M”. Skoro wokół było tak pięknie, dlaczego czułam smutek na myśl o miejscu, w którym się znalazłam?
Myślałam o tym, idąc ulicą, gdy śnieg chrzęścił pod podeszwami kozaków. Dlaczego się rozczarowałam? Dlaczego spodziewałam się, że przygotowania do świąt będą tu wyglądać tak samo jak w każdym innym miejscu na świecie? Dlaczego brakowało mi atrybutów konsumpcjonizmu, na który tak strasznie narzekałam? I dlaczego wciąż chodziło mi po głowie „Last Christmas” na zmianę z niemieckimi kolędami?
- Dobry wieczór, ślicznotko. – Męski głos brutalnie przerwał rozważania. W ciemności wyrosła przede mną zwalista sylwetka, a wokół uniósł się zapach na wpół przetrawionego alkoholu wątpliwej jakości. Przez chwilę łudziłam się, że mężczyzna z kimś mnie pomylił.
- Przepraszam… - wymamrotałam i próbowałam przejść, ale on zagrodził mi drogę i przesłonił wejście do metra.
- Dokąd to się spieszymy o tej porze? – zapytał wyjątkowo trzeźwo jak na człowieka śmierdzącego gorzelnią. – Zostań, ślicznotko, pospacerujemy, opowiem ci o tym soborze…
- Dziękuję, doczytam w przewodniku – rąbnęłam, coraz bardziej przerażona. Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, co powinnam zrobić w tej sytuacji. Wiedziałam, że kiedy nocą spaceruje się samotnie, nie powinno się okazywać strachu ani przeciwnie, udawać chojraka. Ale co zrobić, gdy już staniesz twarzą w twarz z dwumetrowym dryblasem, który najwyraźniej dawno nie miał kobiety, wnioskując z tego, jak niedwuznacznym ruchem złapał mnie w pasie. Zdrętwiałam w jego żelaznym uścisku.
- Przepraszam, mam narzeczonego. Proszę mnie zostawić. – Starałam się być grzeczna, a w myślach miałam ochotę się zwyzywać za nieodpowiedzialność. Co mnie podkusiło, żeby włóczyć się samotnie po wielkim mieście, i to w dodatku w nocy? Przecież organizatorzy konferencji uprzedzali, że zwiedzanie lepiej zostawić na weekend, przewodnika nam zorganizują… A ja chciałam pozwiedzać bez przewodnika. To się właśnie dozwiedzałam.
Rozglądałam się rozpaczliwie dookoła, ale w okolicy, jak na złość, nie było nikogo oprócz jakiegoś zagubionego złomiarza. Już widzę, jak złomiarz rzuca się mi na ratunek, kijkiem do zbierania puszek uderzając w czułe miejsce śmierdzącego potwora.
Wzmianka o – nieistniejącym – narzeczonym okazała się bezwartościowym argumentem.
- Mamy narzeczonego i sami spacerujemy? – zaśmiał się ochryple napastnik. – Nie dba o ciebie ten narzeczony, dziecinko. Chodź, przejdziemy się, opowiesz mi, skąd się tu wzięłaś…
- Nigdzie z panem nie idę! – krzyknęłam, żeby usłyszeli mnie na całej ulicy. Błąd. Nie dość, że nie miał mnie kto usłyszeć, to jeszcze napastnik przyciągnął mnie mocniej do siebie, aż zemdliło mnie od jego zapachu, i wysyczał do ucha.
- Nie drzyj się, suko. To nie była propozycja. Idziesz ze mną, zrozumiano?
Pod powiekami poczułam zdradzieckie łzy. Napięłam mięśnie, żeby wiedział, że ze mną nie pójdzie tak łatwo, a oczyma wyobraźni już widziałam moje zgwałcone i pocięte ciało, leżące w rynsztoku. Kiedy zainteresują się moimi zwłokami? Kiedy skończy mi się wiza?
Zacisnęłam powieki, żeby na niego nie patrzeć, a on pociągnął mnie za sobą… i nagle rozluźnił uścisk. Nie wiedziałam, co się dzieje. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że pojawiło się jeszcze dwóch, ale oni, w przeciwieństwie do napastnika, rzucili się nie na mnie – tylko na niego.
- Zostaw panią! – huknął jeden z nowoprzybyłych i w świetle latarni mignęła mi naszywka na jego puchowej kurtce. Policja? Czyżby jeden jedyny raz w historii Wszechświata przybyła idealnie na czas?
- To wy mnie zostawcie, skurwysyny! – wydarł się ten pierwszy, gdy wykręcali mu ręce. – Nie można już z kobietą porozmawiać wieczorem, do domu odprowadzić?
- Odprowadzić! – nie wytrzymałam. – Panowie, ten człowiek chciał mnie…
Urwałam. Wykręcili mu ręce i we dwóch poprowadzili, przeklinając, w nieznanym kierunku. Mną się nawet nie zainteresowali, jakbym nie istniała. Nawet nie zapytali, czy coś mi zrobił, czy tylko chciał. Zostałam na ulicy z szeroko otwartymi ustami i drżącym coraz wyraźniej podbródkiem. Nagle poczułam się potwornie samotna.
W Polsce policjanci pewnie byliby niemili i nakrzyczeli na mnie, że jestem skończoną idiotką, skoro chodzę samotnie po nocy… ale w ogóle by się mną zainteresowali. A ci uratowali mi zdrowie, życie, cnotę, sama nie wiem co – i nawet nie dali sobie podziękować.
Trzęsąc się na całym ciele i z trudem powstrzymując łzy, spróbowałam pójść do metra. Na próżno. Nogi nie niosły, a ja cały czas miałam przed oczami obmierzłą gębę tego typa. Jaką mam gwarancję, że za pięć kroków nie spotkam kolejnego takiego? A wtedy raczej marne szanse na interwencję patrolu, skoro patrol zdążył się zająć poprzednim delikwentem.
Było mi słabo, a nogi miałam jak z waty. Oparłam się o ogrodzenie i pozwoliłam kolanom zmięknąć. Zimno metalowych prętów czułam nawet przez płaszcz, ale było mi wszystko jedno, czy przeziębię nerki. Odwróciłam się tyłem do przepięknego widoku na zamarzniętą rzekę, i zwyczajnie się rozryczałam. Nie miałam sił nawet szukać chusteczki, więc wycierałam oczy rękawem, a na płaszczu pozostawały czarne ślady od tuszu.
- Wszystko w porządku? – zainteresował się nagle głos znikąd. Niski, bardzo męski, a co najważniejsze – nieprzepity.
Wzdrygnęłam się. Pierwsze wrażenie bywa zdradzieckie, a ostatnie, na co miałam ochotę, to zakończyć życie w rynsztoku, na dwa tygodnie przed świętami.
- W najlepszym – burknęłam przez łzy, starając się brzmieć możliwie nieprzyjemnie. Nie podniosłam wzroku, żeby nie napotkać spojrzenia ciekawskiego przechodnia. Jeszcze chwilę temu na ulicy nie było nikogo, a teraz mamy i złomiarza, i niedoszłego gwałciciela, i patrol policji, i nawet jakiegoś wybawcę panien z dobrych domów.
- On pani coś zrobił?
- Kto – on? – zainteresowałam się cicho i mimowolnie podniosłam zapłakane oczy. Kilka płatków śniegu spadło mi na nos.
Siedziałam z dala od latarni i z trudem widziałam ciekawskiego. Był mężczyzną, kilka centymetrów wyższym ode mnie, w długim płaszczu i śmiesznej futrzanej czapie. Na czapie był jakiś znak i pomyślałam, że to może policjant, tylko wyższy rangą, postanowił naprawić błąd podwładnych. W każdym razie bardzo chciałam w to wierzyć.
- Ten typek, który panią nagabywał. – Mężczyzna zrobił ruch, jakby chciał podejść bliżej, ale po krótkim wahaniu pozostał na miejscu. – Zrobił pani krzywdę czy tylko wystraszył?
-Tylko… wystraszył – chlipnęłam i Bóg jeden wie czemu dodałam: - Wiem, że nie powinnam chodzić po nocy sama, ale…
- Mogę? – Mężczyzna wskazał na płot obok mnie. Ze zdumieniem skinęłam głową. – Racja, nie powinna pani chodzić sama po nocy. Pani jest turystką, prawda?
Byłam tak wystraszona, że to pytanie nawet mnie nie uraziło. Po raz kolejny przytaknęłam, wytarłam łzy rękawem i spróbowałam się przyjrzeć mojemu rozmówcy. W ciemności jednak widziałam jedynie odznaczający się na jego twarzy duży, haczykowaty nos. I nadal nie miałam pojęcia, co za znaczek ma na czapce.
- Przyjechałam… na konferencję – powiedziałam z trudem. – Do Instytutu Puszkina…
- Instytut Puszkina? – Mężczyzna gwizdnął przez zęby. – To kawał drogi stąd. Zdecydowanie nie powinna pani błąkać się sama po centrum o tej porze. Staramy się dbać o bezpieczeństwo, ale lepiej nie ryzykować. Policja, proszę mi wierzyć, nie jest w stanie dostrzec wszystkiego.
- Zauważyłam – wymamrotałam obrażonym tonem. – Pańscy koledzy, dziękuję im za pomoc, nawet się nie zainteresowali, czy nic mi nie jest.
Roześmiał się, jakbym powiedziała coś zabawnego.
- To nie moi koledzy. Proszę wybaczyć – podniósł się nagle, zręcznie ujął moją dłoń i potrząsnął nią z energią policyjnego żółtodzioba – zapomniałem się przedstawić. Wieniediktow, Nikita Władimirowicz, starszy sierżant Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
Świadomość, że moim stanem przejął się człowiek z mitycznego FSB połechtała moje ego. Jeszcze energiczniej otarłam łzy, które nareszcie przestały płynąć strumieniem. A potem przypomniałam sobie, która jest godzina i że lepiej naprawdę nie plątać się samotnie po okolicach, nawet jeżeli to centrum Moskwy i policji jest tu więcej niż pomników w pobliskim parku Muzeon.
- Panie starszy sierżancie – wyprostowałam się – domyślam się, że opieka nad zagubionymi turystkami nie należy do pańskich obowiązków, ale czy mogłabym poprosić, żeby pan mnie odprowadził do metra. Nie chciałabym się natknąć na kolejnego takiego… typka.
Nikita (cóż za piękne imię!) Wieniediktow przez dłuższą chwilę nie odrywał ode mnie wzroku, ale przez panującą ciemność nie umiałam określić, w jaki sposób na mnie patrzył.
- Myślałem, że to dla pani oczywiste, pani…
- Przybylska – przedstawiłam się odruchowo. – Anastazja Przybylska.
- Zatem, Anastazjo, proszę mi wierzyć, że nie puściłbym pani samej.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Starszy sierżant Nikita Władimirowicz Wieniediktow miał melodyjny, ciepły głos, i leksykę odmienną od moich wyobrażeń na temat oficerów FSB. Nasunął czapkę mocniej na uszy, po czym zaoferował mi ramię, jakbyśmy znali się od lat.
- To dla bezpieczeństwa – odrzekł w odpowiedzi na moje zdumione spojrzenie. Nie odpowiedziałam, tylko nagle zrobiło mi się jakoś ciepło i dobrze.
Do celu doszliśmy w milczeniu. Nikita skinął głową dyżurującym w swojej budce policjantom, widać dobrze znał ten rejon. Z żalem oczekiwałam na moment, kiedy puści moją rękę – ale ta chwila nie nastąpiła ani gdy jechaliśmy w dół ruchomymi schodami, ani gdy już znaleźliśmy się na stacji „Kropotkinska”, wyjątkowo ascetycznej – i wyjątkowo pustej - jak na moskiewskie metro.
Dopiero tu mogłam się uważniej przyjrzeć mojemu towarzyszowi. Nikita Władimirowicz Wieniediktow miał ładne, regularne rysy twarzy, grube brwi, wyglądające spod czapki wraz z kilkoma brunatnymi kosmykami, i niesamowite, intensywnie niebieskie oczy. Płaszcz podkreślał jego wzrost i szerokie ramiona, a oficerki na nogach były starannie wypastowane.
- Gdzie się pani zatrzymała? – zapytał niespodziewanie Nikita i nagle zdałam sobie sprawę, że gapię się na niego bezczelnie, znacznie bardziej natarczywie niż przystoi cudem ocalałej turystce ze zgniłego Zachodu patrzeć na sierżanta (starszego!) FSB.
Metro nie nadjeżdżało.
- Mieszkam w akademiku przy ulicy Wołgina.
Sądziłam, że zainteresuje się tym akademikiem, zapyta, czy jestem tu na stażu albo nawet studiuję. W końcu nie wyglądałam na moje prawie trzydzieści lat, większość ludzi na konferencjach brała mnie za studentkę i zastanawiała się, co taka smarkula może wnieść do nauki o wielokrotnie omawianych i interpretowanych utworach Czechowa.
- Musi się pani przesiadać – stwierdził tymczasem Nikita. – I iść… dwadzieścia minut?
- Pół godziny – wyrwało mi się bezsensownie. – Buty, śnieg, no i nie przywykłam do pokonywania pieszo takich odległości. Widzi pan, w moim rodzinnym mieście chodziłam tyle, co do najbliższego przystanku autobusu, tam nawet centrum można przejść w dwadzieścia minut.
Uparcie podsuwałam mu tematy do rozmowy. Zegar nad torami pokazywał, że od przyjazdu ostatniego pociągu metra minęły ponad trzy minuty, ale nie pokazywał, za ile przyjedzie kolejne. A ja chciałam, żeby Nikita zainteresował się mną, zapytał, zaczął rozmawiać jak człowiek. Czy im w tej Rosji aparaty mowy pozamarzały?
Nikita milczał. Stał jak kołek, puściwszy w końcu moją rękę, i nie mówił ani słowa. Na peronie oprócz nas pojawiła się jakaś para i dziadziuś z ogromnym wózkiem. Pośrodku, między rzędami kolumn, przechadzał się policjant w kurtce podobnej do tych, jakie nosili moi niezbyt rozmowni wybawcy.
Nadjeżdżający z ogłuszającym hukiem metro wybawiło mnie od nieznośnej ciszy. Ruszyłam w stronę zatrzymującego się pojazdu – i dopiero wsiadając, zorientowałam się, że Nikita podążył moim śladem. Wsiedliśmy do pustego wagonu i usiedliśmy obok siebie, a metro ruszyło z kopyta.
- Pan też wybiera się do domu, panie starszy sierżancie? – dałam mu ostatnią szansę. Jego twarz pozostała kamienna.
- Tak. Ale najpierw odprowadzę panią do akademika. Nie może pani iść sama, to niebezpieczne
Brawo! Nareszcie jakiś postęp! Ucieszyłam się, że wreszcie zrozumiał, że ja muszę z kimś porozmawiać, żeby nie zacząć na nowo myśleć o tamtym draniu spod soboru.
- Dziękuję – skinęłam głową. – Pewnie powinnam teraz powiedzieć, że nie trzeba, poradzę sobie, żeby pan jechał do domu. Proszę wybaczyć, ale pozwolę sobie bezczelnie wykorzystać pańskie poczucie obowiązku.
Na twarzy starszego sierżanta Wieniediktowa pojawiło się coś na kształt kpiarskiego uśmieszku.
- I tak bym pani samej nie puścił, Anastazjo. Kobieta nie powinna włóczyć się sama po nocnej Moskwie. Zwłaszcza tak piękna jak pani.
Poczułam, że się czerwienię. Czy oni mają pozwolenie na flirtowanie w godzinach służby? Zamiast odpowiedzieć, spróbowałam spojrzeć na niego figlarnie spod czapki. Wnioskując z tego, iż Nikita pozostał wzorcowo obojętny, moje spojrzenie wyglądało raczej na zbolałe.
Znów zapadła cisza. Milczeliśmy, jadąc „czerwoną” linią metra (nigdy nie pamiętałam, jak się nazywa, ale na mapach oznaczano ją kolorem czerwonym), z krótką przerwą na pytanie starszego sierżanta:
- Woli się pani przesiadać na Parku Kultury czy na Czistych Prudach?
Metro już hamowało, więc podjęłam błyskawiczną decyzję:
- Na Parku Kultury.
Do Czistych Prudów były jeszcze trzy albo cztery przystanki, a więc około kwadransa zgodnego milczenia. Za to przejście na linię okrężną na stacji Park Kultury wiązało się z koniecznością dwukrotnej przesiadki – teraz i później na pobliskiej Oktiabrskiej na „pomarańczową” linię. O tej porze, jak zauważyłam, metro jeździło bardzo rzadko, więc milczenia z Nikitą Władimirowiczem Wieniediktowem mogło być jeszcze więcej. Jego małomówność nie przeszkadzała mi już tak jak na samym początku, a ponadto – wiedziałam, że z chwilą, gdy znajdziemy się przed akademikiem przy ulicy Wołgina, mój starszy sierżant rozpłynie się w ciemnościach i nigdy więcej go nie spotkam.
Jadąc pustym metrem przez okrężną linię, dalej byliśmy cicho. Ja rozglądałam się na boki, zastanawiając się, czy próbować go zagadywać. Nikita najwyraźniej nie miał takich problemów: utkwił wzrok w punkcie gdzieś między sufitem a tabliczką z wypisaną trasą pociągu, być może jego spojrzenie zatrzymało się nad jednym z ogłoszeń. Mimowolnie powędrowałam wzrokiem za starszym sierżantem – czyżby rozważał zmianę pracy na dyżurnego przy schodach ruchomych, z oszałamiającą pensją dwudziestu tysięcy rubli miesięcznie?
Zachichotałam. Nikita popatrzył na mnie z zaskoczeniem, więc posłusznie umilkłam. Jego głos usłyszałam ponownie dopiero na „pomarańczowej” linii:
- Proszę wybaczyć ciekawość, ale dlaczego mieszka pani w akademiku?
Z trudem skryłam zwycięski uśmiech.
- Jestem doktorantką, przyjechałam na konferencję naukową o Czechowie.
- O Czechowie? – Nikita uniósł brew. – Czy wszystko, co można powiedzieć o Czechowie, nie zostało już powiedziane?
- To bardzo mylna i bardzo krzywdząca dla Czechowa opinia. Wiele kwestii wypłynęło dopiero teraz, podczas lektury tekstów Czechowa z uwzględnieniem najnowszej metodologii…
- Proszę mi oszczędzić szczegółów! – Nikita uniósł ręce w obronnym geście. – I tak nie zrozumiem z tego więcej niż pani z opisu akt z archiwum…
Otwierałam już usta, żeby powiedzieć, że z dziką rozkoszą posłucham wykładu o opisie akt z archiwum, zwłaszcza że to archiwum FSB, na punkcie którego ma fioła mój kolega z katedry… W ostatniej chwili ugryzłam się w język. Był miły. Był ujmująco miły, szarmancki i wykształcony, i nijak nie przystawał do stereotypowej charakterystyki rosyjskiego mundurowego. Ale przy tym Nikita Władimirowicz Wieniediktow nadal był człowiekiem ze służb specjalnych. Jeżeli go zacznę wypytywać o akta, Bóg jeden wie, co sobie pomyśli – i jak zareaguje.
Nie chciałam mieć problemów. I jeszcze bardziej nie chciałam, żeby on się na mnie pogniewał.
A Nikita, na pewno doskonale zdając sobie sprawę, że zeszliśmy na grząski grunt, płynnie zmienił temat:
- Bardzo ładnie mówi pani po rosyjsku. Skąd pani jest?
- Z Polski.
- A imię? Sądziłem, że Anastazja to imię rosyjskie.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – roześmiałam się nagle. W tle rozległ się brzęczyk i monotonny głos obwieścił, że dojechaliśmy do stacji Bielajewo, więc wysiedliśmy, już nie udając zakochanych i nie trzymając się za ręce. – Ale nie, nie mam rosyjskich korzeni. Swoją drogą, wie pan, to bardzo zabawne: u was zdrobnieniem od Anastazji jest Asia, i kiedy pierwszy raz pojechałam do Rosji, wszyscy zwracali się do mnie „Asieńko”. A ja przez pierwsze dni nawet nie reagowałam, bo w Polsce Asia to zdrobnienie od Joanny.
Paplałam bez sensu, ale chciałam, żeby znowu się odezwał, chciałam usłyszeć jego miękki, czarujący głos. Jeszcze na studiach magisterskich koleżanka z roku, specjalistka od literatury masowej, pisała pracę o typie silnych mężczyzn w powieściach Marininej. Jednym z podstawowych wniosków było to, że większość owych silnych mężczyzn to mundurowi – a to milicjant, a to pracownik MSW, a to były oficer KGB. Może niepotrzebnie prychałam na doszukiwanie się na siłę psychologizmu w bezwartościowych z punktu widzenia większości literaturoznawców kryminałach?
O tej porze Moskwa poza centrum, na zewnątrz Sadowego Kolca1, zasypiała. Miękki śnieg z nielicznymi śladami łap leżał górkami przy wejściu do metra i dalej, wzdłuż chodnika. Śnieżne czapy skrzyły się na daszkach nad opuszczonymi zjeżdżalniami, na budkach z ciastami i zapiekankami, na wiatach przystanków autobusowych. Ulicami coraz rzadziej przejeżdżały samochody, w powietrzu miast spalin unosiła się dziwna, słodka woń właściwa rześkim wieczorom w środku zimy. Z ulgą wspominałam, jak w ostatniej chwili, o poranku w dzień wylotu, przepakowywałam torbę, dorzucając gruby płaszcz. Ania, moja siostra, się śmiała, zapowiadali przecież pięć stopni na plusie. Ale ja wiedziałam, że rosyjska pogoda w przedostatnim tygodniu grudnia bywa zdradliwa.
