Zaczarowani Słowami

Konrad Rubacha
„Spowiedź” 

Niewielki, drewniany dom ze spiczastym dachem stojący przy wyjątkowo dziś ruchliwej drodze prowadzącej do kościoła wiele lat temu był uznawany za jeden z piękniejszych w okolicy. Dzisiaj na pierwszy rzut oka wydawał się być opuszczony. Mieszkały w nim jednak dwie kobiety, matka i córka. Żadna jednak nie odnajdywała w sobie wystarczająco siły, aby przywrócić mu dawną świetność. Trudno było się temu dziwić, zwłaszcza, że matka nie miała nawet siły, aby żyć.
Ruch na ulicy, na której mieszkały nie był przypadkowy. Za kościołem znajdował się ogromny, stary cmentarz, na który co roku, pierwszego listopada przybywało mnóstwo ludzi. Dla Doroty Lisieckiej, wdowie po zmarłym ratowniku górskim i jej dziewiętnastoletniej córki, Marty, był to najgorszy dzień w roku. Najgorsze w tym wszystkim nie było już nawet to, że nie żył, ale niemożność odwiedzenia jego grobu w taki dzień jak ten. Nie miał grobu, ponieważ jego ciała nigdy nie odnaleziono.
Marta siedziała na krześle bezwiednie patrząc na przechodzących pod ich domem ludzi. Wpatrywała się tak od ponad godziny czując dziwny spokój, który nagle ustąpił, a jego miejsce zajęła nagła złość, którą z całej siły woli starała się w sobie stłumić. Wstała gwałtownie  z krzesła i poczuła jak bierze ją na wymioty. Spojrzała z niechęcią na matkę, której dwie godziny temu zaparzyła herbatę, jednak ta nawet jej nie tknęła. Poczuła jeszcze większy gniew. Matka była jaka była i wyglądało na to, że to już nigdy się zmieni. Leżała godzinami w łóżku, albo wychodziła na dwór, by godzinami wpatrywać się kwiaty, a raczej pozostałościach po nich.
-Zrobiłam ci herbatę, mamo. - rzekła chłodno, a potem podeszła do niej i patrząc na nią z góry dodała. - Dwie godziny temu...
Zero reakcji. Jak zwykle...
-Słyszysz mnie?! - czuła jak niebezpiecznie podnosi się jej ciśnienie. Czuła, że pewnego dnia jej gniew osiągnie apogeum i przestanie nad sobą panować.
Matka podniosła głowę i spojrzała na nią odległym wzrokiem, jakby nie do końca wiedziała z kim ma do czynienia.
-Ach, tak... Mogłaś mi przypomnieć... - mruknęła ospałym tonem wyraźnie dając jej do zrozumienia, że nie ma ochoty na żadną rozmowę.
-Co robimy?! - nie dawała za wygraną Marta.
-O co ci chodzi?
-Pytam, co dalej robimy z naszym życiem?
-A co jest z nim nie tak?
-CO JEST Z NIM NIE TAK? Żartujesz sobie? Nawet nie wiem od czego mam zacząć. Mamo, każdy dzień, od czterech lat wygląda tak samo. Ty zupełnie zrezygnowałaś z życia. Zrezygnowałaś ze mnie!
-Córeczko, to nieprawda...
-W ogóle przestało się interesować jak żyjemy, w jakim domu żyjemy i co robi twoja jedyna córka. Podejrzewam, że gdybym teraz wyszła i nie wróciła, zauważyłabyś to najwcześniej za miesiąc. Zrób coś ze sobą, do cholery jasnej!
-Ale co?! - nagle zaczęła mówić tym samym tonem, co córka. Wyglądała przy tym tak jakby była u kresu sił, a każda minuta rozmowy kosztowała ją wiele bólu.
-ON NIE ŻYJE! - wykrzyknęła nagle Marta tracąc wszelką cierpliwość. - Ale ty i ja tak, rozumiesz?
Matka patrzyła na nią przez moment takim spojrzeniem, jakby chciała ją uderzyć. Marta czekała nawet na to... na cokolwiek, ale nic takiego się nie stało.
-Uświadamiam cię, że całkowicie zawiodłaś mnie jako matka. - powiedziała celując jej placem prosto w twarz.
-Skoro tak bardzo się zawiodłam, to dlaczego się nie wyprowadzisz. - odrzekła matka krzywo się uśmiechając.
-Wiesz co... dobry pomysł... wyprowadzę się i nawet wiem gdzie...
-Nie masz gdzie się wyprowadzić...
-Mylisz się... babcia... mama taty, kiedyś zaproponowała mi, że mogłabym u niej spędzić trochę czasu...
-Nie zrobisz tego...
-Przekonamy się? - odparła prowokacyjnie marząc o tym, żeby matka ją przed tym powstrzymała.
-A idź w cholerę! - rzuciła machnąwszy ręką. - I tak wrócisz z podkulonym ogonem.
-Niedoczekanie... - syknęła i czym prędzej wybiegła z pokoju.
Gdy wpadła do pokoju, jakimś cudem odnalazła torbę i w pośpiechu zaczęła wrzucać pierwsze lepsze rzeczy jakie napotkała po drodze. Z głębi szuflady wyciągnęła parę oszczędności. Spieszyła się tak, jakby obawiała się, że zdąży się rozmyślić. A potem wybiegła z domu i otulona w długi płaszcz zaczęła przedzierać się przez tłum spieszących na cmentarz ludzi. Czuła jak krew boleśnie krążyła po jej ciele. Wiedziała, że zaraz zacznie wszystkiego żałować. Czując na sobie setki spojrzeń dobiegła na przystanek autobusowy mając nadzieję, że za moment pojedzie jakiś autobus. Wyglądało na to, że szczęście się do niej uśmiechnęło. Za dziesięć minut odjeżdżał autobus do miasta. Obejrzała się za siebie jakby obawiała się, że matka mogła tu za nią przybiec, ale przecież było to niemożliwe. To nie mogło dziać się naprawdę. Takie rzeczy nie mogą dziać się naprawdę...
A potem jeszcze raz spojrzała na wyblakły rozkład i zrobiło się jej gorąco. Na dole, pod godzinami odjazdów autobusów napisane było małymi, szyderczymi literkami, że w niedzielę i święta nie odjeżdża stąd żaden autobus. Stała tak przez dłuższą chwilę pragnąc nagle przestać być sobą a potem mimowolnie się rozpłakała. Nie chciała, aby ktokolwiek znajomy zobaczył ją w takim stanie, dlatego czym prędzej pobiegła wzdłuż ulicy nie mając pojęcia dokąd właściwie prowadzi. Kiedy w końcu poczuła, że dłużej już nie może przystanęła. Odetchnęła, a potem rozejrzała się wokół siebie i przez załzawione oczy uświadomiła sobie, że znalazła się w znacznym oddaleniu od pierwszych zabudowań. Spojrzała na swoje buty i ze zgrozą stwierdziła, że wyglądają tak, jakby przed momentem wyciągnięto je z błota. Na dodatek zrobiły się mokre. Spojrzała na odległe domy i po raz kolejny starała się upewnić w przekonaniu, że nie może tam wrócić. Postanowiła iść dalej starając się ignorować mokre buty, które piszczały za każdym razem, gdy dotykały asfaltu. Robiło się coraz ciemniej, a ona nie mogła się powstrzymać przed nieodpowiedzialnym marszem w stronę gór, na które nie miała odwagi patrzeć od czterech lat. Jednak po chwili umocniła się w przekonaniu, że to właśnie one dają jej teraz siłę. Coś niewidzialnego ją do nich ciągnęło, a przecież nie miała tam czego szukać.
-Tato, gdziekolwiek jesteś, pomóż mi... - wyszeptała błagalnie patrząc w stronę ciemniejącego zarysu gór.
Cudem powstrzymywała się, żeby nie wpaść w panikę. Zrobiło się piekielnie ciemno. Na niebie nie było nawet gwiazd. Czuła się obserwowana. Nawet nie chciała myśleć jakie zwierzęta zaczynają teraz żer. Przywołując w myślach ojca czuła, że powinna iść dalej. Kiedy pomyślała, że sytuacja jest naprawdę beznadziejna jej oczom ukazały się światła, z całą pewnością sztuczne światła. Przyspieszyła kroku czując nagły przypływ nadziei i odwagi. Znalazła się pod niewielkim domkiem, pod którym stał czarny terenowy samochód. Gdy już prawie weszła na schodki prowadzące do drzwi, zawahała się. Bała się jednak zapukać nie mając pojęcia co powiedzieć człowiekowi, który jej otworzy. Siląc się na spokój zaczęła okrążać domek układając w głowie sensownie brzmiącą historię, ale nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Nagle usłyszała dźwięk niemowlęcia. Sparaliżowana strachem odwróciła się gwałtownie gotowa na ewentualne wyjaśnienia, ale nikogo nie zobaczyła. Pomyślała, że to pewnie kot, ale jego też nigdzie nie widziała. Nagle jej wzrok przykuł wyraźnie ruszający się kawałek materiału i omal nie krzyknęła z przerażenia. Zbliżyła się gotowa w każdej chwili na ucieczkę. Bardzo powoli zbliżyła wzrok, a potem wyciągnęła komórkę, aby sobie przyświecić i... oniemiała. Słuch jej nie mylił. Pod drewnianą ławką, leżało najprawdziwsze, ledwo narodzono dziecko. Długo wpatrywała się w nie, zanim w końcu zdecydowała się wziąć je na ręce. Nagle pomyślała, że nie mogła wymarzyć sobie lepszego powodu, aby zapukać do drzwi. W końcu miała dziecko, które należało ratować.
Czym prędzej pobiegła do drzwi i zaczęła szaleńczo w nie walić. W tym samym momencie dziecko przestało płakać.
Drzwi odsunęły się delikatnie. Marta dostrzegła zarys postaci, która wydała się jej być kobietą.
-O co chodzi? - zapytała sucho kobieta.
-Dobry wieczór. Ja... znalazłam dziecko... w pani ogrodzie...
-O czym pani mówi?
-O tym dziecku, niech pani zobaczy. - wykrzyknęła rozpaczliwie. - Leżało pod pani oknami.
-Posłuchaj, głupio dziewczyno! - wrzasnęła nie pozwalając dość jej do słowa. - Czy ty naprawdę uważasz, że uwierzę w bajeczki, które próbujesz mi teraz wcisnąć. Oddaj je do okna życia, cokolwiek, ale nie wmawiaj mi, że to moje dziecko. Jak można być tak nieodpowiedzialnym, żeby iść do łóżka z byle kim, a potem podrzucać komuś własne dziecko... Nie masz sumienia! Natychmiast stąd zjeżdżaj, albo spuszczę psy!
Po czym zatrzasnęła z hukiem drzwi pozostawiając Martę z mocno bijącym sercem i zupełnie bezradnym dzieckiem, które spało na jej rękach.
-Boże, to się nie może dziać naprawdę. - jęknęła.
Zeszła ze schodów znowu nie mając pojęcia co powinna dalej robić. Jednak zanim zdążyła się już zupełnie załamać, drzwi domku nagle się otworzyły i ponownie stanęła w nich kobieta, która przed chwilą straszyła ją psami.
-Zaczekaj! - zawołała nico łagodniejszym tonem. - Nie mogę pozwolić, żebyś wyrzuciła je na śmietnik. Wiem, że czasami jesteście do tego zdolne. Wsiadaj do samochodu! - poleciła nagle. - Zawiozę cię w pewne miejsce.
-Ale gdzie...
-Siadaj! - dodała z naciskiem, a Marta posłusznie zrobiła to co jej kazała.
-Gdzie mnie pani wiezie?
-Na policję. Musisz oficjalnie poinformować świat, że urodziłaś dziecko. Ktoś musi je zbadać.
-Nie...pani nie rozumie... ja...
-Ja wszystko rozumiem, moja droga. Nie bój się, uwierz mi, że tak naprawdę będzie lepiej, dla ciebie i twojego dziecka. To chłopiec czy dziewczynka? - zapytała nagle.
-Dziewczynka... wyjąkała Marta podświadomie czując, że tak właśnie jest.
-Wie pani, ja nie mogę wrócić do domu...
-Być może to nie będzie konieczne. Są przecież domy dla samotnych matek...
-Ale...
-Spokojnie, moje dziecko. Zawiozę cię do miasta. Myślę, że znajdą się tam w miarę kompetentni policjanci, którzy będą w stanie pomóc.
Marta zamilkła nie mając siły się sprzeciwić. Z resztą, i tak nie miała lepszego pomysłu, a tak mogła mieć cień nadziei, że znajdzie lokum, w którym będzie mogła się przez jakiś czas zatrzymać.
Kiedy nareszcie dojechały na policję, kobieta weszła razem z nią do środka, a Marta, sama nie wiedząc czemu, przestała się bać. W środku siedzieli dwaj policjanci, straszy i młodszy, którzy obrzucili ją uważnym spojrzeniem zatrzymując wzrok na jej obłoconych butach.
Kobieta pospiesznie wyjaśniła im sytuację, a potem pogładziwszy Marcie włosy, wyszła z miną, która miała dodać jej otuchy. Marta chciała ją zatrzymać, ale ta błyskawicznie zniknęła.
-To pani dziecko? - zaczął starszy policjant.
-Tak. - odparła i natychmiast pomyślała, że będzie żałować tej odpowiedzi. W domu przecież nie było tak źle, ale była zbyt dumna, żeby tam wrócić.
-Jak się pani nazywa? Ma pani jakieś dokumenty?
Bez słowa rzuciła na stół swój dowód osobisty.
-Ma pani gdzie mieszkać?
-Nie...
-A adres zameldowania?
-Nie mam tam czego szukać... Nie mogę wrócić do mojej matki. Nie mogę... - dodała z naciskiem robiąc błagalną minę. - Bardzo panów proszę, znajdźcie mi jakieś schronienie...
-To nie jest takie proste. A ojciec dziecka?
-Nie wiem kim jest, to był... nieznajomy. - dodała udając zawstydzenie. Pomyślała, że ciężko udawać wstyd za coś, czego się nie zrobiło.
-Zgwałcił panią?
-Nie... po prostu impreza...alkohol, nie pamiętam w każdym razie... byłam nieostrożna i tyle...
„Boże, co ja wygaduję...” - pomyślała.
-Nalegam, żeby jednak wróciła pani do domu. Odwieziemy panią...
Zanim jednak zdążyła mu odpowiedzieć rozległ się sygnał komórki leżącej na jego biurku.
-Przepraszam, ważny telefon. Zaraz wrócę. Bardzo proszę, niech w tym czasie dokładnie się pani zastanowi.
Po czym wyszedł pozostawiając Martę sam na sam z młodszym policjantem.
-Napije się pani czegoś ciepłego?
-Nie, dziękuję...
-Dlaczego nie chce pani wrócić do domu?
-Przeraźliwie pokłóciłam się z matką. Pan nie wie jak to jest...
-Ale ona na pewno panią mocno kocha...
-Nie wiem...
-Może potrzebuje czasu, żeby z tym wszystkim się pogodzić...
-Ale jak mam jej dać ten czas, skoro zaraz będę musiała do niej wrócić?
Policjant spojrzał na nią dziwnym wzrokiem a potem rzekł poważnym tonem:
-Niech mi pani zaufa. Mam pewien pomysł.
Kiwnęła głową nie mając pojęcia czego może się spodziewać.
Gdy wrócił straszy policjant, natychmiast zapytał:
-I co pani wymyśliła, pani Marto?
-Pani Marta chce jednak wrócić do domu. Poprosiła, żeby ją tam zawieźć. Najlepiej jak najszybciej, bo jej mama pewnie bardzo się martwi. Zawiozę ją.
-Dobrze, a ja zajmę się dokumentami. Powodzenia, pani Marto. Warto żyć dla takiego pięknego dziecka, naprawdę.
Kiedy wyszli na parking, Marta spojrzała z wyrzutem na policjanta.
-Oszukał mnie pan. Z resztą to i tak nie ma znaczenia, i tak byście mnie tam odwieźli i tak...
-Nie oszukałem pani, lecz kolegę. Zawiozę panią w zupełnie inne miejsce.
-Gdzie?
-Do mojego domu. Tam pani... - urwał. - Przenocujesz a potem sama zdecydujesz co zamierzasz dalej robić...
-Dziękuję. - wybąkała, po czym wsiadła do radiowozu czując, że miała dzisiaj jednak trochę szczęścia.
-Jestem Tomek. - rzekł policjant.- Mów mi po imieniu. Tak będzie łatwiej.
Marta uśmiechnęła się do niego, a potem spojrzała na nieznajome dziecko leżące na jej kolanach i poczuła spokój.

***


Czekała, aż wszyscy ludzie wyjdą z kościoła. Na szczęście wyglądało na to, że tylko ona pragnęła się dzisiaj wyspowiadać. Kazała mężowi czekać w samochodzie. Dziś był wielki dzień, dla niej i dla jej córeczki. Chwiejnym krokiem podeszła do konfesjonału i uklękła cicho nie mogąc powstrzymać zdenerwowania, ale musiała to w końcu komuś wyznać.
-W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
-Na wieki wieków.
-Ojcze...
-Tak?
-Pięć lat temu zrobiłam coś co było jednocześnie dobre i złe... właściwie sama nie wiem...
-Opowiedz mi o tym...
-Oszukałam i wciąż zamierzam oszukiwać, bo nie wiem jak mam to wszystko rozegrać. Pięć lat temu bardzo pokłóciłam się z matką i postanowiłam uciec z domu. Miałam jej już dość, miała depresję po śmierci męża, mojego taty, nie miałam siły się nią zajmować, bo wciąż sama potrzebowałam jej opieki. Mam teraz wyrzuty sumienia, bo zostawiłam ją wtedy samą, ale dzisiaj po raz pierwszy od tamtego czasu zamierzam się z nią zobaczyć. Napisałam do niej list, a ona na niego odpisała. Jednak nie o tym chciałam mówić. Gdy uciekłam, szłam bez celu w stronę gór i gdy już zaczęło się ściemniać dotarłam pod niewielki górski domek, gdzie miałam nadzieję, że ktoś udzieli mi jakieś pomocy, ale zamiast tego pod tym domkiem znalazłam niemowlę. A potem drzwi otworzyła mi właścicielka domku i zawiozła mnie na policję będąc przekonaną, że to moje dziecko. Kiedy trafiłam na posterunek miałam pewność, że odwiozą mnie z powrotem do matki, ale tak się nie stało. Jeden z policjantów wziął mnie do siebie i... zostałam jego żoną. Od tamtego czasu wspólnie ją wychowujemy, jest wspaniałym ojcem, ale on nie zna całej prawdy. Sądzi, że ja naprawdę urodziłam ją i nie wiem kto jest jej biologicznym ojcem, a ja nie mam siły opowiedzieć mu całej prawdy. Boję się, że wtedy mnie zostawi. Co gorsze, on nalega, żeby Kasia, tak ją nazwaliśmy, była wychowywana w przekonaniu, że on jest jej ojcem. Chce również, żeby moja matka również była o tym przekonana. Mówi, że tak będzie łatwiej, ale ja nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Przecież ja nawet jej nie urodziłam...
-Posłuchaj mnie, uważnie. Nigdy nie zaznasz spokoju, jeżeli całe swoje życie i miłość do córki oprzesz na kłamstwie. Kasia powinna znać swoje prawdziwe pochodzenie, każdy człowiek ma do tego prawo. Potem będzie tylko gorzej. Zrób to dzisiaj, przy wspólnym stole, razem z mężem i swoją matką wyjaw im całą prawdę. Jeżeli tego nie zrobisz, do końca życia nie będziesz potrafiła przestać o tym myśleć. Obiecujesz, że powiesz im dzisiaj całą prawdę? Jestem pewny, że jeżeli to zrobisz ten dzień będzie jednym z najpiękniejszych w twoim życiu...
-Obiecuję... - rzekła po krótkiej chwili.
-Zanim pójdziesz, chciałbym opowiedzieć ci jeszcze jedną historię. Pięć lat temu wyspowiadała się u mnie dziewczyna. Mówiła wschodnim akcentem. Chyba była ze Lwowa. Porzuciła dziecko, pod małym górskim domkiem. Uznała, że nie da rady go wychować. Nie potrafiła sobie z tym poradzić.  Zanim jednak wyjechała, zostawiła mi swój adres i poprosiła, żebym poinformował ją, gdybym dowiedział się coś o jego losie. Nigdy nie spodziewałem się, że napiszę do niej list tak pełny radości. Córeczka trafiła do ludzi, którzy naprawdę ją pokochali. Teraz na pewno w końcu zazna spokoju...
Marta wyszła z kościoła patrząc w widoczne w oddali góry. A potem wsiadła do samochodu, gdzie Kasia natychmiast ją zapytała:
-Gdzie tak długo byłaś, mamusiu?
-Musiałam z kimś porozmawiać.
-Gdzie teraz jedziemy?
-Do mojej mamy. - rzekła pewnie. - Mam wam bardzo dużo do opowiedzenia.


Kinga Kosiek
Pierścionek z akwamarynem

Z ogrodu dochodził intensywny zapach bzu. Wciskał się w każdy kąt pokoju oznajmiając radośnie panowanie wiosny. Nic dziwnego, w końcu pod samym oknem królował imponujący rozłożysty krzew o cudnych liliowych kiściach. Pani Marianna siedziała w fotelu, obecna ciałem, ale duchem szybująca hen, daleko. Zapatrzona przed siebie wzrokiem, który wydawał się widzieć dużo więcej niż to co tu i teraz, w ręce trzymała przeczytany przed chwilą list. Patrząc na nią Monika czuła się tak, jakby sama przeniosła się do innej epoki. Staruszka miała nienagannie ułożone siwe włosy, elegancką długą sukienkę, jej ramiona spowijał miękki szydełkowy szal. Dłoń, w której trzymała list, była co prawda naznaczona tatuażem wypukłych żył i patyną przeżytych lat, ale jednocześnie to wciąż była smukła dłoń pianistki o długich palcach. Błyszczał teraz na niej ten piękny pierścionek z akwamarynem. Mienił się w słońcu przy każdym ruchu smukłych palców… Nagle, ku zdumieniu Moniki, pani Marianna, wciąż zapatrzona przed siebie, zaczęła nucić coś cichutko pod nosem. Dzięki jej cudownej dykcji dziewczyna bez trudu zrozumiała nucone słowa tęsknej piosenki:

„Stryjski park tonął cały w jaśminach
Zapach bzu po ogrodach się snuł, 
Jeden tramwaj pod górę się wspinał,
Drugi z góry katulał się w dół.”

Zasłuchała się jak zaczarowana. I pomyślała jak żywa musi być wciąż w sercu pani Marianny tęsknota za tym przedwojennym parkiem tonącym w jaśminach…


Marianna, już prawie absolwentka Prywatnego Gimnazjum Humanistycznego P.P. Benedyktynek Ormiańskich we Lwowie, biegła uśmiechnięta na spotkanie w Parku Stryjskim. Było piękne majowe popołudnie, a ona, najlepsza uczennica w klasie, uzyskała pozwolenie siostry prefekty Michaliny Kucharskiej na niedzielne spotkanie ze swoim kuzynostwem. Pomimo panujących w gimnazjum wysokich wymagań i rygoru, Mania je lubiła. Owszem, hasłem siostry prefekty było „"Zawsze naprzód, zawsze wzwyż", ale w szkole kładło się też nacisk na patriotyzm, wartość serdecznej przyjaźni i zwykłej ludzkiej życzliwości. Czyli na to wszystko, co próbowali jej wpoić od najmłodszych lat również papcio i mama. Tak się cieszyła, że już za parę tygodni będzie mogła ich zobaczyć! Na razie jednak miała doznać namiastki rodzinnego domu dzięki spotkaniu z kuzynostwem, poważną, choć kochaną Tolą, która urodą przypominała aktorkę Inę Benitę i kuzynem Antkiem. Umówili się pod pomnikiem Jana Kilińskiego, bo to wydało się Mani najprostsze i najbardziej logiczne. Zresztą, prawdę mówiąc, Antek znał nieźle Park Stryjski, bo od paru lat przyjeżdżał tu ze swoim ojcem na organizowane co roku we wrześniu i cieszące się coraz większą renomą Targi Wschodnie.