- Uśmiecha się pani – dobiegł mnie głos Nikity. Zeszłam na ziemię. Jak on dostrzegł mój uśmiech w takiej ciemności? Towarzyszyły nam jedynie nieliczne latarnie, a gdy wsunęliśmy się między rzędy wielopiętrowców, i latarnie znikły – został jedynie mrok.
- Cieszę się, że mam ciepły płaszcz – wyjaśniłam cicho. Nie zapytał, o czym myślę, nawet nie zawiesił głosu, sugerując, że oczekuje odpowiedzi. – Moja rodzina twierdziła, że będzie tu ciepło i zielono, jak w Polsce.
- Ciepło i zielono? – nie dowierzał Nikita. – Bez śniegu na Nowy Rok?
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam śnieg na Nowy Rok. A na Boże Narodzenie? Jeszcze gorzej! Niech pan sobie wyobrazi, że ostatnio śnieg w Polsce na święta był dwa lata temu… i to na Wielkanoc!
- Władze na pewno się cieszą, że przynajmniej śnieg was oszczędza na koniec roku…
Byłam zbulwersowana.
- A co mi po radości władz? Pociągi i tak się spóźniają, zima i tak zaskakuje drogowców, podatki rosną, ceny rosną, niech ja chociaż mam prawdziwe święta!
Po moim wystąpieniu zapadła cisza tak wymowna, że nie musiałam umieć czytać w myślach, by wiedzieć, że przeholowałam. Przyspieszyłam kroku, w końcu byliśmy już całkiem blisko akademika. Jeżeli starszy sierżant Wieniediktow stwierdził, że ma do czynienia z wariatką, może nie chcieć odprowadzać mnie aż pod same drzwi. I tak w tym rejonie nie grasuje nic gorszego ode mnie…
W szybszym tempie uszłam z pięć kroków, gdy rozległ się jego głos, z koszmarnym akcentem nucący fałszywie:
- I’m dreaming of a white Christmas…
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. I śmiałam się dalej, wyłaniając się spomiędzy bloków, przekraczając ulicę, schodząc w dół wzdłuż parkingu, na którym mercedesy klasy S i lśniące maserati przeplatały się z przedpotopowymi wołgami. A Nikita szedł obok mnie z tajemniczym uśmiechem, jakby lód, właściwy mundurowym (szczególnie rosyjskim), zaczął topnieć, choć temperatura na dworze wcale nie zamierzała podskakiwać powyżej zera.
Pożegnaliśmy się pod bramą akademika. Nie chciałam, żeby wchodził ze mną i żeby potem ochroniarze obok portierni wypytywali, dlaczego odprowadzał mnie efesbesznik. No i, rzecz jasna, nie chciałam sobie niczego obiecywać…
Pierwsza poranna niespodzianka czekała na mnie tuż po przebudzeniu. Moja współlokatorka, Rosjanka o typowo słowiańskiej urodzie, pochodząca z Irkucka, włączyła radio i o poranku pokój wypełnił się dźwiękiem dzwoneczków i rosyjskim tekstem podłożonym pod melodię „Jingle Bells”.
- Macie swoją wersję? – ucieszyłam się, wyskakując z łóżka. Odruchowo spojrzałam przez okno: w nocy napadało jeszcze więcej śniegu i białe czapy pokrywały teraz dachy stojących w równym rządku samochodów.
Rosjanka popatrzyła na mnie, jakbym zapytała, dlaczego wódka nie zamarza przy temperaturze poniżej zera.
- No pewnie – obruszyła się. – Kto by na koniec roku chciał słuchać amerykańskiego wycia?
To już nie lata dziewięćdziesiąte, żeby Rosjanie bezkrytycznie przyjmowali wszystko, co przypłynie z zachodu. Przyszło mi do głowy, że pewnie mają też własną wersję „Last Christmas” i innych hipermarketowych standardów.
- A wy nie macie swoich piosenek świątecznych? – zainteresowała się nieco bardziej życzliwie, wciągając przez głowę golf, przyozdobiony podobizną buldoga francuskiego z rogami renifera.
- Coś tam mamy – bąknęłam, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszałam jakąś świąteczną piosenkę po polsku (nie licząc kolęd). Chyba tylko Czerwone Gitary puszczali w radiu dłużej niż dwa lata z rzędu. – Ale i tak słuchamy Wham! i Mariah Carey.
Rosjanka nie skomentowała, ale zrobiła dziwną minę, ni to oburzoną, ni to współczującą. Może faktycznie tak też było dobrze, bez „amerykańskiego wycia” i niemieckich kalendarzy adwentowych?
A choinka stała w hallu, obok stanowisk ochroniarzy, przypominając mi, że pewne tradycje bożonarodzeniowo-noworoczne, obowiązują nie tylko na zachód od Bugu.
Gdy zaś wyszłam na dwór, wprost w rześkie, grudniowe powietrze, spostrzegłam czekającą przy bramie drugą niespodziankę.
- Co pan tu robi? – zapytałam, podbiegając do Nikity szybciej niż bym chciała i szybciej niż wypadało.
Starszy sierżant popatrzył na mnie z popisową miną mundurowych: absolutnie kamiennym oblicze. Tylko oczu nie mógł kontrolować; a oczy się śmiały.
- Czyżby nie wiedziała pani, Anastazjo, że Moskwa jest niebezpieczna dla pięknych kobiet nie tylko po zmroku?
Września, grudzień 2014
Agata Szubert
NIEBANAJKA
Auć! Że też właśnie teraz musiała się ukłuć w palec. Do wyjścia z domu ma jakieś dwie minuty. Drugi komplet ciuchów nie wyprasowany, musi iść w tym, co przygotowała. Ten piiiip guzik… Jakby nie wiedział, kiedy się urywać! Prędko, prędzej, biegiem… Ufff. Jeszcze tylko buty. Buty. Buty…? No tak. O naderwanym obcasie trzeba było pomyśleć tydzień temu. Teraz można co najwyżej usiąść i zawyć z bezsilnej złości. Albo do jedwabnej szał-sukienki włoży martensy. Będzie elegancka w każdym calu. Szkoda tylko, że w co drugim inaczej.
Chyba że zadzwoni i powie, że korki w mieście. To już zasadniczo nikogo nie dziwi. Że oczywiście będzie. Ale że chyba jeszcze jakichś oficjeli wiozą z lotniska, bo co chwilę wozy na sygnale – i korek przez to jeszcze powolniejszy. Że spotkała wróżkę i to jest sprawa życia i śmierci. Że ma na dłoni miliard bakcyli z rury do łapania w tym autobusie. I że przyszłość tych bakcyli jest dla ludzkości sprawą niezwykłej wagi, więc wróżka ma pierwszeństwo absolutne. A oni powiedzą: „Oczywiście, pani Elu! Poczekamy na panią tyle, ile będzie trzeba!” I zapytają, czy nie trzeba wozu z kogutem podesłać, żeby gdzieś po drodze zgarnął ją i wróżkę i bezpiecznie dowiózł do firmy. A kuku…
Nie, tego wozu z kierowcą to lepiej nie. Wyda się od razu, że jeszcze z domu nie wyszła. To może lepiej smętna opowiastka o okropnej ciężarówce, co z piskiem opon wypadła z wirażu wprost do rozlewiska na środku skrzyżowania? Wszyscy wokół mokrzy („żeby pani widziała, pani Wisiu, jak śmiesznie machał rękami taki łysy staruszek z osiedla! Boki zrywać!”), więc i ona musiała w trybie pilnym wrócić po nowe ciuchy, nieważne jakie, ale suche.
O! Może to jest właśnie pomysł? Wskoczy w dżinsy. Jak przegląda się w nich w lustrze, to aż się sama dziwi, jakie zgrabne ma łydki przy całej swojej posturze. Dżinsy. I ten rozciągnięty sweter sprzed pięciu lat, co go tak kocha. No i wtedy oczywiście martensy.
„Pani Elżbieto! Czy pani nie traktuje tej pracy poważnie? Jak można było tak się ubrać na spotkanie z ambasadorem? AM-BA-SA-DO-REM! Czy pani nie dba o dobro firmy?” No tak. Nie dość że się spóźni, to jeszcze image nie taki. „Proszę się poważnie zastanowić nad swoim podejściem do naszego przedsiębiorstwa. Od naszych pracowników wymagamy…” ble ble ble.
Zaraz, zaraz. Na tym spotkaniu jej obecność jest niezbędna. To w końcu ona jest autorką projektu, który ambasada będzie finansować. To dzięki jej wysiłkom firma ma zapewniony bezpieczny byt przez najbliższych kilka lat. – To co, może dresik? Ba, ale gdzie znajdzie teraz dres z napisem „Nie drażnić artystki”? Zostańmy może lepiej przy tych dżinsach. W końcu też klasyka, tyle że innego gatunku. A jej, twórczyni, wolno być ekscentryczką.
Rany boskie, jeszcze tylko dwadzieścia minut do godziny zero!
Zbieraj się, Elka. Te łydki masz naprawdę w porządku. Makijaż na szczęście nie przesadzony, do swetra pasuje też. Torebka. Klucze. Komórka. Już.
Słuchawka w uchu. Zawsze tak słucha radia: w komórce, bo ileż można tych gadżetów!, jedno ucho pełne dźwięków, drugie nastawione na świat zewnętrzny. A słuchaweczka sobie dynda. Kiedyś takiej dyndającej o mało nie pogryzł Drań. Sprawiał wrażenie, że się chce wtulić w człowieka, zwinął się w kłębek… Na szczęście czujne ucho zewnętrzne wyłapało dziwny odgłos i kazało oku podążyć w ślad za nim. No i była szybka eksmisja kanapowa. Wprawdzie psa obliguje imię, ale zdecydowanie nie w temacie słuchawek pani!
Na ścianie budynku firmy tablica pamiątkowa. „Tu w roku 1912 na fragment nocy zatrzymał się Pafnucy Wiewiór”. Jasne, jest o czym pamiętać, przecież Wiewiór wielkim poetą był. Nie ma pewności, czy ta noc właśnie pod tym dachem przyniosła mu wenę, ale trzeba utrwalić każdy ślad wielkiego Polaka w tym mieście. Skąd ten kompleks polskości u wrocławian, i to jeszcze teraz, ponad pół wieku po wojnie? Jeszcze trochę to i Paul Ehrlich zmieni narodowość, w końcu pod Wrocławiem się urodził… Zresztą może to i lepiej, że na ścianie tablica, a nie kolejny krasnoludek przed wejściem: widział kto kiedy krasnoludka o kształcie Wiewióra?
Szybkim krokiem do portierni. Na drzwiach kartka: „Prosimy nie palić przed wejściem”. Wszyscy palący koledzy z firmy mówią zawsze, że przed wejściem to oni nie palą, dopiero po wyjściu… Na sprawdzenie przegródki z pocztą czasu nie ma, zresztą kto by miał do niej napisać na papierze i przyklejać znaczki, skoro żyjemy w dobie mediów elektronicznych? „Panie Leszku, dzień dobry, czy smok jest u siebie?” – Pan Leszek robi rozpaczliwe miny. Jak się udziela pierwszej pomocy w przypadku bezdechu? Pan Leszek z każdą sekundą coraz bardziej siny. A nad jej uchem rozlega się: „Nie, smok właśnie wychodzi. Chyba pani ma mu towarzyszyć?” wymruczane aksamitnym barytonem. Uuups! – Szybki zwrot twarzą do smoka.
- Dzień dobry, szefie! Ja tak zasadniczo to nie od razu do pana chciałam (a nos to mamy, Elżbietko, coraz dłuższy i dalej nam rośnie). Administrator sieci mi potrzebny… Bo wie pan, mój laptop…
Lekko uniesiona lewa brew, a w prawym oku niebezpieczne błyski. Szef lustruje ją spojrzeniem od góry do dołu. A niech tam. Elka, jesteś artystką!
- … w moim laptopie po ekranie biegają takie dziwne, jak się w pracy do sieci zaloguję, i trochę mnie to rozprasza…
- Proszę mu wysłać mail i dołączyć parę tych, co biegają. Tylko niech pani do mnie nie pisze, zanim nie przestaną biegać!
- To może same padną od tego mrozu na dworze…
Szef chyba wyczerpał już limit dobrego humoru, bo głosem bardzo służbowym odpowiada:
- A nie mieliśmy to dzisiaj iść się z kimś spotkać?
No jasne. Ambasador. Doskonale o tym pamięta. W końcu te jedwa… A nie, sweter jednak. Taktyka na teraz?
- A nie odwołał?
- Wręcz przeciwnie. Już na nas ponoć czeka.
- To świetnie, bo wie pan, szefie, tak właśnie zastanawiałam się nad naszym projektem i wie pan, jeśli on nie będzie przekonany, że dostarczymy mu produkt na światowym poziomie, to może jeszcze nie daj Boże zrezygnować, a ja nie wiem, czy teraz, kiedy święta za chwilę i połowa zespołu na urlopie i kilka projektów wymaga jeszcze dopracowania, to czy będziemy w stanie usunąć ewentualne niedoróbki…
- Oddech, pani Elu, oddech!
- Proszę??
- Niech pani nie zapomina o oddychaniu! Jeszcze kilka takich zdań i zemdleje mi pani na miejscu. Jeśli pani musi mdleć, to wolałbym w kawiarni. Może ambasador ma słabość do mdlejących białogłów. No i pewien mój znajomy pisze artykuł o tym, jak jest z pierwszą pomocą w miejscach publicznych. Będę mu mógł co nieco opowiedzieć…
Palant! – Zero uwag o jej stroju?
- A poza tym to bardzo interesująco pani dzisiaj wygląda! Czy mam panią przedstawić ambasadorowi jako kreatorkę biurowej mody?
Kompletny palant.
- Jak pan sobie życzy, szefie. W razie potrzeby mogę nawet za myszkę Miki albo panią Gucwińską robić. Tylko chciałabym, żeby moja rola w projekcie była jasno określona. W końcu mój wkład pozwala mi chyba na pewną dozę nieszablonowości?
- Ależ jak najbardziej! Tyle że ambasador raczej nie przywykł do projektantek o wyglądzie apetycznej okrąglutkiej licealistki…
Ożesz ty, poczekaj. Okrąglutkiej, fakt. Ale te łydki to ma jak najbardziej w porządku! – Apetycznej? APETYCZNEJ? Trzeba będzie radcy prawnego zapytać, czy to już podchodzi pod molestowanie. LICEALISTKI? To jeszcze i uwodzenie nieletnich?
Elka, opanuj się, jakie uwodzenie? Że szef ma oczy błękitne jak nikt inny na świecie i cudowny dołek w brodzie, jak zapomni, że nie ma poczucia humoru, to jeszcze nie znaczy, że kogokolwiek będzie uwodził. A już najmniej ciebie, zasadniczą grubaskę. Elka-serdelka…
No tak. O czym to on mówił? Aha, że ambasador nie przywykł.
- Ambasador światowy człowiek, szefie. Pewnie sam od czasu do czasu chodzi w dżinsach, najwyżej będzie mu żal, że dzisiaj nie mógł. I ma z nami rozmawiać o konkretach, a nie o pozorach. Niech pan będzie pewny, że oczaruję go głębią mojego intelektu!
Lewa brew znowu u góry. Jak on to robi, że nigdy nie unosi prawej? Mina nieodgadniona. Tylko te błyski w prawym oku. Ciekawe, czy ktoś jeszcze w firmie poza nią zwrócił uwagę na tę dziwną konsekwentną asymetrię. Lewa brew i prawe oko. A błyska się zazwyczaj albo na pogodę, albo na burzę. Ciekawe. co będzie dzisiaj…
Bardzo męskim gestem szef otwiera przed nią drzwi do jednej z kawiarni. Przy jednym ze stolików dystyngowany pan o posiwiałych skroniach z kimś, kto wygląda na jego asystenta. Nawet gdyby nie wiedziała, z kim się mają spotkać, i tak by bez trudu rozpoznała w nim dyplomatę. Uścisk dłoni, wymiana uprzejmości. Rozmowa po angielsku. Tak jak myślała, temat jej stroju nie zaistniał. Przynajmniej nie werbalnie. Na taki drobiazg jak lekkie zawahanie ambasadora, kiedy miał jej podać rękę, to przecież nawet nie warto zwracać uwagi, co nie? - Jest za to szereg pytań o szczegóły. Wyjaśnia wszystko po kolei i widać, że ambasador jest pod wrażeniem. Kiedy wreszcie z jego ust pada „Nasi prawnicy przejrzeli projekt umowy i go zaakceptowali, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć pod nim podpis”, a słowo staje się ciałem, Elżbieta bezwiednie leciuteńko wzdycha. Jeszcze jeden uścisk dłoni – tym razem już bez pozamerytorycznych zawahań - i można już wyjść. Kawa? Przy takich spotkaniach się jej nie dopija…
- To trzeba uczcić, pani Elu! – z zamyślenia wyrywa ją głos szefa. – Może chodźmy jeszcze gdzieś?
O nie, starczy już tej kawy. Wody! Ale szklanka wody za sześć złociszy to zdzierstwo w biały dzień. Wracać do pracy? Teraz, kiedy poczucie satysfakcji z człowieka aż bucha, a szef chce czcić?
- Szefie, licealistki nie pijają tylu kaw za jednym zamachem!
Iskierki w prawym oku. Brew wyjątkowo na swoim miejscu. Patrzy w to prawe oko… No tak. Jak jej mówili o przeskakującym prądzie przy intensywnej wymianie spojrzeń, to do tej pory nie wierzyła…
Co ona w ogóle wie o swoim szefie? Że wymaga za trzech. Że zasadniczy, chyba że o tym na chwilę zapomni. Dobrze rządzi ich zespołem, umie dostrzec zarzewie konfliktu i w aksamitnych rękawiczkach rozwiązać go jeszcze zanim na dobre się rozwinie. Że ma jasno określone perspektywy dla ich zespołu (teraz ona też pomogła w ich sprecyzowaniu). Że uważnie dobiera sobie współpracowników.
Że ciacho. I chyba wolny. Na ostatniej imprezie integracyjnej był z jakąś panną, ale więcej się z nią nie pokazał. Plotek o ślubie też nie było, a na pewno by były, pani Wisia w sekretariacie uwielbia dzielić się cudzymi sekretami.
- … jak pani sądzi?
Odpłynęła myślami, a on o coś pyta! Taktyka na już?
- Tak, oczywiście, w pełni się z panem zgadzam, szefie, tak samo jak zawsze zresztą!
(To w sumie nieważne, że z definicji się z nim nie zgadza i spiera się na niemal każdej naradzie, prawda?) – Broda szefa dziwnie drży, podobnie jak ten niebezpieczny dołeczek.
- Pytałem, czy tutaj zostaniemy, czy może kupimy coś na wynos. Aż tak zimno nie jest, można by się przejść po rynku. Pani jest wrocławianką, prawda?
No jasne. Tu się urodziła. Do szkół chodziła wprawdzie gdzie indziej, ale lata studiów i potem praca – tak, Wrocław to zdecydowanie jej miejsce na ziemi.
- Bo widzi pani, tak w sumie to jeszcze nikt mnie nigdy nie oprowadzał po rynku. Niby mieszkam tu już cztery lata, ale niewiele o Wrocku wiem. Jak się pani podoba ten pomysł? Drink do garści i mała przechadzka?
(Oddech, szefie, oddech!)
- A ustawa o wychowaniu w trzeźwości?
- A mało to ludzi pije na dworze kawę? My też sobie taką po irlandzku możemy zamówić na wynos!
(Jak tam zawartość portfela, Elżbietko? Jakieś monety walały ci się po kieszeniach, może na jakąś małą wystarczy…)
- Pani Elu, niech pani nie marszczy tak czoła. Przecież jasne, że ja stawiam!
(Co on, w myślach czyta?)
- Dzięki piękne! Bo wie pan, najpierw ta wróżka, potem staruszek w kałuży i kompletnie nie miałam kiedy zatankować…
Błękitne oczy nabierają zatroskanego wyrazu.
- Jest pani pewna, że nie powinniśmy mimo wszystko gdzieś usiąść?
Wbrew samej sobie zaczyna się serdecznie śmiać. No tak, teraz nie dość że ekscentryczka na wygląd, to jeszcze wariatka. A wariatka dzisiaj tańczy… Elka, opanuj się!
Daje się zaprowadzić do kamiennego murku. Aż dziwne, że w centrum tak mało miejsc do siedzenia. Kafejki tak, restauracji milion. Ale jeśli człowiek chciałby niezobowiązująco gdzieś przycupnąć na chwilę, zwłaszcza chłodną porą roku, to już się robi problematyczne.
- W życiu by pan nie zgadł, szefie, ale miałam dzisiaj dość trudny poranek…
Zaraz, zaraz, gdzie on znikł? – A, już wraca; marynarka rozpięta, w dłoni butelka z wodą mineralną.
- Przepraszam, że panią tak zostawiłem, ale najpierw sole trzeźwiące. A potem mi pani opowie o staruszku, który wróżył z kałuży.
Uśmiech pełen wdzięczności. Długi łyk. Aż żal, że nie może reszty wody z butelki po prostu wylać sobie na kark; na pewno by ją to spionizowało. No ale za zimno. Zasada numer jeden jest święta: nie drażnić zwierzchnika!
- To nie tak! Najpierw była wróżka. Cyganka, ciemnooka, klasyczna. Długa spódnica, barwna chusta. Jechała ze mną autobusem. Patrzyła na mnie, że aż się dziwnie robiło. Takimi głęboko czarnymi hipnotyzującymi oczami. I nagle powiedziała coś takiego: „Przyszłość świata zależy od bakterii. Wiesz, ile masz bakterii na sobie?” Niech pan sam powie, szefie, pan wie?
- No jakoś niekoniecznie…
- No właśnie. A ona łaps mnie za rękę i wylicza: tu paciorkowce, ładna kolonia. Dać im pożywkę, to sama zobaczysz, jak się pięknie rozrosną! A tu masz pałeczki. Też niezłe, ale z natury leniwe, więc daleko nie zajdą. Z bakteriami jest jak z ludźmi. Jak im dobrze, to się mnożą, jak im się nie chce, to idą na zatracenie. – Nie wiem nawet, co było dalej, bo uciekłam na najbliższym przystanku. A potem…
(Elka, co się z tobą dzieje, dziewczyno? Przecież tej Cyganki w ogóle nie było! Wymyśliłaś ją sobie. Staruszka w kałuży zresztą też. No i jak ty teraz z tego wybrniesz?)
- … A potem spotkałam sąsiada, staruszka. Nie lubi Drania, więc rzadko się do mnie odzywa. Nie wiem czemu, przecież Drań nic mu nie zrobił, wielka sprawa, tam jedna poszarpana reklamówka i oplute spodnie, przecież zapłaciłam za pralnię! A dzisiaj zebrało mu się na opowieści z cyklu „Jaki ten świat jest niedobry”. Drań chyba też zrozumiał, że coś jest na rzeczy, bo dzisiaj wyjątkowo mnie nie ciągnął. A sąsiad opowiedział mi skróconą wersję historii swojego życia. Niedawno stracił żonę. Dlatego był taki zły, kiedy Drań zaopiekował się jego spodniami, bo właśnie miał iść na ślub ukochanej wnuczki. Sam sobie te spodnie odprasował i taki był dumny, że ich nie spalił i że wygląda elegancko, a tu podbiegł do niego ten… - Tu dziadek urwał znacząco i wyciągnął drżącą dłoń w kierunku zwierzaka. Nie chciałam mu przypominać, jakimi słowami skwitował zachowanie Drania, to się zresztą kompletnie nie nadaje do powtórzenia w miejscu publicznym. Nie miał mu tych spodni potem kto oczyścić, świętej pamięci nieboszczka opiekowała się nim wiernie przez ponad trzydzieści lat i kiedy jej zabrakło, nagle wszystkie codzienne obowiązki urosły do wielkości Trzech Koron. Wie pani, mówił sąsiad, człowiek nie dostrzega rzeczy oczywistych, póki wszystko ma podstawione pod nos. A dbała o mnie moja Danusia, oj dbała… Pyszne jedzenie, zawsze na czas. Jaką ona robiła pieczeń ze śliwkami! Zakupy? Nie pozwalała mi nawet iść do sklepu. No chyba że była chora, wtedy mówiła „Poszedłbyś, Stasinku? Bo nie mam dla ciebie bułeczek…” W domu posprzątane, Danusia wiedziała, że u mojej mamy nawet śladu kurzu nie było. Piękny zbudowała mi dom! A teraz jej już nie ma. I o wszystko muszę zadbać sam. Pani wie, mam córkę, za inżyniera wyszła, ale teraz mieszkają na drugim końcu miasta. To i nie widuję ich często. I co ja teraz mam robić? Stary jestem i sam. Gazetę się poczyta. Po osiedlu się człowiek przejdzie, porozmawia z innymi. Tak jak z panią teraz. A poza tym to co? Nawet w telewizji nic nie ma, a w radio sama polityka…Tak mi brakuje mojej Danusi…
Po minie szefa widać, że przejął się losem samotnego staruszka. Siedzą teraz koło siebie w zgodnym milczeniu. On zapatrzony w dal. Ona z pustą już butelką w dłoni.
- No i widzi pan, szefie, taki miałam początek dnia. Z tego wszystkiego potem musiałam się w biegu zbierać i czasu na ścianę płaczu już nie było. Ale jeśli trzeba, to podejdę teraz.
Szef jakby się ocknął. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz napręży grzbiet i się otrzepie, jak Drań po dłuższej drzemce. A on tylko wciągnął głęboko powietrze, odetchnął raz i drugi i wyciągnął do niej rękę:
- To co, teraz ta wzmocniona kawa?
Przez chwilę miała wrażenie, że coś jest nie tak. Na dworze ciepły grudniowy dzień. Ona idzie ze świetnym facetem na kawę. Powinna mieć rozanielony wyraz twarzy. Facet powinien albo wziąć ją za rękę, albo objąć, albo co, w końcu nie jest przecież od macochy. Może by go tak mimochodem i pozornie kompletnie bezwiednie musnąć dłonią?
Elka, otrząśnijże się, zanim strzelisz głupotę życia! To nie jest żaden facet. To twój szef SZEF. Szefowie z definicji są istotami pozbawionymi płci. Z szefem można rozmawiać zarówno o podwyżce, jak też o comiesięcznych przypadłościach (chociaż tego tematu to ona, Elżbieta, bardzo nie lubi poruszać w rozmowie z kimkolwiek). Z kimś takim się nie flirtuje. Szef jest niedostępny i pozbawiony cech męskich. Przynajmniej w godzinach pracy.
Bo potem po prostu gdzieś znika…
Pora wrócić do rzeczywistości. Rogal na całą buzię, prostujemy plecy. I nie myślimy więcej o tej kałuży. Szefowi umknęła, może o niej zapomni na całego.
W Coffe Heaven kolejka umiarkowana. Bez specjalnego zastanawiania się Elka rzuca „Latte po irlandzku, na wynos”.
- Jakiś syrop do tego? – pyta ekspedientka.
- Pani Elu – głos szefa brzmi śmiertelnie poważnie – moim zdaniem po tylu przeżyciach zasługuje pani bezwzględnie na bitą śmietanę. A może tu jednak usiądziemy?
Siedziała przed chwilą, prawda? Bita śmietana jako zjawisko w przyrodzie jest całkowicie wykluczona. A człowiek, który chodzi, spala więcej kalorii niż taki, co się rozsiadł.
- Mam pewne plany w stosunku do tej kawy – mówi szef, kiedy wolnym krokiem odchodzą. – Niechże pani tak na mnie nie patrzy! Ale po kolei. Otóż, droga moja koleżanko, mamy za sobą parę lat współpracy. Ciężkich lat, pełnych zażartych sporów i nieustannych kłótni o drobiazgi. Dała się pani poznać jako istota samowolna, szybka w działaniu, a jeszcze szybsza w języku. Napsuła mi pani sporo krwi…
Rany boskie, to brzmi jak wstęp do kwestii „nadeszła chwila rozstania”… Nie, no chyba nie brałby jej na kawę, nawet wzmocnioną, po to, żeby ją od razu potem wyrzucać? A jej projekt????
- Jest pani niepoukładana, chaotyczna, roztrzepana i na dodatek za często pani zmyśla. W opowieści przed chwilą na przykład zgubiła pani kałużę. Prawdę mówiąc, czuję się rozczarowany. Ale…
Kubek trzęsie się Elżbiecie w dłoni. Dobrze, że trzyma rękę sztywno z dala od tułowia: płyn kapie na bruk, a nie na kurtkę.
- … ale to dzięki pani nasz projekt tak spodobał się sponsorom, że sięgnęli aż po zasoby ambasady. I to dzięki pani prezentacji dzisiaj ambasador podpisał tę umowę praktycznie bez dodatkowych wątpliwości czy żądania poprawek. A zatem – uwaga, będę oficjalny! – po pierwsze, od jutra będzie pani zarabiać o dziesięć procent więcej niż do tej pory. Wdech, wydech, wdech, wydech…
Czy ją słuch zawodzi? Czy to naprawdę mówi największy sknera nad Odrą i w okolicach? Ludzie miesiącami próbowali od niego wyłudzić choćby drobną zmianę stawki. Prezentowali listy zasług długie na trzy strony maszynopisu. A jego odpowiedź brzmiała zawsze i niezmiennie: „Jeśli nie jest pan/pani zadowolony/zadowolona z uposażenia, jakie możemy panu/pani zaproponować, oczywiście w każdej chwili wystawimy panu/pani odpowiednie referencje”. Inna sprawa, że zarobki w firmie to zdecydowanie nie był powód do narzekań. A tu nagle dziesięć procent, ot tak, z niczego?
Nie no, z niczego to nie. Poświęciła mnóstwo czasu na solidne dopracowanie projektu. Siedziała po godzinach, dopieszczając każdy szczegół. Ba, zdarzyło się jej ze dwa razy zerwać się w środku nocy, bo właśnie wtedy mózg podsunął jej zarys lepszej koncepcji. Ale dziesięć procent?
- Dziesięć procent, szefie? Jest pan pewien?
Elka, co ty za pytania zadajesz? Jeszcze pomyśli, że nie chcesz tej kasy…
- A co, nie jest pani tyle warta?
On zdecydowanie za dobrze zna kobiety! Nie ma przecież dobrej odpowiedzi na takie pytanie. Powie, że nie, to wycofa propozycję.. Powie, że tak, to dojdzie do wniosku, że jest nie tylko – jak to było? – niepoukładana i chaotyczna, ale jeszcze zarozumiała i pewna siebie ponad miarę. Może lepiej zmieńmy temat.
- Hmm… A po drugie? Był pan już po pierwsze oficjalny, to może poproszę o ciąg dalszy.
Lewa brew znowu wędruje w górę. Czy on to robi świadomie?
- Po drugie, to dzięki pani projektowi przez najbliższy czas nie musimy się martwić o świetlaną przyszłość firmy, a pani będzie w niej spędzać znacznie więcej godzin niż do tej pory. No i zasługuje pani na większą przestrzeń życiową. Pokój obok Gabinetu czeka na panią. Dzisiaj portier miał tam przeprowadzić pani biurko z zawartością. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko takiej zmianie.
I naprawdę nie będzie już musiała codziennie wysłuchiwać opowieści bladej Zośki o dziurach w pończochach i kolejnej nieudanej randce? Ani ignorować miliona pytań o swoje życie uczuciowe? Co tu się dzieje, do diaska? Święty Mikołaj istnieje naprawdę?
- Po trzecie zaś, skoro będziemy widywać się tak ze cztery razy częściej niż dotychczas i zapewne o wiele więcej się ze sobą sprzeczać, chciałbym pani ułatwić także tworzenie inwektyw. Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem stylu, w jakim dawała mi pani do zrozumienia, że jestem półgłówkiem. Proszę nie zaprzeczać, do twarzy pani z rumieńcem! Dzisiaj też mi pani parę razy w myślach zdrowo naurągała. Okej, co nie zwerbalizowane, to nie istnieje, ale chyba już panią całkiem nieźle znam. Nie można w sobie aż tak tłumić emocji! Ale do czego to ja zmierzam…
Iskierki w oczach ustąpiły czemuś znacznie bardziej intensywnemu, jakiejś czekoladowej głębi.
- Ergo, moja droga koleżanko: bardzo podoba mi się obyczaj, żeby do swoich najbliższych współpracowników zwracać się po imieniu. I żeby oni do mnie zwracali się tak samo. Co ty na spełnienie brudzia Irish coffee? Marek jestem!
- Elżbieta…
W poczuciu nierzeczywistości całej sytuacji podnosi posłusznie kubek do ust.
Jakże to tak? Wróci do firmy i pójdzie do innego pokoju. I pan Leszek i jego zmiennicy będą jej dawać inny klucz. Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz… Pan Leszek przynajmniej nie jest staruszkiem! Najchętniej od razu pobiegłaby do znajomego gmachu tylko po to, żeby sprawdzić, jak smakuje taka zmiana. Ale nie, najpierw trzeba pooglądać miasto. Obejrzy centrum oczami szefa! Nie, nie szefa: Marka. To znaczy: tak, szefa, ale Marka. Pokręcone to jakieś takie.
Marek… Teraz już to imię, roztarte na języku, będzie się jej zawsze kojarzyło ze smakiem kawy, wanilii i whisky…
Powoli ruszają przed siebie. Z przekory przybiera nosowy tembr głosu. Staje przed Markiem w pozie służbisty-lizusa i zaczyna recytować najdoskonalej monotonnie:
- Szanowni państwo, znajdujemy się w tej chwili na rynku Starego Miasta. Wrocław nigdy nie wybudował Nowego Miasta, więc nikt nie wie dokładnie, skąd taka nazwa. Na pewno ta część miasta jest bardzo stara. Nie tak stara jak starsze obiekty, których dzisiaj z państwem nie będę oglądać, ponieważ nie przewiduje ich dzisiejsza trasa zwiedzania. Jeżeli zażyczą sobie państwo obejrzeć coś innego, nasze biuro podróży z przyjemnością zabezpieczy państwu pilota.
(Czy można pilota odbezpieczyć?)
- Elżbietko! Czy mogłabyś ograniczyć się do rzeczy, które dzisiaj mi pokażesz?
- Hmmm…
Niech mu będzie. A zatem Jaś i Małgosia. Jakoś nikogo specjalnie nie dziwi, że Małgosia jest większa i potężniejsza od Jasia. Widocznie już w średniowieczu kobiety nie były słabą płcią. A potem Fredro. Pewnie znowu bez pióra. To chyba nie wrocławianie wyrywają mu każde nowie pióro, aż tylu wrocławian to nie ma… Przewodnicy stworzyli do tego legendę: każdy, kto dotknie pióra w dłoni Fredry, osiągnie sukces w pisarstwie. Każdy, kto nie nigdy go nie dotknął, też codziennie osiąga jakiś sukces na tej niwie. W najgorszym wypadku się gdzieś podpisze. A zatem legenda upiększa rzeczywistość, zwłaszcza że pióra od dawien dawna nikt już nie widział i pewnie nikt nie zamówił następnego. Ba, Fredro siedzi i patrzy smętnie na ścianę rynku, na której przedtem była winiarnia. Elżbieta zawsze miała wrażenie, że poeta w nocy zeskakuje ze swego pomnika i wpada na chwilę do sąsiadów na szybkiego węgrzyna. Ale teraz siedzi i na pewno będzie grzeczny na swoim cokole, bo zabrakło starego kumpla Bachusa. Pewnie obsługa tych nowych restauracji nie do końca wie, czym się różni węgrzyn od rembrandta…
Po drodze można jeszcze zahaczyć o najbliższe krasnoludki. Tamten koło poczty był pierwszy, a potem to się zrobił taki wysyp, że nikt już chyba nie pamięta, który kiedy. Jak to mówiła Cyganka? Jak im dobrze, to się mnożą. Jak właściwie rozmnażają się krasnoludki? We Wrocku odpowiedź jest krótka: hurtowo!
Ale najpierw pokaże mu gołębie. A wśród nich swoją ulubioną parę.
- Widzisz, Marku, tego gołębia bez łapki? Nazywam go Bodzio. Mieszka tutaj od zeszłego roku. Mijam go zawsze, kiedy jadę rowerem. Kuśtyka na tej swojej biednej łapinie. Nie ma szans w walce o okruchy z innymi gołębiami, które są w pełni sił. Ale nauczył się, cwaniak jeden, że ludziom trzeba pograć na uczuciach. Stanie sobie taki kulas, przekrzywi łepek i wszystko mu dasz. Ja sama wiele razy pozbyłam się kanapek do pracy, bo niechcący zatrzymałam się przy Bodziu. Ale wiesz, co mnie wzrusza najbardziej? – Tam w bramie stacjonuje gołębica. Kiedyś musiała złamać skrzydło, bo nie może fruwać. I Bodzio odnosi jej część tego, co uda mu się wyłudzić od ludzi. Sam nie do końca sprawny, dba o swoją wybraną, jeszcze bardziej pokrzywdzoną przez los niż on. Widziałam ostatnio, jak siedziały wtulone w siebie i próbowały przespać najgorszy mróz. Chciałoby się przynieść im jakiś pled, bo ja wiem, pusty gołębnik znaleźć albo zrobić. Skrzynkę jakąś. Cokolwiek. Ale włącza się człowiekowi autokorekta, a pamięć podsuwa głos z megafonów na dworcu: „Gołębie są nosicielami wielu groźnych chorób! Prosimy nie karmić gołębi!” Niech sobie noszą, co chcą. Ale ich przywiązanie do partnera jest takie - nieoczywiste. Taka niebanajka: bajka jakich wiele, ale jednak inna.
Zamyślona Elżbieta unosi głowę. Niewielu opowiadała do tej pory o swoich gołębiach na rynku. Bo i po co? Sentymentalne to. Głupie. Dwa szare ptaki, co sobie z dzióbków jedzą. Czemu wyrwała się z tym właśnie teraz? A chciała, żeby przechadzka była luźna i żeby mogła wykazać się swoim perlistym poczuciem humoru. A tu wypuściła z siebie tę ja, którą najskrzętniej ukrywa przed światem…
W prawym oku znajome od dawna iskierki. Szef szuka czegoś po kieszeniach, aż wreszcie tryumfalnym gestem wyjmuje herbatniczki, jakie w ich firmie rozdawali ostatnio w ramach jakiejś akcji marketingowej. Otwiera paczuszkę. Każde ciastko łamie na pół. I dzieli się sprawiedliwie: raz dla Bodzia, raz dla Eli. Raz dla siebie. I znowu Bodzio. I ona.
- Elu?
- Mmmm?
- A do kwestii kałuży to jeszcze wrócimy!
Ewelina Krzewicka
Bernadetcie – mojej Przyjaciółce-inspiratorce
W głębi serca
Otulona w płaszcz z kożuszkiem i łososiowy szalik z frędzlami stała na Piątej Alei na Brooklynie i wpatrywała się w magię wirujących na wietrze płatków śniegu. W oddali migotały światła mostu Verrazano, w których wesołą grę często lubiła się wpatrywać czekając na przyjazd autobusu. Zwłaszcza w chwilach zadumy i nostalgii. Mimo mrozu i grubej warstwy śniegu nie było jej zimno – choć raz do czegoś przydał się zakup kozaczków znanej firmy, do którego nie do końca była przekonana, ale wyprzedażowa cena kusiła. Jedynie dłonie miała przemarznięte, ponieważ stare i wysłużone rękawiczki nie dawały już spodziewanego ciepła, ale były z Polski... Stanowiły pamiątkę zbyt ważną, by się jej pozbyć.
I znów Betka dotarła w swych podsumowaniach do myśli o ojczyźnie. Zbliżała się Wigilia, już dziewiąta na amerykańskiej ziemi. Nie żeby dziewczyna narzekała, nie było jej tu wcale źle: miała pracę (i to nie sprzątanie, od którego przecież – jak wszyscy – zaczynała), wynajmowała przytulne mieszkanko, miała też okazję sporo zwiedzić. Jednak Nowy Jork to nie jej prawdziwy dom. Kiedy dziewięć lat temu podejmowała ważną dla siebie decyzję i decydowała się na wyjazd było jej ciężko. Rzuciła pracę, studia podyplomowe, zostawiła mamę, rodzeństwo, przyjaciół, znajomych. Nie wiedziała co czeka ją za oceanem, przecież nie wszystkim udawało się coś osiągnąć. Było to spore ryzyko, ale Betka je podjęła. Nie żałowała swojej decyzji, choć niejednokrotnie miała chwile załamania.
- Tylko co teraz? Co dalej? - myślała, idąc powoli przez zaśnieżony park. Zostawiała za sobą zgrabne odciski podeszwy nowych butów w rozmiarze 39. Jednak jedynie w myślach się oglądała, w rzeczywistości zupełnie za siebie nie spoglądała. - Może powinnam już wrócić do kraju a nie czekać do obiecanego sobie momentu, kiedy upłynie dziesięć lat?
Betkę czekały teraz najtrudniejsze dni w roku. Od zawsze była sentymentalna i rodzinna a okres świąteczno-noworoczny nie nastrajał jej pozytywnie. No, może nie tak bardzo jakby sobie tego życzyła. Wolałaby ubierać teraz choinkę i gotować barszcz w rodzinnym domu i uczestniczyć w spotkaniach ze znajomymi ze szkolnych lat. Gdyby jeszcze miała kontakt ze swoją przyjaciółką ze szkolnej ławy z czasów podstawówki, to może byłoby łatwiej... Jednak decyzja o wyjeździe została podjęta szybko, Ewcia nie mieszkała w tej samej miejscowości i Betka nie zdążyła zostawić swojego adresu czy maila. Ot, takie życie, wcale nie chce człowieka rozpieścić.
Po powrocie do swojego mieszkanka, zwanego przewrotnie „apartamentem”, Betka jak zawsze po przyjściu z pracy czy spaceru zaparzyła sobie malinową herbatę i usiadła w ulubionym zielonym fotelu. Na jej kolana wskoczyła Arika, przesłodka kotka, którą ktoś porzucił kilka miesięcy temu przy śmietniku. Dziewczyna mając ogromną miłość w sercu i to nie tylko dla ludzi, ale i zwierząt, postanowiła kotkę przygarnąć, odkarmić i obdarzyć uczuciem. Zresztą dzięki tej małej i puchatej kulce przypominała sobie rodzinny dom na wsi. Przecież tam wokoło wciąż słyszała miauczenie, szczekanie, gdakanie czy muczenie. A teraz żyła w pięknym mieście, ale niestety betonowym. Gdzie okiem nie spojrzeć rozciągały się typowo miejskie krajobrazy. Nawet wyglądając z okna na niewielkie podwórko nie widać było ani jednej rośliny zielonej. Tylko beton.
- Miauuuuu.... - Arika postanowiła namówić swoją milczącą panią na zwierzenia.