Zobaczyła ich już z daleka i śmiejąc się na głos i machając rękami jak szalona, jeszcze przyspieszyła. Pewnie siostra prefekta nie byłaby zachwycona akurat takim zachowaniem, ale Mania już wpadła w objęcia barczystego Antka, a zaraz potem wyściskała piękną Tolę.
- Mania, jak ty się zachowujesz! – gderała ta ostatnia, poprawiając przekrzywiony modny kapelusik, ale oczy już jej się śmiały do niesfornej kuzynki i widać było, że cała ta reprymenda to tak naprawdę tylko teatr na potrzeby przypadkowych świadków powitania. Zaaferowana dziewczyna nie zauważyła, że z kuzynostwem, choć oddalony dyskretnie o parę kroków, stał jeszcze ktoś. Wysoki szczupły blondyn, podobny trochę do Aleksandra Żabczyńskiego, skłonił się szarmancko i strzelił obcasami niczym żołnierz:
- Kazimierz Miecznikowski, do usług szanownej panienki!
Okazało się, że to kolega Antka, obiecujący przyszły naukowiec. Młodziutka Mania spiekła raka na takie powitanie. Nie wiedziała, że w tym kipiącym zielenią Parku Stryjskim zawrzało też dla niej czyjeś serce…

Wojna wisiała w powietrzu. Mówili o tym wszyscy, jedni głośno, a inni szeptem, tylko w najbliższym gronie. Mariannę dużo bardziej przerażały właśnie te opinie wypowiadane szeptem. Te głośne można było zlekceważyć, złożyć na karb czyjejś histerii. Z tymi wypowiadanymi poważnym tonem, po cichu, trudniej było walczyć. Zwłaszcza, gdy wypowiadali je ludzie pokroju papcia, albo wuja Henryka, zrównoważeni i nieskorzy do paniki. Ale kto myślałby o wojnie przygotowując się do ślubu! Mania kolejny raz wyciągnęła przed siebie rękę i z lubością przyjrzała się pierścionkowi z akwamarynem, który podarował jej Kaziu. W srebrnej koronkowej oprawie kamień mienił się delikatnie wszystkimi odcieniami błękitu, zależnie od tego jak padało na niego światło. A lato tego roku było piękne! Sierpień pysznił się wszystkimi kolorami kwiatów i ziół, a drzewa uginały się pod ciężarem dojrzewających owoców zapowiadając obfite zbiory. Dziewczyna aż się uśmiechnęła na myśl o sadzie za domem rodziców, w którym tak lubiła przesiadywać. To tam Kaziu jej się oświadczył. Oczywiście, myślała o tych nieoficjalnych oświadczynach. Oficjalne, z pompą i w obecności wzruszonych rodziców obojga odbyły się trochę później. Teraz Mania biegła na ostatnią przymiarkę sukni ślubnej, którą szyła dla niej wieloletnia krawcowa mamy. Pani Andzia miała taki talent w rękach, że suknie u niej zamawiały nawet najbogatsze panny. I nie miały się potem czego wstydzić, bo cudeńka, które wychodziły spod rąk Andzi nie ustępowały w niczym tym, które można było znaleźć w miesięczniku ilustrowanym „Przegląd mody”! Suknia Marianny, zgodnie z obowiązującą modą, była wąska, dopasowana, cała ze zwiewnej koronki, poza tym długi welon z delikatnego tiulu, który miał ją spowijać od stóp do głów. Wyznacznikiem mody była elegancja, a najczęstszymi dodatkami były hafty, pióra czy perły. Mania miała mieć eleganckie perełki wpięte po bokach, przy welonie. Nie potrafiła myśleć o krążącym gdzieś naokoło widmie wojny! Przecież już wkrótce brała ślub!

Marianna obracała nerwowo pierścionek na palcu. Kaziu się spóźniał, a robiło się niebezpiecznie. Zadrżała z zimna i szczelniej otuliła się zniszczonym szydełkowym szalem. Wiedziała, że to zimno płynie ze środka, z serca. W mieście zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Armia Czerwona wycofywała się w popłochu, a ludzie, udręczeni okupacją sowiecką bali się kolejnego zbliżającego się okupanta. Co prawda niektórzy z satysfakcją obserwowali ucieczkę znienawidzonych Sowietów, ale bali się tego, co zrobią Niemcy. Większość zdawała sobie sprawę, że Lwów stał się ofiarą, o którą właśnie toczyły walkę dwa rozjuszone wilki, sowiecki z niemieckim. Kaziu, który działał w konspiracji, powiedział jej wczoraj, że ponoć NKWD rozstrzelało większość więźniów politycznych trzymanych w Brygidkach i pozostałych więzieniach. W tym pierwszym ocalało jedynie kilkudziesięciu, w tym garstka kobiet, a wśród nich „Ala”, „Hanka” i „Mura”, trzy warszawskie kurierki ZWZ. Ludzie opowiadali straszne rzeczy. Ponoć, gdy otworzono jedną z cel, spod której drzwi wypływał strumień krwi, znaleziono stertę ciał zamordowanych w pośpiechu więźniów.
- Boże jedyny, co za czasy! – wyszeptała sama do siebie przerażona Marianna i jeszcze ciaśniej otuliła się szalem w z góry skazanej na porażkę próbie ogrzania zmrożonej duszy. Bała się panicznie o Kazia. Kazia, któremu cudem udało się jakoś zataić przed Sowietami swój udział w kampanii wrześniowej. Inaczej zaginąłby już pewnie bez śladu jak mężowie jej koleżanek, wywiezieni jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku.

Przez jedną chwilę przypomniała sobie przymiarkę sukni ślubnej, na którą biegła taka szczęśliwa w sierpniu, tuż przed wybuchem wojny. I Andzię, jej niezawodną krawcową… Andzię, która zginęła podczas bombardowania kilka tygodni później, gdy próbowała się przedostać do rodziny, do Krakowa. A Mania nigdy nie założyła swojej pięknej ślubnej sukni. Suknia przepadła, tak jak i tamto przedwojenne piękne życie, gdy po zdradzie z siedemnastego września nóż w plecy Polsce wbili Sowieci. Po kapitulacji Lwowa, dwudziestego drugiego września, wbrew podpisanym umowom, zaczęły się gwałty i rabunki dokonywane przez zajmujących miasto Sowietów. Rodzice, którzy zaraz po wybuchu wojny przyjechali do Lwowa, do wuja Henryka, stali się ich ofiarą. Ojciec został zastrzelony próbując ratować przed gwałtem córkę sąsiadów. Matka przeżyła, ale nie na długo. Kilka miesięcy później umarła na zapalenie płuc. Ale Marianna wiedziała swoje. Matka umarła już wtedy, gdy zabito ojca. Odtąd nie miała w sobie nawet cienia siły. Kazimierz odnalazł Mariannę i jej matkę początkiem grudnia. Okazało się, że cudem przeżył kampanię wrześniową. Pobrali się tylko w obecności matki, która zresztą zmarła niedługo po ich ślubie i dwojga świadków w Wigilię trzydziestego dziewiątego roku. Mania ubrała swoją najlepszą ocalałą z wojennej pożogi sukienkę z niebieskiej wełny. Kazimierz jedyny w miarę przyzwoity garnitur. Ksiądz staruszek, który dawał im ślub i któremu, na nieszczęście, dane było patrzeć już na drugą wielką wojnę w ciągu swojego życia błogosławił ich życząc tylko, by szczęśliwie doczekali końca wojny. Na razie się udawało. Kazimierz pracował na Politechnice Lwowskiej. Oczywiście, nie obyło się bez problemów i przetasowań, bo władze sowieckie wszystko urządzały od nowa po swojemu, ale w końcu, dzięki wstawiennictwu jednego z profesorów, dostał pracę. Teraz jednak Marianna drżała o niego w obliczu zbliżania się do Lwowa wojsk niemieckich. Miała złe przeczucia, które potęgowała wiedza o losie krakowskich profesorów z Uniwersytetu Jagiellońskiego aresztowanych w listopadzie trzydziestego dziewiątego. Błagała Kazimierza, żeby na parę tygodni wyjechali pod Lwów, na wieś do jej ciotki. Obiecał jej, że wyjadą jutro.

- Jak to nie możesz jeszcze ze mną wyjechać?! – krzyczała, zalana łzami, kilka dni później, miotając się po małym pokoiku w ich mieszkaniu. Maszerowała zdenerwowana do okna i z powrotem, obracając machinalnie na palcu pierścionek z akwamarynem.
- Maniu najdroższa – tłumaczył się Kazimierz – wiesz, jaki schorowany jest profesor. Poczuł się gorzej, prosił o pomoc przez kilka dni, nie mogę mu odmówić, nie po tym, co dla mnie zrobił. To szlachetny człowiek, nie zasługuje, żeby go teraz zostawić.
Marianna z jednej strony rozumiała dobrze swojego męża. Przecież za to go właśnie pokochała! Za prawość, dobroć i szlachetność. Ale nie umiała sobie poradzić z narastającym poczuciem grozy. Jeszcze nigdy tak się nie czuła. Próbowała sobie jakoś zracjonalizować te przeczucia i rozedrgane emocje, ale nie była w stanie. Nagle, jak niespodziewany cios nożem pod żebro, poczuła przeszywającą pewność, że jeśli Kazimierz nie wyjedzie z nią dzisiaj, jak planowali, stanie się coś bardzo złego. Nie myśląc nawet co robi, rzuciła się z impetem na kolana przez Kaziem:
- Błagam cię – szlochała, chwytając go, zdezorientowanego i próbującego ją podnieść z klęczek – wyjedź ze mną jak planowane! Dzisiaj! Nie został mi już nikt bliski poza tobą!
- Manieczko, kochanie, wstań natychmiast! – coraz bardziej zdenerwowany Kazimierz szarpał żonę próbując, wciąż bezskutecznie, podnieść ją z klęczek – Przecież ty nigdy nie byłaś typem histeryzującej pannicy! Co ci się stało?!
Mariannę zaślepiła fala furii spowodowanej rozpaczą i poczuciem bezsilności. Odtrąciła dłoń Kazimierza, wstała gwałtownie z klęczek, a potem zaczęła ze złością wrzucać ostatnie rzeczy do prawie spakowanej już walizki i krzyknęła:
- Jeśli nie jedziesz ze mną, jadę sama!
W tej złości i furii nie poczuła nawet jak jej ulubiony pierścionek z akwamarynem zsunął się z palca i spadł na łóżko, obok otwartej walizki, a potem stoczył cichutko po narzucie na dywan.
- Pytam po raz ostatni – powiedziała odwracając się, już z walizką w ręku, do męża – jedziesz ze mną czy nie?!
- Maniu, naprawdę nie mogę…
Nie dała mu już nic więcej powiedzieć. Wyszła bez słowa, a gdy wybiegł za nią, nie pozwoliła się nawet odprowadzić do tramwaju. W końcu, nie chcąc budzić zainteresowania na ulicy, Kazimierz się poddał.
- Spotkamy się niedługo! – krzyknął jeszcze za nią.
Nie spotkali się już nigdy.

Marianna dopiero u ciotki spostrzegła brak pierścionka z akwamarynem. Wpadła w rozpacz, bo od dnia jej zaręczyn z Kaziem ten pierścionek był jak najcenniejszy talizman. Mając nadzieję, że pierścionek być może zsunął się do walizki podczas pospiesznego pakowania, wyrzuciła z niej wszystko i przetrzepała fatałaszek po fatałaszku, a potem dokładnie sprawdziła nawet podszewkę walizki. Nic z tego, pierścionek przepadł jak kamień w wodę. Zrozpaczona, myślała o tym, że może zgubiła go w tramwaju, a może w pociągu. Mogło się też to stać gdy jechała zaprzężonym w konie wozem ze stacji do ciotki. Zastanawiała się jak powie o tym mężowi, gdy ten dojedzie do niej za parę dni. Gdy już dojechała do ciotki i opowiedziała jej wszystko, ta jej złe przeczucia złożyła na karb histerii i zmęczenia. Sama Marianna zaczęła się wstydzić za swoje zachowanie i nie mogła się doczekać przyjazdu męża, żeby go przeprosić. Zachowała się jak głupia gęś. Oby tylko Kaziu jej wybaczył!

Tragiczne wieści dotarły do niej parę dni później, gdy coraz bardziej niespokojna czekała na przyjazd Kazimierza do ciotki. Zamiast niego przyjechał jego bliski kolega z uczelni. Zrozumiała, że ma złe wieści, gdy tylko na niego spojrzała. Nagle dotarło do niej, że to przeczucie, które miała tam, we Lwowie, tuż przed wyjazdem do ciotki, nie było żadną ułudą ani histerią. Jak skamieniała słuchała opowieści o tym jak w nocy z trzeciego na czwartego lipca aresztowano w ich mieszkaniach kilkudziesięciu lwowskich profesorów i pracowników naukowych, przewieziono ich do bursy między siedzibą Gestapo a Szkołą Kadetów, a potem, co potwierdzali w tajemnicy świadkowie, wywieziono ich na Wzgórza Wuleckie i tam wszystkich rozstrzelano. Zginął tam, między innymi, profesor Roman Rencki, który był wśród nielicznych cudem uratowanych z więzienia Brygidek. Tym razem żaden cud się nie zdarzył. Rozstrzelano również profesora Romana Longchamps de Bérier wraz z jego trzema dorosłymi synami. Ocalał ponoć tylko najmłodszy, Janek. Wśród aresztowanych był też profesor jej męża, a ktoś podobno widział, że był z nimi również Kazimierz, który został na noc, bo się zasiedział pomagając starszemu panu przy codziennych obowiązkach… Co prawda kolega Kazimierza próbował pocieszyć Mariannę mówiąc, że całkowitej pewności nikt nie ma, bo wiadomo, że Niemcy się tym nie chwalili i usiłowali utrzymać to wszystko w tajemnicy, ale ona wiedziała, że najgorsze się stało. I w dodatku rozstała się z mężem w gniewie.

Lata powojenne nie przyniosły Mariannie pewnej odpowiedzi na pytanie co się stało z Kazimierzem. Nie figurował na żadnej oficjalnej liście ofiar mordu na Wzgórzach Wuleckich. Nie było żadnego świadka, który potwierdziłby ze stuprocentową pewnością, że Kazimierza też tam rozstrzelano. Nie było grobu, bo Niemcy, chcąc ukryć swoją ohydną zbrodnię, po klęsce pod Stalingradem, w październiku 1943 roku, utworzyli specjalne komando z Żydów, których zmusili do wykopania zwłok pomordowanych i spalenia ich na stosie. Marianna całymi latami zastanawiała się czy mąż jej wybaczył czy też umierał wciąż na nią zagniewany.


Ten przedwojenny kredens wypatrzył Marek, mąż Moniki. Oboje pasjonowali się historią i kochali rzeczy z duszą. Gdy zaczęli meblować swoje pierwsze wymarzone mieszkanie, obiecali sobie, że nie stanie w nim żaden funkcjonalny i nowoczesny mebel. Poświęcali wolne weekendy na wyprawy na targi staroci, gdzie wyszukiwali prawdziwe skarby sterane przez czas, ale wciąż piękne. Potem odnawiali sami każdy znaleziony mebel. Kredens kupili od jakiejś miłej dziewczyny, która wyprzedawała meble z domu zmarłej babci.
- Babcia kochała te meble – tłumaczyła – ale ja wyjeżdżam niedługo na kilkuletni kontrakt zagraniczny i likwiduję tutejsze mieszkanie. Zależy mi jednak, żeby wszystkie rzeczy babci trafiły do ludzi, którzy będą umieli je docenić, a państwo mi na takich wyglądacie!
Kredens był piękny, z rzeźbionymi kunsztownie drzwiczkami i efektowną wypukłą witryną. Z zapałem zabrali się za jego odnawianie. Ale gdyby nie dokładność Moniki, która bywała czasem perfekcjonistką aż do bólu, nigdy nie odkryliby jego tajemnicy. Chciała doczyścić w środku jedną z dwóch szuflad, która źle się domykała. Sprzedająca kredens dziewczyna powiedziała o tym mankamencie od razu:
- Taka już uroda tej szuflady, babcia przez lata się do tego przyzwyczaiła, ale jeśli będziecie chcieć, możecie próbować coś z tym zrobić.
Monika, próbując dostać się do kącika, w którym coś blokowało mechanizm szuflady, pociągnęła za mocno i, ku jej początkowemu przerażeniu, coś wypadło na ziemię. Pomyślała, że pewnie wyrwała kawałek mechanizmu, tymczasem… na podłodze znalazła piękny stary pierścionek z akwamarynem. Zaintrygowana, uzbroiła się w najdłuższą linijkę jaką znalazła w mieszkaniu i zaczęła metodycznie skrobać po tylnej ściance kredensu. I tak znalazła list. Prawdopodobnie leżał w kredensie razem z pierścionkiem gdy jakaś tajemnicza siła sprawiła, że oba spadły w głąb mebla i zaklinowały się na wiele lat w mechanizmie za szufladą…

Przeczytali go razem z Markiem i, wzruszeni, bez chwili zastanowienia stwierdzili, że muszą przynajmniej spróbować znaleźć adresatkę lub jej potomków. Z listu wynikało, że nadawca listu rozstał się w gniewie z jego adresatką. Chcieli koniecznie dowiedzieć się, co było dalej. Poszukiwania zajęły im trochę czasu, ale w dobie telefonu i internetu okazały się nie aż tak trudne jak się obawiali. A teraz Monika, po wysłuchaniu tragicznej opowieści staruszki, gratulowała sobie w duchu tego uporu, który kazał im obojgu ją odnaleźć. Pytana o to, czego oczekuje w ramach podziękowania za poniesiony trud, pochyliła się, objęła wzruszoną panią Mariannę i powiedziała:
- Pani łzy ulgi były dla mnie największym podziękowaniem…

Gdy Monika pojechała już do domu, po uprzedniej wymianie adresów i telefonów i złożeniu solennej obietnicy, że za kilka dni da się, razem z mężem, zaprosić na uroczysty obiad, Marianna zamknęła za sobą drzwi i usiadła w fotelu. Spojrzała raz jeszcze na mieniący się na jej dłoni pierścionek, a potem, z czułością i nabożeństwem, po raz kolejny wyjęła z pożółkłej koperty list, rozprostowała delikatnie jego kartki i zaczęła czytać:

Ukochana Żono Moja Marianno,

Wczoraj wieczorem miałem już wyjechać, żeby do Ciebie, najdroższa moja, dołączyć, ale profesor poczuł się znowu gorzej i nie miałem serca go opuścić. Obiecałem mu zostać jeszcze kilka dni, ale potem do Ciebie przyjadę i będziemy znowu razem. Gdy wybiegłaś z naszego mieszkania, taka zagniewana, a potem nie chciałaś nawet, żebym towarzyszył Ci w drodze na pociąg, serce mi zamarło. A jeszcze potem, gdy wróciłem do mieszkania i prawie nadepnąłem na Twój pierścionek, poczułem się tak, jakbyś mnie opuściła na zawsze…Przecież go nie zdejmowałaś od dnia naszych zaręczyn, pamiętasz? Ale schowałem go już do kredensu, żeby nie zginął i żebym o nim nie zapomniał jadąc do Ciebie. Dzisiaj wieczorem idę do profesora, choć o nic już nie prosi i sam namawia mnie do wyjazdu ze Lwowa, widzę, że wciąż jest osłabiony i potrzebuje opieki. Może zostanę na noc u niego, chcę pomóc mu we wszystkim, żeby było mu łatwiej gdy już do Ciebie dołączę. A w mieście jest niespokojnie, więc bezpieczniej dla mnie będzie u niego przenocować.

Jutro wyślę ten list przez przyjaciela, który wybiera się w Twoje strony. Wierzę, że dzięki temu poczujesz się uspokojona.

Całuję Twoje ręce, kochana Maniu,

Twój stęskniony Kazik

Małgorzata Irena Szumann
Do końca świata i jeden dzień dłużej

Cała ta podróż zaczęła się od Linkin Park więc śpiewająco chcę dedykować to opowiadanie poszczególnym osobom.  Wszystkim prócz dedykacji chcę dać jedną piosenkę Linkin Park, która w pewien sposób mi o Was przypominała.  Każdy miał jakiś wkład w to, że sięgnęłam kiedyś po długopis, otworzyłam zeszyt na pierwszej stronie i zaczęłam pisać. Na początku chłopakom z Linkin Park, chociaż mało prawdopodobne, żeby kiedyś to przeczytali. Swym łamanym angielskim puszczam dedykację w świat!
"Faint" - Linkin Park
Guys! I'd like to dedicate my story. Thanks to you I started to write, to create a new story that is still alive. Special dedication for Mike. You're really talented guy and give huge inspiration. Thank you!
"Leave Out All The Rest" - Linkin Park
Karolciu, nie wiem jak my się na tym pinglu znalazłyśmy, ale chyba Twoje kosmiczne moce maczały w tym palce. Niech Wszechświat stoi dla Ciebie otworem zarówno ten prawdziwy, jak i taki który sama sobie wykreujesz w głowie. Może nie jest to opowiadanie z wyższej półki, które napisałam, ale dedykuję Ci je byś tak jak bohaterowie pokochała wszystko to co jest dla Ciebie ważne i choćby nie wiem co się działo, trwaj w tym!
"The Messenger" - Linkin Park
Madziula, no bez Ciebie to w ogóle bym się tu nie pojawiła tak jak pozostali uczestnicy. Każdy z nas zostawił tu kawałek siebie, a Ty pozwoliłaś mu się urzeczywistnić.  Jesteś moją matką literacką - tak już się przyjęło - zatem, matko! Często wspominałaś, że miałaś w życiu ciężkie chwile, kiedy kolejna przykra sytuacja stanie przed Tobą, pamiętaj, że nie jesteś w niej sama. Zawsze potrafiłaś słuchać ludzi, zobaczyć w nich coś więcej. Mam nadzieję, że Ty również odnajdziesz w swoim gronie takie osoby, które będą chciały wysłuchać Ciebie. Masa czytelników już Cię słucha poprzez książki. Pamiętaj, że nie ma rzeczy niemożliwych :)
"In between" - Linkin Park
To uczucie kiedy wszyscy uważają Cię za dziwadło i odludka, a przychodzi ktoś w tę ostatnią noc roku i pyta czy może sobie posiedzieć. Od tak... bez powodu.  Za darmowy translator, cierpliwość, wytrwałość, pixele, które wiecznie utrudniają mi życie, kombinatorstwo, chociaż to ja więcej kombinuję!!! Za tutka, pitu, wstydnisia, bestie, fochnisia, futerko, hakerstwo w każdym calu i wytrzymywanie na krześle przed złomem kiedy kawałki piersi z kurczaka w panierce są bebe. Tak wiem, że nikt tego nie rozumie :) Dziękuję.
"Roads Untraveled" - Linkin Park
Jak już wspomniałam, nie jest to opowiadanie z wyższej półki, ale że tak bardzo zacieszasz kiedy widzisz coś o sobie to nie mogło Cię tu zabraknąć. Olaaaaaaaa!!!! Jak już zapewne sama zrozumiałaś, zawsze możesz wpaść nawet kiedy ja nie mam na to ochoty. Najwyżej przegadasz kilka godzin, a ja będę kiwać głową, że Cię słucham (na prawdę słucham! :) ) Co mogłabym napisać. Rób to co kochasz, a nie bo tak jest modnie, bądź sobą, a nie kimś kogo chcą widzieć inni, nie popadaj w doła bo Cię w cztery litery kopnę! Tak jak wierzysz we mnie, Ty uwierz w siebie. Córka Darksiena musi być twarda, a nie "miętka". Buziam :*
"Not Alone" - Linkin Park
Dorotka nie wiem jakim cudem jeszcze piszemy listy. Co prawda są to odstępy liczone w tygodniach, ale ciągłość pozostaje. Człowiek kiedy doświadcza czegoś nowego, zaczyna się bać. Studia, praca, prawo jazdy... Za każdym razem gdy będziesz się bać pomyśl, że nie jesteś sama, a nowe nie znaczy straszne. Mnie też kiedyś nie znałaś, a teraz masz ode mnie indywidualną dedykację w tym tomiku. Byś robiła cudowne zdjęcia, była ciągle sobą i małymi krokami zmierzała do obranych sobie celów.
 Wszystkim Wam chciałabym dedykować swoje opowiadanie oraz wszystkie pozostałe jakie tu znajdziecie.  Jesteśmy prostymi, szarymi ludźmi, którzy na co dzień pracują, uczą się, utrzymują dom... Mieliśmy odwagę pokazać coś naszego i udowodnić, że w każdym wieku i w każdym momencie jest czas na realizację swoich małych marzeń. 