- Co się stało, kiciu? Głodna jesteś? A może chodzi o drapanie za uszkiem? - Betka zasypała kotkę troskliwymi pytaniami.
- Miauuuuu.... - jednak Arika nie do końca potrafiła powiedzieć o co chodzi jej tym razem. Właścicielka musi się domyślić, że zwierzak martwi się o jej posępny nastrój.
- No już dobrze, chodź naleję Ci mleczka a potem porozmawiamy...
Kiedy kotka piła półtłuste mleko ze ślicznej miseczki w róże, Betka postanowiła wyrzucić swoje żale i na głos rozważyć to o czym do tej pory tylko myślała.
- Rzuciłam życie w kraju niemal z dnia na dzień, sporo wyrzeczeń kosztowała mnie decyzja o wyjeździe do Stanów. Zresztą i tu na miejscu nie brakowało rozczarowań i trudnych chwil. Przeżyłam tu dziewięć lat, kłótnię z ciocią, utratę miłości fajnego faceta, zawirowania w pracy a przede wszystkim masę uczuć! Od TĘSKNOTY, poprzez PRZYJAŹŃ (choć raczej odczuwalny jej brak) a na MIŁOŚCI skończywszy. Kocham mój kraj, kocham moją wieś a przede wszystkim kocham moją rodzinę. Od śmierci taty wiele lat temu, ogromne oparcie dała mi mama i to jej najbardziej mi teraz brakuje a od chwili startu samolotu nie widziałam się z nią ani razu. Nie patrz tak kocie, też masz lub miałeś mamę i zapewne za nią tęsknisz! A jak widzisz, ja od czasu rozstania z Piotrkiem, nie mam nawet do kogo buzi otworzyć w tych pustych czterech ścianach.
- Miauuuuu..... - Arika wydała z siebie żałosny odgłos
- Tak, właśnie rozważam wcześniejszy powrót do domu... Nic mnie tu nie trzyma, oprócz głupiej obietnicy, którą sobie złożyłam w dniu przylotu... Że spędzę tutaj dziesięć lat. Czy dam radę przetrwać jeszcze rok? Tu nikt na mnie nie czeka, nikt nie pyta jak spędziłam dzień i co zamierzam jutro. Tu nikt nie cieszy się z moich sukcesów, nie pociesza w chwili smutku ani nie wybiera się na rowerową przejażdżkę w nieznane. Po powrocie będzie mi ciężko – znalezienie pracy, odnalezienie się w polskiej rzeczywistości po takim czasie nie będzie łatwe, ale od czego ma się rodzinę i przyjaciół? Przecież mam trochę oszczędności a i siostra z bratem nie dadzą mi przymierać głodem. Może trzeba wrócić?
Betka rozejrzała się, ale kotki nie było już obok, znudzona wynurzeniami swojej opiekunki postanowiła wybrać się na cowieczorny obchód mieszkania. Zatem i dziewczyna ruszyła do łazienki, by zmyć z siebie ponury nastrój.
Zasypiając dała sobie czas do 31 grudnia, wtedy ostatecznie rozważy co dalej zrobić ze swoim życiem. Jednak los miał dla niej niespodziankę, która miała ułatwić jej podjęcie życiowej decyzji...
///dzień przed Sylwestrem///
Kilka dni temu dziewczyna postanowiła zarejestrować się na jednym z polskich portali, żeby nawiązać kontakt z dawnymi znajomymi. Miała nieco luźniejsze godziny pracy i tak chciała zapełnić swój wolny czas. Zimą przecież jest to najcieplejsza rozrywka, bo zimny wiatr znad oceanu nie sprzyjał spacerom.
Jak topór nad skazańcem, nad Betką wisiała niedokończona sprawa tego roku a dotycząca decyzji o pozostaniu w Ameryce lub powrocie do kraju. Strasznie gryzło ją sumienie, pobolewało serce a mózg nie chciał współpracować w wypisywaniu „za” i „przeciw”. I właśnie wtedy przyszła wiadomość poprzez portal od …. Ewci!
Betka nie mogła uwierzyć, że zagubiona na niemal dziesięć lat przyjaciółka właśnie pojawiła się na nowo w jej życiu. Wprawdzie tylko wirtualnie, ale „Jak się nie ma co się lubi...”.
- Co też Ewcia napisała? Zmykam sprawdzić! - krzyknęła właściwie do siebie dziewczyna i już jej nie było.
///rok później///
- Jeszcze dziesięć minut i samolot powinien lądować – pomyślała Betka, wyglądając niecierpliwie przez maleńkie, okrągłe okienko maszyny i próbując dostrzec zarysy Krakowa.
Nogi nie chciały już dłużej czekać. Pragnęły zbiec po schodkach, rzucić się pędem do hali przylotów i wpaść w objęcia bliskich. Ale logika nakazywała im cierpliwość, wszak tak niczego przyspieszyć się nie da.
Dzięki wsparciu Ewci poprzez częste maile wymieniane na trasie Polska-Stany Zjednoczone, Betka wytrzymała przyrzeczony sobie rok. Kolejne dni upływały pod znakiem oczekiwania, co też tym razem znajdzie się w skrzynce pocztowej. Dziewczyny nadrobiły stracone lata, zarzucając się zdjęciami, informacjami o pracy, życiu codziennym i mentalności ludzi w obu krajach, pogodzie czy zakupach. Ale i tak najbardziej czekały na spotkanie, zaciekawione czy wieloletnia przyjaźń jest tak trwała jak betonowe miasto.
Dwadzieścia minut później niż tego oczekiwano, samolot pasażerski z Nowego Jorku wylądował na płycie lotniska w Balicach. A smukła, wysoka i długowłosa (od zawsze) blondynka wywołała w hali lotniska wiele łez wzruszenia. Wpadając w objęcia mamy i rodzeństwa, widziała kątem oka czekającą nieco dalej … Ewcię.
Izabela Panopulos
Grudniowa miłość
Dzień dopiero zdawał się wstawać, lecz widok za oknem przeczył godzinie wskazywanej przez wiszący zegar. Westchnęła ciężko i nastawiła wodę na poranną kawę. Usiadła powoli przy drewnianym stole, opierając ręce o wystający brzuch.
- Jeszcze dwa miesiące.- Szepnęła do wypukłości.
Czajnik zaczął gwizdać, więc podeszła do kuchenki i zalała wrzątkiem aromatyczny proszek.
Przeszła w stronę okna, by spojrzeć w szarość poranka. Przez noc nasypało sporo śniegu, zasypując drogi, chodniki i przestrzeń wokół nich. Ten teren, który niektórzy szumnie nazywali trawnikiem, a który nawet w lecie nie cieszył oczu zielenią.
Spojrzała ponownie na zegar i westchnęła cicho.
Musiała ubrać się ciepło, gdyż czekała ją ciężka przeprawa przez zaspy. Jeszcze dwa tygodnie i przestanie chodzić do pracy. Przejdzie na zasłużony odpoczynek, by oczekiwać swojego maleństwa. Czuła się dobrze, zbyt dobrze, by dostać zwolnienie lekarskie, a spętani przepisami ludzie w kadrach, odrzucali jej prośby o wcześniejsze wykorzystanie urlopu macierzyńskiego.
Otrząsnęła się z zamyślenia i zaczęła szybko nakładać kolejne warstwy odzieży.
Gdzie ta radość z nadejścia zimy? Dziwiła się jak człowiek zmienia poglądy, gdy dorasta. Jak przestaje cieszyć padający śnieg, którego płatków nie łapie się już na język, jak ze wstrętem odwraca się wzrok od pokrytych lodowym wzorem szyb, czy jak z niechęcią spogląda się na leżące kopce śniegu.
Pchnęła drzwi od klatki schodowej i wyszła na poranny ziąb. Opatuliła się mocniej szalikiem, tak, że teraz wystawały jej z twarzy tylko oczy. Szukała jakiejś ścieżki, czy przejścia we wszechogarniającej bieli. Powoli posunęła się kilka kroków do przodu. Powiększający się brzuch wcale nie ułatwiał manewrowania.
Byle do przodu – pomyślała.
Czekał ją niespełna kilometrowy spacer, który w tych warunkach wydawał się wręcz maratońskim dystansem.
Wzrokiem wbitym w horyzont, obrała przypuszczalny kierunek i zaczęła przesuwać się przez zaspy. Spojrzała na zegarek. Dochodziła szósta, a przed nią jeszcze kwadrans przechadzki. Nie chciała się spóźnić. Wiedziała, że nikt nie zwróci jej uwagi, lecz wrodzone poczucie obowiązku kazało jej przyspieszyć kroku.
Nie zauważyła warstwy lodu kryjącej się pod śniegiem. Nie mogła jej zauważyć pod prawie pół metrową pokrywą. Nie zdążyła przeanalizować sytuacji, zrobić jakiegokolwiek ruchu, zapobiec katastrofie...
- Proszę pani! Niech pani wstanie! – Ktoś szarpał ją za ramię. Bolało. Tylko czy to na pewno ramię?
Powoli otworzyła oczy. Pochylał się nad nią obcy mężczyzna. W jego oczach mogła wyczytać troskę.
- Czy nic się pani nie stało? – Spytał.
- Chyba nie – odpowiedziała, siadając na zimnej kupce białego puchu. – Proszę mi pomóc wstać – poprosiła.
Mężczyzna wyciągnął ręce i postawił ją do pionu. Zakręciło się jej w głowie, nie wiedziała czy od upadku, czy od uczuć, których dawno nie odczuwała.
Spuściła głowę, wstydząc się własnych myśli i wówczas ujrzała na białej powierzchni śniegu kilka kropel krwi. Mężczyzna również je zauważył.
- Czy jest pani ranna? Coś panią boli? – Pytał z niepokojem, rozglądając się nerwowo na boki w poszukiwaniu pomocy.
- Proszę zadzwonić po pogotowie – poprosiła cicho, chwytając się za brzuch.
- Proszę tutaj poczekać – poprosił mężczyzna i odbiegł w stronę najbliższego budynku.
Czekając myślała o swoim nienarodzonym jeszcze dziecku. To nie może się tak skończyć! To niesprawiedliwe! Wszystkie jej zmysły krzyczały z bólu i rozpaczy. Jeśli straci to dziecko, będzie już na zawsze sama. Bez męża, bez rodziny, bez przyjaciół, bez nadziei i bez miłości.
Pragnęła tego dziecka, jak niczego i nikogo wcześniej. To miała być jej własna osoba do kochania. Nie może jej stracić!
Rozglądnęła się wokoło. Nieopodal stała stara, połamana ławka, w tej chwili zasypana hałdami śniegu.
Powoli przesunęła się w tamtą stronę, a każdy krok był jak stąpanie po ostrzach noży. W końcu dotarła do celu i ciężko opadła na drewniane deski.
W jaśniejącym blasku poranka zauważyła zbliżająca się w jej stronę postać.
- Karetka już jedzie – powiedział mężczyzna, siadając obok niej.
W tym momencie powietrze przeszyło rozdzierające wycie sygnału alarmowego. Wzdrygnęła się, nie wiedząc czy to z zimna, z nerwów, czy ze strachu. Gorąco zaczęło ogarniać całe jej ciało, a czerwona barwa przed oczami zaczęła zastępować biel. Zemdlała.
Powoli otwierała oczy. Wzrokiem przecinała białe powierzchnie ścian, pokryty wapnem sufit, szklane klosze i białe zasłony. W pokoju prócz niej stały trzy łóżka, w tej chwili puste.
Gdzie jestem? Pytała własnych myśli. Jej ręce odruchowo spoczęły na brzuchu, w tej chwili nadnaturalnie płaskim.
- Moje dziecko! Nie! – Wrzeszczała z całych sił, przypominając sobie ostatnią zapamiętałą sytuację.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do sali wbiegło dwoje ludzi w bieli. Mężczyzna chwycił ją za ręce, zaś kobieta wprawnymi rękoma wykonała zastrzyk.
- Proszę się uspokoić – powiedział mężczyzna – jestem doktor Szumiec. Opiekuję się panią.
- Moje dziecko... – Szepnęła.
- Wszystko w porządku – odpowiedział. – Kiedy przywieźli panią do nas, była pani nieprzytomna, zaś poród był w toku. Dziecko jest malutkie, ale żyje. To wcześniak, prawda?
- Tak. Trzydziesty drugi tydzień.
- Pani też była chora. Właściwie nadal pani jest. Powikłane zapalenie płuc. Jak długo pani leżała w tym śniegu?
- Nie wiem.
- Przepraszam. Głupie pytanie. Proszę teraz odpoczywać i nabierać sił. Dobrze, że temperatura spadła i dobrze zareagowała pani na leki.
- Kiedy będę mogła zobaczyć dziecko?
- Później. Teraz obie powinnyście odpoczywać.
Opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Czy lekarz powiedział, że to ona? Dlaczego nie spytała? Zresztą czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie? Kochałaby go bez względu na płeć. Tylko, dlaczego nic nie pamiętała. No tak, wysoka gorączka.
Spoglądała przez szybkę na maleńkie, różowe ciałko. Skóra pokrywająca drobny szkielet, była tak pomarszczona, jakby przy dopasowywaniu pomylono rozmiar. Uśmiechnęła się do własnych myśli.
Dopiero dzisiaj po dwudziestu dniach, lekarz pozwolił jej na odwiedziny przy inkubatorze córeczki. Mała chwytała się życia małymi pazurkami, zadziwiając lekarzy swoją kondycją oraz siłą przetrwania.
Ma to po matce. Myślała z rosnącą matczyną dumą.
- Proszę ją dotknąć.- Łagodny głos lekarza rozległ się za jej plecami.
Wsunęła dłoń przez okrągły otwór w bocznej ściance i dwoma pacami pogłaskała nagie plecy swojej córki. Nawet nie zauważyła, kiedy po twarzy potoczyły się dwa strumienie łez, z którymi nawet nie starała się walczyć. Była w nich radość, ulga, strach i nowe nieznane uczucie. Ogarniało ono wszystkie jej zmysły i rozlewało się po ciele. Tkliwość połączona z euforią, poczucie siły z oddaniem.
To chyba musi być miłość? Pytała własnych myśli.
- Jeżeli mała będzie przybierać na wadze i nie wystąpią dodatkowe komplikacje to za miesiąc będziecie już w domu. W jej rozmyślania wdarł się głos lekarza.
- Dziękuję panie doktorze – uśmiechnęła się do szpakowatego mężczyzny.
Odwróciła się z powrotem w stronę sztucznego środowiska, otaczającego maleństwo Wsunęła dłoń do środka, opierając opuszki palców o czubek głowy maleństwa.
- Słyszałaś kochanie. Musisz być dzielna i silna, to wrócimy do domu. – powiedziała szeptem, zaś jej serce wypełnione teraz po brzegi uczuciem, jak naczynie wodą biło równo i mocno, bo teraz miało już, dla kogo bić.
Andrzej Michał
„Mroźnym zimowym przedpołudniem”
Widocznie nie jest to zbyt istotne, skoro pamiętając dokładnie tamto zdarzenie nie pamiętam czy zdarzyło się to dziesięć czy może więcej lat temu?
Tak jak dziś było to grudniowym przedpołudniem, mroźnym zimowym przedpołudniem. Szedłem szybkim krokiem przez park i tu na tym moście zobaczyłem jak długowłosa szatynka oparta o barierkę wpatruję się w nurt rzeki… zamarzniętej i przykrytej śnieżną szatą rzeki. – A raczej rzeczki… w końcu przecież sam mostek spinający obie części parku, poza swym pięknem jest niewielki.
Bardzo mi było spieszno do pobliskiego Magistratu, gdzie byłem umówiony na godzinę z Prezydentem tego Miasteczka. Nie chciałem się spóźnić, wiadomo politycy są drażliwi w tym temacie a ja bardzo chciałem; by me życie wskoczyło wreszcie na normalne tory, wszak od tej rozmowy naprawdę dużo zależało.
Będąc w połowie mostku, tuż za plecami szatynki coś mi odbiło i wypowiedziałem do nieznajomej takie mniej więcej słowa:
- Proszę nie skakać… nie mam czasu Pani ratować.
Szatynka odwróciła się w mym kierunku i z szerokim uśmiechem mi wyjaśniła:
- Na rzece jest gruby lód a jak chce się popełnić samobójstwo to skacze się do szemrzącej otchłani.
- W każdym bądź razie niech Pani nie robi nic głupiego…- Powiedziałem… i pognałem dalej w kierunku Urzędu Miasta.
Dziś stojąc samotnie przy tej samej barierce, dokładnie tej samej, co Ona wtenczas… Spoglądam w dal i widzę wartki nurt rzeki… Jest dosyć zimno, ale widocznie nie na tyle by skuć lodem rzekę. Zresztą zima tego roku jest wyjątkowo podła; bez śnieżna, szaro- bura i ponura! Mógłby już spaść ten śnieg!
Chciałbym też by Ona też tu była. Ale to jest chyba niemożliwe. Ona jest gdzieś daleko, prawdopodobnie w Afryce? – Tak jak słyszałem uczy małych murzynków czytać i pisać a tak przy okazji nakazuje ich matką, by te odganiały od siebie wszelakie „spragnione” i nachalne „czarne chłopstwo”… ja jestem tutaj i też jestem spragniony, tylko, że tak trochę inaczej.
Od chwili naszego rozstania minęło wiele lat a ja wciąż do niej tęsknie, wciąż ją kocham i pragnę, ale wiem przecież, iż w tym życiu nie będzie dane już mi jej oglądać. – Takiej, jakiej znałem. Teraz to już na pewno inna kobieta?… Nie mogę jej sobie wyobrazić jak kopię studnie dla tych biednych obdartusów! Pamiętam ją jako drobną, choć o bujnych kształtach kobietę. W wieczornych wiadomościach widziałem ją kiedyś… spikerka przedstawiła Ją jako szefową akcji humanitarnej – czy coś takiego? Tej nocy przyszła do mnie we śnie w odwiedziny, czuje ją wyraźnie tak jakby była koło mnie i tak w pół śnie wyciągam rękę… kładąc mam nadzieję, że oprze się na jej kształtnych „kobiecościach”. To trwa ułamek chwili a zaraz po nim ręka trafia w pustkę i ciało przeszywa gniew rozpaczy.
Nie pamiętam również mej wizyty w urzędzie miasta, prawdopodobnie wypadła nadspodziewanie dobrze i teraz, kiedy sam sprawuje urząd prezydenta tego miasta, codziennie przyjmuje ważnych interesantów. Dziś rano była u mnie pewna znana Pani Doktor, która podkochuję się we mnie nieustannie… myślę, iż zostaniemy małżeństwem? Co prawda nie kocham Pani Doktor, lecz w mej karierze politycznej bardzo by się ona przysłużyła. A ja jej! W końcu jako prezydent pozwolę jej by wybudowała tą swą klinikę w najlepszej części miasta.
Martwi mnie tylko to; że pewnie kiedyś będę musiał opowiedzieć jej historię, którą wam właśnie opowiadam i w przeciwieństwie do was nie zrozumie mnie ona zupełnie!
Zima tamtego roku była nawet bardziej niż śnieżna! A zaczęła się już w pierwszej połowie listopada nieustannymi opadami białego puchu i dość znacznym spadkiem temperatury potęgujące zimno wzmocnione było przez wyjące wietrzysko tak dokuczliwe wpadające za kołnierz płaszcza i marynarki. Wychodząc z gmachu Urzędu postanowiłem iść z powrotem przez park w nadziei zamienienia sobie kilku słów ze stojącą na mostku kobietą.
Nie obiecywałem sobie jeszcze niczego i było mi obojętne czy ją spotkam, czy nie?
Jednak widząc już z daleka, że na mostku nikogo nie ma, me serce nieoczekiwanie zabiło tak jakby już inaczej a mnie całego ogarnął smutek.
- Nie ma jej! – Wyszeptałem i już miałem zawrócić, by jechać do domu taksówką, kiedy przypomniało mi się, iż jest zima, śniegu jest mnóstwo wszędzie… - Tak to była naprawdę śnieżna zima!
Istotnie na mostku zostały w śniegu ślady butów… moich na pewno! I JESZCZE JEDNE!
Filigranowe z wyraźnym wgłębieniem po obcasach. To na pewno jej ślady! Innych nie było!
Jak wilk wyruszyłem na łowy! Idąc jej tropem już po chwili przekonałem się, iż to właśnie Ona zastawiła na mnie swe sidła!
W sumie później sobie ustaliliśmy, że tak wspólnie, każde z osobna na te drugie zapolowało; wilk na wilczycę a wcześniej wilczyca na wilka.
Tam w parku znajduje się przeszklony podwyższony budynek kawiarni… nigdy tam wcześniej nie byłem i kiedy po Jej tropach trafiłem do jego środka zobaczyłem, że zza przeszklonego tarasu widać jak na dłoni cała drogę do samego gmachu magistratu… Ona cały czas mnie widziała i kiedy za Jej plecami znalazłem się właśnie tam, Ona wcale się nie odwracała… Na szczęście wiedziałem, że muszę powiedzieć teraz i tu właśnie te słowa, zwykłe słowa, które będą zachowane przez wieczność:
- Przyszedłem tu po twych śladach, przyszedłem by zabrać cię do siebie, przyszedłem tu i tego już nie odmienię!
Odwróciła się i spoglądając na mnie wypowiedziała propozycję, którą musiała wyczytać w jakieś książce albo usłyszeć w jakimś filmie, wnioskuję tak; bo kojarzyłem skądś te kwestie:
- Teraz przed nami tylko dwie drogi; pierwsza jest taka, że udamy się do hotelu, gdzie spełnimy swe najbardziej wyuzdane żądze, po czym rozstaniemy się nie znając nawet swych imion. Druga droga jest taka; że pobierzemy się, czym prędzej… - Nie dokończyła, wyczytała z mej twarzy pytanie:
- „A nie dałoby się tego połączyć?”
- Nie. - Odpowiedziała na nie zadane pytanie. A ja wybrałem tą drugą opcję, choć nie do końca.
Owszem od początku naszej miłosnej znajomości planowaliśmy ślub i wielkie wesele w tradycyjnym stylu, tylko zawsze coś stawało nam na drodze. W szczególności dwie kwestie stały w poprzek naszego szczęścia; ma kariera polityczna oraz Jej potrzeba ratowania Świata przed samym sobą.
Aż wreszcie przyszedł dzień, w którym zasiadłem w Radzie Miasta a ona odkryła, że dzieli swe życie z cynicznym politykiem. Tak od początku hołdowałem starożytnej zasadzie, która mówi; żeby wygrać wybory, należy schlebiać namiętnością i głupocie motłochu, a nawet puszczać w niepamięć wszelakie ich występki.
Nie wyjechała tak od razu, poczekała na tą jedną kroplę, która przepełniła jej naczynie. Termin naszego ślubu wyznaczyłem na dzień wyborów prezydenta miasta, pierwszy raz kandydowałem na te stanowisko…
Teraz stoję sam na tym moście już drugą kadencje i wkurza mnie bardzo, że nie mogę sprawić rozporządzeniem; by zaczął padać śnieg! Jest przecież zima. Musi być śnieg!
Dokładnie tamtej zimy było mnóstwo śniegu! A my tarzaliśmy się w nim jak dzieci!
Może tak nie od razu… jak pamiętam z przeszklonej kawiarni wyszliśmy trzymając się za ręce zaprowadziłem ją do swego mieszkania i ona już ze mną została. Mieszkaliśmy sobie jak mąż z żoną. Tak nam to wypadło istnieć poza czasem i przestrzenią przez te zimowe miesiące. Z nastaniem wiosny wszystko się zmieniło; nie powiem żeby się tej pierwszej naszej wiosny coś pomiędzy nami popsuło czy pogorszyło, jednak było już inaczej.
- Niech ten śnieg wreszcie zacznie padać! – Wyrwało mi z głębi istnienia. Słowa zostały rzucone w stronę bystrego nurtu rzeki… podobno woda posiada dziwne właściwości, może przenosić myśli i słowa… za kilka minut muszę wrócić do urzędu i przez cały dalszy dzień pracy mam obowiązek w miarę rzetelnie wypełniać urząd prezydenta miasta. A ja mam już tego dosyć! Z powrotem chcę wrócić czas i przenieść się do mego małego mieszkanka, gdzie razem z NIĄ będę spędzać dnie całe! Niech już przestanie ratować tych Afrykańczyków i uratuje mnie!
Mam dziś mało czasu na spacer, wyrwałem się tylko na godzinkę… zresztą właśnie dzwoni sekretarka z wiadomością; iż dzwonili z ministerstwa i „czegoś” od nas chcą! Że będzie zagraniczna delegacja… pan minister i ambasador też!…
- A niech ich diabli! Będę w ciągu godziny! – Rzuciłem sekretarce i w tej samej chwili naszło mnie; bym niezwłocznie udał się tam daleko hen w głąb czarnego lądu i Ją odszukał!
- Głupi pomysł! Przecież mogę do niej napisać a nawet zadzwonić… przecież tam w Afryce też mają telefony! – Natychmiast odpowiedział mój rozsądek, który z taką pasją uwielbia mnie pozbawiać szczęścia i rozkoszy.
Przejdę się jeszcze po tym parku, może zdarzy się cud i się przeniosę w czasie wstecz i naprawię to wszystko, co popsułem tam kiedyś w przeszłości… owszem jej winy też jest w tym troszeczkę! – Bo zamiast urządzać mi dzikie awantury to tylko stała w milczeniu i spoglądała na mnie swymi przepięknymi dużymi oczętami… ale to było później.
Tamtej naszej pierwszej zimy musieliśmy chyba zbyt bardzo zatracić się w naszej miłości… chociaż nie od razu przyszła sama rozkosz! To najpierw trwało kilka dni może kilkanaście? Zanim jak mąż z żonką… a może było wszystko inaczej? Tylko mnie się już to wszystko pomieszało… Lecz to nie zmienia faktu, że wraz z Nią przyszło do mnie wielkie szczęście i wypełniło po brzegi zaciszne pokoje mego mieszkania. Czy ja tego nie widziałem? Czy ja tego nie czułem?
Pamiętam jak ogromne płatki śniegu spadały tuż za oknem, kiedy z nosem przy szybie obserwowałem jak Ona; w tej kwiaciarni naprzeciwko ogląda sobie kwiatuszki, szczególnie tulipany widocznie sobie upodobała. Do każdego podchodziła z należytą czułością i nawet sobie jednego zakupiła… Ja do tej pory kupowałem jej tylko róże… Byłem zazdrosny o tego tulipana, którego Ona w skrytości sobie miłowała i jeszcze tego samego dnia zamówiłem dla niej olbrzymi kosz holenderskich tulipanów. Zamówienie zostało zrealizowane już wieczorową ciemną porą… a wcale nie! – Noc była jasna księżycowa, kiedy wracaliśmy ze spaceru trzymając się za ręce, Ona rozpromieniona, szczęśliwa, ja troszkę zamyślony, zatroskany; myślałem, że kwiaty zostaną dostarczone, kiedy już będziemy z powrotem w mieszkanku. A tu niespodzianka; pod naszą kamienicą z dużego samochodu dwóch facetów wyciąga kosze pełne holenderskich tulipanów i na domiar złego klną siarczyście! – No przecież mnie nie ma w domu! A te durnie nieustannie dzwonią pod mój adres!
Nim zdołałem nad tym wszystkim zapanować Ona zemdlała na mych rękach z zachwytu!
- Kocham Cię. – Zdołała wyszeptać i poczułem jak obsuwa się w dół… jestem silny! Nie miałem problemu, by oniemiałą przytrzymać i zakręcić na mych rękach!
Duże płatki śniegu spadały na Jej twarz, która odzyskała swe rumieńce.
- Tulipany, dla mnie tulipany… - Wyszeptała otwierając oczy. A ja nie miałem zamiaru wypuszczać jej ze swego mocnego uścisku!
Dwóch facetów wniosło wszystkie tulipany Holandii do mego mieszkanka a ja wniosłem Ją na piętro i jak żonkę przez drzwi do naszego szczęścia!
Całe mieszkanie było w tulipanach! Kwiaty te były we wszystkich chyba kolorach? Choć przeważała czerwień i żółć. Wokół łóżka stały kosze z czerwonymi… to na pewno! Na samym łóżku były płatki również w białym kolorze… tak!
Plotłem jakieś głupoty; że chciałem też by dostarczono też te najdroższe; czarne tulipany… że cena nie gra roli! I nawet, jeżeli miałaby to być ekspresowa, kosztująca krocie przesyłka z Amsterdamu… to ma być! I basta! Bo Ona na to zasługuje!
- Nie ma czegoś takiego jak „czarne tulipany”. – Usłyszałem odpowiedź od „kwiaciarzy” i kiedy Jej to opowiadałem naszła mnie taka wielka złość na cały świat, myślałem, że zostałem oszukany!
Ona zbliżyła się do mnie i czułym pocałunkiem sprawiła, że przestałem opowiadać jakieś nie istotne kwestie…
- W Holandii i na całym świecie… naprawdę nie ma czarnych tulipanów. – Usłyszałem od niej tuż po pocałunku. Dalszą kwestię znałem z pewnego filmu z dawnych lat:
- „Jedyny Czarny Tulipan jest tutaj, jedyny na świecie Czarny Tulipan jest mój!…” -
Kiedy tak namiętnie nazywała mnie swym „Czarnym Tulipanem”, wydarzyła się rzecz niesamowita; Zimowy podmuch wiatru sprawił że nagle otworzyło się oko i do wnętrza pokoju wraz z zimową zawieruchą wpadły olbrzymie masy białego śniegu i lekko nas przyprószyły!
Nasze uczucie było z tych do zatracenia duszy! Gorąc topiący wszystek śnieg tej zimy, musiał bić od nas niesamowity… nie pamiętam jak? I czy w ogóle zostało zamknięte te okno? Nie pamiętam by było zimno! Pamiętam Jej ciepło! Tak tylko jak tylko mężczyzna potrafi poczuć kochającą go kobietę! – Całą duszą i całym ciałem!
… Tak owszem, te cholerne okno musiało jakoś zostać zamknięte! – Wspomnienie tego szczegółu znów zaciemniło obraz mych wspomnień a tu jeszcze dzwoni telefon w mej kieszeni; To Pani Doktor. – Pyta, czy wszystko u mnie w porządku? Jestem normalnym facetem i mam, co prawda zamiar z nią sobie trochę „pobaraszkować”, lecz niech nie liczy na nic więcej! Albo jeszcze lepiej! Niech wcale na nic nie liczy! Mam zamiar lecieć do tej Afryki i Ją odnaleźć! Jak nie będzie chciała wracać po dobroci, to siłą Ją tu sprowadzę!…
Musiałem to widocznie powiedzieć na głos do słuchawki telefonu? A Pani Doktor musiała wiedzieć, o co chodzi? Bo natychmiast usłyszałem nieszczere jej wyznanie:
- Ale ja Pana tak bardzo kocham. – Następnie się rozłączyła, pozwalając mi znów wejść tu na tym moście w miniony świat mych wspomnień.
- Znów tam jestem! – Powróciłem duchem znów do naszej nocy poślubnej. Ja i Ona!
Tylko Ona i Ja! Szczęśliwi w szczęściu i rozkoszy; bo była to rozkosz na wskroś śmiertelna, naga jak szczęście trwające przez wieczność. Czuliśmy to oboje, iż zatracamy się w kochaniu nad życie szczęśliwym. W tę noc jasną, księżycowa. Szczęśliwa ziemia otulona kołdrą z białego śnieżnego puchu, nosiła nas oboje przez te zimowe, krótkie dni i pozwalała zostać nam ze sobą przez długie noce, które jednak okazywały się ostatecznie aż na zbyt krótkie byśmy mogli się w pełni sobą nacieszyć.
Następnie przyszła zdradliwa wiosna a ja objąłem wymarzoną posadę w Miejskim Urzędzie. Co prawda to jeszcze nie był fotel prezydenta, lecz dzięki niej mogłem się przyjrzeć panującym wewnątrz porządkom…
- Mam zamiar namieszać w polityce! – Powiedziałem do Niej już pierwszego dnia po pracy.
- Osiągniesz wszystko, jeżeli tylko tego sam chcesz? – Odpowiedziała i natychmiast jej uczucie do mnie, skierowało Jej wszystkie siły do bezgranicznej, szczerej pomocy… Ona wierzyła, że mam zamiar zostać politykiem, tak by czynić dobro.
To dzięki Niej byłem mężczyzną! To dzięki niej piąłem się po szczeblach kariery! Jak
Anioł stróż stała przymnie, nawet, kiedy Jej tam nie było. Dodawała mi sił a ja czułem się nadzwyczaj silny!
To Ona mnie stworzyła… dotychczas świeciłem światłem odbitym a ta Kobieta sprawiła, że stałem się jasno świecącą gwiazdą!
Po brzydkiej wiośnie, pracowitym lecie i deszczowej jesieni znów przyszła upragniona zima! Śnieg już spadł pod koniec listopada a my znów mieliśmy więcej czasu dla siebie. Znów długie noce okazywały się przykrótkie! Znów w parku spacerowaliśmy trzymając się za ręce… znów, znów, znów… ale było dobrze tak jakby za pierwszym razem. Znów kochałem ją mocno! Znów czułem Jej ciepło kobiece!
Niestety miałem też zamiar beznamiętnie spalić ten świat! A na początku wyznaczyłem sobie cel; w postaci zdobycia tego miasta!
Cel ten, dzięki Niej osiągnąłem! Lecz też Ją straciłem. Prawdę mówiąc po Jej wyjeździe, nie posunąłem się w życiu do przodu nawet na milimetr. Są przecież znacznie bardziej nobliwe stanowiska polityczne niż Prezydenta Miasta.
Ja bez niej zginąłem marnie! To na pewno ma ostatnia kadencja. Bez Jej pomocy nie wygram następnych wyborów… bez niej nie osiągnę już niczego, bez niej czuję się zagubiony! Owszem po Jej odejściu miałem siły na czas jakiś. Ale i te siły już mnie opuściły… i teraz motam się bezwładnie; tak w życiu jak i na urzędzie. Bo cóż to ze mnie za Prezydent, który nie potrafi sprawić, by mroźną zimą padał w jego mieście śnieg?
No cóż przyjdzie chyba do tego, że będę musiał sobie palnąć z rewolweru w łeb! Nie będę zresztą pierwszy…
W ostatnim czasie narobiłem w Mieście takiego bałaganu, że nawet ślub z Panią Doktor i jej potężną rodziną może mnie nie uratować… hola! Zamiast w łeb, to pojadę do Niej do Afryki!!! Tylko zrobię jeszcze jeden „przekręcik”… o przy budowie stadionu! Wezmę forsę od wszystkich firm przed przetargiem się zmyje!
- HA! HA! HA! – Podoba mi się ten pomysł… ale nie mógłbym Jej tego zrobić, Ona pojechała tam z własnej woli i może wrócić w każdej chwili, w glorii i chwale. Ja bym musiał się ukrywać do końca dni swoich!
- Gdybyś tylko tu była! To bym wszystko naprawił! – Tak… motam się też na tym mostku. – Co to za miasto? Że rzeka w nim tak płytka, iż utopić się nie sposobna!
Nie mam zamiaru jeszcze się topić… ja jeszcze mam wspomnienia!
Znów jestem z nią! Znów przeniosłem się w okowy prawdziwej białej zimy…
Pamiętam jak tej następnej zimy znalazła w tym parku zamarzniętego czarnego ptaka… to była zwykła wrona.
- Zobacz nam jest tak dobrze a tam na świecie dzieją się takie straszne rzeczy, tam ludzie jak ten ptaszek gasną w locie swego istnienia. – Miałem za sobą ciężkie urzędowe boje, z których to powychodziłem jako absolutny zwycięzca, więc nie zwróciłem na Jej słowa uwagi.
- Ludzie walczą ze sobą od swych początków, świata nie zmienimy. – Odparłem chłodno.
- Tak, ale można starać się… coś, nieco naprawić, pomóc… Wiesz jest taka ustawa, której nie chcą przeprowadzić rządzący, by pomóc biednym Afrykańczykom, ty wkrótce pojedziesz w delegację do Stolicy, pójdź proszę do ministra i mu wytłumacz! – Poprosiła.
- Minister mnie nie przyjmie. – Powiedziałem i miałem rację.
Minister nie chciał nawet słyszeć o Afrykańskiej nędzy! Lecz dziwnym zbiegiem okoliczności pod ministerstwem jeden dziennikarz zrobił ze mną wywiad i nawet zostałem pokazany w ogólnokrajowych wiadomościach. Minister stracił stanowisko, ustawa o pomocy została przyjęta przez jego następcę a moja kariera nabrała niebywałego przyśpieszenia!
I pozwoliliśmy sobie tamtej zimy na wyjazd świąteczno- noworoczny nad morze. Od razu dodam, iż nie pojechaliśmy nad ciepły południowy akwen a zagościliśmy nad naszym zimnym Bałtykiem!
Dokładnie odwrotnie niż wszyscy zamiast zimą w góry, czy w tropiki to my wynajęliśmy obszerny apartament z widokiem na morze. – To, że na morze to musieliśmy uwierzyć na słowo, bowiem cała przestrzeń po horyzont była spowita bielą w przeróżnych odcieniach.
Nigdy wcześniej nie widziałem zamarzniętego morza i zdziwiło mnie bardzo, że przy tak zwanym brzegu zastaliśmy zwaliska lodowego gruzu, bardzo nieprzyjemnego i ostrymi krańcami raniącego, przy nazbyt zbliżeniu. Dopiero po przejściu tych „zgliszcz lodowych” mogliśmy wyjść na otwartą w miarę równą przestrzeń, całe morze było skute lodem… Ja i Ona szliśmy tak przed siebie trzymając się za ręce by po chwili obejmować się tak jakbyśmy to po raz ostatni…
Dziś wspominając tamten czas żałuję, iż wtenczas nie wpadliśmy do jakiegoś przerębla, gdzie ponieślibyśmy wspólnie śmierć wskutek natychmiastowego wychłodzenia… wiem, że i też oboje wtedy, i o tym myśleliśmy! Dziś bylibyśmy razem! A jeżeli nie, to byśmy o tym nie wiedzieli. A ja nie musiałbym się męczyć tak okrutnie! Choć nie powiem, wspomnienie tamtego zimowego wyjazdu nad morze sprawiło, że tak jakby sił mi przybyło i znów nabrałem ochoty do walki! Szkoda, że umysł pozostaje jeszcze za lodową mgłą… Dokładnie taką, w jakiej straciliśmy orientacje i nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść by dotrzeć do brzegu i naszego hotelu?
Poszliśmy zgodnie ze wskazówkami z nawigacji w telefonie i zamiast do końca pola lodowego, i tym sposobem do piekielnej otchłani, trafiliśmy do ciepłego apartamentu hotelowego, gdzie po nabraniu sił zapragnęliśmy spełnić nasze wszystkie wyuzdane rządze. Mnie odbiło zupełnie, bo pomimo w miarę młodego wieku, łyknąłem pewien medykament, który wydłużył wręcz w nieskończoność me męskie możliwości…
Nad morzem zimową porą, odkryłem jeszcze jeden element wzmacniający silne oddziaływanie między kochankami: Otóż należy mroźnym przedpołudniem na piętnaście minut pojawić się nad zamarzniętym brzegiem i oddychać głęboko, niczym w tężni solankowej. Mniewa się uczucie jakby tysiące miniaturowych igiełek dostawało się do płuc wraz z powietrzem i w jednej chwili przeszywało cię od środka swym tysiącem ostrz.
Ona miała podobne uczucie! I tuż po powrocie do pokoju się zaczynało! Najpierw było zrywanie ubrań i namiętne pocałunki a potem to już dosłownie wszędzie; na podłodze, na stole, pod stołem, fotelu, tradycyjnie na łóżeczku i następnie znów na podłodze…
Stojąc tu teraz w ten bez śnieżny zimowy dzień, mam przed oczami jej nagość zupełną, która takie mi dawała szczęście przeogromne, szczególnie długie chwile spędzone z nią pod prysznicem i wannie! – Jej nagość! Obfite piersi, cudowne krągłe pośladki…
…I znów odezwał się w kieszeni mój telefon! Wspomnień czar prysł! Jestem już tu z powrotem. Miłe wspomnienia uleciały! A w głośniku telefonu słyszę przerażoną sekretarkę, która prosi mnie bym, czym prędzej pojawił się w swym gabinecie, bo do urzędu właśnie zawitała międzynarodowa delegacja; z naszym ministrem i ambasadorem… z Afryki! Podobno podpisaliśmy kiedyś jakieś zobowiązania i teraz w tych trudnych czasach proszą nas o pomoc dla biednych studentów…
- Będę w gabinecie w ciągu pięciu minut… wejdę tylnym wejściem! – Odpowiedziałem i wyłączyłem telefon. Zanim wręcz pobiegłem do Magistratu, skierowałem swój wzrok jeszcze raz na ten mostek i otaczający mnie park.
Wypowiadając w kierunku rzeki swe życzenie ukoiłem swe nerwy;
- Niech spadnie ten śnieg! Niech wszystko będzie dobrze! Niech dane będzie mi z Nią, znów raz jeszcze!
- Pan Minister prosi byśmy wygospodarowali kilkanaście mieszkań dla Afrykańczyków. - Sekretarka na wstępie poinformowała mnie po powrocie. Mając całkowity mętlik w głowie opowiedziałem jej, że jest zima i tym z Afryki będzie u nas bardzo źle!
- Ale państwo podpisało zobowiązania i każde duże miasto jak nasze ma przyjąć na czas określony…
Sekretarka nie dawała za wygraną i podała mi listę gości, z którymi będę musiał się spotkać; minister, ambasador… pod tytułem; „Dyrektor Fundacji…” odczytałem jej imię i nazwisko! Odwróciłem głowę w stronę okna i zobaczyłem spadające obficie płatki śniegu!
Nim otworzyły się szeroko drzwi do mego gabinetu zdążyłem zamówić w najlepszej kwiaciarni w mieście bukiet tulipanów i nim zobaczyłem; Ją wchodzącą na końcu delegacji do mego gabinetu… jeden z Afrykańczyków podbiegł do okna! Prawdopodobnie widział pierwszy raz w życiu padający śnieg, poraziło go piękno spadającego białego puchu i nie mogąc wyjść z zachwytu nad tym zjawiskiem, nie zważając na nic popisał się szerokim szczerym uśmiechem i znajomością różnych języków:
- La Neige Tombe! Snowing! Everythings gona be all right! - By po chwili przywitać się ze mną z należytą godnością dodając łamaną Polszczyzną:
- Pani Dyrektor dużo nam o Panu opowiadała! Jest Pan szlachetnym człowiekiem i wielkim politykiem! Liczymy na Pańską pomoc!