"Do końca świata i jeden dzień dłużej"
Poranek zapowiadający dzień był totalnie odwrotnością tego, co działo się w moim sercu, jednak zacznijmy od początku. Nazywam się Lena. Rodziców nie pamiętam. Zginęli w wypadku samochodowym, a ja zostałam oddana pod opiekę babci Maryny, która nigdy nie ukrywała przede mną prawdy. Już jako czterolatka wiedziałam, że rodzice nie żyją, tak samo jak dziadek Jan, a my z babcią jesteśmy zdane na siebie nawzajem. Nie, nie chcę by się nade mną litowano - biedna dziewczyna, która nie miała okazji poznać swoich rodziców, a wychowywana przez starszą osobę na pewno miała nudne dzieciństwo. Nic z tych rzeczy! Babcia jest nad wiek energiczną osobą i nie było mowy o nudzie! Wręcz przeciwnie! Nie wiedziałam gdzie włożyć ręce, zarówno jeśli chodzi o wymyślane przez babcię zabawy jak i - nie ukrywajmy - prace domowe. Nasz mały dom tętnił życiem i gdybym miała w skali od jeden do dziesięciu ocenić jak wyglądało moje dzieciństwo to wystawiam bez wahania jedenastkę!
Skończyłam gimnazjum, poszłam do szkoły średniej i wybrałam się na wymarzone studia z filologii angielskiej. Poznałam cudownego chłopaka - Kamila, z którym od miesiąca jestem zaręczona i wszystko byłoby piękne gdyby nie ten felerny dzień. Razem z babcią robiłyśmy pierogi, gdy nagle moja Marynia poczuła się gorzej. Zrobiła się blada, ciężko łapało jej się oddech. Mówiła, że to nic takiego i potrzebuje jedynie zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszłyśmy przed dom przywitane mroźnym wiosennym powietrzem, gdy nagle  babcia osunęła się na podłogę. W ostatniej chwili zamortyzowałam jej upadek i niezwłocznie zadzwoniłam po karetkę. Pogotowie przyjechało po kilku minutach, które dla mnie wydawały się być wiecznością.
Babcię zabrano do szpitala, a ja zostałam w domu sama i próbowałam się uspokoić. Od dziecka Marynia mnie upominała, że działanie pod wpływem emocji nigdy nie wychodzi na dobre, dlatego zanim pojechałam do szpitala, zadzwoniłam do Kamila i pokrótce opowiedziałam mu co się stało. Nie musiałam długo czekać na swojego chłopaka, który wziął wolne z pracy i jak najszybciej się dało przyjechał po mnie. Zastał mnie siedzącą na blacie szafki. Oczy miałam całe zapłakane, ale to nie była wina cebuli, którą akurat starałam się obrać. Nigdy nie płakałam przy krojeniu cebuli, dlatego tę czynność babcia zawsze zostawiała mnie. Kamil bez słowa podszedł do mnie, odgarnął mi włosy z czoła i mocno przytulił. Chwilę później byliśmy w drodze do szpitala.
Moja babcia rozmawiała z jednym z lekarzy. Wyglądała lepiej, ale miała poważną minę. Zwykle jej radosna twarz teraz była jakby przytłoczona, biło od niej zrezygnowanie... musiałam się dowiedzieć co się stało. Razem z Kamilem podeszliśmy do dwójki rozmawiających. Przedstawiłam się jako wnuczka i uprzejmie zapytałam co dolega mojej babci. Lekarz dyskretnie spojrzał na Marynię, która skinęła zezwalająco głową. Teraz to ja osunęłam się na podłogę.
- Jak możesz być taka spokojna? - spytałam babcię.
- Lenko, prędzej czy później to spotyka każdego człowieka, a w moim przypadku jest już za późno na leczenie - odpowiedziała delikatnie kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Nie rozumiem! - krzyknęłam, odpychając jej kruchą dłoń. Dopiero teraz zauważyłam, że już nie jest tą silną kobietą, tryskającą wigorem, a starszą panią... która była śmiertelnie chora. - Rak? Jak? Dlaczego? - Pytania wylewały się z moich ust niczym ciągnący się bełkot szaleńca. Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mojej ukochanej babci zostało... no właśnie... ile? Tydzień? Miesiąc? Rok? Może dzień? Wybiegłam ze szpitala. Postąpiłam głupio. Powinnam być oparciem dla mojej babci, tymczasem rozpadałam się kawałek po kawałku z każdą kolejną sekundą. Myśląc wyłącznie o sobie wróciłam do domu. Całe szczęście Kamil został z Marynią i wrócił z nią do mieszkania. Babcia znalazła mnie siedzącą na parapecie w pokoju i patrzącą w widok za oknem. - Nie chcę, żebyś odchodziła - powiedziałam przez zaciśnięte gardło. Po za nią i Kamilem nie miałam bliskich. Marynia przysunęła sobie pufę i niezdarnie wgramoliła się na parapet, siadając obok mnie. Zawsze starała się być na równi ze swoim rozmówcą. Nigdy się nie wywyższała, ani nie udawała głupszej. Chciała by osoba, z którą rozmawiała czuła się jak z kimś na tym samym poziomie i nawet gdyby musiała wdrapać się na drzewo, by spojrzeć rozmówcy w oczy, zrobiłaby to bez wahania.
- Lenko jestem już stara. Mam swoje lata, widziałam kawałek świata, nie pozwól by ta choroba zabrała ci kawałek twojego życia. - Chwyciła mnie mocno za ręce, splatając je ze swoimi. - Masz dla kogo żyć! Kamil to bardzo szlachetny mężczyzna. Dobry! Poczciwy! Inteligentny! Przed wami całe długie życie, a mi i tak zostałoby najwyżej kilka lat. - Starła z mojego policzka samotną łzę. - Kamil czeka w kuchni. Poleciłam mu, żeby zaparzył herbatę. Przyjdź jak uznasz, że tego chcesz. - Kiwnęłam jedynie głową, na co babcia uśmiechnęła się do mnie, po czym powoli zeszła z parapetu i wyszła z pokoju. Siedziałam jeszcze przez chwilę sama, myśląc o tym wszystkim. W końcu wzięłam głęboki wdech i wyszłam na spotkanie z rzeczywistością.
Siedzieliśmy w milczeniu popijając herbatę. Od czasu do czasu wymienialiśmy kilka zdań jednak były one sztywne, formalne i jakby na siłę. Po godzinie babcia poszła wziąć wieczorny prysznic zaś ja z moim przyszłym mężem zostaliśmy sami w kuchni. Również nie rozmawialiśmy dużo, ale wyjawiłam mu swoje obawy dotyczące zdrowia babci. Powoli zaczynało do mnie docierać, że nic nie wskóram, a mój zły humor jedynie pogorszy i tak złą sytuację. Chciałam zrobić coś, dzięki czemu Marynia byłaby szczęśliwa. Poczułam nagłą potrzebę spełnienia każdego jej marzenia i chyba Bóg wysłuchał moich modlitw. Nawet zdziwiłam się, że przy tak dużej liczbie wierzących moje prośby wysłuchał niemalże natychmiastowo.
- Chciałabym bardzo zobaczyć jeszcze raz góry - westchnęła Marynia, przechodząc przez próg kuchni. Spojrzałam znacząco na Kamila. Doskonale znał ten błysk w moim oku.
- Babciu o jakie góry dokładnie ci chodzi - spytałam jakby od niechcenia.
- Góry Almed - odpowiedziała, siadając obok mnie. - Bardzo piękne i wyniosłe. Spędziłam tam prawie całe swoje życie. W małej wiosce Eterze i sąsiadujących z nią gór należących do Almedy. - Nic więcej nie musiała mówić. Dzień później spakowani jechaliśmy w opisane przez Marynię miejsce.
***
Większą część drogi przebyliśmy samolotem. Babcia jeszcze nigdy nie leciała samolotem, mimo to nie czuła strachu, a raczej podekscytowanie nową przygodą. Za każdym razem gdy wyłanialiśmy się zza chmur, ściskała mi mocno rękę i zafascynowała wołała "spójrz jak pięknie!". Kamil przyglądał się jej z pełnym podziwem. Tuż po wyjściu z samolotu powiedział mi na ucho, że jeśli dożyje tego wieku co Marynia i również będzie świadom, że pozostało mu mało życia, chce być tak radosny i pogodny jak ona. Trzeba było przyznać, że moja babcia jak na okoliczności, które ją spotkały trzymała się nader nieźle. Z lotniska do wioski Eter dojechaliśmy autobusem, który zatrzymał się nam na skrzyżowaniu głównej ulicy i prowadzącej w głąb pola polnej ścieżki. Kiedy tylko babcia stanęła nogą na ziemi, roześmiała się melodyjnie. To była właśnie kobieta, którą pamiętałam - uśmiechnięta, pełna życia...
- Spójrzcie! Ta ścieżka! I to drzewo! Och! Tak się bałam, że je ścięli! A tam! Widzicie tą wielką brzozę?! Ach ile pod jej konarami rosło maków! - Zachwycała się każdym drobnym szczegółem, który zapamiętała z czasów kiedy była tu ostatnim razem. Szła żwawym krokiem w stronę wioski i pokazywała nam wszystko to, co mimo upływu lat nie zostało zmienione. Dopiero po dłuższej chwili spojrzała na to, co znajdowało się powyżej jej kolan. Przez chwilę myślałam, że ponownie zemdleje ona jednak stanęła tylko w miejscu i patrzyła w dal, zakrywając sobie dłonią usta. Wioska składała się z kilku starych drewnianych chat, a tuż za nią rozciągał się widok potężnych gór. Ich wierzchołki kryły sie za chmurami. Z soczystej zieleni w dole przeistaczały się w rażącą biel z każdym metrem w górę. - Moje Almedy - szepnęła i mocno mnie przytuliła. Widok znajomego miejsca dogłębnie ją wzruszył. Chwyciła mnie i Kamila pod ramię, po czym razem wkroczyliśmy do wioski, gdzie ta radosna kobieta spędziła większość swojego życia.
Okazało się, że kilka koleżanek mojej babci dalej zamieszkiwało Eter. Marynia została bardzo mile przyjęta. Uściskom i słów powitań nie było końca, zaś ja z Kamilem byliśmy jakby małym trofeum babci, która mogła się pochwalić na jaką to pannicę wyrosłam i że to w większej części jej zasługa, a mój narzeczony to najinteligentniejszy chłopak na ziemi, a przy tym najbardziej uczynny jakiego spotkała.
Moja babcia jeszcze przed wyjazdem wszystko zaplanowała. Nasza podróż miała odbyć się w iście harcerskich warunkach. Jako, że byliśmy zmęczeni, poprosiliśmy jedną z pań - Halinkę, aby nas przenocowała, zaś następnego dnia mieliśmy ruszyć w góry i zejść z nich dopiero wtedy kiedy Marynia pokaże nam wszystko to co chciała. Pani Halinka z przyjemnością ugościła nas w swoim domu. Już od progu dało się czuł woń świeżo ususzonych ziół, które pękami wisiały w kuchni na przymocowanych do drewnianej ściany haczykach. Czułam się trochę jak w chatce Baby Jagi, ale nie tej złej, a dobrej, uprzejmej i chętnej udzielić pomocy. W garze stojącym na starej placie bulgotał jakiś wywar, komponując magiczną piosenkę razem z tykającym zegarem stojącym w kącie. Chciałabym zostać w tym domu przez kilka dni, by posprawdzać wszystkie jego kąty. Zobaczyć prawdziwe serce wiejskiej chaty, niestety babcia zarządziła, że wczesnym rankiem wyruszamy w podróż dlatego nakazała nam się położyć i zregenerować przed jutrzejszą wędrówką.
- Czuję się niemalże jak w chatce Hagrida - powiedziałam do Kamila, kiedy w ciemności leżeliśmy na posłanym przez panią Halinkę łóżku.
- Tylko zamiast chłopa wysokiego na trzy metry zastaliśmy jego koleżankę - zażartował, po czym przyciągnął mnie do siebie i  mgnieniu oka zasnął.

Następnego dnia Marynia obudziła nas wczesnym rankiem tak jak obiecała. Pożegnani przez panią Halinkę, która na drogę przygotowała nam kanapki, ruszyliśmy w drogę, którą tylko moja babcia znała dokładnie, my zaś mieliśmy pójść górskim szlakiem pierwszy raz.
Marynia zaprowadziła nas na koniec wsi. Przed nami roztaczała się soczyście zielona trawa, między którą rozpościerała się ledwie widoczna ścieżka prowadząca prosto w góry. Zapach kwiatów był nieziemski, a w połączeniu ze świeżym górskim powietrzem dawał fenomenalny efekt. Marynia zbierała po drodze rośliny, które jak powiedziała nadają się do jedzenia, a przy okazji są dobre na wszelakie schorzenia. Nie mogłam wyjść z podziwu ile w tej kobiecie było siły, ile energii i pasji. Miałam wrażenie, że na nowo poznaję osobę, którą myślałam, że znam już na wylot. Jak bardzo się myliłam!
Kiedy naszym oczom ukazało się wąskie koryto rzeczne, babcia przystanęła na chwilę i rozejrzała się dookoła, tak jakby czegoś szukała. W końcu w gąszczu trawy odnalazła sporych rozmiarów głaz, który pogładziła niczym coś co mogłoby pod jej dotykiem się rozsypać. Usiadła na kamieniu i patrzyła w milczeniu w cicho szemrzącą rzeczkę.
- Kiedy miałam dziewięć lat przychodziłam tu z mamą i rodzeństwem po wodę. Nie mieliśmy jak teraz kranów w domu. Musieliśmy chodzić z kankami i wiadrami, a do domu też nie było blisko. Zawsze siadałam z bratem na tym kamieniu i patrzyłam jak rodzice stoją po kolana w rzece i napełniają wiaderka wodą. Oprócz nas byli tu nasi sąsiedzi, znajomi... pod koniec lata organizowaliśmy tutaj ognisko i bawiliśmy się do rana - opowiadała babcia. Usiedliśmy obok niej, a ona dalej wspominała. - Kiedyś dzieci nie miały tych wszystkich komputerów, tabletów i innych dziwnych rzeczy. Posiadanie roweru w tamtych czasach było czymś nie do pomyślenia! - Zapadła cisza. Razem z Kamilem pozwoliłam babci, by jej myśli odpłynęły w czasy, kiedy wszystko było prostsze, a ludzie spotykali się twarzą w twarz - nie przez kamerkę Skype'a. Patrzeliśmy w cicho szemrzący potok i wsłuchiwaliśmy się w ptactwo, które zamieszkiwało tutejsze tereny. Przez chwilę poczułam się jakbym była jednym z tych dzieciaków, o których opowiadała Marynia. Bez Internetu czy komórki, za to z umorusaną twarzą, skaczącą w kaloszach po płyciźnie rzecznej. - To były czasy! - Aż podskoczyłam, gdy Marynia się odezwała. Wstała z kamienia i uśmiechnęła się do nas czule. -  Dziś zatrzymamy się u podnóża góry. Nie będziemy na nią wchodzić - powiedziała.
- Dlaczego? Niedługo będziemy na miejscu, a jest wczesny ranek. - Zdziwił się Kamil. Ja również nie wiedziałam czemu babcia chciała zatrzymać się  w takim miejscu. Sądziłam, że już pierwszego dnia wespniemy się chociaż kilkadziesiąt metrów na górę.
- Wszystko w swoim czasie. - Chciała nas uspokoić. - Najpierw trzeba sprawdzić czy wytrzymacie przynajmniej to co was czeka na dole. Kiedy pójdziemy w góry nie będzie odwrotu.
- Nie rozumiem - powiedziałam całkiem szczerze. O czym ona mówiła? Jaki odwrót? Co mamy wytrzymać? Zrozumiałam ją dopiero, gdy nadszedł wieczór i pora była rozbić namiot. Dookoła panowały egipskie ciemności. Jedynym światłem był blask ogniska, które Kamil rozpalił kiedy robiło się szaro. Teraz prócz naszych głosów całe otoczenie pogrążone było we śnie. Wiatr poruszał źdźbłami traw, które szeleściły wraz z otaczającymi nas drzewami. Rozsiedliśmy się wokół ogniska niczym dzieci na kolonii. Marynia znalazła kije, które idealnie nadawały się na to, by móc na nich upiec kiełbasę. Trzymając je w dłoni słuchaliśmy dalszych opowieści mojej babci.
- Kiedy razem z siostrą i bratem byliśmy w takim wieku, że chcieliśmy podejmować decyzje sami za siebie, nasz tatko wymyślił sposób, by nas od tego odwieźć. Oczywiście zgadzał się na to byśmy sami wychodzili późnym wieczorem z domu, czy ruszali w daleką podróż bez starszej osoby, jednak postawił nam warunek - powiedziała Marynia. - Musieliśmy przetrwać w takich właśnie warunkach. - Tu  objęła ręką teren, na którym się znajdowaliśmy. - Pamiętam, jak chciałam chodzić na bale ze swoimi koleżankami, a tatko z matulką nigdy się na to nie godzili. Zaczynałam być nieznośnym dzieckiem, upierałam się przy swoim i byłam strasznie upierdliwa. Tatko w końcu nie wytrzymał i powiedział, że pozwoli mi wyjść na jeden z bali, jeśli spędzę noc sama w dziczy bez zabierania niczego z domu.
-  Co na to pani mama? Zgodziła się? - spytał Kamil. Mnie również to ciekawiło. Babcia uśmiechnęła się tajemniczo.
- Matula zawsze akceptowała decyzje swojego męża, chociaż ten pomysł wydawał jej się być nierozważnym i nieodpowiedzialnym. Po dłuższym czasie jednak uległa i tak, dwie godziny przed północą, tatko zaprowadził mnie na skraj gór, po czym życząc mi powodzenia wrócił do domu. Strasznie się bałam - powiedziała. - Nawet nie wiedzie jak wyobraźnia potrafi spłatać człowiekowi figla kiedy dookoła jest ciemno i z nikąd nie uświadczy się chociażby iskierki światełka. Dłuższy czas nie ruszałam się z miejsca, jednak zaczynało robić się zimno i nie marzyłam o niczym innym jak wygodnym łóżku w chacie i cieple emanującym z piecyka.
- Wróciłaś do domu. - Bardziej odpowiedziałam niż spytałam. Marynia pokręciła przecząco głową.
- Za bardzo chciałam iść na ten bal by się poddać. Uczyłam się z wioskowymi dziećmi jak rozpalać ognisko, dlatego po omacku znalazłam kilka gałązek i przy użyciu kamieni wykrzesałam ogień. Miałam z tym nie lada problem i samo wzniecenie ognia trwało dobre dwie godziny. Kiedy mi się udało, rozejrzałam się dookoła. Cisza była tak przerażająca, że bałam się ruszyć, a każdy szelest doprowadzał mnie do paniki. Postanowiłam, że otoczę się ogniem. - Zrobiłam przerażoną minę. Oczami wyobraźni widziałam jak moja babcia roznieca płomienie i siedzi między nimi, uważając by się nie podpalić. Na szczęście Marynia miała na myśli coś totalnie innego. - Znalazłam kilka sporych rozmiarów gałęzi, które ułożyłam w coś w rodzaju kręgu i podpaliłam je. Porozstawiałam je w sporej odległości od siebie, bym mogła usiąść w samym środku okręgu i spokojnie przeczekać całą noc. Od czasu do czasu dokładałam po kilka gałązek, by ogień nie zgasł. Dookoła słyszałam tylko dźwięk pękającego drewna do chwili, aż coś nie zaczęło wyłaniać się z krzaków, o tu. - Wskazała miejsce, od którego dzieliło nas zaledwie kilka metrów. - W moją stronę coś poruszało się w szybkim tempie. Myślałam, że to wilk albo jakiś większy zwierz, których nie mało w tym rejonie. Wzięłam do ręki kij, chociaż wiedziałam, że w starciu z dzikim zwierzęciem na nic mi się nie przyda. Po kilku sekundach zgrozy, które dla mnie trwały wieczność ujrzałam pana Stanisława. We włosach miał pełno liści i gałązek. Widocznie biegł w moją stronę. Spojrzał na mnie i chyba nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdy zobaczył, że stoję z kijem w ręku i trzęsę się jak osika.
- Skąd w środku nocy znalazł się tam ten pan? - spytał Kamil.
- Ach... mieszkał najbliżej gór i myślał, że pali się polana. Wyprowadził swoją rodzinę z domu, a sam przybiegł by sprawdzić czy istnieje zagrożenie, którym okazałam się ja. Na początku w ogóle się nie uśmiechnął na mój widok. Chyba jednak wolał pożar, a nie nastoletnią dziewczynę bawiącą się w poszukiwacza przygód, jednak kiedy opowiedziałam mu o całym pomyśle tatka i tym do czego jestem zdolna, by pójść na bal, roześmiał się głośno i życząc mi spokojnej nocy odszedł.
- Tak po prostu? - Zdziwiłam się.
- Ja również byłam w szoku. Pan Stanisław miał trójkę dzieci w moim wieku i nie pozwalał im oddalać się od domu dalej niż na kilkaset metrów, a co dopiero zostać na noc pod gołym niebem sam na sam - odpowiedziała mi Marynia.
- Dlaczego zatem cię zostawił?
- Tego dowiedziałam się, gdy następnego dnia przebudziłam się wśród nadpalonych gałązek i wróciłam do domu. Oczywiście tatko tak jak obiecał pozwolił mi iść na ten bal. Opowiedział mi również, co podczas mojej nieobecności działo się w domu. Otóż pan Stanisław kiedy biegł w moją stronę, spotkał mojego tatę. Był blisko miejsca w którym się zatrzymałam i obserwował mnie przez całą noc, na wypadek gdyby na prawdę stała mi się jakaś krzywda. Zdziwiony obecnością tatki, zapytał co się dzieje i ten wszystko mu wyjaśnił. Wszystko to od momentu kiedy zobaczyłam pana Stasia do chwili kiedy wrócił było grą. Udawał, że nie wiedział o moim pobycie tutaj i zostawił samą, wiedząc, że tatko ma mnie na oku przez cały czas. Następnego dnia przyszedł do nas na kolację wraz z rodziną i pochwalił pomysł taty. Był pod wrażeniem, ze udało mi się przetrwać w nocy i uważał to jako dobrą lekcję samoobrony i przetrwania, którą powinny zaliczyć wszystkie dzieci. Czasy były ciężkie, od kilku tygodni słyszało się o nadejściu wojny i każdy mieszkaniec wsi przygotowany był na to, że mogą to być ostatnie spokojne dni. Od tego incydentu jeszcze wiele razy zostawałam w górach sama, tym razem na poważnie, bez tatki. W ten sposób uczyłam się jak przetrwać ciężkie dni.
- Przydały się te nocne wypady? - Zainteresował się Kamil. Ja sama nie potrafiłam sobie wyobrazić swojej babci jako nastolatki, która budowała w górach szałas i udowadniała zarówno rodzicom jak i sobie samej, że jest zdolna do życia na totalnym odludziu wśród dzikich zwierząt i drzew.
- Tak - powiedziała rzeczowym tonem. Jej twarz nagle spochmurniała. Widać było, że z tymi wypadami wiązało się coś przykrego. - Opowiem wam o tym jutro. Tymczasem zjedzmy kolację i kładźmy się spać. Czeka nas spory kawałek drogi - powiedziała. W milczeniu zjedliśmy kiełbaski, wsłuchując się w nocne górskie życie, które nas otaczało. Tu powietrze było całkiem inne niż w mieście. Świeże i nie przesiąknięte spalinami, którymi codziennie się trułam. Brałam głęboki wdech i napawałam się tym co dotychczas nie było mi tak znane. Wtuliłam się w Kamila, który chyba również czuł to samo co ja. Babcia ugasiła ognisko i wszyscy troje poszliśmy spać. Jeszcze przez dłuższy czas nie mogłam zasnąć. Słyszałam oddech Kamila i Maryni i po raz kolejny cieszyłam się, że przyjechałam w to miejsce, które tak wiele znaczyło dla mojej babci.