Witając się z Panią Dyrektor… Nim sam zdołałem cokolwiek do Niej powiedzieć, Ona wyczytała wszystko z mych oczu, mej twarzy i powtórzyła słowa wypowiedziane przez Afrykańczyka, powstałe wcześniej w mej duszy:
- Śnieg pada! Wszystko będzie dobrze! Jeżeli tylko tego sam chcesz?
Sosnowiec 31. 12. 2014.
Jadwiga Stróżykiewicz
Magia
Słupek rtęci na termometrze spadł piętnaście kresek poniżej zera. Drzewa w białej otulinie zaglądały do okien mieszkania, w którym kobieta ze wzruszeniem oglądała zdjęcia w starym albumie. Każde z nich komentowała w myślach albo półgłosem.
– To był rok ’63 … Zima stulecia. Pamiętam chodniki zasypane do wysokości okien na parterze. Drogi do i w miasteczku były nieprzejezdne. Mieszkańcy szypami oczyszczali rynek, śnieg wrzucali na przyczepy traktorów. Taki ładunek ktoś sfotografował. Ale dokąd wywozili ? Dwa lata wstecz chyba jeszcze pamiętałam … Tu mam przyjemniejsze wspomnienia. Pierwszy wypoczynek z Funduszu Wczasów Pracowniczych. W dworcowej poczekalni doznałam konsternacji. U kelnera zamówiłam kanapki i herbatę. Kiedy ów kelner zbliżał się do mnie, na tacy, oprócz kanapek, niósł szklankę z wodą, a przecież zamawiałam herbatę. Moje zamówienie stało na stoliku, dostrzegłam tajemniczą saszetkę, zapłaciłam i rozejrzałam się po sali. Trzy bardzo wesołe dziewczyny łyżeczkami mieszały w szklankach. Woda nabierała brunatnego koloru. To mnie olśniło, a więc tak podaje się herbatę w wojewódzkim mieście.
Okazało się, że jechałyśmy do tego samego ośrodka wczasowego. W pociągu stanowiłyśmy zgraną paczkę. Korytarzem spacerowali dwaj tryskający młodością i humorem mężczyźni. Któraś z dziewcząt wyszła na tak zwany „podryw”. Owszem, zamienili z nią kilka słów, jeden z nich powiedział jakiś dowcip i tyle. Zastanawiałyśmy się, czy przypadkiem też nie jadą na wczasy.
Po kilku godzinach jazdy odsłonił się górski pejzaż. Mgła przesłaniała szczyty i przesiewała poranne promienie słońca. Był to rodzaj malowniczej scenerii, która zmieniała się jak w kalejdoskopie. To zasypane śniegiem góry, to ostre promienie słońca i jakby w tunelu zostawały rozsypane kształty.
„Obowiązkowy” wieczorek zapoznawczy zgromadził dużo wczasowiczów. Do restauracji przyszłam ostatnia, dlatego przypadło mi przy stoliku miejsce z plecami zwróconymi do parkietu. Lokal nazywał się „Góralka” … Ale orkiestra grała współczesne przeboje i nic nie wskazywało na to, że górale tworzą zespół. – Popatrzcie ten z pociągu idzie po którąś z nas, szepnęła koleżanka, każda miała nadzieję, że w jej kierunku uczyni skłon zapraszający do tańca. A tu klops! Janusz przyszedł po mnie. Pomiędzy obiadem a kolacją, kiedy moje współtowarzyszki czekały w kolejce u fryzjera, zagadnął mnie … Siedziałam na ławce ze wzrokiem wlepionym w szczyt Śnieżki. Zauważył, że jestem stosownie ubrana. Na nogach traperki, kurtka z kapturem, spodnie i golf świadczyły o sportowym stroju. Wyuczony fryzjer okiem fachowca spojrzał na moją fryzurę, ruda, niebieskooka, urocza … A on niczym Alain Delon nie tylko zabójczym spojrzeniem zwracał na siebie uwagę. Ponadto wchodzącym w modę ortalionowym płaszczem, narzuconym na podobny do mojego stroju. Zaraz, zaraz, z tańcem mu nie wychodziło. Pomimo tego towarzyszył mi przez cały turnus. Zwracaliśmy na siebie uwagę większości. Najpierw chodziliśmy obok siebie, następnie trzymaliśmy się za dłonie, a w końcowym okresie turnusu Janusz obejmował mnie wpół i przytulał w ramach przyzwoitości. Pomimo to dało się słyszeć: – Za naszych czasów … A gdyby tak zacne panie widziały nas całujących się namiętnie. Na szczęście robiliśmy to dyskretnie w holu ośrodka. Do domów wracaliśmy tym samym pociągiem, ostatnie chwile wspólnego przebywania miały romantyczny akcent i obietnice dozgonnej miłości. Długo korespondowaliśmy. Po razie odwiedziliśmy się nawzajem. Mieszkający w Trójmieście Janusz namawiał mnie do zawarcia małżeństwa. Ale ja nie byłam jeszcze gotowa. Otrzymałam od niego zawiadomienie o planowanym ślubie z koleżanką po fachu. Wysłałam okolicznościową laurkę z życzeniami. A listy od niego przechowuję do dziś.
Zapadał zmierzch, kiedy Jadwiga oderwała się od oglądania fotografii. Prześladowała ją uparta myśl, by jeszcze spotkać mężczyznę, który zawładnie jej sercem. Nie po to żeby biec do ołtarza i uwić wspólne gniazdko. Chodziło jej o towarzystwo zwłaszcza w dni odświętne. Córki jak to córki, zajęte swoimi sprawami sporadycznie pomyślały o matce. Czasami dwie zamiejscowe przyjeżdżały razem, bo to na połowę dzieliły koszty paliwa. Najmłodsza z córek, mieszkająca na skraju miasteczka, często powtarzała, że ma swoje rodzinne obowiązki i nie ma czasu na zajmowanie się matką. Bo gdyby matka sypnęła kasą, to jeszcze, ale skąpi grosza. Żadna z nich nie wie, jaki udział przypadnie im w spadku. Jadwiga chwytała się różnych sposobów, aby zdzierżyć samotność. Czytała nekrologi, biegała na pogrzeby zupełnie nieznanych jej kobiet. W ten sposób miała rozeznanie, w których miejscach cmentarza może spotkać wolnego mężczyznę. Ponad pół roku poświęciła na te zabiegi. I nic! Spacery w parku, czytane na ławce książki także nie zwabiły żadnego.
Zbliżała się ta pora roku, kiedy mróz maluje szyby, a śnieg kładzie kołderkę na otaczający pejzaż. Zniechęcona dotychczasowym niepowodzeniem w poszukiwaniu przyjaciela i z lękiem, że pogoda ograniczy spacery i rzucanie okiem na osobników odmiennej płci, Jadwiga wpadła na pomysł z Internetem. Pokonała problemy z logowaniem się na randkowym portalu. Bez owijania w bawełnę podpisała się własnym imieniem nie ukrywając nazwy miejscowości, w której mieszka. Ponadto na profilowym zdjęciu, na głowie miała finezyjnie zawiązaną, czerwoną przepaskę. I się zaczęło! Rozmowy z panami miały różny przebieg. Każdy niby grzeczny, ale w podtekstach dało się odczuć drwinę i naciąganie na tematy erotyczne. Nic w tym dziwnego, nikt nikogo nie zna. Jeden z rozmówców był trochę inny. Interesował go los samotnej kobiety w dwutysięcznej miejscowości. Jadwiga na czaty wystawiała zmysły, bo słyszała różne historie o wirtualnych uwodzicielach. Jednak wcześniej opisała mu swoje zaangażowanie w wolontariat. I że w środowisku jest rozpoznawalna. W dzień urodzin, kiedy miała gości, ktoś jeszcze zapukał do drzwi. Wydelegowany do drzwi zięć oznajmił – Jakiś pan do mamy. Z bukietem kwiatów wyglądał przyzwoicie, ale skąd się tu wziął, przecież go nie zapraszała. Ukryła konsternację, wprowadzając przybysza do jadalni. Przedstawiła jako dobrego znajomego sprzed lat. Nie wykazał się dyskrecją, nawiązał do portalu. Ponadto gościł się całą noc. Jadwiga zatrzymała znajomych, ci towarzyszyli jej i gościowi. Rano, Jadwiga szła do podopiecznej, wszyscy opuścili mieszkanie jubilatki. Na pożegnanie powiedziała Stanisławowi, że zachował się nagannie. Po południu wysłała wiadomość z informacją, że nie chce mieć z nim nic do czynienia. Zablokowała możliwość kontaktu. Trochę zmodyfikowała swój profil, zmieniła miejsce zamieszkania, dołożyła sobie kilka lat i z księgowej „przekwalifikowała” się na przedszkolankę.
Portalowe przygody z innymi mężczyznami miały różny przebieg. Jeden z rozmówców zapraszał do siebie, by usiąść vis a vis i koniecznie popatrzeć sobie w oczy. Zapewniał o nietykalności, ale Jadwiga wolała nie ryzykować. Kolejny absztyfikant wydawał się być wyjątkowy. Rozmowy prowadził taktowniej od innych. Nie pozwolił sobie na powszechnie używane w Internecie „ty”. Nie pytał ani o mieszkanie, ani o dochody. Wielokrotnie podkreślał elegancję Jadwigi i dostrzegał niesamowitą moc w jej spojrzeniu. Dla wyjaśnienia jego upodobań w starszych kobietach podał przykład związku Łapickiego z młodziutką partnerką. Gdyby nawiązał do Edit Piaf i jej młodego męża, Jadwiga nie snułaby żadnych podejrzeń, bo odniesienie miałoby sens. Byłby to wątek wiekowej kobiety z młodym mężczyzną. Przecież starsi mężczyźni od zawsze ślinią się na widok jędrnych ud. Jadwiga chciała zaprzestać z nim rozmów. Ale ten sypał komplementy i namawiał do spotkania w neutralnym miejscu. Dawno nie była tak hołubiona i co tu gadać – rozanielona. Umówiła się z nim w swoim mieście, w parku na ławce obok fontanny. Siedział tam jakiś mężczyzna, jednak to nie był ten ze zdjęcia, z którym rozmawiała na portalu. Odwróciła się na pięcie, ruszając przed siebie. –Jadwigo, Jadwigo – rozległ się donośny głos. Odwrócona szukała wzrokiem mężczyzny, z którym się umówiła. Tymczasem pobiegł do niej ten z ławki, objął ją wpół i zaczął całować. Nie mogła się uwolnić. A tu jednym okiem dostrzegła koleżankę, która opowiadała jej o internetowym amancie, co to w jej serce skierował strzałę Amora.
– Ty chamie, zboczeńcu następną zerwałeś na swoje sztuczki – z impetem wyrzuciła z siebie Teresa. Tymczasem Jadwiga uwolniła się z objęć i obie kobiety pobiegły w tym samym kierunku … Ucieczkę zakończyły w odległym od spotkania miejscu. Tu opowieść przyjaciółki Jadwigi wywołała w niej dreszcze i zgrozę. Kiedyś zapytana Teresa o losy tej miłości odpowiedziała – nie warto nic na ten temat mówić. Teraz się otworzyła. Na początku facet szarmancko adorował Teresie do chwili, w której upewnił się, że ta mu bezgranicznie ufa. Bardzo często ją odwiedzał. Na spotkania przychodził z kwiatami albo słodyczami. Chodzili do kina, teatru, spacerowali. Nie wykazywał zainteresowania seksem. Jedyne zbliżenia to pocałunki w usta i uwielbianie stóp Teresy. Całował je namiętnie, masował stawy skokowe, paluchy i nic więcej.
Spacerując bulwarem spotkali kolegę Henryka, który zaprosił ich do siebie. Poczęstował kawą, ciastem i winem. Teresa pamiętała tylko szydercze uśmiechy. Kiedy odzyskała pamięć, stała na chwiejnych nogach, na ulicy. Zorientowała się, że działo się z nią coś, o czym nie wie. Ból podbrzusza, siniaki w okolicach łona i krwawiące sutki podpowiedziały jej, co mogło się z nią dziać. Z badań, którym poddała się jeszcze oszołomiona, wynikało że nasiona dwóch mężczyzn znajdują się w jej pochwie. Zaniechała procedury wskazywania sprawców gwałtu. Przecież sama tam poszła i nie pamięta adresu, pod którym to się działo. Ponadto nie ma pojęcia jak wskazać adres Henryka, przecież nigdy u niego nie była.
Opowieść ta zniechęciła Jadwigę do przeglądania damsko-męskich propozycji w Internecie. I na myśl, że mogła paść ofiarą zboczeńca, drżała, popłakiwała … Ciągle zamyślona, ze wzrokiem wbitym jak laska obok stóp, kręciła się po domu. Nawet niechętnie wychodziła do podopiecznej. Zarzekała się na wszystkie świętości – żadnych mężczyzn!
Kuzynostwo, jak w minionych okresach zbierania plonów, zaprosiło ją na działkę. Słyszała od nich, że po prawej stronie mają nowego sąsiada. Poprzedni właściciele z powodu wieku, a co z nim idzie, niesprawności fizycznej sprzedali ją. Jabłka należało zerwać, kiedy Jadwiga skierowała swe kroki w kierunku ogrodu działkowego. Gospodarze już tam byli. Hanna miała przygotowane filiżanki do kawy, woda wrzała, pośpiesznie wystawiła jeszcze jedną filiżankę. Jadwiga zauważyła, że chyba się zagalopowała, bo na stoliku już stoją trzy. Okazało się, że te są dla nich, a czwarta jest potrzebna dla sąsiada, którego zaprosili na małe powitanie. Ciemnowłosy mężczyzna o nienagannej sylwetce, przed wejściem na grunt krewnych Jadwigi zapukał do furtki. Jadwiga stała jak zamurowana, nie była w stanie normalnie oddychać. Przyspieszone bicie serca było na tyle głośne, że Hanna z niepokojem spojrzała na krewną, która po przywitaniu się z przybyszem poczuła przedziwną błogość. Jakieś fluidy krążyły po jej ciele i zawładnęła nią nieoczekiwana inność.
Jadwiga szła zdecydowanym krokiem. Z nadzieją, że za chwilę stanie w drzwiach kawiarni i zobaczy jego uśmiech, błysk w oczach i gest zapraszający ją do stolika. Wbrew jej oczekiwaniom zaskoczył ją swoim zachowaniem. Zdążał w jej kierunku, aby pomóc jej zdjąć wierzchnie okrycie i oddać je do szatni.
Teraz w kawiarni czuła tą samą inność, bo była z mężczyzną, który rzucił na nią urok. Sam również wyznał jej swoje doznania i stwierdził, że są dla siebie stworzeni. To nic, że jest o sześć lat młodszy, że Jadwiga ma kompleks z powodu swojego wzrostu, bo żeby mu spojrzeć w oczy, musi wysoko zadzierać głowę i że po złamaniu nogi nie może nosić wysokich obcasów… Skoro serca biją tym samym rytmem, reszta jest bez znaczenia! Ryszard był wyjątkowo taktownym mężczyzną. Elegancko odsunął od stolika fotelik dla Jadwigi. Po podjętej przez współtowarzyszkę decyzji odnośnie gatunku kawy i rodzaju ciasta dokonał degustacji win. Wybrał słodsze niż zmówiony przez Jadwigę deser. Długo rozmawiali na różne tematy. Z wyraźnym zainteresowaniem wysłuchał opowieści o pracy księgowej, pytał o wolontariat i przyczynę samotności Jadwigi. Niczego nie ukrywała. Jedynie skróciła historię z życia męża, bo po co miała mówić, że nie dbał o siebie, że pił i dręczył po nocach… Nie zataiła choroby, rak, jest rakiem … Na kolejne spotkanie umówili się na jutro. Zamówił taksówkę i odwiózł ją pod wskazany przez nią adres. Podczas oczekiwania na Jadwigę pod jej domem zastanawiał się, kiedy ta zaproponuje mu przejście na per ty, i czy jej nie obrazi, jeśli poprosi o przyzwolenie, aby mógł do niej mówić Wiga. Tuż po zajęciu stolika dama wyciągnęła dłoń i zaproponowała to, czego on oczekiwał. Wyznała, że chciałaby, aby mówił do niej Wiga. Ponadto spytała, czy może wymawiać jego imię tak, jak się pisze. Ryszard oniemiał ze zdziwienia, rzadko zdarza się taka jedność w upodobaniach. Wyznał, że przez sposób jej bycia, przez urodę, słowa i spojrzenia, jego myśli szaleją wokół niej. Że ona ma w sobie to coś, co powoduje, że podnieca myśl o byciu blisko z nią, przy niej i … Zwyczajnie, zakręciło go na jej punkcie … Jadwiga nie miała odwagi na podobne wyznania, ale to samo czuła łącznie z tym, co oznacza tajemniczy wielokropek po „i”. Jednak trwało to jakiś czas, zanim spełniło się to, co w pełni łączy mężczyznę i kobietę. Ten pierwszy raz i kolejne odbywały się zgodnie z upodobaniem obojga. Prowokacja ze strony Wigi odpowiadała ulubieńcowi. W preludium mogli trwać godzinami. W momencie apogeum każdy z nich, odwzajemnionymi pocałunkami, akcentował błogość. Nie tylko podczas erotycznego aktu lubili palące się świece. Często dogasały ogarki, a oni jeszcze trwali w świecie miłosnej magii.
Prognozy pogody nie wróżyły dogodnych warunków drogowych. Jednak para zdecydowała się na jazdę samochodem. Wyruszą we wigilię rano, dojadą w sam raz. Trochę odpoczną, kąpiel i ubranie się zajmie tyle czasu, że bez pośpiechu zejdą na wigilijną kolację do hotelowej jadalni. Po nocnej śnieżycy na autostradzie nie było śladu zamieci. Ryszard na trasie zachowywał ostrożność. Wiga nuciła ulubione w młodości melodie. Górowały rytmy, które śpiewała Koterbska, Gniatkowski, Danek i Fogg. Ryszard zainteresował się tym repertuarem. Wiga opowiedziała mu o spotkanym przed laty Januszu. Od tamtego epizodu mija 50 lat, a chłopak mieszkał w Gdyni. Poprzez te melodie ona wspomina tamten romansik. Bo utwory te, po wrzuceniu monety do grającej szafy, słuchali na zimowych wczasach i w kawiarni, w Gdyni do której chodzili z Januszem podczas pobytu Jadwigi u niego w gościnie.
Wytwornie przygotowana wigilia przypominała domową kolację. Do stołu zasiadło dziesięć par. Trzy zaprzyjaźnione małżeństwa przyjechały z Zakopanego. Cztery, podobnie jak główni bohaterowie, z Wielkopolski. Dwie pozostałe pary nie ujawniły swojego miejsca zamieszkania. Wspólnie śpiewane kolędy niosły melodię po budynku i okolicy. Obecni na świątecznym turnusie wybrali się na pasterkę. Noc była mroźna i gwiezdna. Pod nogami skrzypiał śnieg. – Wśród nocnej ciszy Bóg się rodzi… Niosło echo.
Wiga bardzo chciała przed śniadaniem, zapowiedzianym na godzinę jedenastą, wybrać się na nadmorski spacer. Ryszard bez sprzeciwu towarzyszył ukochanej. Ulicami Gdyni snuły się pojedyncze osoby. Wspierający się laseczką siwy mężczyzna prowadził na smyczy małego psa, który co chwilę „podlewał” mijane w parku drzewa. Pozycja przysiadu na tylnych łapach dała właścicielowi sygnał, że zwierzę ma poważniejszą niż sikanie potrzebę. Wiga z Ryszardem kroki skierowali nad morze. Mijając pana, który czekał za pieskiem, Wiga jakby drgnęła, bo kogoś jej przypominał. Jednak ów pan nawet nie spojrzał na przechodzącą parę, bo właśnie zajął się porządkowaniem terenu, na którym pies trochę nabałaganił. – To chyba Janusz, chyba Janusz, myślała Jadwiga.
W drugi dzień świąt wyruszyli na poobiedni spacer. Jadwiga, jak we wszystkim miała prawo decyzji nawet w tym, którędy pójdą. Zależało jej, by odszukać miejsce, w którym była kawiarnia z grającą szafą. Nie miała pewności, że tam trafi. Po latach wszystko się zmienia, a o lokalizacji lokalu gastronomicznego w miejscu sprzed pół wieku nie można było marzyć. A jednak, nawet nazwa została ta sam. Wprawdzie nowoczesne wyposażenie i wystrój nie przypominały kawiarni z kiedyś, ale lokalizacja stolika, przy którym siadali z Januszem, była w tym samym co przed laty miejscu. Ryszard stwierdził, że powinni tam usiąść. Usytuowany vis a vis drzwi wejściowych był dobrym punktem obserwacyjnym wchodzących i wychodzących. Bardzo podniecona Wiga zerkała w ich kierunku. Pojawił się wczoraj spotkany mężczyzna, przeleciał wzrokiem po sali. Jakby spełnił swoją misję, odwracał się do wyjścia i natychmiast wrócił do poprzedniej pozycji. Przymrużony wzrok zatrzymał na Jadwidze … Że to jest Jadwigi znajomy sprzed lat zorientował się Ryszard. Pośpiesznie wstał, podszedł do Janusza i zaprosił go do stolika. Jadwiga trochę zmieszana przywitała się z gościem. Janusz wyznał, że przez wszystkie lata przychodzi sprawdzić, czy przypadkiem ona nie czeka tu na niego. Zawładnęły nimi wspomnienia o wyprawach w góry, wspólnych spacerach i współtowarzyszkach Jadwigi… Podobnych wzruszeń nie byłoby końca, gdyby nie to, że Janusz musiał wracać do domu. Tam w pustym mieszkaniu, niespokojny pies czekał na swego pana, bo zbliżała się godzina wieczornego spaceru. Nawet za życia żony Janusza, zwierzątko uznawało wyłącznie męską hierarchię.
A w hotelowym pokoju płonęły świece, kiedy Wiga wyznawała Ryszardowi wdzięczność, że jest z nią tak blisko. I że muszą wykorzystać każdą chwilę, w której przyszło im żyć. Ryszard nie był dłużny: – Och kochanie chcę być z tobą, czuć twoją kobiecość, dawać i brać … Mieć świadomość, że jesteś ze mną tak blisko jak można najmocniej. Twoja obecność w moim życiu jest lekko mistyczna i trudna do opisania normalnymi słowy. Dajesz mi taką rozkosz, że nieustannie czuję w trzewiach siłę tego uczucia.
Agata Katarzyna Przybyłek
Święty Mikołaj
Ostatnia bombka zawisła na kłującej gałązce tegorocznego świerku, który tata ze złością wniósł do domu dziś przed południem.
- Wystarczająco dużo wycierpiałem już dziś przez to drzewo! Wy je stroicie, bo obawiam się, że ja bym tego nie wytrzymał! – rzucił niemiło, gdy tylko postawił świerk w salonie, po czym zniknął za drzwiami.
Zośka natychmiast podeszła do drzewka i delikatnie przesunęła dłonią po mokrych od topniejącego śniegu igiełkach. Było piękne i zimne.
- Na mnie też nie licz Zosiu – rzuciła z kuchni mama – Za dużo mam tu roboty. Jeszcze tyle do zrobienia, a ciotka dzwoniła, że lada moment będą wyjeżdżać.
Zosia westchnęła tylko w odpowiedzi i sama weszła na fotel, żeby wyciągnąć z szafy zakurzone pudełka z choinkowymi ozdobami. Ach, ile ona by dała, żeby nie wykonywać w samotności, tej, budzącej niegdyś niemalże ekstazę, czynności. Ubieranie choinki, które niegdyś kojarzyło jej się tylko z dzieciństwem i radością, teraz wywoływało masę wspaniałych wspomnień, które, o ironio, bolały niemiłosiernie. Może gdyby robiła to chociaż z mamą, nie wracałaby obsesyjnie do ubiegłorocznej Wigilii.
Zośka uśmiechnęła się sama do siebie, na wspomnienie pierwszych, a zarazem ostatnich świąt spędzonych w tamtym roku z Jaśkiem. Nie umiała przepędzić sprzed oczu obrazu, na którym chłopak podniósł ją do góry, żeby mogła założyć czubek na wierzchołek drzewka, po czym opuścił lekko i postawił przed sobą twarzą w twarz. Następnie uśmiechnął się do niej łagodnie, a jego usta złożyły ciepły pocałunek na jej wargach. Dobre kilkanaście minut stali potem wtuleni w siebie i błądząc myślami wpatrywali się w swoje mieniące się dzieło. Tak szczęśliwi… tak bardzo zakochani.
Kiedy ostatnia bombka zawisła na uginającej się gałązce świerku, dziewczyna cofnęła się nieco i obrzuciła wzrokiem choinkę. Ze smutkiem stwierdziła, że tegoroczne święta właściwie jej nie cieszą. Cała ta niepotrzebna krzątanina tylko dla kilku odświętnych posiłków. Tak… powinna przecież uśmiechać się na samą myśl, że przyjedzie jej ulubiona ciocia Beata z maluchami, a atmosfera przy stole będzie zupełnie inna niż w ciągu pozostałych posiłków. Problem w tym, że ona w tym roku nie umiała dać porwać się magii świąt. Nie bawiło jej szukanie prezentów i pieczenie ciast, a tym bardziej świąteczne „Last Christmas”, które nałogowo puszczano ostatnio w radiu. Mimo tego, że wszystko było jak zawsze, ona nie mogła opędzić się od parzącego wręcz uczucia pustki. Ach, gdyby Jasiek i w tym roku tu był, to wszystko byłoby przecież inaczej…
- Pięknie. – pochwaliła dziewczynę mama, która niezauważenie zakradła się do salonu i stanęła obok zamyślonej Zośki.
- Jak co roku. – markotnie odpowiedziała dziewczyna, po czym objęła się ramionami i zaczęła lekko je rozcierać. – Pomóc ci w czymś mamuś?
- Ciasta w piekarniku… mogłabyś zacząć nakrywać do stołu. Już się ściemnia, a jak przyjadą maluchy, to strach będzie paradować z talerzami. Nie wiem skąd one czerpią tyle energii, ale ich plątanie się pod nogami w Wigilijny wieczór, kiedy na stół wędruje najlepsza zastawa, wcale nie napawa mnie optymizmem.
Zośka uśmiechnęła się w odpowiedzi i posłusznie zabrała się za nakrywanie stołu. Do oczu napłynęły jej ciche łzy, kiedy wsuwała sianko pod obrus. Przecież w tamtym roku rozkładali ten obrus z Jaśkiem razem. A potem przekomarzali się, kto ma włożyć pod niego siano...
Po ciele dziewczyny przebiegł zimny dreszcz. Najbardziej bolało jednak wspomnienie jego słów, kiedy szeptał jej do ucha podczas wigilijnego wieczoru, że już każde święta będą spędzać razem.
Choćby grzmiało i wiało, a ziemia się trzęsła, każdą następną gwiazdkę będziemy spędzać ze sobą. Obiecuję. – rozbrzmiewało w jej głowie niczym echo.
Jedna z łez popłynęła w końcu po policzku Zosi. Te słowa okazały się tylko kolejną rzuconą na wiatr obietnica, której nie mogła pozbyć się z pamięci. Dlaczego los zawsze musi planować jej życie inaczej? Gdyby w tamte święta wiedziała, że przyszłość rzuci ją i Jaśka w dwa różne krańce Polski, z pewnością nie wzięłaby na poważnie jego słów, a może nawet nie pozwoliłaby chłopakowi ich wypowiedzieć.
Zośka wciągnęła głęboko powietrze i starała się nie zaszlochać. W tamte święta mieli jeszcze wspólną przyszłość, a teraz boleśnie żałowała podjętej w wakacje decyzji. Myślała, że gdy zakończy ich znajomość od razu, zanim pójdą na studia, to będzie im o wiele łatwiej, niż szarpać się ze sobą i ciągnąć ten związek na odległość. Uczucie okazało się jednak silniejsze, a ona żałowała tej decyzji coraz bardziej. Łzy kapały po Zosinych policzkach dalej, gdy przed jej oczami malowała się zaskoczona twarz Jaśka, kiedy racjonalnie tłumaczyła mu, że związki na odległość po prostu się nie udają i chciałaby obu im oszczędzić bólu. Niemalże słyszała, jak szepce jej do ucha, aby nie odchodziła… że dadzą sobie radę. I wręcz fizycznie czuła, jak chłopak powoli rozluźnia uchwyt na jej ramieniu, pozwalając jej odejść…
- Wszystko w porządku, mała? – zapytał nagle tata, który, tym razem spokojny, zjawił się w salonie, kiedy ona zdążyła postawić na stole ostatnią szklankę. – Źle się czujesz? – w jego głosie malowała się najszczersza troska.
- Wszystko jest w porządku tatku. – wyszeptała Zośka, po czym rozpłakała się na dobre i wtuliła mokry od łez nos w wełniany sweter taty. Ojciec przygarnął ją do siebie i gładził po plecach, pozwalając jej się wypłakać. Niemalże fizycznie czuł, jak kolejny raz pęka jej serce i bolało go to, że nie potrafi pomóc swojej małej dziewczynce, którą obiecywał chronić przed złem.
- Już dobrze. – powiedziała Zośka po kilku minutach, kiedy na podjeździe pojawił się czerwony ford ciotki Beaty. Już po chwili do jej uszu dobiegły rozemocjonowane głosy maluchów, przeżywających mające niedługo nastąpić przybycie świętego Mikołaja.
– Pójdę na górę doprowadzić się do porządku. – powiedziała do ojca siląc się na uśmiech i zniknęła na schodach. Z nadzieją spojrzała na wyświetlacz telefonu. Skrycie liczyła na to, że Jasiek wyśle chociaż SMSa. Że jakkolwiek da jej znać, że też tęskni, że nadal pamięta…
Ale w prawdziwym życiu cuda się nie zdarzają. Nawet w Wigilię.
Ubrana w odświętną sukienkę Zośka, zmuszając się do uśmiechu, zeszła na dół po kilkunastu minutach i od razu utonęła w objęciach stęsknionych kuzynów i wujostwa. Pomimo kłującej frazy: „kochanie, życzę ci miłości”, udało jej się nie rozpłakać podczas dzielenia się opłatkiem i składania życzeń. Dzielnie uśmiechała się tylko i dziękowała, po czym słyszała te słowa po raz kolejny i kolejny… a gdy zasiedli razem do stołu, z zadumą wbiła wzrok w puste miejsce przy stole, które czekało na nie zbłąkanego wędrowca. Zośka przełknęła głośno ślinę. W tym roku żadnego niespodziewanego gościa nie będzie.
Wigilia zleciała Zośce jak z bicza strzelił, tradycyjnie już okraszona głośnymi salwami śmiechu i wspominaniem rodzinnych historii, które uparcie powtarza się co roku pomimo tego, że każdy zna je już niemalże na pamięć. Niecierpliwie wiercące się przy stole dzieciaki z nieskrywaną ciekawością uporczywie wpatrywały się w drzwi, przez które co roku przybywał Mikołaj, a kiedy wujek zlitował się i w końcu zabrał się do corocznego odgrywania roli brodatego świętego, w salonie zrobiło się naprawdę głośno i radośnie. Nawet Zośka uśmiechnęła się na widok rozradowanych, dziecięcych twarzyczek, które nieśmiało tłumaczyły, że były w tym roku grzeczne, a potem piszczały wyciągając z toreb wymarzone prezenty. Z prawdziwą przyjemnością pomagała rozrywać kolorowy papier i chwaliła coraz to nowsze samochody i pajace.
- Zośka, powinnaś chyba wyjść na dwór. – popukała ją w ramię mama, gdy razem z czteroletnim Antkiem entuzjastycznie rozpakowywała policyjny helikopter.
- Co? – zdziwiła się, odkładając na bok plastikowe pudełko po zabawce. Na dwór? W taką zimnicę?
- Święty Mikołaj do ciebie. – szepnęła jej na ucho mama, po czym uśmiechnęła się tajemniczo.
- Naprawdę?
- Idź prędko, póki jeszcze na ciebie czeka. Nie chcesz chyba, żeby ominął cię gwiazdkowy prezent! – zganiła ją mama, po czym nachyliła się nad małym Antkiem, żeby zastąpić córkę.
Zaskoczona i podekscytowana Zośka wyszła więc na korytarz i narzuciła na siebie kurtkę. Mikołaj? Na zewnątrz? Czyżby rodzice zgłupieli i kupili jej samochód?
Nie mogąc się doczekać, Zośka pchnęła gwałtownie drzwi wyjściowe i zachłysnęła się zimnym powietrzem, kiedy stanęła oko w oko z najprawdziwszym na świecie brodatym Mikołajem ubranym w czerwoną kurtkę. Skonsternowana i zaskoczona gwałtownie zrobiła krok w tył i wbiła wzrok w czerwoną od mrozu twarz świętego.
- Przecież to … niemożliwe. – wydusiła, kiedy do jej oczu napłynęły łzy, a do mózgu dotarła w końcu informacja o tym, kto przed nią stoi.
- Ho ho ho! Czy byłaś w tym roku grzeczna, dziewczynko? – do jej uszu dobiegł znajomy, młody głos, za którym tak bardzo tęskniła ostatnie trzy miesiące.
- Nie wierzę… - wyszeptała cicho, po czym rzuciła się Mikołajowi w objęcia. Serce waliło jej jak dzwon, a ona nie mogła złapać oddechu. Stał tu przed nią. Naprawdę!
- Wesołych świąt, maleńka. – szepnął jej do ucha upragniony święty, po czym złożył delikatny pocałunek na jej włosach. – Nie masz pojęcia, jak bardzo za Tobą tęskniłem… - dodał, a potem zatopił usta w jej ciepłych wargach.
Ciałem Zośki wstrząsnął dreszcz. A więc tego jedynego wieczoru cuda naprawdę się zdarzają.
Urszula Sosnowska
Zimowe miłości
W śnieżnej atmosferze przyjechałam do Krakowa w celu rozpoczęcia pracy .
Ktoś pomyśli: zakochała się w Krakowie, banał. Wszyscy, a przynajmniej większość, kocha Miasto Królów . Kraków zimą jest piękny, ale choć jestem tu 17 lat, nie kocham tego miasta . Rozumiemy się, tolerujemy, ale miłość - nie .
Moja pierwszą miłością w Krakowie byli moi mali Pacjenci . Dzieci Szczególne. Dlaczego takie Wyjątkowe? Ich największą wadą była wada serca . Mimo że praca ciężka, nie zawsze widać sukces leczenia. Aniołki „lekko fioletowe” sprawiały, że świat stawał się lepszy i nawet zima nie była straszna . Z Nimi spędzałam święta, sylwestry . Przyjmowałam Mikołajów . Tylko bałwana nie lepiliśmy .
Nadszedł jednak czas kolejnej zimy. Jakieś ogłoszenie, telefon, rozmowa kwalifikacyjna i w ten oto sposób nastąpiła kolejna zimowa zmiana . Idzie luty, obuj buty, u mnie to powinno być: idzie luty, rozpoczynaj nową pracę . Mimo że sercu było ciężko pożegnać Dzieci, to głowa wiedziała, że czas rozstania nadszedł .
W ten oto sposób małych Ludzi zamieniłam na troszkę starszych, równie wspaniałych. Są takie chwile w pracy pielęgniarki, mojej zawodowej miłości, gdy jeden uśmiech, gest, kawałek ciasta czynią świat piękniejszym .
Nowa praca, nowi ludzie. Po latach spotkałam kolegę sprzed lat . Z tej znajomości zrodziła się miłość. Na razie letnio-jesienna . Doprowadziła nas jednak do ślubu . Ślubu zimowego.
W ten najważniejszy w naszym życiu dzień świeciło piękne słońce. Odbijając swe promienie w śniegu. Lekki mróz nadawał rumieńców. Otuleni przez miłość nie czuliśmy zimna , ani przez chwilę nie było nam zimno. Przysięga wypowiedziana , obrączki lśnią na palcach . Miłość jest z nami każdego dnia, ale zimowe dni są szczególne
Wanda Sewioł
Pensjonat pod Amorem.
Po dwóch nieudanych związkach stwierdziłam, że chyba już nigdy nie znajdę tej prawdziwej miłości. Mój ostatni partner, okazał się zwykłym bawidamkiem i oszustem. Długo nie mogłam otrząsnąć się po tym, jak zdradził mnie z moją najlepszą przyjaciółką. Przepłakałam wiele nocy i dni, aż w końcu powiedziałam sobie dość.
Postanowiłam wyjechać na jakiś czas, zmienić otoczenie i zapomnieć o wszystkim. Znalazłam w Internecie świąteczną ofertę w górach. Pobyt w Zakopanem rozpoczynał się w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia i kończył 2 stycznia, po Sylwestrze.
- Córeczko, a co ty tam sama będziesz robić? Zapytała mama z troską w głosie. To są takie święta, że spędza się je w rodzinnym gronie.
- Wiem mamo, ale mój nastrój zepsułby wam tylko humor. Muszę pobyć trochę sama i zastanowić się nad dalszym swoim życiem. To tylko tydzień, a i wy odpoczniecie sobie też ode mnie.
Podczas kolacji wigilijnej rodzina próbowała mnie jeszcze przekonać do zmiany decyzji, ale ja byłam już zdecydowana i zaraz na drugi dzień wyjechałam w góry.
Kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że nastąpiła pomyłka i zarezerwowano mój pokój także innej osobie.
- Przepraszam, ale jak to nie ma miejsca? Zapytałam zdenerwowana.
- Proszę nam wybaczyć, nie wiemy jak to się stało, ale mamy dla pani inna propozycję i myślę, że będzie pani zadowolona – powiedziała młoda recepcjonistka. To moja wina i nie ma dla mnie wytłumaczenia – dodała z płaczem na końcu nosa.
Zrobiło mi się jej żal. Gdybym zrobiła awanturę, to dziewczyna mogła stracić pracę.
- No cóż, trudno. Co ma pani w zastępstwie?
- To cichy pensjonat w okolicy Morskiego oka. Nasz pracownik zawiezie panią na miejsce. Będzie pani naprawdę zadowolona. Domowa kuchnia i miła rodzinna atmosfera zrekompensuje pani wszystko.
- Jestem samochodem, więc sama tam pojadę. Proszę o adres.
Po otrzymaniu namiarów na pensjonat, pożegnałam kobietę i ruszyłam w drogę.
Recepcjonistka miała rację. Kiedy dojechałam na miejsce, byłam pozytywnie zaskoczona. Pensjonat znajdował się zupełnie na uboczu, prawie w samym lesie. Właścicielka przyjęła mnie bardzo serdecznie i pokazała pokój.
- Wybrałam dla pani najlepszy nasz pokój, na prośbę Magdy. Bardzo przeżywała swoją pomyłkę i była wystraszona jak pani na to zareaguje. Ale widzę, że należy pani do osób, które potrafią zrozumieć innych.
- Szukam spokoju, i czy to będzie tu czy gdzie indziej nie ma dla mnie większego znaczenia.
- To jak się pani już rozpakuje, zapraszam na świąteczne śniadanie.
Właścicielka zostawiła mnie samą i wróciła do swoich obowiązków, a ja miałam okazję przyjrzeć się miejscu, gdzie miałam spędzić świąteczny tydzień.
Pokój urządzony był na styl myśliwski. W kominku palił się ogień a na ścianach wisiały myśliwskie trofea. Na skórzanej sofie leżały baranie skóry. Ucieszyła mnie mała biblioteczka z książkami. W końcu będzie czas na czytanie.
Rozpakowałam walizkę i po odświeżeniu się zeszłam do jadalni.
Już na schodach poczułam zapach świeżo zaparzonej kawy.
- O jest już pani, zapraszam do stolika – powiedziała gospodyni, wskazując mi miejsce tuż przy oknie.
Na stoliku nakrytym śnieżnobiałym obrusem, stał kolorowy stroik świąteczny. Miła kelnerka podała mi kawę w porcelanowym dzbanku, a po chwili przyniosła półmisek z wędlinami własnej produkcji. Ach jak to wszystko pachniało.... a jak fantazyjnie było podane. Poczułam głód i nie zwlekając przystąpiłam do śniadania. Zaraz poprawił mi się humor.
W tym pensjonacie nie było wiele gości. Spojrzałam na sąsiednie stoliki i było ich zaledwie siedem, oprócz mojego. Goście, to przede wszystkim zakochane pary. Ale wcale mnie to nie zdziwiło, bo nazwa tego pensjonatu brzmiała. „ Pensjonat pod Amorem” O ironio losu, że ja tu właśnie musiałam trafić?
Właśnie zbierałam się do swojego pokoju, kiedy do jadalni wszedł młody mężczyzna, trzymający za rękę małą dziewczynkę. Zajęli stolik obok mnie.
- Dzień dobry – zwrócił się do wszystkich obecnych.
- Tato, ja nie chcę szyneczki – powiedziała pucołowata dziewczynka z burzą czarnych loków na głowie, wykrzywiając śmiesznie małe usteczka.
- Marysiu, zobacz jak ta szyneczka pachnie. Zrobię ci cudowną kanapkę.
Mężczyzna posmarował kromkę chleba masłem, położył plaster szynki. Następnie wyciął z rzodkiewek dwa kółka i ułożył je jako oczka. Potem z papryki uformował usta, a całość posypał wkoło szczypiorkiem imitując tym włosy.
- No i co? Podoba ci się ?
Marysia obracała talerzykiem na różne strony, aż w końcu wzięła kanapkę do malutkich rączek i zjadła z wielkim apetytem, ku uciesze taty.
- Jak zjesz jeszcze tą z serkiem, to pójdziemy lepić bałwana powiedział ojciec do córki.
- Hura!!! Pójdziemy lepić bałwana?
I kolejna kanapka znikła z talerza.
Wróciłam do swojego pokoju. Jaką cierpliwość ma ten człowiek i jakie podejście do dzieci – pomyślałam. Tylko dlaczego są sami? To okres świąteczny. Gdzie jest mama tej małej? Wydawało mi się to bardzo dziwne, ale przecież nie po to tu przyjechałam, żeby zajmować się życiem innych. Postanowiłam wybrać się na spacer.
Już na schodach, słyszałam radosny śmiech dziecka. To mała Marysia ze swoim tatą, bawiła się w śnieżne kulki. Nagle jedna z nich trafiła prosto w moje plecy. Kiedy się odwróciłam, dziewczynka ukryła się za swoim ojcem.
- Bardzo panią przepraszamy, to miało być dla mnie – powiedział mężczyzna.
- Nic się nie stało – odparłam szczerze, widząc strach w oczach małej.
- A może przyłączy się pani do nas? Mamy zamiar z córką ulepić bałwana.
- Właściwie to miałam zamiar pospacerować, ale skoro potrzebna pomoc, to zgoda.
Dopiero wtedy Marysia wyszła z za pleców taty i uśmiech pojawił się na jej twarzyczce.
- Jestem Robert – przedstawił się ojciec dziewczynki.
- Maryla. A ty masz na imię Marysia? Prawda młoda damo?
- Tak, jestem Marysia i mam pięć lat.