Rankiem obudził mnie Kamil. Babcia już dawno była na nogach i przygotowywała dla nas śniadanie, by zaraz po jego spożyciu ruszyć w dalszą drogę. Nie mówiła nam gdzie teraz się zatrzymamy. Prowadziła nas wąską ścieżką ukrytą i porośniętą trawą. Szliśmy powoli, by babcia za bardzo się nie przemęczała. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że Marynia co chwilę zbaczała z obranego przez siebie kursu, by zerwać nieznane mi rośliny, które jak sama sądziła są bardzo smaczne i przede wszystkim zdrowe. Pokazywała nam je i uczyła jak rozpoznawać do chwili, aż naszym oczom ukazał się niewielkich rozmiarów otwór w ścianie skalnej. Wyglądał jak jaskinia i Marynia potwierdziła moje spostrzeżenia.
- Kiedy znalazłam tę jamę, wybuchła wojna. Ludzie bali się wychodzić z domu dalej niż na kilka metrów. Mimo że każdy każdego znał zaczęli być nieufni i podejrzliwi wobec siebie - odezwała się babcia i weszła w głąb jaskini. Poszliśmy w ślad za nią. Kamil oświetlił teren latarką. Naszym oczom ukazała się sporych rozmiarów jama, w której spokojnie pomieściłoby się kilkadziesiąt osób. Po lewej stronie stał wielki głaz kształtem przypominający koślawy stół. Dookoła niego, jakby ustawione, stały mniejsze kamienie, które zapewne miały służyć jako siedziska. Jaskinia miała dwa otwory prowadzące w głąb góry jednak nie odważyłam się wejść dalej. Marynia również powiedziała, że nie wie co się w nich znajduje, dlatego wolałam nie ryzykować.
To tutaj mieliśmy spędzić kolejną noc. Trochę się obawiałam, że jama jest już zajęta przez jakieś dzikie zwierze i nawet obecność Kamila nie dodawała mi otuchy. Przekonania babci, że nikogo prócz nas tu nie ma również nie dawały mi stuprocentowej pewności, że ma rację.
- Czy tego chcesz czy nie, zostaniemy tutaj. Chciałabym wam opowiedzieć historię związaną z tym miejscem. Może dzięki niej w końcu zrozumiesz kochana Lenko, że nie ma się czego bać - zwróciła się do mnie z nutką irytacji w głosie. Miałam nadzieję, że jej historia faktycznie mnie uspokoi i w spokoju przetrwam tę noc, która mnie czekała.
- Tak jak wspomniałam, jaskinię znalazłam kiedy wybuchła wojna. Wyszłam w góry, by nazbierać ziół i przynieść do chaty świeżej górskiej wody, kiedy zjawiła się moja młodsza siostra i z przerażeniem w oczach powiedziała, że do wioski zbliżają się wojacy. Czym prędzej popędziłyśmy do wsi. Mieszkańcy biegali przerażeni nie wiedząc gdzie mają się skryć i wtedy do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Byłam młoda, mogli mnie nie posłuchać, jednak dzięki wparciu tatki i matuli udało mi się namówić większą część mieszkańców, by razem ze mną ukryli się w tej jaskini. Tylko ja wiedziałam o jej istnieniu. Nawet rodzice, którzy spędzili w Eterze całe swoje życie nie mieli pojęcia, że jest taka jaskinia. Pamiętam kiedy wprowadziłam wszystkich do środka. Rozglądali się z przerażeniem w oczach, nie wiedzieli co mają zrobić. Wtedy mój tato widząc, że nie wiem jak dalej się zachować nakazał chłopom zorganizować prowizoryczny stół, krzesełka i jakieś miejsce do spania. Już wtedy wiedział, że nie możemy na razie wrócić do wioski i spędzimy w tej jamie kilka, może kilkanaście dni. Kobiety miały iść za mną i nazbierać w miarę szybko chrustu i liści, tak by zakamuflować wejście. Była nas spora grupa dlatego uwinęłyśmy się w porę. Kiedy wróciłyśmy chłopcy i starsi robili niski kamienny murek. Gdyby nie to, że wiedziałam gdzie znajduje się jaskinia, ominęłabym ją myśląc że to zwykła ściana pokryta grubą warstwą liści - mówiła moja babcia z taką płynnością, jakby relacjonowała mecz odbywający się właśnie w tej chwili. Byłam pod wrażeniem, że pamięta tyle rzeczy, które działy się wieki temu. Ja nie pamiętam, co działo się tydzień temu, a tu proszę - historia mająca miejsce wiele lat temu, a żywa jakby wydarzyła się wczoraj. Marynia wyszła na skraj jamy i rozejrzała się po okolicy. Jej wzrok padł na stary spróchniały krzak, który znajdował się po prawej stronie od wejścia do jaskini. Jego dolna grubsza gałąź wyglądała jak wypolerowana zaś tuż nad nią widniał małych rozmiarów otwór do połowy zakryty drzwiami zbudowanymi z powiązanych ze sobą badyli. - To było nasze wyjście z jaskini. - Wyjaśniła babcia i pogładziła gładką gałąź, po czym westchnęła jakby przypomniało się jej coś jeszcze. - To był piękny krzew. Miał pełno liści! Było od nich aż gęsto, a na wiosnę zawsze kwitł puszczając cudowne niebieskie kwiaty. To był jedyny krzew, którego nazwy nie znałam i nie znam do dziś, jednak dzięki niemu udało nam się przetrwać. - Marynia usiadła na gałęzi i spojrzała na nas z charakterystycznym błyskiem w oku. - Spędziliśmy tutaj trzy tygodnie. Mój tatko i inni starsi ustalili warty jakie każdy miał pełnić co noc, by w razie potrzeby ostrzec nas przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Dzieci zaś wychodziły tym przejściem, by zdobyć wodę i wszystko co nadawało się do jedzenia. We wsi każdy zostawił cały swój dobytek więc zaczynaliśmy od zera - powiedziała. - Ach... dobrze, że nikomu się nie zachorowało. Nie mieliśmy nawet lekarstw - dodała bardziej do samej siebie niż do nas.
- Skąd braliście wodę? Chyba nie schodziliście z gór do tej rzeki, przy której byliśmy? - spytał Kamil. Mnie również to ciekawiło. Póki co wiedziałam jedynie o rzece, którą widzieliśmy na początku naszej podróży jednak była ona tak blisko wsi, że nie wiem czy bezpieczne było schodzenie do niej, narażając swoje życie.
- Masz rację mój drogi. Nie schodziliśmy. Jak już wam wspomniałam, znałam doskonale Almedy. Na tyle dobrze, że odnalazłam małe jeziorko w samym środku gór. Jest przepiękne! I z pewnością nadal ma aktywne źródła, a woda z niego była nam niezbędna do przetrwania. To właśnie będzie nasz kolejny postój - powiedziała. - Jest jeszcze wcześnie, jeśli chcecie możecie się rozejrzeć po okolicy, ja tymczasem zrobię nam coś do jedzenia. - Zaproponowałam jej swoją pomoc, jednak ona uparcie kazała mi się rozerwać i obejrzeć z Kamilem okolicę. Mój przyszły mąż nie oponował. Nigdy nie byliśmy razem w górach i to była nasza pierwsza taka wycieczka. Teraz dziękuję losowi, że moja babcia, kiedy mówiła "nie" to tak miało być i nie daj Boże ktoś się sprzeciwił. Razem z Kamilem poszłam zwiedzać okolicę, zaś babcia wróciła do jaskini i śpiewając pod nosem zaczęła przygotowywać posiłek.
- Dziękuję, że postanowiłeś z nami pojechać - odezwałam się kiedy usiedliśmy  na jednym z wielkich kamieni. Z tego miejsca widać było wszystko, co znajdowało się w dole. Złapałam się nawet na tym, że chciałam znaleźć miejsca, w których byliśmy już z Marynią.
- Nie musisz mi dziękować. Gdybym ponownie miał odpowiadać na pytanie czy pojadę z wami, to kolejny raz moja odpowiedź brzmiałaby "tak" - powiedział Kamil. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu wtuleni w siebie i obserwowaliśmy krajobraz przed nami. Drzewa szumiały wokół nas i oprócz nich nie było nic słychać. - Chcę, żebyś wiedziała - zaczął. - Cokolwiek się stanie, zawsze możesz na mnie liczyć - rzekł i ucałował mnie w czoło.
Kiedy zaczęło robić się szaro wróciliśmy do jaskini, w której Marynia czekała już na nas z kolacją. Świeże, górskie powietrze działało na mnie tak, że mogłabym zjeść konia z kopytami, a potem położyć się i spać do rana. Tak też zrobiłam, a gdy otworzyłam oczy, do otworu jamy wdzierało się już słońce, a dookoła słychać było świergot ptaków. Moja babcia siedziała na prowizorycznym krześle zrobionym z kamienia i podśpiewywała coś cicho pod nosem. Na płaskim głazie stał kubek, z wnętrza którego unosił się obłok pary. Powoli podniosłam się z ziemi i przecierając oczy dokładnie rozejrzałam się po wnętrzu jaskini. Kamil gdzieś znikł, jednak Marynia nie była tym faktem zmartwiona. Zapewne kiedy się obudził kazała mu po coś wyjść, a mi pozwoliła pospać trochę dłużej.
- Zbudziłaś się - powiedziała, kiedy tylko zauważyła jak wstaję. - Bardzo dobrze. Wysłałam Kamila po kilka drobiazgów zanim wyruszymy w dalszą podróż. Kiedy tylko wróci zjemy śniadanie i idziemy dalej.
- Czy...
- Śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia! - Przerwała mi. Nawet nie musiałam kończyć pytania, a ona już wiedziała o co chce zapytać. - Nie ruszymy się wcześniej póki nie zobaczę, że na waszych talerzykach nie ma ani okruszka! - Nie warto było się z nią kłócić. Po pierwsze była tak uparta, że na prawdę nie poszlibyśmy dalej, a po drugie to ona znała te okolice. Ja i Kamil z pewnością byśmy się tu zagubili gdyby nie Marynia. Mój chłopak zjawił się kwadrans później obładowany chrustem i torbą z masą kwiatów i liści. Nie miałam pojęcia skąd wiedział co zbiera, jednak jeśli Marynia z zadowoleniem zabrała od niego całe to zielsko oznaczało to, że nie przyniósł niczego co mogłoby nas otruć.
Godzinę później, najedzeni i w dobrych nastrojach ruszyliśmy dalej. Teren jakim się poruszaliśmy był coraz bardziej zarośnięty, ale na każdą wzmiankę o zmianie kierunku Marynia protestowała.
- Musimy iść tędy - mówiła. - Inaczej nie dojdziemy. - Szliśmy zatem przed siebie. Wzięłam babcię pod ramię, by się nie potknęła. Sama miałam trudność z utrzymaniem równowagi, a co dopiero ona. Nie chciałam żeby coś jej się stało. Kamil szedł przed nami, naprowadzany przez Marynię. Minęło tyle lat, a ona dalej dokładnie pamiętała każdą drogę, którą przeszła. To było niesamowite! Nagle raptownie się zatrzymała.
- Słyszycie? - Ja nic nie słyszałam i Kamil widać było tez niczego nie wyczuł, jednak Marynia musiała coś usłyszeć. Wyrwała mi się i pognała przed siebie z taką prędkością, której nie pożałowałby człowiek mający czterdzieści lat. Tylko przez chwilę stałam jak wryta i wpatrywałam się w oddalającą postać swojej babci. Kiedy otrząsnęłam się z zaskoczenia pobiegłam za nią, a w krok za mną ruszył Kamil. Marynia rękami odpychała od siebie gałęzie rosnących blisko krzaków.
- Babciu zaczekaj! - krzyknęłam w końcu, gdy po raz kolejny dostałam w twarz z gałązki.
- Chodźcie dzieci, to tutaj! - Po minucie dogoniłam tę niewinnie wyglądającą kobietę, w której drzemało tyle siły. Bardziej byłam skupiona na złapaniu oddechu, dlatego po dłuższej chwili rozejrzałam się dookoła. Stałam na wzniesieniu skąd zobaczyłam małe jeziorko usytuowane trochę niżej. Znajdowało się w małej kotlince, otoczone drzewami i bujną, soczyście zieloną trawą. Tafla jeziorka była gładka niczym odbicie lustrzane, w którym można się było przejrzeć. Poczułam, że coś chwyta mnie za rękę. Odwróciłam się i ujrzałam Kamila, który z niemym zachwytem wpatrywał się w to samo co ja. To było przepiękne miejsce. Powoli poszliśmy za Marynią zbliżając się do jeziora. Babcia rozłożyła koc i usiadła na nim. Głęboko nabrała powietrza w płuca i powoli je wypuściła.
- W jaskini poznałam pewnego chłopca - zaczęła. Marynia zaczynała wspominać więc czym prędzej usadowiliśmy się obok niej i napawając się widokami, słuchaliśmy uważnie jej opowiadania. - Janek zawsze mi pomagał. Nie uważał mnie za małą dziewczynkę, z której wszyscy się śmiali. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem i chyba to zbliżyło nas do siebie. To tutaj Jan wyznał mi miłość. - Westchnęłam. Zawsze lubiłam romantyczne historie, a ta należała do jednej z najlepszych. Piękne miejsce na wyznanie tak głębokich uczuć. - Oczywiście ja również byłam w nim zadurzona. Chcieliśmy to jakoś upamiętnić. Wtedy Jan wpadł na pomysł, by wyryć na jednym z drzew nasze inicjały. To miała być taka pamiątka.
- To drzewo nadal tu gdzieś jest? - spytał Kamil. Marynia zarumieniła się lekko.
- Oczywiście. To tamto drzewo. - Wskazała nam miejsce, gdzie nadal miał być dowód na to, że babcia faktycznie kiedyś tu była. Razem z Kamilem poszliśmy do niego. Na korze faktycznie znajdowały się dwie literki. Były ledwo widoczne. Marynia obserwowała nas z daleka jak wracaliśmy w jej stronę. Dopiero kiedy ponownie usiedliśmy obok niej zaczęła kontynuować swoja opowieść. - Od tamtego dnia to było nasze miejsce spotkań. Za każdym razem kiedy chcieliśmy pobyć tylko we dwoje, umawialiśmy się na spotkanie tu, przy jeziorze. Ludzie zapuszczali się tutaj jedynie po wodę, dlatego wybieraliśmy dni kiedy w jaskini było jej pod dostatkiem. Po trzech tygodniach starsi uznali, że pora wrócić do wioski. Jeśli wojacy przybyli jedynie splądrować nasze domy to już dawno sobie poszli, a w czasie wojny nie było czasu na dłuższe postoje zatem trzy tygodnie zdecydowanie wystarczyły, by ukrywać się w jaskini.
- Widok Eter na pewno nie napawał radością - powiedział cicho Kamil. Marynia skinęła głową.
- Masz rację mój drogi. Wioska była w opłakanym stanie. Większość mieszkańców musiała zacząć życie od nowa... ich domy były zniszczone, dziury w dachach tak ogromne, że trzeba było robić zadaszenie od początku... Nie było nam łatwo, jednak nie poddaliśmy się. Starsi rozplanowali wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Każdy miał coś do zrobienia, a pracy było na prawdę sporo. Ja i reszta młodzieży, chodziliśmy w góry po pożywienie i wodę, zaś dorośli zajmowali się odbudową wioski.
- Żołnierze wrócili z powrotem? - zapytałam.
- Nie - odpowiedziała Marynia. - Nasi chłopcy za to im pomagali... Tym naszym rzecz jasna. Niektórzy już nigdy nie wrócili, inni wracali tylko po to by się podleczyć i z powrotem iść na front. Wtedy właśnie zaczęłam poznawać te wszystkie rośliny, ich właściwości lecznicze, zastosowanie... zostałam jedną z dziewczyn w wiosce, które zajmowały się chorymi i rannymi. Właśnie przez to, często wychodziłam w góry, zbierając przeróżne rośliny i poznając je. Wiedza ta została mi do dziś.
- Czy Janek... - zaczęłam, ale babcia jak zwykle wiedziała o co chcę zapytać.
- Jan został we wsi. Tak jak na froncie tak i na miejscu potrzebowaliśmy silnych rąk do pracy, a tej było sporo. Jak się domyślacie, nadal się spotykaliśmy. Ludzie już o nas gadali i wróżyli nam ślub. Wtedy nie myślałam o tym na poważnie. Nie wiedziałam nawet czy przeżyjemy wojnę, jednak Janek widocznie widział dla nas przyszłość. Pewnego dnia gdy ponownie wybrałam się w góry poszedł za mną. Znalazł mnie wśród lawendy. Pamiętam jak ściągnął mi wtedy z włosów liść, który musiał się przyczepić, gdy przedzierałam się przez krzaki. Zerwał pęk lawendy i wręczając mi go spytał czy zostanę jego żoną.
- Och! - wyrwało mi się. Zakryłam usta z podekscytowania. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się jak to wszystko się skończyło. Marynia uśmiechnęła się na to wspomnienie.
- Oczywiście zgodziłam się. Rodzice nie mieli nic przeciwko, zatem czym prędzej się pobraliśmy. Ślub odbył się w gronie najbliższych nad tym jeziorem właśnie. Janek był twoim dziadkiem, Lenko. Bardzo żałuję, że nie mogłaś go poznać - powiedziała Marynia. Babcia nie opowiadała mi nigdy o dziadku. To był nasz temat tabu, o którym  nie mówiło się w domu. Myślę, że to wszystko przez to, że umarł zbyt szybko, a moja babcia nie potrafiła pogodzić się z jego śmiercią. Po chwili ciszy jaka między nami zapanowała, Marynia odezwała się ponownie. - Dzisiejsza noc zostaniemy tutaj, a jutro pójdziemy na sam szczyt góry. Ostrzegam, że przeprawa na sam szczyt nie będzie łatwa. Tam opowiem wam ostatnią historię.
Resztę dnia spędziliśmy w pobliżu jeziora. Kamil skusił się nawet na kąpiel w nim, jednak ja z całą stanowczością odmówiłam. Babcia wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Śmiała się niejednokrotnie w głos z wyczynów mojego przyszłego męża, sama też opowiadała nam w co bawiła się młodzież z jej dzieciństwa. Próbowaliśmy nawet zagrać w kilka zabaw, ale zawsze Marynia była z nas trojga najlepsza. Ogromnie się cieszyłam, że w tych trudnych dla niej chwilach mogłam jej podarować taka podróż. Podróż która chyba była jej potrzebna i która również dla mnie miała znaczenie...
Następnego dnia ruszyliśmy na szczyt góry. Tak jak mówiła Marynia, droga nie należała do najłatwiejszych. Powietrze stało się mroźniejsze, miejscami leżał śnieg, a ścieżka która się poruszaliśmy była juz zatarta przez naturę i ciężko było wspinać się na górę. Babcia przez całą drogę wspomagała się laską i oparciem Kamila, ja zaś szłam za nimi pilnując, by Marynia się nie potknęła.
Kiedy doszliśmy w końcu na sam szczyt babcia uśmiechnęła się zadowolona z siebie.
- Wiecie - zaczęła. - Tylko kila razy byłam na samej górze. Spójrzcie jak tu pięknie. - Faktycznie widok zapierał dech w piersi. W oddali widzieliśmy wioskę, w której się zatrzymaliśmy. Z kominów chat niektórych mieszkańców unosił się dym. Miałam wrażenie, że przeniosłam się przynajmniej dwadzieścia lat wstecz, kiedy ludzie nie mieli jeszcze Internetu, a młodzież spotykała się na dworze, a nie przed ekranami monitorów... - To wszystko, co wam opowiedziałam podczas naszej podróży... ja wychowałam się tutaj. Większość swoich młodych lat spędziłam w zakamarkach jaskiń i odnajdywaniu przeróżnych miejsc. Gdyby nie te góry... dzięki nim przeżyłam wojnę, uciekłam żołnierzom, którzy chcieli mnie skrzywdzić, poznałam miłość swojego życia, nauczyłam się jak rozpoznawać rośliny... - Marynia podeszła do krawędzi góry i westchnęła. Nie mogłam rozpoznać czy teraz jest szczęśliwa czy smutna. Musiała chyba jednak coś nam powiedzieć. - W tych górach zostawiłam wszystko co kochałam i nadal kocham. - Odwróciła się w nasza stronę i podeszła do mnie chwytając mnie za ręce. Je dłonie były ciepłe. - Chciałam pokazać ci to miejsce kochana Lenko i sama odwiedzić je jeszcze przed... przed... - Nie pozwoliłam jej dokończyć. Mocno ją przytuliłam, zaś Kamil objął nas dwie. Staliśmy na szczycie góry, gdzie czas nie miał znaczenia, gdzie wszystko było tak surrealistyczne, że aż nie możliwe. Teraz wiedziałam, że ta podróż była czymś ważnym dla mojej babci. Chciała się z nim pożegnać i powspominać swoje najpiękniejsze chwile z młodych lat, gdzie wszystko się zaczęło. Zaczęłam mimowolnie płakać. Ta kobieta przeszła tak wiele, tyle przeżyła i pamiętała każdy szczegół swojego życia, a ja marnotrawiłam swoje, przepuszczałam je przez palce nie dostrzegając tych małych chwil, które dawały człowiekowi na prawdę dużo radości. Postanowiłam, że to zmienię. Jeśli nie dla siebie to dla tej dzielnej kobiety, która będąc chora na raka miała siłę nadal cieszyć się z życia.
Mieliśmy spędzić tu ostatnią noc i kolejnego dnia zejść z góry. Długi czas nie spaliśmy. Kamil rozpalił ogień i przy śpiewach oraz kubku pysznej herbaty, położyliśmy się niemalże nad ranem.
Droga w dół okazała się nam zająć prawie cały dzień. Kiedy wyszliśmy na polanę babcia zaczęła czuć się gorzej. Niezwłocznie pojechaliśmy z nią do szpitala położonego najbliżej Almed. Lekarze długo nie chcieli dopuścić mnie do Maryni, w końcu kiedy mi na to zezwolili wbiegłam do sali. Serce tłukło mi się w piersi ze strachu. Kamil wszedł spokojnie i stanął za mną. Położył swoją rękę na moim ramieniu, by dodać mi tym otuchy. Marynia ciężko oddychała. Widać było, że się męczy. Nie mogłam zrozumieć jak ktoś kto wczoraj zaśmiewał się do utraty tchu teraz leży ledwo żywy na łóżku.
- Lenko kochana. Chyba pora by się pożegnać - powiedziała. Zaczęłam płakać. Nie chciałam żeby tak to wyglądało. Babcia chwyciła mnie drżącą ręką. - Chciałabym dać wam swoje błogosławieństwo, moje drogie dzieci zanim spotkam się ze swoim Jankiem. On pewnie również by tego chciał. - Przytaknęłam jedynie, połykając słone łzy.  - Zawsze będziecie w moim sercu, a gdy kiedyś wrócicie jeszcze do Almed, niech wam przypominają te dobre chwile. Nie płacz Lenko. Kiedyś się spotkamy.
- Kocham cię babciu. - Zdołałam z siebie wykrztusić. Łzy skutecznie mi to utrudniały. Czułam, że Maryni zostało bardzo mało czasu. Babcia wyciągnęła w moją stronę ręce by mnie przytulić Pochyliłam się nad nią ułatwiając jej to. - Czas na mnie. Ja również cię kocham, Lenko. Kochaj góry tak jak ja je pokochałam. Może są zdradzieckie, ale gdy zostaniesz ich przyjaciółką schronią cię w najtrudniejszych chwilach.
- Obiecuję, że będę o tobie pamiętać i pokocham góry. Może nie tak mocno jak ty, ale zawsze będą mi o tobie przypominać a to już wystarczający powód by je kochać. - Marynia uśmiechnęła się lekko do mnie i do milczącego za mną Kamila, po czym zamknęła oczy i po raz ostatni westchnęła. Jej uścisk ręki na moim ramieniu osłabł, aż dłoń opadła na białą kołdrę. Krzyknęłam z rozpaczy i ukryłam twarz w dłoniach. Kamil objął mnie mocno Teraz jak nigdy dotychczas, potrzebowałam jego wsparcia. Został mi tylko on, a z Marynią miałam się spotkać dużo, dużo później...
***
Po pogrzebie babci, razem z Kamilem wróciliśmy do domu. Rok późnie wzięliśmy ślub i przeprowadziliśmy się do Eter gdzie zostałam szczęśliwą matką dwójki dzieci. Dzięki podróży z Marynią dostrzegłam wiele rzeczy, które dotychczas nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia. Z czystym sumieniem mogę rzecz, że teraz jestem szczęśliwa, mieszkając we wiosce nieopodal Almed, które moja babcia kochała nad życie, a i ja się w nich zakochałam. Wiem, że kiedyś ponownie się spotkamy. Nie wyczekuję tego dnia. Chciałabym jeszcze pożyć na tym świecie, ale kiedyś się zobaczymy... w miejscu które obie kochamy... Na pewnej górze.


Bożena Spytkowska
„Anita i góry – dekonstrukcja opowiadania”

To może będzie ckliwa historia,
Może w niej będzie jakaś alegoria.
Historia zaczęła się 20 lat temu
I nikt nie wiedział czemu
Dziewczynę tak okrutnie doświadczyło życie,
Że przez to zaczęła żyć tak skrycie.
Główna bohaterka to Anita,
Taka miła, cicha i skryta.
Góry pokochała mając 6 lat,
Wtedy zmienił się jej cały świat.
Jej matka pokazała czym jest uczucie wolności,
Mając nadzieję, że w jej sercu będzie na zawsze gościć.
Z roku na rok ta miłość wzrastała,
Wiedziała, że tej pasji oddaje się cała.
„Góry” – wołała dziewczyna, to było to,
Wtedy czuła, że odpływa z niej całe zło.
Być bliżej Boga, to bardzo kochała,
Choć czuła się taka mała.
Mimo tego chciała tu być,
Tutaj umrzeć, a przede wszystkim tutaj żyć.
Być przewodnikiem, to było jej celem,
Być jak kapitan za sterem.
Prowadzić ludzi po górskich szlakach,
Aby nie deptali po chronionych krzakach.
Dzięki temu mogłaby być bliżej swej miłości,
Która już opanowała dziewczynę w całości.
Skończyła przygotowania pełna nadziei,
Że życie jej się tutaj nie wykolei.
Znalazła pracę w wyuczonym zawodzie,
Do której przygotowywała się co dzień.
Grupa jedna, druga, ludzie indywidualni,
Chociaż nie zawsze byli idealni,
Nieraz ciężko było ich opanować,
Jednak przysięgła, że nigdy nie będzie żałować.
Z miesiąca na miesiąc przybywało nowych zdobywców gór,
Którzy chcieliby niemal sięgnąć chmur.
Anita z każdą wyprawą była coraz lepsza,
Jej wiedza o górach również stawała się coraz głębsza.
Za każdym razem opowiadała o nich z miłością,
Jeszcze nikt nie wypowiadał się o górach z taką czułością.
Jednak oprowadzanie to było dla niej za mało,
Gdyż to ją po każdą cząstkę ciała opanowało.
W wolne dni każdorazowo organizowała sobie wyprawę,
Zawsze o poranku, gdy wypiła już kawę.
Była sama, choć nie widziała w tym nic złego,
Gdyż nie umiała odpocząć przez ducha niespokojnego.
Nawet zimą sobie nie odpuszczała,
Chociaż nieraz pogoda na wycieczkę nie pozwalała.
I tak kolejne lata jej tutaj mijały
I nie wiem jak to możliwe, tę miłość ciągle rozwijały.
Do tego stopnia, że już postanowiła,
Że gdy śmierć zacznie ją spowijać,
To chce tutaj zostać pochowaną,
Lub jako popiół na wiatr być porozrzucaną.
Wtedy jej dusza będzie bez ograniczeń wolna,
Nawet gdy na świecie będzie panowała wojna,
Jej to już nie będzie dotyczyło,
Bo będzie w górach, tu gdzie to wszystko się narodziło.
Miłość.



Katarzyna Olszewska
„Święty Walenty” z Giewontu zdjęty


I znów jak co roku wielkimi krokami nadchodzą nieszczęsne „Walentynki”, a ja zawsze wtedy mam wrażenie, że wszyscy i wszystko dookoła jest w kolorze ognistoczerwonym i ma kształt serca. Tramwaje, budynki, witryny w sklepach i nawet jeżdżące samochody. Nie trzeba wychodzić z domu, żeby przewidzieć, że całe miasto dokładnie za 24 godziny zacznie wyznawać sobie „prawdziwie szczerą” miłość. Jubilerzy polerują pierścionki zaręczynowe, panowie myją swoje fury stojąc w kilometrowych korkach na myjnie, angażując w międzyczasie swoje mamusie w pranie i prasowanie swoich brudnych koszul i czyszczenie garniturów, lub posługując się przekupstwem czy też szantażem, wykorzystują w tym celu młodsze rodzeństwo. Kelnerki w knajpach nie mogą odejść od urywających się telefonów i nieustannych pytań o rezerwację miejsc w lokalu, które już od pół roku są zajęte ,a panie z kolei urządzają niemalże kobiece zapasy rozmawiając, która randka będzie najoryginalniejsza, jaka sukienka będzie najlepsza i czy u fryzjera lepiej wydać 200 czy 300zł…A do tego wszystkiego człowiek nie uraczy w radiu nic innego poza smętnymi, wiejącymi romantyzmem kawałkami…

Niby to tylko głośne, beznadziejne i  komercyjne święto, a jednak samotność w ten dzień, dla kogoś kto jest singlem, staje się nie do zniesienia i  wydaje się trwać wieczność…Do tego jeszcze we własnym mieście, gdzie wszystko staje się nagle obce. Bez chwili namysłu otworzyłam swój „ukochany laptop”, wyszukałam pierwsze lepsze połączenie do Zakopanego i zarezerwowałam bilet. Skoro przez te wszystkie lata mojego życia nie znalazł się nikt poza papugą, komu idąc za miejskim tłumem, mogłabym wyznać w ten dzień swoją miłość, to do jutra pewnie też się nie znajdzie, więc zrobię to po swojemu i wyznam ją górom…
Podróż mijała spokojnie, samotnie, z książką na której nie mogłam się skupić i wydobywającą się z  słuchawek, głośną, iście metalową muzyką, w celu zagłuszenia swoich myśli. Te natomiast znalazły sobie odpowiednie miejsce i czas na to, żeby prowadzić ze sobą bitwę wewnątrz mojej  głowy. Może coś jest ze mną nie tak. Może zamiast każdą wolną chwilę spędzać w górach powinnam każdą wolną chwilę spędzać u fryzjera, kosmetyczki, albo włóczyć się wydając ciężko zarobione pieniądze , po galeriach handlowych, próbując każdorazowo wpaść na tego jednego jedynego. Może lekki makijaż, buty trekkingowe i chodzenie godzinami z kijkami po naszych szczecińskich „górach bukowych” powinnam zamienić na godziny spędzane przed lustrem i strojenie się nawet na tak specjalną okazję, jaką jest wyrzucanie śmieci na swoim podwórku??? Z zamyśleń wyrwała mnie pochylająca się nade mną, wpadająca już niemalże w purpurę , rozwścieczona twarz konduktora i sądząc po jego wymachach rąk skierowanych we wszystkie strony bez ładu i składu ,albo miał problemy z koordynacją ruchową, albo naprawdę go rozwścieczyłam przez te słuchawki Z rozbrajającym uśmiechem dziecka, które ukradło ostatni kawałek tortu ze stołu, podałam mu bilet do kontroli i położyłam się spać.

Po wyjściu z pociągu ogarnął mnie lekki chłód. Opatuliłam się mocno arafatką, nałożyłam plecak, w którym jak zwykle targając tylko najpotrzebniejsze rzeczy wyglądałam jak wielbłąd, nie mówiąc już nic o samopoczuciu. Omijając Krupówki szerokim łukiem, wskoczyłam do pierwszego lepszego nadjeżdżającego busa i …urwałam lusterko kierowcy hacząc o nie swoim „wielbłądem z przypiętymi rakietami”. Musiało być chyba przyklejone na gumę do żucia i upaść już ze sto razy, ale to właśnie dzięki mojej zasłudze spadło po raz 101 (!) i to tak, że nic z niego nie zostało. Moja twarz musiała przybrać kolor kredowobiały, bo kierowca zapytał czy wszystko w porządku. Mimo wszystko zapłaciłam za swoją szkodę jak za zboże tracąc przy tym wszystkie trzymane do tej pory w skarpecie oszczędności na wyjazd. Na szczęście nie musiałam płacić 3 złotych za bilet do Kuźnic, co było istnym aktem łaski ze strony kierowcy. Tak więc zapowiadał się całkiem niezły początek walentynkowego święta. Z miną obrażonej na cały świat księżnej Walii grzałam siedzenie w busie studiując mapę i zastanawiając się gdzie mi przyjdzie spędzić noc, a raczej jak za nią zapłacić. Ale do wieczora jeszcze daleko.
Szybko minęłam „Kalatówki” i dotarłam do schroniska na „Hali Kondratowej” . Tam zrobiłam sobie krótką przerwę na prawdziwie góralską herbatkę, przygotowaną jeszcze w domu ,specjalnie na tą okazję. Dobrze, że chociaż termos był po mojej stronie, a zaparzona kilkanaście godzin temu  herbata, była jeszcze wystarczająco gorąca, żeby poprawić nastrój . W celu zrekompensowania sobie tak kiepsko rozpoczętego dnia, udałam się w kierunku Giewontu. Pogoda może nie była najlepsza, ale za to satysfakcja ze zdobycia szczytu i obiecywane sobie „walentynkowanie” z górami, były silniejsze niż strach przed jej załamaniem.
Droga mijała przyjemnie, ale biorąc pod uwagę wiejący jak zwykle prosto we mnie wiatr, do tego moje amatorskie i niezdarne poruszanie się w rakietach, nieskoordynowane ruchy kijkami zapadającymi się w śnieg i ciężki plecak na plecach, była trochę mozolna. Im wyżej tym wiatr był coraz  chłodniejszy  i może mi się zdawało , a może naprawdę tak było – nabierał pewności siebie zwiększając prędkość. A temperatura spadała z każdym krokiem. Żeby nie było zbyt lekko i przyjemnie chmury opadły nisko, zapewniając mi absolutny brak jakichkolwiek widoków. Kiedy już moja twarz  i ubrania były tak zmrożone, że nie trudno było mnie przy tej mgle pomylić z niedźwiedziem polarnym podeszłam jeszcze parę kroków i  pozwoliłam sobie na przerwę. Usiadłam na plecaku i popijałam herbatę , bijąc się przy tym z myślami czy podjąć decyzję o powrocie ,czy brnąc dalej w nieznane. Rozsądek wziął chyba jednak górę nad złamanym sercem i postanowił odpuścić, tłumacząc sercu, że czasami większą odwagą i bohaterstwem jest zawrócić, niż podejmować ryzyko. Godząc się z myślami o podwójnej walentynkowej porażce, zbierałam się do zejścia. Nagle wiatr całkowicie ustał. Zrobiło się dziwnie cicho. Jakaś nieznana siła kazała mi iść. Parę metrów nade mną ktoś leżał i cicho wołał pomocy. Prawdę mówiąc jeżeli ja przypominałam niedźwiedzia polarnego, to on przypominał yeti kimkolwiek był. Na moment zamarłam. Nabrałam w płuca powietrza, policzyłam do trzech i z sercem w przełyku pognałam do góry.  Ów yeti leżał nieruchomo, a jego twarz kolorem nie odbiegała zbytnio od  śliwki. Był tak wyziębiony, że ledwo mógł wydobyć z siebie słowo. Przy schodzeniu zaczepił o coś rakietą i spadł prawdopodobnie łamiąc sobie nogę. Wyciągnęłam komórkę i drżącą ręką wybrałam numer TOPRU…Pomogłam mu rozsznurować buty, z apteczki wygrzebałam folię ratunkową, rozsypując przy tym w panice wszystko dookoła, przykryłam go szczelnie, wyjęłam drugi termos i kazałam mu pić gorącą herbatę, wtuliłam się w niego i próbowałam rozgrzewać , modląc się w duchu, żeby tylko nie próbował zasnąć zanim pomoc nie dotrze na czas…Odpędzając  od siebie myśli co mogło by się wydarzyć, gdyby decyzja o moim powrocie zapadła chociażby minutę wcześniej a wiatr nie zdążyłby przestać wiać…Wskazał mi tylko szeptem miejsce gdzie jest jego portfel z dokumentami. Czekałam.
Z dowodu wynikało, że moja „zguba” okazała się być kawalerem, więc bez zastanowienia podałam się za narzeczoną, a personel szpitala pozwolił mi zostać. Parę godzin później obudził się. Chyba przeczuwając, że jestem obok przewrócił głowę w moją stronę i złapał mnie za rękę. Spojrzał głęboko w oczy. Nie musiał nic mówić, żadne słowo dziękuję nie odda wdzięczności, którą zobaczyłam w jego oczach.
*********
Dwa lata później wzięliśmy ślub pod Giewontem. Nie wiedzieć tylko czemu na datę wybraliśmy Walentynki…

Magdalena  Bruchal 
Moje miejsce na ziemi 

- I ty myślisz, że po tym, co mi zrobiłeś będę w stanie ci wybaczyć? – powiedziałam ze łzami w oczach, które powoli zaczęły płynąć
na zaczerwienionych policzkach od gniewu i złości.
- Nadal mam taką nadzieję – odpowiedział mi męski głos mężczyzny stojącego przede mną. Tego było już za wiele. Czułam, że zaczynam się w środku gotować od nadmiaru negatywnych emocji, które potrafił  (jak na razie) wywołać tylko ON. Facet, który myślał, że może wszystko, że jest idealny
i jedyny w swoim rodzaju, niezastąpiony, że będę w stanie wybaczyć mu takie… świństwo! Miałam ochotę wyładować na nim swoje emocje, ale powstrzymałam się. Nie będę zniżać się do jego poziomu. Bo w końcu nieraz już mnie uderzył. Za każdym razem mu wybaczałam. Nie pomyślałam jednak, że na sporadycznych ciosach w policzek się nie zakończy. Teraz posunął się
za daleko.
- Skoro nie dociera do ciebie, że mnie skrzywdziłeś, zrobimy inaczej  – zaczęłam z nadzieją, że w końcu coś zrozumie - postaw się w mojej sytuacji. Pomyśl, że osoba, którą z całego serca kochałeś i bez której nie wyobrażasz sobie dalszego życia robi to, co ty zrobiłeś. Jak postąpisz  – wybaczasz jej, czy zostawiasz, bo cię zraniła? I błagam cię, nie udawaj głupka, bo dobrze wiesz, że nie chodzi mi o te twoje, jak ty to nazywasz, „wyładowania negatywnych emocji”.
Zapadła cisza. Chyba zrozumiał o co mi chodzi. Teraz gdy dowiedziałam się całej prawdy, nie będę taka łagodna. Co to, to nie. Widać było, że wie, iż popełnił błąd i jest mu teraz wstyd, bo spuścił głowę i wpatrywał się w podłogę w milczeniu. Tylko niech mi zaraz z tekstem nie wyskoczy, że to się nigdy więcej nie powtórzy, że mnie kocha i pragnie ze mną spędzić resztę życia. To już nie zadziała. Jego zachowanie nie jest do wybaczenia, bo gdyby dopuścił się tego tylko raz, może byłabym w stanie przebaczyć… Chociaż… Sama już nie wiem. Powinnam trzy razy się zastanowić, zanim mu wybaczę, a nie mięknąć
 na czułe słówka.
Po długim milczeniu, postanowiłam przerwać ciszę.
- Widzę, że potraktowałeś zadane przeze mnie pytanie, jako pytanie retoryczne. To może zapytam jeszcze raz, ale trochę jaśniej - co byś zrobił, gdyby osoba, którą kochasz, zdradziła cię: a) wybaczasz i zapominasz, b) zostawiasz?
- Nie wiem – odpowiedział cicho. Zaraz, mimo tego co wcześniej postanowiłam, wyładuje na nim negatywne emocje. Oczywiście nie chciał mi przyznać racji, jak to on.
- Posłuchaj, nie denerwuj mnie, bo zaraz również ty będziesz miał powód, abyśmy się rozstali. Odpowiedz na pytanie poprawnie, bo nie przypominam sobie, bym podawała możliwą odpowiedź c.
- No dobra, masz rację! Źle postąpiłem, zdradziłem cię, ale, proszę, wybacz mi! To się nigdy więcej nie powtórzy. Przysięgam.
Upadł przede mną na kolana i złożył ręce na moich dłoniach.
- Nie widzę powodu, dla którego miałabym ci wybaczyć.
- Kocham cię – gdy to powiedział, pocałował moje dłonie, jednak ja zabrałam je sprzed jego ust. Strasznie mnie zdenerwował. Naprawdę nie wiem, jak mam mu jaśniej wytłumaczyć, że go zostawiam.
- Wstań – nakazałam. – Nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Nasz związek się rozpadł przez ciebie i przez twoją lekkomyślność. Więc zapomnij, że ci wybaczę – dodałam, gdy wstał z podłogi. – Teraz idź do sypialni, spakuj swoje rzeczy i wyjdź stąd.
- Ale kochanie…
- Nie rozumiesz? Mam ci wytłumaczyć „z polskiego na nasz”? Zrób to, co ci kazałam, bo inaczej wywalę twoje ciuchy przez okno.
Po chwili patrzenia na mnie błagalnym wzrokiem, wykonał moje polecenie. Poszło mu szybciej niż myślałam.
- Zostaw klucze na półce w przedpokoju – dodałam mu na pożegnanie. Gdy już wyszedł, usiadłam w salonie na kanapie i zaczęłam się zastanawiać, co zrobiłam nie tak, jak powinnam? Co teraz ze mną będzie? Jak sama utrzymam mieszkanie? Co powie moja i jego rodzina? W głowie miałam naprawdę dużo myśli, a najgorsze było to, że nie wiedziałam co z nimi zrobić.
Sięgnęłam po telefon. Postanowiłam, że to dobry moment, aby porozmawiać
z rodzicami. Nie odzywaliśmy się do siebie od lat. Nigdy nie lubili Dawida i nie akceptowali naszego związku. Uważali, że jest nieodpowiednią osobą dla mnie    i nie szanuje tego, co ma, bo wydawał pieniądze swojego ojca na prawo i lewo.     I z ogromnym bólem muszę przyznać, że mieli rację. Nie dość, że  nie szanował pieniędzy, których u nas w rodzinie zawsze brakowało, to jeszcze nie szanował mnie.
Wystukałam numer i zadzwoniłam. Nie czekałam zbyt długo, mama większość czasu siedziała w kuchni, gdzie znajdował się telefon stacjonarny.
- Halo?
- Cześć, mamo – powiedziałam niepewnie.
- Jowita? Córeczko, to ty? – zapytała mama ze zdziwieniem.
- Tak, to ja. Mieliście racje. Dawid nie jest dla mnie. To najgorszy człowiek na świecie.
- O Boże! Co on ci zrobił? Skrzywdził cię? Jeśli tak, obiecuję, że tak go przetrzepie, że będzie bał się na ciebie spojrzeć. Żeby moją własną córkę krzywdzić? O nie, nie, nie! Pożałuje tego. Przysięgam!
- Mamo, spokojnie. Jestem cała w jednym kawałku. Nic mi nie zrobił. Prawie…
- Co ma znaczyć „prawie”!?
Nastała cisza. Było mi wstyd przyznać się przed własną mamą, że chłopak mnie zdradził. Bałam się, że będą myśleć, że to moja wina.
- Nieważne – powiedziałam w końcu. Nie jestem jeszcze gotowa na powiedzenie prawdy.
 – Mam do ciebie pytanie. Mogę do was przyjechać?
- Oczywiście, kochanie! Jak najbardziej. Kiedy masz zamiar wyjechać?
- Dzisiaj – powiedziałam bez zastanowienia. Muszę jak najszybciej stąd uciec. Już przytłacza mnie to duże miasto, nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajona.
Od dziecka mieszkałam w małym miasteczku obok Zakopanego. W sumie nie można nawet tego nazwać miasteczkiem. Wszędzie góry i drewniane domki jednorodzinne. Każdy się z każdym znał, więc jeśli ktoś zrobił coś nieprzyzwoitego, to… nie chciałabym być w jego skórze.
- O! – krzyknęła mama w słuchawce. – To ja przygotuje twój ulubiony obiadek
i zaraz powiem ojcu, na pewno się ucieszy!
 Ja nie byłam tego taka pewna.
- Mamo, ja będę dopiero za cztery godziny. A nawet za pięć, bo muszę się jeszcze spakować.
- To po co jeszcze ze mną rozmawiasz? Leć się pakować! A my czekamy.
I się rozłączyła. Jeszcze nie byłam do końca pewna, czy to dobry pomysł.      Ale w końcu musiałam porozmawiać z ojcem. Ta cisza między nami nie mogła trwać wiecznie. Jestem identyczna jak ojciec – pierwsza nie wyciągnę ręki
po kłótni. Tylko, że tym razem to ja zawiniłam, a cała zła sytuacje wynikła
z mojej łatwowierności, którą odziedziczyłam po mamie. Lepszych genów
po rodzicach nie mogłam otrzymać!
Siedziałam tak jeszcze chwilę, aż wreszcie wstałam i poszłam do sypialni, aby spakować kilka niezbędnych rzeczy na mój powrót.
***  
Cztery i pół godziny później zaparkowałam samochód przed małym, parterowym domkiem z drewna, który dawniej był i moim domem. Niby wygląda tak samo jak reszta domów z okolicy, ale jest w nim coś magicznego, to co najbardziej w nim kocham. Z tym domem łączy się wiele wspomnień z dzieciństwa i z lat młodzieńczych. Pamiętam, że jak miałam cztery lata tata co niedzielę siadał ze mną przed dużym kominkiem z nowo zakupioną gitarą i grał moje ulubione piosenki. Mimo tego, że strasznie fałszowałam zawsze mu podśpiewywałam, a mój brat, który miał zaledwie ponad rok, po każdej skończonej piosence bił mi brawo. W późniejszych latach też mi grał, ale niestety nie tak często jak wtedy.
Były też mniej wesołe chwile. Pamiętam jak bardzo chciałam być Tarzanem i tak jak on, skakać po drzewach. Miałam wtedy siedem lat i w okresie wakacji postanowiłam sprawdzić w jakim stopniu potrafię chodzić po drzewach. A że miałam z tyłu domu duży ogród mogłam to robić bezkarnie. Założyłam na siebie krótkie spodenki i  czarną bluzkę mojego taty (oczywiście na stopach nie miałam niczego) i zaczęłam wspinać się na pierwszym drzewie. Siły w rękach  nie miałam, więc musiałam zrobić kilka podejść. Kiedy w końcu udało mi się wejść na pierwszą gałązkę, zaczęłam wspinać się coraz wyżej i wyżej. Jak można się domyślić, nie skończyło się to dobrze. Gdy byłam  w połowie drzewa gałąź, na której stałam złamała się pod moim ciężarem   i poleciałam w dół. Ale to jeszcze nie koniec. Gdybym po prostu spadła na ziemię to nie byłoby tragedii, ale spadając, zawisłam na ostatniej gałęzi. Wisiałam tak przez kilka minut wołając mamę, ale ostatecznie przyszedł tata, popatrzył na mnie z przerażeniem i uratował mnie.
Byłam więcej niż pewna, że jak teraz wejdę do domu, zobaczę ten sam wyraz twarzy mojego taty. Bałam się jego reakcji na tą całą sytuacje. Nie wiedziałam nawet czy odzywać się do niego. Przecież jak wychodziłam z domu powiedział mi, że on już córki nie ma. To skoro jej nie ma, to nie będzie się do mnie odzywał, nawet jeśli go przeproszę.
Wyszłam z samochodu i wzięłam z tylnego siedzenia dużą torbę, w której miałam część ubrań i kilka rzeczy potrzebnych do normalnego funkcjonowania. Powoli zmierzałam w stronę drzwi, coraz bardziej się denerwując. Gdy już chciałam zapukać, drzwi same się otworzyły, a w progu stanął mój brat. Młodszy brat. Muszę przyznać, że nie wyglądał na dziewiętnaście lat, a na więcej. Kiedy wyjeżdżałam byłam w jego wieku.
- Marcin… - zaczęłam. Zrobiłam krok w przód, a on szybko mnie przytulił. Odwzajemniłam uścisk.
- Brakowało nam ciebie – powiedział, gdy wypuścił mnie z objęć.
- Wam, czy tobie? Bo to jest zasadnicza różnica.
- Nam wszystkim. Nawet ojcu. Wiem, że się pokłóciliście przed twoją ucieczką, ale on bardzo to wszystko przeżywał i tęsknił. Powiem ci, że jak się dowiedział, że przyjeżdżasz to przyniósł gitarę ze strychu i przez ostatnie pięć godzin ćwiczył piosenki, które kiedyś ci grał.
- Naprawdę? – zapytałam dusząc w sobie łzy. Nie chciałam się już przy drzwiach rozkleić.
- Tak, a teraz chodź, bo już się rodzice niecierpliwią.
Ruszyłam za nim do dużej kuchni, gdzie była siedziba mamy. Idąc przez krótki korytarz nie zauważyłam żadnej zmiany. Wszystko wyglądało tak, jak w dniu mojego odejścia.
Gdy dotarliśmy do kuchni przy stole siedziała mama, która od razu jak mnie zobaczyła wstała. Koło okna stał ojciec. Kiedy wchodziłam patrzył przez nie, ale jak usłyszał, że weszłam momentalnie się odwrócił. Na twarzy miał uśmiech, co bardzo mnie ucieszyło i dało mi odwagi.
- Kochanie, wróciłaś! – krzyknęła mama i podbiegła do mnie. Mocno mnie uściskała. Teraz już zaczęłam płakać. Mama zresztą też.
- Przepraszam, zrobiłam wielki błąd wyjeżdżając do miasta – powiedziałam przez łzy.
– Mogę do was wrócić?
- Ależ dziecko to twój dom. Nie pytaj się mnie o takie rzeczy – powiedziała.
– Idź porozmawiaj z ojcem – dodała szeptem.
Popatrzyłam w stronę taty. Cały czas na mnie patrzył. Ruszyłam więc powoli, zanim jednak podeszłam tato powiedział:
- Chodź, pokażę ci coś.
 Poszłam za nim do dużego pokoju, gdzie koło kominka leżała na dywanie ze skóry barana gitara i dwie poduszki jak za dawnych czasów. Ojciec usiadł
na jednej z nich i gestem ręki poprosił mnie o towarzystwo. Usiadłam koło niego na poduszce, a on wziął gitarę i chciał zacząć grać, ale do pokoju wszedł Marcin z mamą i usiedli na kanapie. Tato uśmiechnął się i zaczął grać piosenkę, którą uwielbiałam jako dziecko. Ku mojemu zdziwieniu, nawet ją zaśpiewał
i dość dobrze mu wyszło. Na pewno lepiej niż mi. Gdy skończył, całkiem się rozkleiłam i przytuliłam do taty. A on tylko powiedział:
- Nie zostawiaj mnie już więcej.
Pocałował mnie w głowę i zaczął grać następną piosenkę. Tym razem to ja zaczęłam śpiewać. Zrobiło mi się bardzo miło na sercu. Cieszyłam się, że tak miło mnie przyjęli i nie robili mi żadnych wyrzutów.
Mama z Marcinem podeszli do nas i uklęknęli, po czym włączyli się
do śpiewania. I teraz wiedziałam, że tu, w górach jest moje miejsce.
Bo tak naprawdę w górach jest wszystko, co kocham.