Po prezentacji zabraliśmy się do pracy. Dawno nie byłam tak wyluzowana. Przypomniały mi się lata dzieciństwa, kiedy bawiliśmy się na podwórku w śnieżne kulki, lepiliśmy fortece i musowo bałwany.
Kula za kulą i nasz bałwan rósł jak na dożdżach. Kiedy Robert osadził głowę, Marysia zapytała.
- A buzia, oczy i nos?
- Zaraz coś załatwimy. Chcesz iść ze mną do pani gospodyni?
Mała spojrzała najpierw na ojca, potem na mnie.
- Nie mogę, tata nie pozwala mi rozmawiać z obcymi.
- Ależ Marysiu. Pani Maryla nie jest już obca. Przecież przyjęliśmy ją do naszej grupy. Idźcie załatwić to z gospodynią, a ja tu wszystko jeszcze dopieszczę.
Dziewczynka tylko na to czekała. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do wejścia. Wyszłyśmy zaopatrzone we wszystko, co było potrzebne do przystrojenia bałwana.
Stary filcowy kapelusz, dwa węgliki jako oczy, marchewka na nos i stara wierzbowa miotła. Oczywiście nie mogło zabraknąć czarnych guziczków. Wreszcie bałwan był jak z obrazka.
- Poczekajcie tu panie, skoczę tylko po aparat fotograficzny i zaraz wracam.
Zostałyśmy same z Marysią. Nagle zauważyłam, że posmutniała.
- Co się stało Maryniu? Nie podoba ci się nasz bałwanek?
- Podoba się, tylko szkoda, że moja mamusia nie może go zobaczyć, bo jest w niebie, a to tak daleko – powiedziała ze smutkiem w głosie.
Pierwszy raz w życiu nie wiedziałam jak się mam zachować. Ze słów dziecka, można było tylko jedno przypuszczać. Jej matka nie żyje. Boże, jakie to smutne. W jednej chwili wstyd mi się zrobiło, bo ja użalam się nad swoimi nieudanymi związkami i czuję się najnieszczęśliwsza na tym świecie, a ta biedna dziewczynka straciła swoją mamę, zanim jeszcze dorosła.
- Marysiu – wydukałam, żeby jakoś ją pocieszyć. To nieprawda, że niebo jest daleko. Twoja mamusia wszystko widzi i jest z ciebie dumna, że tak pięknie lepiłaś bałwana. Ona jest przy tobie w każdej chwili, wtedy kiedy śpisz, kiedy jesz i kiedy się bawisz.
- To przy jedzeniu też mnie widzi?
- Oczywiście, że tak. Ona jest cały czas obok ciebie, ale ty ją nie możesz zobaczyć, bo jest aniołem, a anioły są niewidzialne. Nie wiem czy dobrze zrobiłam, ale tylko to wpadło mi do głowy.
- O.... To muszę teraz wszystko zjadać, bo nie chcę robić jej przykrości – powiedziała i znów uśmiech pojawił się na jej rumianej od mrozu buzi.
Na szczęście pojawił się Robert z aparatem. Zrobił nam pamiątkową fotografię. Potem ja przejęłam aparat i też zrobiłam kilka zdjęć ojca z córką, w towarzystwie dostojnego bałwana.
Zadowoleni wróciliśmy do swoich pokojów, bo zbliżała się pora obiadowa.
Mimo przyjemnie spędzonego czasu nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Taka tragedia, nie mieści się w głowie. Żal mi było Marysi. Stracić matkę w tak młodym wieku. Boże, gdyby była niemowlakiem, to przynajmniej nie miała by pojęcia jak wyglądała jej matka, ale ona ma pięć lat i zapewne dobrze ją pamięta.
Po obiedzie postanowiłam coś poczytać. Zakopałam się w mięciutki wełniany koc i oddałam powieści, mojej ulubionej pisarki. Ciepło z kominka i zupełna cisza panująca w pensjonacie, sprawiła, że usnęłam nad książką. Nagle obudziło mnie ciche pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedziałam.
- Przepraszam pani Marylo, ale nie wiem co się dzieje Marysi. Jest taka rozpalona. Nasza gospodyni gdzieś wyszła i......
- Oczywiście , nie ma sprawy zaraz tam do pana przyjdę.
Nie zwlekając poszłam zobaczyć co z dzieckiem.
- Co tam księżniczko? Boli cię coś?
- Nie.
Usiadłam na łóżku i przyłożyłam usta do jej czoła.
- Wszystko w porządku, nie ma temperatury – stwierdziłam.
- A na jakiej podstawie pani to stwierdziła? Przecież nie zmierzyła pani termometrem? Robert spojrzał na mnie, uśmiechając się pod nosem.
- Cha, cha, moim termometrem są usta. Tak robiła moja babcia i tak robiła moja mama. Ale żeby pana uspokoić, mam w pokoju termometr elektroniczny i zaraz sprawdzimy czy mam rację.
- To niewiarygodne! Miała pani rację – powiedział Robert spoglądając uważnie na termometr. Faktyczne 36. 6.
- Marysia ma rumieńce, bo spędziła prawie dwie godziny na dworze. To zdrowe rumieńce, proszę się nie martwić.
- Bardzo dziękuję i przepraszam panią za fatygę.
- Nie ma o czym mówić, to normalne przecież. Każda kobieta tak by zareagowała.
- Proszę pani – odezwała się dziewczynka. Czy może pani trochę z nami zostać?
- Marysiu, tak nie można. Pani przyjechała tu na odpoczynek, a nie do niańczenia dzieci.
- Ale ja nie mam niczego do roboty, z chęcią dotrzymam Marysi towarzystwa – oznajmiłam.
- A przeczyta mi pani bajkę, bo tatuś mi czyta, tylko on ma taki gruby głos.
Myślałam, że pęknę ze śmiechu widząc minę Roberta.
- Dobrze, przeczytam.
Dziewczynka wyskoczyła żwawo z łóżka, i po chwili wróciła z książką. Usiadła na kanapie i przysuwając się blisko mojego boku, podała mi bajkę.
Kiedy czytałam dziewczynce historię Calineczki, jej ojciec siedział obok w fotelu i patrzył w okno. Nawet przez chwilę wydawało mi się, że i on słuchał tej bajeczki.
- I co Marysiu, podoba się?
Nie otrzymałam odpowiedzi, bo dziewczynka spała sobie smacznie na moim ramieniu. Delikatnie ułożyłam ją na kanapie i okryłam kocem.
- To na mnie już czas – zwróciłam się do Roberta.
- A może pani jeszcze chwilę dotrzymać mi towarzystwa? Spojrzał na mnie z nadzieją.
- Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie. Jakoś nie chce mi się wracać do pustego pokoju.
- To super! Czy będzie niestosowne, jak zaproponuję lampkę wina?
- To dobry pomysł panie Robercie.
I już po chwili sączyliśmy czerwone wino i gawędziliśmy jak starzy znajomi. Robert opowiadał o swojej córce, jaka to z niej rezolutna dziewczynka, jak ustawia wszystkich w przedszkolu, nawet panie kucharki. Ja tylko słuchałam i nie próbowałam mu nawet przerwać.
- No.... ja tu tak paplam bez przerwy nie dając pani dojść do słowa.
- I dobrze, bo ja tak naprawdę nie mam o czym opowiadać. Ale czy możemy mówić sobie na ty? Bo tak właściwie, to chyba jesteśmy w tym samym wieku – zaproponowałam.
- Nie miałem śmiałości zaproponować, ale skoro wyszło to z pani ust, to jestem Robert – powiedział wstając z fotela.
- Maryla.
Skrzyżowaliśmy swoje kieliszki z winem i przepiliśmy brudzia. Kiedy Robert pocałował mnie w policzek, poczułam niesamowite dreszcze. Jego usta były miękkie jak aksamit, a ten zapach dobrej wody kolońskiej, przyprawił mnie o zawrót głowy. Szybko się pozbierałam i usiadłam ponownie na kanapie. Przez chwilę milczeliśmy, aż Robert pierwszy przemówił.
- Zapewne ciekawa jesteś co stało się z mamą Marysi?
- Nie musisz o tym mówić, jeśli sprawia ci to ból.
- Ale ja chcę, ja muszę z kimś o tym porozmawiać.
Żona Roberta zmarła dwa lata wstecz. Miała podobno tętniaka w mózgu. Wtedy zawalił mu się cały świat na głowę. Marysia wciąż pytała o mamę, a on i dziadkowie kłamali, że wyjechała. Aż któregoś dnia, jakiś dzieciak z przedszkola powiedział jej, że mama nie żyje. Była na tyle mała, że można jej było to jakoś wytłumaczyć. Do dziś patrzy w niebo szukając swojej mamy – powiedział na koniec swojej historii.
- Bardzo mi przykro, to straszne co spotkało ciebie i dziecko. Nie wiem co mogę jeszcze powiedzieć.... chyba żadne słowa pociechy nie złagodzą twojego bólu – powiedziałam kładąc mu swoją dłoń na jego dłoni. Myślę, że czas na mnie – zwróciłam się do mężczyzny, nie patrząc mu w oczy. Nie zatrzymywał mnie.
Przy kolacji ich stolik był pusty, ale nakryty. Czyli nie wyjechali. Biłam się z myślami, czy zajrzeć do nich, jednak wciąż miałam przeczucie, że Robert po tym wyznaniu chce być sam.
Kiedy rano zeszłam na śniadanie, byli już przy stoliku.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry! Zawołała Marysia. Dziś jedziemy z tatusiem na kulig saniami i prawdziwymi konikami. Pojedzie pani z nami?
- No jasne, że tak. Kocham koniki.
- Tatusiu, słyszysz? Pani z nami pojedzie.
- Tak słyszę Marysiu, też się cieszę.
W powrotnej drodze do swoich pokoi, Robert zwrócił się do mnie prawie szeptem.
- Cieszę się, że będziesz na tej wycieczce. Marysia wciąż o tobie wspomina. Coś mi się wydaje, że masz stały etat w czytaniu bajek. Wczoraj na dobranoc chciałem jej coś poczytać, ale stanowczo odmówiła. Koniecznie chciała, bym poszedł po ciebie, hi, hi.
- No.... to mamy problem, hi, hi. Tylko jak my to zrobimy? Trzeba ustalić grafik, hi, hi.
- To nie jest wcale śmieszne Marylko – szepnął mi do ucha, a ja znów poczułam ten dziwny dreszcz na całym ciele.
Kiedy zostałam sama, myślałam co dalej z tą znajomością. Marysia podbiła moje serce, a Robert? Jak mam odczytać jego intencje? Czy szuka opiekunki do dziecka, tylko opiekunki? Czy jednak czuje to co ja? Te pytania nie dawały mi spokoju. Z jednej strony byłam rozdarta, bo jakby na to nie spojrzeć, nieświadomie zaczynam wkradać się w ich życie. Zastanawiam się, czy miłość na którą tak czekam, przyszła w takiej szacie? Młody wdowiec z córką. Czy mało go życie skrzywdziło? Przecież nie musi być sam na resztę swojego życia. Ale czy ja sobie za wiele nie obiecuję? To dopiero kilka dni naszej znajomości. Myślę, że może ma już kogoś, a ja jestem tylko na czas wyjazdu. Ech..... muszę sobie dać z nim spokój i nie łudzić się już. Nie zniosłabym kolejnej porażki.
Kulig był wspaniałym wydarzeniem. Zajęłam miejsce w saniach Z Robertem i Marysią, która tuliła się do mnie, bo zaprzęgi z końmi jechały tak blisko siebie, że konie dotykały czasami naszych głów. Ja z Robertem trzymałam pochodnie. Na miejscu górale rozpalili ognisko. Były kiełbaski i grzane wino, muzyka i śpiewy. Dawno tak dobrze się nie bawiłam. Wszyscy uczestnicy kuligu złapali się za ręce i tańczyli wkoło ogniska. Kiedy nadszedł czas powrotu, Marysia poprosiła mnie, żebym przed snem przeczytała jej bajkę. Obiecałam, że przyjdę.
Zmieniłam ubranie i wzięłam prysznic, bo cała byłam przesiąknięta dymem z ogniska i tak odświeżona poszłam do Marysi i Roberta. Czekał na mnie z butelką wina. Też się przebrał w gustowne polo w kolorową kratkę. Był świeżo ogolony i pachnący tą zniewalającą wodą.
- Ciii...... Marysia usnęła. Powiedział szeptem, wskazując wzrokiem na łóżko.
Dziewczynka usnęła z książką w dłoniach i wyglądała jak mały aniołek.
- Myślę, że nie odmówisz dalszej części dzisiejszego wieczoru i wypijesz ze mną lampkę wina? Wprawdzie nie taki miał być cel twojej wizyty u nas, ale skoro nasza mała gospodyni zawiodła, to ja postaram się czynić honory domu.
- Marylo..... nie wiem....jak...
- Nie mów nic – przerwałam mu w pół słowa. Robercie nie mów nic.
- Dlaczego? Czy robimy coś złego?
- Nigdy nie zastąpię matki Marysi, nie potrafię i tyle. Skłamałabym mówiąc, że nie zależy mi na tej dziewczynce, bo zależy, ale.... nie potrafię.
Robert odstawił kieliszek z winem i usiadł obok mnie. Ten dziwny dreszcz, znów zapanował nad moim ciałem.
- Masz kogoś? Zapytał patrząc mi głęboko w oczy.
- Nie, i nie mam zamiaru tego zmieniać. Za dużo spotkało mnie rozczarowań ze strony mężczyzn. Dlatego nie myślę na razie o kolejnym związku. Sama nie wierzyłam w to, co mówiłam. Ale bałam się kolejnego rozczarowania.
- Przepraszam, chyba się zagalopowałem. To wszystko przez ten alkohol. Robert wstał z kanapy i podszedł do okna.
- Zobacz ile gwiazd na niebie, to wróży dobrą pogodę na jutro – powiedział odwrócony do mnie plecami, na moje szczęście. Trzęsłam się jak galareta i miałam problemy w utrzymaniu kieliszka w dłoni.
Nagle odwrócił się i złapał mnie w ramiona. Poczułam jego ciepło i przestałam się bronić. Robert pocałował mnie tak, jak nigdy żaden facet. Staliśmy wtuleni w siebie i żadne z nas, nie było w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. W końcu ja zorientowałam się, że nie jesteśmy sami w pokoju. Szybko odepchnęłam Roberta i spojrzałam w stronę łóżka. Dziewczynka już nie spała.
- Tato, czy pani Maryla zostanie z nami? Mamusia na pewno pozwoli, bo ona jest tam w niebie i nie może przy mnie być.
Wybiegłam zawstydzona z pokoju, nie oglądając się za siebie. Rzuciłam się na łóżko i beczałam jak dziecko. Tak mi wstyd, straciłam zupełnie kontrolę nad sobą. Muszę zaraz wyjechać. W pośpiechu pakowałam walizkę. Chciałam jak najszybciej opuścić pensjonat. Właścicielka próbowała mnie zatrzymać, ale ja byłam zdecydowana. Nagle uświadomiłam sobie, że przecież nie mogę teraz wyjechać, bo piłam alkohol. Usiadłam zrezygnowana przy spakowanej walizce. Ok. Jutro wyjadę z samego rana, jeszcze przed śniadaniem.
W ubraniu położyłam się na sofie. Wciąż miałam przed oczami Marysię patrzącą na nas, jak się całujemy. I te jej słowa, czy zostanę z nimi. Jak mogliśmy być tacy nieostrożni? Nagle bez pukania wszedł do pokoju Robert.
- Dowiedziałem się od gospodyni, że podobno skracasz pobyt? Czy to prawda? Powiedział z wyrzutem w głosie. Jeśli to przeze minie, to wybacz. Ja pierwszy jutro wyjadę.
- Czyś ty zupełnie zwariował! Wykrzyczałam. Chcesz zrobić dziecku przykrość? Nie ma mowy, to ja jutro wyjadę.
Nagle otwarły się drzwi i do pokoju weszła Marysia. Była na bosaka. Usiadła obok nas i przytuliła się do mnie.
- Lubię panią i tatuś też chyba panią lubi. Czy zostanie pani z nami na zawsze?
Nie mogłam powstrzymać płaczu. Przytuliłam ją do siebie, ale nie mogłam nic powiedzieć, bo ze wzruszenia słowa uwięzły mi w gardle. Robert siedział obok i też milczał.
- No.... jeśli chcesz, to mogę was co jakiś czas odwiedzać – wydusiłam.
- Hura!! A będzie mi pani czytała bajki?
- Tak Marysiu, będę.
Dziś jesteśmy już wszyscy razem. Marysia zaakceptowała mnie jako członka rodziny. Ze ślubem jeszcze poczekamy, mimo, że czas żałoby już minął. Postanowiliśmy z Robertem, że musimy być na sto procent pewni naszego uczucia, by stworzyć prawdziwą rodzinę.
Do Zakopanego pojechałam, by zapomnieć o moich porażkach, a znalazłam tam miłość życia i cudowną córeczkę o imieniu Marysia.
Anna Dral
Zapałczana historia
Gdzieś w środku zimy koło Krakowa,
Zdarzyła się historia całkiem wyjątkowa
Środkiem wąziutkiej ścieżki szła dziewczynka mała,
Która Dziewczynkę z zapałkami” przypominała.
Szła śmiejąc się do ludzi, których wciąż mijała.
Zaganiani przechodnie zwykle nie mówili,
Tylko za swoimi sprawami ciągle gonili.
Przeszła tak zziębnięta kruszynka dość spory kawałek,
Szukając ludzi, którzy mogli kupić chociaż garść zapałek.
Pewien bardzo bogaty malarz pochodzący z Łodzi,
Powiedział jej, że w takich łachmanach dziś już nikt nie chodzi
I nie spoglądając na nią, odtąd ani razu
Wrócił do malowania swojego obrazu.
Pani w boa nie kupiła zapałek z racji
Pośpiechu i jakiejś służbowej kolacji.
Biedna dziewczynka siły już nie miała.
Usiadła przy drodze i gorzko płakała.
Nagle gdzieś pomiędzy wielkimi sosnami
pojawił się ktoś zaniepokojony tymi odgłosami.
Był to miejscowy leśniczy, który pilnował,
By żaden kłusownik tutaj nie buszował.
Podszedł do dziewczynki śmiało
Pytając z troską co się tutaj stało.
Ola zaraz szybciutko wstała
I swą smutną historię w mig opowiedziała
Miły starszy człowiek mocno się wzruszył.
Los biednego dziecka bardzo go poruszył.
Obiecał kruszynce, iż od tej pory stale
Będzie od niej kupował pudełka zapałek.
Mówiąc te słowa wcale nie żartował,
Gdyż wieczorami domki z zapałek budował
Małą panienkę bardzo wieść ta ucieszyła,
Gdyż od dawna w małej chatce tylko z babcią żyła.
Następnie do chałupki pobiegła pośpiesznie,
Gdyż wiedziała, że już nie jest pewnie wcześnie
Tymczasem staruszka już przy oknie już stała
Powrotu swej Olusi bacznie wyglądała
Przy skromniej kolacji, która już czekała
O zachowaniu ludzi wnuczka rozprawiała.
Dziwiła się nasza Aleksandra wielce,
Że bogaci ludzie mieli twarde serce.
Wtedy stara babcia, które życie znała,
Takie oto słowa wnuczce powiedziała:
„By być prawdziwie bogatym nie musisz wcale
Mieć dużo pieniędzy i chadzać na bale.
Wystarczy tylko z wielką czułością
Pochylić się nad kimś, darząc go miłością”.
Coś nas tu mało :( Czy nikt już nie pisze? Pani Magdo, proszę o odpowiedź.
OdpowiedzUsuńJa wysłałam i czekam na "wrzucenie" :) Pani Magda pewnie zabiegana ;)
UsuńCóż, ja też czekam na zmieszczenie "Dziadka"- pozdrawiam p.Wandę ;)
UsuńDziadek był na głównej stronie, teraz został dodany i tutaj. Jeszcze dzisiaj otaguję wszystkie posty z opowiadaniami. I Zaraz pojawią się kolejne, które dotarły. Pani Asiu, pani również zaraz się pojawi:) Przepraszam Was ale jestem po prostu zawalona robotą i nie wyrabiam się na czas ze wszystkim:) To już bodajże trzeci miesiąc taki szalony, ale jak przeżyje do połowy marca to wszystko się unormuje. Trzymajcie kciuki cobym nie padła:)
UsuńPozdrawiam
Trzymamy, pani Magdo :) Spokojnie :)
UsuńCzekam na wenę, coś mi już w głowie świta :)
OdpowiedzUsuńWena dobra rzecz:) Czekam i ja w takim razie. Serdeczności przesyłam.
UsuńAsia Szarańska napisała całkiem niezłe opowiadanie.
OdpowiedzUsuńOpowiadanie Asi jest bardzo dobre :)
UsuńPodpisuję się rękami i nogami!
UsuńCzy cała historia w wierszu musi toczyć się zimą? Moja kończy się po niespełna roku, więc zima jest, ale nie od początku do końca. Proszę o szybką (w miarę możliwości) odpowiedź. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńskoro jest to jest dobrze
UsuńPoszło :D at last! :)
OdpowiedzUsuńNo, mamy już 16 lutego, czas na głosowanie. I znów będą emocje!!!!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCzekam na taką historię w moim życiu :) Póki co staram się dopomóc szczęściu przez portale randkowe :) Spore zainteresowanie ze strony płci przeciwnej mam na portalu Randki24. Za kilka dni idę na randkę, trzymajcie kciuki! :)
OdpowiedzUsuńCałkiem fajny artykuł.
OdpowiedzUsuń