Katarzyna Lepiarz
„Próba od losu”

- Stary, jutro Twój wielki dzień. Denerwujesz się?
Chwila ciszy.
- No co jest? Nie mów, że się wahasz. Już mam koszulę wyprasowaną.
Kamil nie wiedział co ma odpowiedzieć. Sam nie wiedział co się z nim dzieje. Wszystkie wspomnienia wróciły, a jutro ma wziąć ślub.
- No mówże chłopie co jest grane, bo pomyślę że to piwo Ci szkodzi.
- Magda przysłała mi kartkę z życzeniami – powiedział, chociaż sam nie był pewny czy się mu to nie śniło. Sięgnął ręką do kieszeni spodni i upewnił się, że koperta faktycznie tam jest. Więc to nie był sen, ani jego wyobraźnia.
Paweł odstawił piwo mocniej niż zamierzał, ale to co właśnie usłyszał wytrąciło go z równowagi. Odgłos uderzenia szklanym kuflem o blat stołu sprawił, że obaj wrócili myślami do rzeczywistości.
- Z okazji ślubu? – upewnił się Paweł.
- Urodziny mam w styczniu, więc jak myślisz? – bardzo się starał, żeby jego głos brzmiał lekko.
- Ale skąd wiedziała? Napisała coś konkretnego? – oburzył się Paweł.
- Życzyła nam wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Wyobrażasz to sobie? Mi i Justynie.
- I tyle? – zbyt dobrze znał Kamila, żeby uwierzyć, że tylko to tak go rozstroiło.
- Tak. Zastanawia mnie po co się w ogóle odzywała. Byłem pewny, że o mnie zapomniała; że ułożyła sobie życie na nowo.
- Skąd wiesz, że nie? Może ma kogoś. – przyjaciel zrobił się podejrzliwy.
- Gdyby była szczęśliwa z kimś innym, nie wysyłałaby mi kartki. – Kamil szybko się zreflektował.
- Tylko czego ona w tym momencie od Ciebie oczekuje? Przecież sama odeszła, nawet nic Ci nie wyjaśniła… - Paweł doskonale pamięta co się wtedy działo. Kamila świat nie zawalił się aż tak bardzo nawet wtedy, kiedy rok później jego brat trafił do więzienia za gwałt. On sam lubił Magdę, ale tego co zrobiła jego najlepszemu przyjacielowi nie umiał i nawet nie chciał zrozumieć.
- Nie wiem i staram się nad tym nie zastanawiać – szybko uciął temat.
- Z marnym skutkiem – mruknął Paweł, ale nie zamierzał dogryzać kumplowi, który był w niezbyt dobrej formie.
Dwie następne godziny minęły na rozmowie o niczym. Na Pawła, który odzwyczaił się od takich wypadów, piwo podziałało lekko usypiająco i obaj zgodnie uznali, że pora wracać.

***

Nazajutrz, pomimo nieprzespanej nocy, Kamil nadal nie wiedział jak powinien zareagować na list od Magdy. Wypił mocną kawę, zjadł dwa tosty i pierwszy raz pożałował, że rzucił palenie. Zabawne, że zrobił to właśnie dla Magdy. Wysłał Pawłowi sms-a: „Bądź przed wszystkimi. Oprócz kartki był list.” Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „Będę. Wiedziałem, że jest coś jeszcze.” Odłożył telefon i poszedł pod prysznic.
Godzinę później, pod Urzędem Stanu Cywilnego:
- Cześć.
- Spałeś chociaż trochę?
- Aż tak widać, że nie?
- Znam Cię dobrze, a Twoja twarz tylko potwierdza.
- Przeczytaj – Kamil podał kartkę przyjacielowi.

Witaj!
Przepraszam, że odzywam się w takim momencie i jeszcze raz życzę Wam wszystkiego najlepszego.
Sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania i długo miałam Ci za złe to co mi zrobiłeś.

- Ty jej? O co tu do cholery chodzi?
- Czytaj dalej.

Nie rozumiałam jak mogłeś mnie tak wystawić, przecież tak się kochaliśmy. Pękło mi serce na milion kawałków, a Ty nawet się nie starałeś, żeby cokolwiek wyjaśnić. Kiedy zamknęłam przed Tobą drzwi, tak po prostu odszedłeś. Chociaż co miałbyś mi powiedzieć?
Dziś wiem, że oboje zostaliśmy oszukani. Wiem też, że z Twojej strony wyglądało to tak jakbym to ja odeszła, bez słowa wyjaśnienia.

- No przecież tak było! – Paweł nie mógł sobie darować tego komentarza.
- Właśnie nie, czytaj dalej. – tak załamanego głosu Kamil nie miał odkąd… no właśnie, odkąd Magda go zostawiła.

Tydzień temu dostałam list, który zmienił sporo w moim życiu. Choć nam to nie pomoże, to uważam, że też powinieneś mieć możliwość zrozumieć to wszystko. Wiem, że bierzesz ślub i nie oczekuję niczego od Ciebie. Szczerze trzymam za Was kciuki i całym sercem chcę, żebyś był szczęśliwy. Uważam jednak, że jest to najlepszy moment na wyjaśnienia, w które ja nadal nie mogę uwierzyć. Musiałam uciec od tego wszystkiego i na nowo poukładać sobie wszystko w głowie.
List, o którym mówię, dostałam od Twojego brata.
Napisał, że jest w więzieniu i miał sporo czasu na przemyślenia. Ruszyły go wyrzuty sumienia, że wszystko między nami zniszczył. Wyobraził sobie chyba, że tym listem odpokutuje i mu wybaczę to, co nam zrobił.
Nie wiem, czy jeszcze pamiętasz w jakiś okolicznościach zakończyła się nasza znajomość, ale obiektywnie można nazwać to nieporozumieniem. Prawda, że brzmi niewiarygodnie? Twój brat się o to postarał.
Dziś wiem, że tamten weekend spędziłeś w delegacji, za granicą. Wiem też, że informowałeś mnie o tym, choć ja dostałam od Ciebie zaproszenie - na sobotni wieczór, na „romantyczną kolację”.
Ucieszyłam się jak głupia i przyznam szczerze – liczyłam wtedy na oświadczyny. Gdybym wtedy wiedziała jak bardzo się mylę…
Przyjął mnie wtedy Twój brat. Powiedział, że poszedłeś do sklepu po wino i zaraz wrócisz. Zaproponował kawę, a kiedy zauważyłam, że jakoś długo Cię nie ma i chciałam zadzwonić - wyrwał mi telefon. Usiadł blisko mnie i poinformował, że mnie wystawiłeś, bo wisisz mu sporo kasy. Nie rozumiałam o czym do mnie mówi, dopóki nie zaczął się do mnie dobierać. Siłą chciał ściągnąć ze mnie spódnicę, naderwał moją bluzkę. Próbował mnie zgwałcić! Uratowała mnie lampka nocna, która stała na szafce przy łóżku. Sięgnęłam po nią, kiedy szarpał się ze swoim rozporkiem. Nawet nie wiem w co trafiłam – najważniejsze było dla mnie, że zwinął się z bólu i byłam go w stanie z siebie zrzucić. Złapałam torebkę, telefon, buty i wybiegłam.  Nie uwierzyłam w to co powiedział; przecież mnie kochałeś i nie mógłbyś mi tego zrobić, prawda?
Kilkanaście minut po tym jak przestałam biec, dostałam sms-a od Ciebie – tak wtedy myślałam – w którym przeprosiłeś i tłumaczyłeś, że nie miałeś innego wyjścia. Obiecałeś przyjechać w poniedziałek i wszystko mi wyjaśnić, ale ja już niczego nie chciałam słuchać. W jednej sekundzie umarłam. W tej samej Cię znienawidziłam. Wiesz już dlaczego zamknęłam przed Tobą drzwi i kazałam wynosić się z mojego życia.
Twój brat przyznał się, że podmienił Ci karty w telefonie i pisał do mnie w Twoim imieniu. Z tego samego numeru pisał do Ciebie; tylko w Twoim telefonie widniał on jako kontakt do mnie. Dzięki temu te wiadomości, które pisałeś do mnie trafiały do niego. Zagmatwane? Dla mnie to jak jakiś scenariusz, tylko do dziś nie wiem dlaczego to właśnie ja musiałam grać w tym główną rolę.
Mam nadzieję, że tym listem nie namieszam Ci w życiu aż tak, jak zrobił to Twój brat z moją głową. Uciekam w chmury, może tam znajdę ukojenie…

- Jasny gwint – Paweł nie był w stanie wydusić nic więcej.
- Co ja mam z tym zrobić? – Kamil naprawdę liczył na gotową receptę.
- Ty, o co chodzi z tymi chmurami? Czy ona chce coś sobie…?
- Nie, pojechała w góry. Mieliśmy taki sposób na problemy. Chodząc po szlakach można pomyśleć, zdystansować się.
- To może też jedź?
- Nie mogę tego zrobić Justynie. Za pół godziny bierzemy ślub, pamiętasz?
- I chcesz ją tak oszukiwać całe życie?
- To co mam zrobić? Tyle jej zawdzięczam, pomogła mi się pozbierać po tym wszystkim. Nie mogę jej zranić.
- Zauważyłeś, że ani raz nie powiedziałeś, że ją kochasz?
- Bo kocham Magdę. Nawet na moment nie przestałem. A teraz chciałbym wierzyć, że ona też coś jeszcze do mnie czuje. Chciałbym z nią teraz być, przytulić i powiedzieć, że jeszcze się nam wszystko ułoży. Tylko jak po tym wszystkim miałaby mi uwierzyć? I jak mam wystawić Justynę? Nie zasłużyła na takie okrucieństwo.
- A Magda zasłużyła? Została z tym sama. Myślałeś jak ona się czuje?
- Od kiedy przeczytałem ten list nie myślę o niczym innym.
Ich rozmowę przerwali nadchodzący goście. Nie było ich dużo – tylko najbliższe rodziny i wspólni znajomi. Trzeba więc było podejść do nich i porozmawiać.
Kamil czuł się okropnie. Z jednej strony był bardzo wdzięczny Justynie, że była cierpliwa i pomogła mu się pozbierać po stracie ukochanej. Po roku ich wspólnego życia wiedział, że liczy na jego oświadczyny, więc zrobił co należało. Teraz, kiedy minął kolejny rok, trzeba było dokończyć to, co zaczął.
Z drugiej jednak strony nigdy o Magdzie nie zapomniał, a nawet nigdy nie przestał jej kochać. Ten list wywrócił wszystko w jego życiu, ale ze ślubu nie potrafił się wycofać.
Jako ostatnia pod Urząd dotarła Justyna ze swoją siostrą. Goście już weszli do Sali Ślubów, kiedy Panna Młoda złapała Kamila za ramię.
- Jesteś pewien, że tego chcesz?
- No jasne.  – odparł zaskoczony.
- Widziałam jak czytałeś jakąś kartkę i list. To od niej, prawda?
Spuścił głowę i potwierdził.
- Tak myślałam. Odkąd to przeczytałeś jesteś strasznie nieobecny. Coś się stało? Powinnam się denerwować?
Zastanowił się, czy ona czasem nie umiała czytać w myślach. Nie, po prostu tak dobrze go znała.
- Dowiedziałem się, że przeszłość jest zupełnie inna niż myśleliśmy. Ale to nie ma już znaczenia. Bierzemy ślub i wchodźmy, bo nikt nie będzie na nas tyle czekał.
Przyjrzała mu się uważnie, ale objął ją ramieniem i poprowadził do środka.
- Świadomy praw i obowiązków wynikających… - powtarzał regułkę jak automat. Myślał cały czas, że powinien spotkać się z Magdą, porozmawiać, przeprosić, że nie walczył o nią wtedy za wszelką cenę. Tylko jak miałoby to wyglądać? Co miałby jej powiedzieć?
Przyszła pora na złożenie przysięgi przez Justynę. Zamiast tego goście usłyszeli coś, co wprawiło ich w osłupienie.
- Nie mogę. Nie dam rady. Nie możemy wziąć tego ślubu. Ty nie kochasz mnie, tylko nadal Magdę. Nie wiem co było w tym liście od niej, ale cały czas o tym myślisz. To nie ma sensu, jedź do niej i bądź szczęśliwy. Chciałabym, żeby mnie tak ktoś kiedyś pokochał; ma dziewczyna szczęście.
- Przepraszam – pocałował ją w policzek, wybiegł z Urzędu, wsiadł do auta i pojechał do domu po kilka niezbędnych rzeczy. Przebrał się szybko, spakował plecak, porwał śpiwór i ruszył w ślad za ukochaną. Pokonując kolejne kilometry zastanawiał się, jakie jest prawdopodobieństwo, że ją odnajdzie.

***

Przejeżdżając obok Dworca PKS w Zakopanem Kamil z sentymentem zerknął w miejsce, w którym kupowali z Magdą drożdżówki. Zaskoczony, że budka nadal tam jest, znalazł miejsce do zaparkowania i poszedł po ich ulubione wypieki. Kupił dwie drożdżówki z budyniem, które uwielbiała Magda; dla siebie dwie z truskawką i cztery pączki z czekoladą, którymi zachwycali się oboje. Chociaż miał wielką nadzieję ją spotkać, nie bardzo wierzył w takie szczęście.
Podjechał do Kuźnic, zapukał do jednego z domów i zapytał właścicielkę czy mógłby zostawić na 2-3 dni auto u niej w ogródku. Miał szczęście, że sympatyczna, starsza kobieta nie widziała w tym żadnego kłopotu. Nie chciała nawet słyszeć o pieniądzach za tę przysługę. Wypytała Kamila gdzie się wybiera, a kiedy opowiedział jej w skrócie swoją historię, bardzo się wzruszyła. Zapakowała dla niego połowę ciasta drożdżowego, które było jeszcze ciepłe oraz połowę chleba, kilka jajek ugotowanych na twardo, karton maślanki i termos herbaty.

Z Kuźnic szedł przez Boczań, nad Czarny Staw Gąsienicowy. Piękny widok, jaki zaczął ukazywać się jego oczom, przypomniał mu jak bardzo kocha góry i jak bardzo za nimi tęsknił. Najbardziej jednak brakowało mu Magdy u jego boku – na szlaku i tak na co dzień.
Dwie i pół godziny po tym, jak pomachał starszej pani na pożegnanie, był już nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Siedział na kamieniu i wpatrywał się w rodzinę kaczek, kiedy usłyszał za plecami cichy, niepewny głos.
- Kamil?
Odwrócił się i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, przytulić… A teraz, kiedy stała przed nim, zupełnie nie wiedział jak się zachować.
- Drożdżówkę z budyniem? – wypalił bezwiednie. Tyle chciał jej powiedzieć, ale każde słowo wydawało mu się nieodpowiednie.
- A pączka z czekoladą masz? – była mu wdzięczna, że próbował rozluźnić atmosferę.
- Oczywiście – uśmiechnął się i wyciągnął z plecaka papierowe torebki. – Mam też jajka na twardo, ciasto drożdżowe i herbatę.
Widząc jej pytający wzrok opowiedział jej o starszej kobiecie i cieszył się, że może uciec na chwilę od dużo cięższych tematów.
- A co Ty tu właściwie robisz? Nie powinieneś szykować się do nocy poślubnej? – siedzieli już oboje i kończyli jeść słodkości .
- Nie było ślubu.
- Czyli jednak namieszałam…
- Nie obwiniaj siebie. Cieszę się, że poznałem prawdę, chociaż tak ciężko w to wszystko uwierzyć.
- Nie wierzysz mi? Myślisz, że mogłabym coś takiego wymyślić? Pokazać Ci list od Twojego brata? – Poczuła się zaatakowana.
- Nie, nie. Absolutnie. Nie przyszło mi to do głowy. Przepraszam, jeśli tak to zabrzmiało. – Było mu strasznie głupio, że nie umie lepiej dobierać słów. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że mój własny brat… że był w stanie to wszystko ukartować. Wiedział jak bardzo Cię kocham, przez cały czas patrzył w jakiej jestem rozsypce, potrafił mnie nawet pocieszać. Przez cały ten rok, zanim trafił do więzienia, patrzył mi w oczy wiedząc, że zrujnował moje życie. Nasze życie. – Spuścił głowę, żeby nie zauważyła łez płynących po jego policzku.
- Co teraz zrobimy z tą wiedzą, którą już mamy? – chciała usłyszeć, że nadal ją kocha. Chociaż wiedziała, że jest coś, co sprawi, że nie będą razem. A raczej ktoś.
Sięgnął do kieszonki plecaka, wyjął małe pudełeczko i położył na jej kolanach. Na reakcję długo nie musiał czekać.
- Co to jest?
- Coś co dawno chciałem Ci dać. Otwórz proszę.
- Pierścionek? – chciała mieć pewność, że nie pomylił pudełek i właśnie to miała zobaczyć.
- Tak, po babci.
- Przecież Justyna… Ona powinna go nosić.
- Dla niej kupiłem. Obiecałem babci, że ten dostanie kobieta, którą pokocham nad życie. A Justyny nie kocham. Oświadczyny i ten ślub były dlatego, że na to liczyła. Dużo jej zawdzięczam, a tylko tyle mogłem jej dać.
- Czy Ty się…
- Tak, oświadczam Ci się. Kocham Cię! Cały czas Cię kochałem i nie wiem czy będziesz umiała mi wybaczyć, że wtedy nie obroniłem Cię przed nim. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie walczyłem o Ciebie, kiedy kazałaś mi się wynosić. Obiecuję walczyć o Ciebie każdego kolejnego dnia i zrobię wszystko, żeby wynagrodzić Ci każdą chwilę, w której nie było mnie przy Tobie.
- Kamil… to nie takie proste. Musisz o czymś wiedzieć zanim zdecydujesz co dalej – głos bardzo jej drżał. – Decydując się na przyszłość ze mną, musiałbyś przyjąć do serca jeszcze jedną kobietę. – Wyjęła zdjęcie małej dziewczynki i podała mu. – To jest Natalka, moja córka.
Wstał i poczuł jak kręci mu się w głowie. Czyli Magda związała się z kimś na tyle poważnie, że mają dziecko? Czy to jakaś przygoda, a facet się wyparł dziecka? Chciał wiedzieć jaka historia się za tym kryje, ale wiedział, że nie ma prawa pytać. Nie po tym, jak sam prawie się ożenił.
- Kamil ! To Twoje dziecko! – wiedziała jakie myśli krążą po jego głowie i chciała wreszcie wyjaśnić to, o czym miał prawo wiedzieć od samego początku. – Tydzień po tym co się stało, wtedy u Ciebie w domu, odkryłam że jestem w ciąży. To był 3 tydzień. Nasza córeczka za 3 miesiące kończy 2 latka.
- Dlaczego… dlaczego nic mi wtedy nie powiedziałaś? Dlaczego milczałaś tyle czasu? Nie było mnie przy Tobie, nie było mnie przy mojej córce… Przecież pomógłbym Ci… spieprzyłem wszystko.
- Wiem, że miałeś prawo wiedzieć, ale wtedy tak bardzo Cię nienawidziłam. A potem dowiedziałam się o Justynie i nie chciałam psuć Ci nowego życia.
- Przepraszam Cię. Przepraszam, że byłaś z tym wszystkim sama. Pozwolisz mi zaopiekować się Wami?
Nie mogła uwierzyć w to co słyszy. Była pewna, że zacznie na nią krzyczeć, albo po prostu odejdzie. On jednak chciał znów być z nią i - co najważniejsze – Natalka mogła mieć wreszcie ojca.
- Myślę, że ten pierścionek pięknie będzie wyglądał na moim palcu, a ja z dumą będę go nosić.
Objął ją i mocno przytulił do siebie. Poczuła się znowu bezpieczna, znów była w jego ramionach.
Wiedzieli, że już nic ich nie rozdzieli. Skoro przetrwali taką próbę, którą los im zgotował - poradzą sobie ze wszystkim, co jeszcze dla nich ma. Tym razem wspólnie.


Ewelina Krzewicka
Tajemnicze zniknięcie

Siedziała na szpitalnym łóżku i pustym wzrokiem wpatrywała się w majaczące na zewnątrz wielkie litery – nazwę sąsiedniego marketu. Nie wiedziała jak się nazywa, kim jest ani ile ma lat. Nie pamiętała jak znalazła się w Krakowie ani tym bardziej jakim cudem dotarła do szpitala. Wiedziała jedno... właśnie została matką. Jej maleńka córeczka, nakarmiona i wystrojona w zielonego pajacyka i maleńką czapeczkę, leżała tuż obok niej. Młoda kobieta nie miała ze sobą nic. Ani dokumentów, ani ubrań dla siebie czy dla małej. Koszulę nocną dostała od kobiety z łóżka po prawej, podstawowe przedmioty kosmetyczne i higieniczne potrzebne jej na oddziale podarowały jej pielęgniarki, zaś ubranka dla córeczki przyniosła osobiście pani doktor, która opiekowała się tą salą. Tyle dobrych serc wokoło. Tyle ciepła, uśmiechu i bezinteresownej pomocy. Tylko czy ona na to zasłużyła?

***

Pietrek siedział na swoim ulubionym kamieniu, nad przejrzyście czystym górskim potokiem i grzebał patykiem w jego żwirowym dnie. To było miejsce idealne do rozmyślań. Zawsze gdy miał jakiś problem, kłopot czy zmartwienie przychodził właśnie tutaj. Niektórzy woleli roztrząsać trudne sprawy przy kuflu z piwem w pobliskiej knajpie. Ale nie Pietrek. Jego wyciszał świergot ptaków siedzących na gałęziach strzelistych sosen, szum strumyka i widok majaczących w oddali ośnieżonych górskich szczytów.
Urodził się niemal w górach, bo jego matka ciesząca się wyśmienitym samopoczuciem w ciąży, nie zważała na przestrogi innych, aż jedna z jej porannych przechadzek na początku dziewiątego miesiąca zakończyła się akcją ratowniczą TOPR-u i wcześniejszymi narodzinami synka. Chłopiec wychowywał się wręcz na górskich szlakach, bowiem od najmłodszych lat często wyruszał ze swoją mamą na wycieczki. Dobrze czuł się pośród przyrody a klimat małej wioski u stóp wysokich gór był idealny do założenia rodziny. Tu właśnie chciał spędzić życie.

Pietrek poruszył się nieco na kamieniu, bowiem do jego uszu dotarł dźwięk zakłócający harmonię tego miejsca.

- Pewnie to znów dzieciaki od Kobosów jeżdżą na quadach. – pomyślał – Muszę pogadać z ich dziadkiem, bo pewnie nikt nie wie, że szaleją po terenie rezerwatu.

Kiedy po chwili już tylko wiatr poruszał gałęziami drzew, młody mężczyzna powrócił do rozmyślań o swoich ukochanych bliskich – do żony i nienarodzonego dziedzica nazwiska. Tak sobie przynajmniej Pietrek wymarzył... że to będzie syn. Malinowski to prosty chłop, nie był zbyt kształcony, ale gdyby wiedział, ile cierpień przysporzy mu ta ośla wiara w wymarzoną płeć dziecka...
Im dłużej rozmyślał, tym bardziej krew się w nim burzyła. Szukał tu ukojenia, ale chyba z każdym kolejnym dniem nie będzie potrafił go odnaleźć, nawet w swoim górskim zaciszu. Zaczynały przez niego przemawiać emocje, bo tak niewiele trzeba, by w jednej sekundzie stracić wszystko! Gdzie oni są??? Przecież ciężarna kobieta nie mogła się rozpłynąć w powietrzu! Brakowało mu bliskości ukochanej żony, porannych czułości, wspólnych posiłków, wieczornych rozmów o wydarzeniach i emocjach całego dnia. Byli tak w sobie zakochani, że każda chwila którą tylko mogli spędzać razem, była dla nich celebrowaniem tej miłości. Każdy dotyk, pocałunek czy pieszczota sprawiały, że w miejscu gdzie się znajdowali, iskrzyło. A teraz te iskry rozbłyskały tęsknotą w głowie i sercu Pietrka. Nie mógł sobie znaleźć miejsca w pustym domu, w którym nie czuł ciepła roztaczanego dotychczas przez panią Malinowską. Nie pachniało gotowanym obiadem czy świeżo upieczonym ciastem a gdy kładł się do łóżka, nie czuł swojego ukochanego zapachu – zapachu ciała Magdy chwilę wcześniej umytego w mandarynkowo-cytrynowym żelu pod prysznic. A teraz... teraz przejmowała go ogromna tęsknota, której nie dało się ukoić w żaden sposób. Po prostu musi odzyskać sens swojego życia – swoją rodzinę!


***

Tamtego dnia Pietrek miał dużo obowiązków w gospodarstwie. Z liczącego ponad dwieście sztuk stada owiec należało ostrzyc przynajmniej ćwierć  i wypędzić na pastwisko. Najlepszy pracownik miał akurat złamaną nogę i jako gospodarz, Malinowski sam musiał zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Bo przecież nie tylko strzyżenie widniało w dzisiejszym grafiku.

Magda nie chciała przekładać wizyty u lekarza, bo jako przyszła matka pierwszego dziecięcia, chciała upewnić się, że maluchowi jest w jej brzuchu dobrze, a z medycznego punktu widzenia, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego podjęła decyzję, że tym razem sama pojedzie na USG do Nowego Targu, a mężowi zda potem szczegółową relację i pokaże zdjęcia.

- Może maluszek wreszcie pokaże mamie czy ma kupować lalki czy samochodziki – rozmyślała Magda. - Przez osiem miesięcy uparcie ukrywał swoją płeć.

Dwudziestopięciolatka szybko pożegnała się z mężem i usadowiła wygodnie za kierownicą ich rocznego fiacika. Czekała ją niezbyt długa droga, ale dość kręta i wąska.

- Oby szczęśliwie dojechać – wypowiedziała na głos swoje życzenie i odpaliła samochód.

Była już dziesięć kilometrów przed Nowym Targiem, gdy rozdzwonił się jej telefon. - Któż to może być? - zastanawiała się zerkając na wyświetlacz, bo nie był to nikt, czyj numer by znała.
„Numer prywatny” - tak głosił napis na jej starym aparacie telefonicznym. Magda włączyła zestaw głośnomówiący.
- Halo... - rzuciła zniecierpliwiona, bo nie do końca chciała teraz odrywać się od uważnej jazdy.
- Dzień dobry. Czy ja rozmawiam z Magdą Ożarską? - rozbrzmiał w słuchawce męski głos.
- Z Magdą tak, ale już nie Ożarską. To moje panieńskie nazwisko – odpowiedziała zdumiona.
Na moment jej rozmówca zamilkł. Słychać było jedynie jego przyspieszony oddech.
- Halo, jest pan tam? - zapytała.
- A tak, przepraszam. W starym człowieku górę wzięły emocje i musiałem napić się łyk wody – wyjaśnił wciąż tajemniczy głos.
- Nie ma problemu, tylko widzi pan, jadę właśnie samochodem. Jest duży ruch a trasa dość trudna, dlatego jeśli to nie kłopot... - zawiesiła na moment głos - … to proszę o telefon za pół godziny.

Magda nie spodziewała się, że po tylu latach głosy przeszłości się o nią upomną. Zresztą gdyby wiedziała co za chwilę usłyszy, zjechałaby w najbliższą leśną dróżkę. Ale nie zrobiła tego... Dlatego w chwili, gdy we wnętrzu niebieskiego autka rozbrzmiały słowa - Madziu, to ja, twój ojciec – wypowiedziane przez obco brzmiący głos, kobieta zamarła i ścisnęła dłońmi kierownicę tak mocno, że aż jej palce pobielały. Przez jej umysł przebiegało tysiące myśli na sekundę, jednak żadna z nich nie dała odpowiedzi na pytanie po co dzwonił ten człowiek, którego już zdążyła wymazać z pamięci. Przecież minęło tyle lat... Ta chwila nieuwagi Magdy spowodowała na drodze tragiczne w skutki wydarzenia. Jej fiat gwałtownie skręcił w lewo uderzając w nadjeżdżający z naprzeciwka samochód dostawczy. W dwa wczepione w siebie auta uderzyło jeszcze pięć innych, które nie zdążyły wyhamować. A starszy mężczyzna kurczowo trzymający w dłoni słuchawkę telefonu, słyszał tylko groźnie brzmiący pisk opon podczas ostrego hamowania i głuchy dźwięk wgniatanej blachy. A potem już tylko ciszę... Telefon wypadł mu z ręki a głowa opadła na oparcie fotela, na którym siedział. Nie był w stanie uformować żadnej konkretnej myśli.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że ani Magda ani kierowca dostawczaka nie jechali szybko. Dzięki temu przeżyli, jednak życie dziecka Malinowskich było zagrożone. Dlatego młoda kobieta w ciąży została przetransportowana śmigłowcem do krakowskiego szpitala, gdzie lekarze dokonali cesarskiego cięcia. Nie wiedzieli wtedy, że podwójny szok znacząco wpłynął na stan zdrowia kobiety, której z pozoru nic nie dolegało. Prócz urazu głowy.


***

Od wypadku minął już tydzień. Dlaczego nikt nie szukał dwudziestopięcioletniej kobiety w zaawansowanej ciąży? Przecież przed wypadkiem miała chyba kogoś, kto przejąłby się jej losem.

Starszy mężczyzna szukał swojej córki. Nie znał jednak jej nazwiska, nie wiedział też, że poszukiwania trzeba rozszerzyć o oddział położniczy.

Młody mężczyzna szukał swojej żony, ale kierując się męską intuicją pytał o kobietę oczekującą syna.

***

Amnezja Magdy wraz z upływem czasu zdawała się powoli oddalać. Kobieta zaczynała mieć przebłyski świadomości, kiedy to powracały do niej fragmenty wspomnień, krótkie wizje miejsc lub osób. Nie potrafiła jednak ich skonkretyzować, nazwać ani odnieść do swojego życia. Najbardziej wyraźnym obrazem była mała chatka z winogronem oplatającym dwie drewniane kolumienki przy wejściu a ponad spadzistym dachem przepiękne górskie szczyty, gdzieniegdzie jeszcze ośnieżone.
Tylko czy to wizja jej domu czy może jedynie podszepty wyobraźni? Tego Magda Malinowska nie wiedziała. Z miłością i szczęściem, do których nie potrzebowała pamięci tylko instynktu, oddawała się opiece nad swoją maleńką córeczką, starając się jednocześnie odgonić czarne myśli wypowiadane czasami na głos:
- Kim jesteśmy, kruszynko? Skąd się tutaj wzięłyśmy? Dlaczego nikt nas nie szuka, nie kocha, nie potrzebuje? Gdzie się podziejemy, gdy szpital będzie zmuszony nas wypisać?

W niebieskich oczach dziecka kobieta widziała miłość i bezbronność. Ta mała istota była całym jej światem, bo swojego dotychczasowego, Magda nie potrafiła sobie przypomnieć.


***

Pietrek codziennie jeździł na posterunek Komendy Powiatowej Policji w Nowym Targu i dopytywał o swoją żonę. Jednak schemat rozmów do znudzenia przypominał kiepski film z tekstami, z których wynika, że „nikt nic nie widział, nikt nic nie wie”.
- Czy wiecie już panowie coś nowego w sprawie? - pytał Pietrek tuż po zdawkowo rzuconym „dzień dobry” ze strony wysokiego rudzielca, który uchodził tu za najwyższego stopniem.
- Panie Malinowski – odpowiadał „rudy” - nie wiemy nic więcej ponadto, co już panu mówiliśmy. Wciąż badamy nowe tropy, szukamy poszlak i odwiedzamy wskazane przez ludzi potencjalne miejsca pobytu pańskiej żony.
- Przecież nie rozpłynęła się w powietrzu! Nie jest małą myszką, tylko kobietą i do tego w ciąży – złościł się Pietrek – chyba panowie nie staracie się wystarczająco. Jesteście policjantami czy …
Malinowski w porę się opamiętał, bo na swoje nieszczęście dostałby jeszcze mandat za obrazę funkcjonariusza na służbie. Adrenalina w nim buzowała, był po prostu wściekły. Kiedy uspokoił się nieco, rudzielec zwrócił się do niego spokojnym tonem:
- Proszę pana, proszę mi wierzyć, że robimy co w naszej mocy, by odnaleźć zaginionych. Jedno jest pewne – żona gdzieś być musi, bo zajęli się nią lekarze pogotowia. Nie wiemy tylko dokąd ją zabrano.
- Ale kto ma to wiedzieć, jak nie wy! - odpowiedział od razu Pietrek – Czy służby ratownicze nie działają przypadkiem w porozumieniu z wami?
- Owszem, tak jest w normalnych przypadkach, ale tym razem nie otrzymaliśmy raportu z pogotowia - „rudy” zawiesił głos.
- To są jakieś kpiny! - krzyknął Malinowski – Niech mi pan powie wprost co pan wie. Mam prawo wiedzieć. Chyba że nie może się pan przyznać do zawalonej sprawy. Tylko że tu chodzi o moją rodzinę – dodał zrezygnowany.

W głowie Pietrka galopowały miliony myśli. Niestety niezbyt radosne. Mężczyzna postanowił zadziałać na własną rękę, bo wciąż miał w pamięci tematy programów telewizyjnych, w których mówiono o porwaniach, handlu żywym towarem czy narządami.
- Coś muszę zrobić – gorączkował się – bo te mundurowe pajace tylko pochłaniają kolejne pudełka pełne pączków popijając kawę z nowiuśkiego ekspresu. Ciekawe skąd mieli na niego kasę...


***

Działania – a może właśnie ich brak – nowotarskich policjantów, dotyczące sprawy karambolu na drodze wjazdowej do miasta, doczekały się odgórnej kontroli. Dochodzenie wykazało, że  dopuścili się licznych uchybień w trakcie śledztwa. Nie odnaleźli ani torebki z dokumentami ciężarnej kobiety, ani aktówki mężczyzny z dostawczego. Czy ktoś celowo je ukradł z miejsca wypadku? Komendant Wojewódzki Policji z Krakowa wyciągnął konsekwencje wobec podwładnych z komisariatu prowadzącego sprawę. Zaniedbali nie tylko zabezpieczenie dóbr osobistych poszkodowanych, ale również nie skompletowali pełnej dokumentacji, z informacjami dotyczącymi miejsca ich pobytu, które otrzymali zapewne z pogotowia. Czy ktoś zrobił to celowo? Czy ciężarna kobieta przeszkadzała komuś w życiu, że postanowił ją unieszkodliwić? Jaką rolę w tych wydarzeniach odegrał telefon od ojca, akurat teraz, choć milczał przez piętnaście lat? Odpowiedzi na te pytania pozostaną tajemnicą do czasu odzyskania przez Magdę całkowitej pamięci.


***

Tego samego dnia, gdy pobyt na komisariacie doprowadził Malinowskiego do furii, spotkał się z wieloletnim znajomym - hodowcą owiec z sąsiedniej wsi. Podpisali szybką umowę, na mocy której pastwisko Pietrka opustoszało, ale na koncie bankowym pojawiła się okrągła sumka. Nazajutrz Malinowski ubrany w swój ślubny garnitur, stawił się w Nowym Targu. Miał tam spotkanie, w którym pokładał ogromne nadzieje. Czy wizyta w tym budynku zakończy się po jego myśli? Tego nie wiedział, ale nie miał nic do stracenia. Tylko dużo do zyskania. Wziął głęboki oddech i wcisnął dzwonek do drzwi, obok których widniała tabliczka z napisem „Jerzy Pojezierski. Prywatny detektyw.”

Ilona Ciepał-Jaranowska

„TAM”


Oczy otwierał powoli. Musiał przyzwyczaić się do światła, do blasku, jasności. Jeszcze chwilę temu zapadła ciemność, myślał, że na wieki, jednak gdzieś w oddali zaczęło coś migotać. Do świadomości wpływał jeden obraz, miał wtedy kilkanaście lat, wracał do domu. Był środek zimy, śnieg zakrył drogi, pola, wszystko naokoło. Mroźny wiatr przerzucał białe płatki z miejsca na miejsce. Do domu miał jeszcze kawałek drogi, musiał ją pokonać mimo przeszywającego zimna, przemrożonych rąk i przemarzniętych stóp. Szedł tak szybko, jak tylko mógł i gdzieś w połowie drogi ujrzał maleńkie światełko, migające pomiędzy gałęziami drzew. To światełko, to zapalona lampa w jego domu. Pomyślał, że ktoś na niego czeka, pomyślał o ciepłym pokoju, rozpalonym piecu ogrzewającym ściany. Nie pamiętał jak pokonał resztę drogi, zupełnie jakby postawił tylko jeden krok i już znalazł się w środku. To uczucie radości i nadziei, że mimo mrozu, zimna zaraz znajdzie się w ciepłym domu, towarzyszyło mu przez wiele następnych lat.
Czemu właśnie teraz sobie o tym przypomniał? Teraz było podobnie, gdzieś szedł, co prawda nie było mu zimno, ale ból przeszywał go w każdej części ciała, nie miał już sił walczyć, musiał się poddać. Otworzył na chwilę oczy a potem powoli je zamknął. Pod powiekami zamigotało światełko i poczuł, że idzie do domu. Znów wydawało mu się, że postawił tylko jeden krok i znalazł się w środku. Ale w środku czego? Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, niepewnie rozejrzał się dookoła. Niczego tu nie rozpoznawał. Biel ścian raziła go w oczy, podobnie białe meble, stół, krzesła. Jedynie okno niczym niezasłonięte odkrywało ciemność nocy tak bardzo nie pasującą do całości. Usiadł na łóżku. Trochę kręciło mu się w głowie, ale nic poza tym nie odczuwał, żadnego bólu. Odetchnął swobodnie – w płucach nic nie zalegało. Mięśnie, które prawie zaniknęły w czasie długiej choroby na powrót można było wyczuć.
Gdzie ja jestem?


Ten wyjazd planowaliśmy już dawno. Nie mogłem się doczekać. Zaraz po ślubie musieliśmy wracać do pracy, więc nasz miesiąc miodowy przesunęliśmy w bliżej nieokreśloną przyszłość i tak nastała zima a potem wiosna i obiecaliśmy sobie, że latem nic nas już nie powstrzyma. Tym bardziej, że nie chcieliśmy wyjechać daleko w świat. Nie przepadamy za zagranicznymi wycieczkami - wylegiwaniem się pod palmami przy hotelowym basenie, na szczęście w tym jesteśmy zgodni. Chcieliśmy pojechać w nasze ukochane góry, ale ponieważ Tatry przeszliśmy wzdłuż i w szerz, tym razem postanowiliśmy wyjechać w Sudety. Nie było nam do tej pory dane zwiedzić tego pasma, a wiele dobrego o nim słyszeliśmy.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, nie mogliśmy oderwać wzroku od malowniczych krajobrazów, które wręcz zapierały nam dech w piersiach. Falujące szczyty miały w sobie jakiś magnetyzm, zapragnęliśmy zostać tu na zawsze.
Często myślałem o tym, jakie mam ogromne szczęście, że poznałem dziewczynę, która dzieli moje pasje. Na początku znajomości wcale nie była zafascynowana górami tak jak ja, ale wystarczył jeden wyjazd i pokochała je całym sercem. Kiedyś, wyczerpani ciężką wspinaczką, siedzieliśmy u szczytu i patrzyliśmy przed siebie. Powiedziałem jej wtedy, że w górach jest wszystko, co kocham. Uśmiechnęła się, pogroziła mi palcem i odpowiedziała, że na szczęście w tych górach jest też i ona, więc przyjmuje to wyznanie. Tak, to prawda, ona i góry, to mój cały świat.
Ostatniego dnia naszego pobytu, podczas wędrówki na jeden ze szczytów dostrzegliśmy chatkę, a właściwie stary, drewniany dwór. Zniszczony, ale łatwo można było sobie wyobrazić czasy jego świetności. Pomyśleliśmy zgodnie, że byłoby cudownie zamieszkać kiedyś w takim miejscu. Z dala od zgiełku, hałasu, w prostym wiejskim domku i to w tych wspaniałych górach. Miałem wtedy nieodparte wrażenie, że tak się kiedyś stanie.



W niezasłoniętym oknie pojawiały się pierwsze promienie słońca. Usiadłem na powrót na białym łóżku i znów zacząłem rozglądać się niepewnie - musiałem na chwilę przysnąć, przytłoczony jasnością, do której oczy nie chciały się tak łatwo przyzwyczaić. Gdzie ja jestem? Czuję się jakbym był w domu, tylko to, co widzę dookoła nie pasuje do żadnego znanego mi miejsca, może przenieśliśmy się tu z Alicją a ja tego nie pamiętam? Pewnie mam jakieś częściowe zaniki pamięci, bo wydaje mi się, że dobrze pamiętam to, co działo się niedawno. A może to nie było „niedawno”? Ostatni obraz jaki nasuwa mi pamięć to Alicja we łzach ściskająca moją rękę, a potem ciemność.
Usłyszał hałas - popatrzył w stronę drzwi, które powoli zaczęły się otwierać.
- Alicja?
To nie była ona. W progu stanął starzec, miał długą, jasną brodę, sięgającą prawie do pasa, długie włosy tego samego koloru, co broda, ubrany był w ciemny płaszcz, a w ręku trzymał coś w rodzaju laski. Zrobił krok do przodu, popatrzył na mnie uważnie. Podszedł jeszcze bliżej. Kogoś mi ten starzec przypominał, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć kogo. Wciąż siedziałem na łóżku, chciałem się z niego podnieść, ale brakowało mi sił. Po pierwszej próbie, zakręciło mi się w głowie i o mało nie upadłem. Starzec gestem ręki dał mi do zrozumienia, żebym nie wstawał. Patrzyłem na niego a z oczu płynęło całe mnóstwo pytań, których nie byłem w stanie wypowiedzieć.
-Odpocznij, jeszcze za wcześnie.
Po tych słowach wyszedł, a mnie znów zakręciło się w głowie. "Za wcześnie?" Na co?

Nie wiem jak długo spałem po wizycie staruszka, ale gdy się obudziłem poczułem siłę, zdawałem się być na tyle mocny, żeby móc wreszcie wstać. Usiadłem na łóżku a potem podniosłem się z niego, jak gdyby nigdy nic. Popatrzyłem na wnętrze, w którym się teraz znajdowałem. Nie przypominało w niczym tego wcześniejszego. Nie było już rażącej w oczy jasności, nie było białych ścian i mebli. Wystrój przypominał raczej wiejską chatkę - ściany były ciemne, drewniane, na środku stał okrągły stół i krzesła, łóżko, na którym spałem, stało pod ścianą, nad nim wisiał jakiś święty obrazek. Podszedłem do okna i zachwyciłem się tym, co zobaczyłem - przede mną rozpościerał się cudowny widok na pasma górskie, tonące w złotym słońcu. - Jestem w górach?
- Witaj - usłyszałem za sobą głos staruszka i szybko odwróciłem się w jego stronę,
- Chodź, już czas.
- Na co czas? Chyba pierwszy raz od dawna powiedziałem coś głośno, bo aż zapiekło mnie w gardle.
- Chodź, jest taka piękna pogoda, usiądziemy na ganku i porozmawiamy.
- Ale gdzie ja jestem? Kim pan jest? Gdzie jest Alicja? Co się stało? Chciałem natychmiast wszystkiego się dowiedzieć. Staruszek popatrzył na mnie i się uśmiechnął.
- Ledwie odzyskałeś mowę a już tyle pytań? Nie bój się, to, co najgorsze dla ludzi już za tobą. Usiądź i oddychaj głęboko, musisz być spokojny.
- Spokojny? Jak mam być spokojny skoro nie wiem co się ze
mną dzieje?
- Musisz, chłopcze, bo to, co mam ci do powiedzenia nie jest proste, muszę zacząć od początku, żebyś dobrze zrozumiał.

Patrzyłem przed siebie - starałem się cierpliwie słuchać i nie przerywać.
Z kolejnymi etapami opowieści zacząłem sobie uświadamiać wiele rzeczy. W pewnym momencie przypomniałem sobie nawet skąd znam tego starca, siedzącego obok. Widziałem jego podobiznę wiele razy – będąc dzieckiem mama czytała mi opowieści o Duchu Gór, błądzącym po górskich szczytach, starca z długą brodą, odzianego w płaszcz i podpierającego się laską. Mówiłem nawet, że jak dorosnę chcę zostać takim Duchem Gór. Potem na długi czas zapomniałem o tych dziecięcych fascynacjach dziwną postacią. Przypomniałem sobie o niej dopiero wtedy, gdy byliśmy w Górach Izerskich i znaleźliśmy opuszczoną chatkę. Patrząc na nią z daleka wydawało mi się, że ktoś do niej wchodził. Gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że nikogo tam nie ma, a chatka wygląda na taką, do której od dawna nikt nie zaglądał. Pomyślałem, że pewnie widziałem Ducha Gór, ale zaraz sam się śmiałem ze swojej wybujałej wyobraźni.
- Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? - z zamyślenia wyrwał mnie głos starca.
- Pamiętam, że byłem bardzo chory, miałem coś w głowie, coś czego nie dało się wyciąć, długo leżałem unieruchomiony w łóżku. Ostatni obraz, który zapamiętałem to płacząca Alicja, trzymająca mnie za rękę a potem ciemność i na powrót blask, najpierw słaby a potem coraz jaśniejszy. Popatrzyłem uważnie na starca i zadałem pytanie, które nurtowało mnie odkąd otworzyłem oczy w tym dziwnym białym pomieszczeniu:
- Umarłem?
Nie wydawał się być zdziwiony moim pytaniem i zaraz odpowiedział:
- Na ziemski sposób, tak.
- Ale to takie… dziwne. Wszystko wydaje się być normalne, takie… jak tam.
- Nie znalazłeś się w innym miejscu, tylko w innej przestrzeni.
Nie pojmowałem tego, co mówił, ale zamiast się nad tym zastanawiać zadałem jeszcze jedno pytanie:
- Kim jesteś? W mojej pamięci połączyłem cię z Duchem Gór.
- Dla ciebie mogę być Duchem Gór, ja wolę o sobie mówić: opiekun, ale nie tyle gór, co tych, którzy tu przybywają i od razu odpowiem na drugie pytanie, którego nie zadałeś – nie jestem Bogiem, jestem jego, jakby to nazwać, pomocnikiem.
Po tych słowach wstał i wydawałoby się, że chce odejść.
- Poczekaj!
- Myślę, że na razie wystarczy.
- Nie, proszę! Powiedz mi jeszcze dlaczego jestem w górach?
- Bo tak chciałeś, to twój raj.
- Tak wygląda raj?
- Tak. Twój, tak.
- Tylko, ja nie chciałem w nim być sam, chciałem tu być z Alicją…
- Ją kochałeś miłością ludzką, a góry były poza twoim ziemskim obszarem, one piętrzyły się w twoim sercu odkąd przyszedłeś na świat, to jest twoje przeznaczenie. Wiem, że jest ci ciężko to wszystko zrozumieć i zaakceptować, z czasem będzie łatwiej.
- Ale... Jak to teraz będzie wyglądać? Spędzę tu wieczność?
- Tak, to będzie twoja codzienność, z czasem zaczniesz dostrzegać, że nie jesteś tu sam - jest wielu takich, którzy tak jak ty w górach odnajdują wszystko, co kochają i podświadomie chcą w nich przebywać na wieki. Starzec zamilkł i jakby nad czymś się zastanawiał, w końcu przemówił:
- Zdradzę ci coś, czego zazwyczaj nie mówię tym, którzy przybywają na tą stronę. Nie martw się, że nie ma tu Alicji. Ona nie kochała ani nigdy nie pokocha gór tak jak ty, ale kocha ciebie i dzięki tej miłości dołączy do twojej wędrówki w tym samym miejscu, w którym ty ją rozpocząłeś. Musisz tylko być cierpliwy i na nią poczekać.
Po tych słowach wstał, wziął swoją laskę i zaczął oddalać się wolno. Patrzyłem jak znika we mgle. Nie byłem w stanie się odezwać, zawołać go, zadać jeszcze milion pytań, które kołatały mi się w głowie. Pomyślałem, że przecież mam na to dużo czasu.
Teraz muszę czekać. Cierpliwie czekać na Alicję.

Magdalena Goc
Lwowski wehikuł czasu
  
  
To była bardzo męcząca doba. Magda pędziła do domu, w którym czekały na nią dzieci gotowe do szkoły i przedszkola. Gdy już odprowadzi swoje szkraby, w drodze powrotnej będzie musiał zrobić jeszcze rundkę po sklepach w celu uzupełnienia lodówki, oczyszczonej przez kochane głodomory. Po śniadaniu, nim upora się z praniem, gotowaniem obiadu oraz ogarnięciem lekkiego rozgardiaszu w kuchni i w pokojach, dopada ją południe. Niechybny to znak wyprawy do szkoły po Władzia i Amelkę. 
   Zmęczenie i niewyspanie daje o sobie znać. Ileż to razy Magda po każdej służbie obiecywała sobie drzemkę, ale zawsze coś stawało na przekór jej zamierzeniom, bo trzeba szybciutko zrobić to i owo, bo szkoda pogody, bo to, bo tamto. I tak wkoło Macieju. Mija czas, oszukiwany kolejnymi filiżankami kawy. Zawsze na pierwszym miejscu obowiązek, potem przyjemność. Tylko, kiedy znajdzie wreszcie czas dla siebie? Wieczorem nie ma już siły na nic. Dzieciom poczyta, owszem, bardzo chętnie, ale zaraz potem pada i swoich ukochanych książek już nie czyta, bo oczy same się zamykają i zapada w sen. Jedynie w drodze do pracy lub do domu, może pozwolić sobie na ten luksus. No i może jeszcze w weekend, gdy na służbie ma święty, anielski spokój i niczym niezmąconą ciszę. Wtedy, tak, zatapia się w innym świecie, z przerwą na cogodzinny patrol obiektu.
   Na domiar złego dziś jeszcze wypadło szczepienie sześcioletniej Amelki. W poczekalni córka znów zajęła się swoim ulubionym zajęciem, czyli układaniem ulotek, dotyczących różnych specyfików farmaceutycznych. Zawsze na pytanie Magdy, po co to robi, Amelka z rozbrajającą szczerością i wrodzonym urokiem osobistym stwierdza, że ktoś musi zrobić z tym porządek i to musi być ona. Ton, z jakim wypowiada te słowa i poważna mina córki, nie pozwalają mieć Magdzie jakichkolwiek wątpliwości w sens działań tej uroczej małej kokietki. Nie tak dawno ta mała spryciara wymyśliła, w jaki sposób mama, będąc w pracy, może jej pomóc w odrobieniu trudnego zadania domowego. Zrobiła zdjęcie strony książki z tym zadaniem, przesłała za pomocą jednego z komunikatorów i cierpliwie czekała na telefon od swojej zapracowanej rodzicielki. Magda po chwilowym zaskoczeniu, spowodowanym sprytem Amelki, pokierowała córkę i wspólnie odrobiły zadanie. To już nie pierwszy raz, gdy córka postępuje w myśl zasady „jak nie drzwiami, to oknem”. Dała radę. Skoro nie ma taty, mama w pracy, dziadek gdzieś przepadł a brat jeszcze w szkole, no to trzeba problem jakoś samemu rozwiązać. A że panna Amelia geny po kądzieli ma silne, no to wymyśliła sposób na odrobienie pracy domowej. Obowiązkowość wyssała z mlekiem matki a spryt odziedziczyła po babci Halince.
   Po szczepieniu, Magda odebrała jeszcze Staszka z przedszkola i w trójkę ruszyli do parku. Pogoda tego dnia mimo schyłku lata, była upalna. Słońce zachęcało do pobytu na świeżym powietrzu, z czego ochoczo skorzystali. Spacer okazał się bardzo owocny, gdyż, co chwila dzieci znosiły znalezione w parku skarby. Obok relaksującej się na trawie Magdy, zebrała się całkiem pokaźna kolekcja kasztanów, żołędzi, kolorowych liści. Chociaż żal było wracać, Amelka i Staś, dzierżąc swoje skarby, wracali szczęśliwi do domu, gdzie czekał na nich, pochłonięty bez reszty lekturą książki, straszy brat Władzio.
   Było już późne popołudnie i nadal kilka rzeczy do zrobienia, więc Magda znów postanowiła poratować się kolejną kawą. Gdy tylko upora się z obowiązkami, wskoczy do wanny pełnej piany. Dziś bez książki, bo ten błogi stan relaksu w kąpieli mógłby wyciszyć Magdę i uśpić jej czujność, a wtedy nieszczęście gotowe.
   Co, jak co, ale dla niej książki są czymś bardzo wyjątkowym. Dzieci zawsze uczyła, że książki się szanuje, po książkach się nie kreśli, książkom nie robi się oślich uszu. O książki się dba jak o przyjaciela. Kiedyś wytłumaczyła im, że czytanie jest prawdziwym źródłem bogactwa człowieka. Dzieci, które czytają lepiej się uczą, myślą pozytywnie, ponieważ poziom wykształcenia związany jest z sukcesem i zadowoleniem w życiu.
   Magda poczuła nagle, że jakaś nieopisana siła ciągnie ją w kierunku łóżka. Nie było to tylko zmęczenie po całym dniu wypełniania obowiązków drugiego etatu, czyli bycia mamą. Czy to ta ostatnia dyskusja z dziećmi o książkach tak na nią podziałała? A może to wspomnienie bliskich zmarłych w związku ze zbliżającymi się niebawem Zaduszkami. Mózg ludzki jest wciąż tajemnicą i płata czasami różne figle, szczególnie ze zmęczenia i niewyspania.
   Magda była zawsze związana ze swoimi przodkami. Od zawsze zbierała rodzinne pamiątki, zdjęcia i listy. Pod tym względem według niektórych zawsze postrzegana była, jako sentymentalna i staroświecka, ale nigdy się tym nie przejmowała. Niestety, jej ukochani pradziadkowie i dziadkowie nie żyją a Magda bardzo za nimi tęskni. Wiele by dała za możliwość cofnięcia się w czasie i spotkania się z nimi w czasach, gdy żyli i mieszkali w domu, który teraz otrzymała w spadku od babci. Chciałaby uzgodnić z babcią i prababcią, jakie kwiaty ma zasadzić wokół domu, chociaż wie, że im obu – prababci Anieli i babci Elżbiecie – spodobałyby się każde. W sadzeniu i pielęgnowaniu ogródka pomaga jej ukochana córka Amelia, która – jako piąta kobieta w rodzinie – obejmie kiedyś ten dziewięćdziesięcioletni już dom.
   To były irracjonalne odczucia. Gdy Magda położyła się wreszcie do łóżka i już miała zatapiać się w otchłaniach pościeli, nagle na dywanie dostrzegła leżącą fotografię swoich pradziadków ze Lwowa.
- Do licha – powiedziała do siebie Magda – dopiero, co o nich pomyślałam a teraz znajduję ich fotografię. To chyba jednak zmęczenie. Tylko, dlaczego to zdjęcie nie zostało schowane razem z pozostałymi? – zastanawiała się nadal.
   W życiu nic nie dzieje się przez przypadek. Na zdjęciu ujrzała swoją prababcię Anielę, czytającą gromadce dzieci jakąś książkę. Okładka nie była widoczna, ale nie to było teraz istotne, bo moja prababcia dając tym dzieciom swój czas i poświęcając im swoją uwagę, otrzymywała od nich życzliwość i pomoc a od rodziców tych dzieci zaufanie. To wszystko to wartości ponadczasowe, których nie da się kupić za żadne pieniądze świata.
Książka to duchowy testament, który przekazuje jedno pokolenie drugiemu <HERCEN>
Czytanie dobrych książek jest niczym rozmowa z najwspanialszymi ludźmi minionych czasów <KRATEZJUSZ>
  
   Magda zapadła w głęboki sen, ledwie przyłożyła głowę do poduszki. Nie, to nie był sen.
   Był rok 1933. Magda nagle znalazła się we Lwowie, w drewnianym domu swoich pradziadków, tym samym, który teraz należy do niej. To była inna rzeczywistość. Prababcia kręciła się przy piecu, nad którym wisiały suszone zioła. Były tam rumianek, dziurawiec, piołun, melisa, mięta. Także na półkach i przy ścianach znajdowała się bogata kolekcja naturalnych lekarstw, pochodząca z bogactwa łąki. Zapewne prababcia, gotowała obiad, gdy zajrzałam z niezapowiedzianą wizytą w innej czasoprzestrzeni, co wskazywała godzina na kuchennym zegarze.
   Na środku kuchni moich pradziadków, stał stół, centrum życia rodzinnego. Nawet, jeżeli był skromnie zastawiony, nie miało to większego znaczenia, od tego, że rodzina rozmawiała ze sobą i była razem. Więzi rodzinne były pielęgnowane. Pradziadek Józef kręcił się przy obejściu, szykując drewno na opał, gdy nadejdzie zima. Tak, z opowieści mojej mamy pamiętam, że to był bardzo pracowity i uczynny człowiek. Taki do rany przyłóż. Wszystkim dokoła pomagał, o sobie nie myśląc wcale. Ale takie też były wtedy czasy, że ludzie pomagali sobie bezinteresownie. Ludzie, którzy sami żyją mniej zamożnie lub nawet w niedostatku, lepiej rozumieją takich jak oni sami. Na szczęście dla takich jak oni, istniała wtedy ludzka solidarność. Przykre to bardzo, że tamten świat miniony, pełen życzliwości, uczciwości i prostoty życia, odszedł bezpowrotnie.
   Sadyba pradziadków była pełna miłości, ciepła i niezwykle przytulna. Magda miała okazję przyjrzeć się oszczędnemu życiu pradziadków, mimo, że Aniela była wziętą krawcową. Przebywanie w ich domu sprawiło Magdalenie ogromną radość, mimo panujących wówczas skromnych warunków. To jej jednak wcale nie zniechęcało, wręcz przeciwnie, dzięki podróży w czasie, Magda jeszcze bardziej doceniła to, co posiada. Nie ważne jest MIEĆ, trzeba BYĆ, ale nie egoistą, ale być dla drugiego człowieka. To pierwsza lekcja, wyciągnięta dzięki podróży w czasie. Każdy człowiek ma jakąś potrzebę kontaktu z ludźmi, ale nie takiego przypadkowego. To musi być bliskość charakteru, myślenia, nastroju. Pradziadkowie i dziadkowie byli zawsze ważni dla Magdaleny, dlatego bardzo szybko odnalazła się w ich rzeczywistości, tej sprzed osiemdziesięciu lat. Bardzo wyraźnie widziała też ośmioletnią wtedy babcię Elżbietę i jej młodszego brata Edwarda. Nie było wśród nich jeszcze Jerzego, najmłodszego z pośród trójki rodzeństwa, który urodził się dopiero w 1943 roku.
   Dom pradziadków otoczony był sadem owocowym a podwórko ozdabiało mnóstwo kwiatów. W całym Lwowie nie było wtedy równie pięknego ogródka, jak ten, należący do Anieli. Prababcia, – co Magda pamięta z opowieści babci Elżbiety – była z niego bardzo dumna. Sąsiadki wielokrotnie korzystały z dobroczynności jej prababci i przychodziły do niej po piękne bukiety. Na wszystkie ważne uroczystości, to właśnie te kompozycje kwiatowe zdobiły kościół św. Elżbiety. To było jej podziękowanie za ocalenie córki Elżbiety od spotkania z kostuchą. Wiązanki – jak się okazało z czasem – Aniela przekazywała w szczerości serca, gdyż moja babcia Ela dożyła pięknego wieku i zabrakło jej roku do dziewięćdziesiątych urodzin. Sama Aniela żyła niewiele dłużej, bo żywot swój zakończyła trzy lata po swoich dziewięćdziesiątych urodzinach.
   Magda przebudziła się na chwilę, gdyż pęcherz dobitnie domagał się swoich praw. Nie była z tego powodu szczęśliwa, gdyż niemal brutalnie została przerwana jej podróż w lata minione, do ukochanych pradziadków. Pełna obaw o to, czy powrót do przeszłości będzie jeszcze możliwy, wróciła do łóżka i jakaś przemożna siła pozwoliła jej na powrót zapaść w sen. A jednak udało się, ale zmienił się czas i moment odwiedzin domu pradziadków.
   Był rok 1934. W pokoju gościnnym stał odświętnie acz skromnie zastawiony stół. Wtedy, od suto zastawionego stołu, bardziej liczyło się to, z kim i w jaki sposób spędza się czas. Magda spojrzała na datę widniejącą na kartce zrywanego kalendarza, na której było napisane 16 listopada, piątek. Był to dzień trzydziestych urodzin prababci Anieli. Na nakastliku, przy lampce nocnej, leżała „Gazeta Lwowska”, nr 296, z widniejącym dopiskiem: wychodzi każdego dnia. Z okładki krzyczały nagłówki artykułów „Minister Rzeszy o „diabelskim pakcie” wersalskim”, „Zarzuty przeciwko partyji i deklaracje pokoju” albo ten „Wypadek kanclerza Hitlera” czy też „Układ polsko-rumuński”. Z bardziej przyziemnych tematów, na pierwszej stronie gazety, znajdowała się notka „Renta wieczysta” czy też tekst „Rodzina”. Rano Magda obudzi się w swoim ciepłym łóżku ze świadomością, że pradziadkowie z dziećmi szczęśliwie przeżyli wojnę. Teraz natomiast żal jej było tych wszystkich członków rodziny, bo nie byli świadomi tego, co ich czeka za pięć lat. Gdy spoglądała na złowrogie tytuły artykułów prasowych i przebiegł jej po plecach dreszcz, gdyż ona wiedziała, jaki będzie finał, gdy nadejdzie dzień 1 września 1939. Los szczęśliwie oszczędził jej rodzinę. Najchętniej zostałaby z nimi, aby im pomóc i wesprzeć w tych trudnych chwilach, które nadejdą, ale nie mogła. Wciąż to był tylko sen, a ona była tam tylko nieproszonym gościem. A tak a ‘propos gości, pewnie zaraz zaczną się schodzić. Niech spędzą piękne chwile, bo kto wie, kiedy znowu będzie im dane spotkać się w swoim gronie.
   Nagle na podwórku usłyszała jakieś ożywienie. To zapewne pierwszy z gości, bo usłyszała głos obcej kobiety.
 - Jak tam zdrowie Józefie? – zapytała nieznajoma postać.
 - Dobre, dziękuję Zofio – odparł pradziadek i zaprosił pierwszego gościa do domu.
  - Wielkie nieba! – krzyknęła do siebie Magda na widok Zofii Nałkowskiej i zaraz potem z wrażenia opadła na stojący obok pieca fotel – a jednak to prawda, co opowiadała mi prababcia. Zawsze myślałam, że robi sobie ze mnie żarty, a tymczasem pani Zofia jak żywa.
Do tego grona dołączyli po chwili pianista i kompozytor Alfred Schutz (twórca melodii „Czerwonych maków na Monte Cassino” i szlagierów dla Ordonki, Foga i Bodo), Bruno Schulz, Marian Hemar oraz wspaniały duet Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfanger, czyli Szczepcio i Tońcio. Wszyscy oni, – co pamiętam z opowieści pradziadków - lubili odrywać się od zgiełku małego Wiednia (jak określano wówczas Lwów) i odwiedzali Anielę i Józefa, czego efektem była wieloletnia przyjaźń. Nie jest, więc dziwne, że uczestniczyli w spotkaniu towarzyskim z okazji urodzin prababci. Aniela była – w przeciwieństwie do cichutkiego i spokojnego Józefa – rozrywkową, jak na owe czasy osóbką. Goście odnosili się do pradziadków z życzliwością i szacunkiem, tak jak oni do nich. Jak dotąd lepszego sposobu na dobre relacje między ludźmi jeszcze nikt nie wymyślił.
   Po niezwykle udanym poczęstunku urodzinowym, pradziadkowie wybrali się na spacer do Parku Stryjskiego. Szli powolnym krokiem, przechadzając się obok domów Władysława Bełzy, Marii Konopnickiej, Stanisława Lema i Ignacego Mościckiego. Gdy doszli już do parku, wciąż zakochani w sobie Aniela i Józef, usiedli na ławce i przytulili się do siebie. Nie potrzebowali słów, chcieli pobyć ze sobą i tylko w swoim towarzystwie, po prostu razem pomilczeć. Czasem tego potrzeba, nawet tak rozgadanej, na co dzień Anieli. W parku wygasły już lampy gazowe, więc przyświecały im tylko gwiazdy i księżyc, niemi świadkowie ich szczęścia.  
   Między pradziadkami było czternaście lat różnicy. Mimo dużej różnicy wieku, dogadywali się doskonale i tak też się czuli w swoim towarzystwie. Prababci imponowała dojrzałość i wynikająca z niej powaga pradziadka, jego trzeźwość umysłu oraz rozsądek. Józef zaimponował jej tym wszystkim, więc skradł jej serce. Aniela natomiast od samego początku czuła się pewnie przy Józefie i tak też było przez całe ich małżeństwo, aż do jego śmierci w lipcu 1967 roku. Wiek nie był dla nich przeszkodą do szczęścia. PRAWDZIWA MIŁOŚĆ nie zna, bowiem żadnych granic – a tych wiekowych – już na pewno. Pradziadkowie stworzyli prawdziwy dom, miejsce, gdzie zaczynają się miłość, nadzieja i marzenia. Każdy dobry uczynek dokonany w tym domu, był maleńkim cudem. W tym domu nie było podziałów na religie, pochodzenie i inne wyimaginowane różnice. Każdy z nas jest inny i basta. Dixi * Szczególnie prawdziwe są te słowa w kontekście wydarzeń, jakie miały miejsce w ich domostwie przez 3 lata okupacji. Takich ludzi jak Aniela i Józef mianuje się teraz Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata.
  Szczepcio i Tońcio, najwięksi gwiazdorzy programu radiowego, byli bodaj najczęstszymi gośćmi pradziadków. Po niedzielnej audycji „Wesołej lwowskiej fali”, której słuchało nawet sześć milionów ludzi, zawsze zachodzili do Anieli i Józefa. Uwielbiali wspólne rozmowy w zaciszu drzew owocowych ich sadu. To tam rodziły się pomysły na kolejne audycje, podsyłane później Wiktorowi Budzyńskiemu, autorowi tekstów. Józef był skromnym człowiekiem, zawsze, więc prosił Szczepcia i Tońcia o anonimowość autora pomysłów, które rodziły się przy kieliszku nalewki. Ot, zwykła rozmowa między ludźmi a tyle wnosi w życie człowieka. Ile osób, tyle wrażeń, tyle wniosków, tyle odczuć. Rozmowa, przede wszystkim. To już kolejna lekcja, którą wyniosła Magda z podróży w lata 30-te.
   Po śmierci w 1955 roku Kazimierz „Szczepcio” został pochowany w Krakowie, na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Pradziadkowie, a potem już sama Aniela, póki starczyło jej sił, odwiedzała jego grób niemal w każde Zaduszki. Teraz tę tradycję przejęła Magda, bo jeśli było to ważne dla prababci, stało się też ważne dla niej samej. W Londynie, na grobie Henryka „Tońcia”, kwiaty zostawiła Aniela podczas pierwszych Zaduszek po jego śmierci w 1990 roku. Potem wiek prababci nie pozwolił na kolejną podróż samolotem. Do samego końca prababcia Aniela wspominała te pamiętne urodziny 1934 roku, spędzone z Zofią, Marianem, Alfredem, Szczepciem i Tońciem oraz Brunonem. Zawsze wtedy w jej oczach było widać iskry radości, na myśl o pięknej przyjaźni, którą przerwała jedynie śmierć tych ludzi.    Magda, rocznik 1976, bardzo chętnie słuchała zawsze tych i innych opowieści prababci, bo pradziadka Józefa już niedane jej było poznać. Teraz, we śnie, miała niespotykaną możliwość gościć u nich. I zobaczyć małą babcię Elżbietę i wujka Edwarda. Wrażenie niepodobne do innego. Ech, gdyby ten sen już nigdy się nie skończył… Ale tęskniłaby przecież za swoimi kochanymi dziećmi, Władziem, Amelką i Stasiem. Bez nich życie Magdy traci sens. Kocha dzieci najbardziej na świecie.
  
   Nieznośny dźwięk budzika postawił Magdę na nogi. Przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest. Jedyne, czego była pewna to nieopisanej siły, którą otrzymała nie wiedzieć skąd. Nie miała jednak zbyt wiele czasu na myślenie o tym, gdyż już po chwili w pokoju zjawiła się jej ukochana trójka dzieci.
- Dzień dobry mamusiu – zaszczebiotała Amelka a Władzio ze Stasiem obsypali ją całusami. Z takim czułym powitaniem, dzień mógł być tylko udany. Przez chwilę rozejrzała się po domu i oznajmiła dzieciom:
- Czas na realizację marzeń. Kto chce mi pomóc? – zapytała retorycznie, dobrze wiedząc, że na wsparcie i pomoc dzieci zawsze może liczyć.
- My! – zgodnym chórem odpowiedziały jej dzieci.
- Plan jest taki: ostatni pokój jest wolny i ma osobne wejście a my lubimy czytać książki i zapraszać gości. Ja w dodatku jestem nałogowym kawoszem, zgadza się? – zapytała Magda, obserwując zaciekawione twarze dzieci.
- Tak mamusiu, ale co wymyśliłaś, bo połączenie książek, gości i kawy jest bardzo tajemnicze – odpowiedziała zaintrygowana Amelka.
- Ja wiem – wtrącił się Władzio – i to jest dobry pomysł mamo. Chcesz tu stworzyć coś na wzór klubokawiarni, prawda? Popraw mnie, jeśli się mylę.
- Tak, masz rację Władku – odparła Magda. – Pokój pradziadków ma niesamowity klimat, dzięki dobrze zachowanym meblom, do których mam ogromny sentyment. Na ścianach powiesimy fotografie naszych przodków, szczególnie te z przedwojennego Lwowa, co jeszcze doda mu uroku. W oszklonej biblioteczce, która stoi pod ścianą obok drzwi, prowadzących z naszego pokoju, umieścimy książki, które będzie można wypożyczać. Rozłożymy ten okrągły stół, przy którym będzie można podyskutować o książkach, racząc się przy nim kawą lub aromatyczną herbatą. Napoje będą, na „co łaska” a z pozyskanych funduszy kupimy od czasu do czasu jakąś nową książkę. Na stoliku, obok drzwi prowadzących na ganek, postawimy przedwojenne radio, które ostatnio kupiłam na pchlim targu w Krakowie. Przypomina mi audycje „Wesołej lwowskiej fali” oraz Szczepcia i Tońcia – rozmarzyła się na końcu Magda.
- Mamusiu, jaka lwowska fala? Jaki…jak jemu tam było…Szczepcio? – dopytywał Władzio – Skąd ty wiesz, co było przed wojną? – nagabywał syn, nie podejrzewając zupełnie, że Magda dzisiejszej nocy, przeniosła się do Lwowa lat 30-ych i miała sposobność widzieć ten uroczy duet.
- Ech – westchnęła Magda – kiedyś wam o tym opowiem kochani.
- Mama, zapomniałaś o czymś – powiedziała ganiącym tonem Amelka.
- O czym? – zapytałam zaskoczona, bo byłam pewna, że zaplanowałam już wszystko, co możliwe.
- A co podasz do kawy lub herbaty? Bo chyba nie paluszki – odparła z poważną miną Amelka – masz po babci Elżbiecie takie piękne serwety. Do tego lwowskiego klimatu, pasuje przecież twoje popisowe ciasto. Będzie jak wisienka na torcie. Nie pomyślałaś, mama!
Panna Amelia znów miała rację, więc oberwało się Magdzie za pominięcie dość istotnego szczegółu. Po kim ona ma takie wyczucie tamtej epoki i estetyki. Podobno niektóre cechy przejawiają się co kilka pokoleń. Czyżby to w Amelii odżyły cechy prababci Anieli? Kto wie, czy tak właśnie nie jest.
- No tak, wisienka na torcie – uśmiechając się do siebie, Magda pomyślała, że teraz nie pozostaje jej nic innego tylko działać, szczególnie, gdy ma wokół siebie tak wspaniałych pomocników jak swoje kochane dzieci.
   Wzorem pradziadków, gdy tylko sprzyjała pogoda, posiłki spożywali na podwórku przed domem. Ponieważ – mimo schyłku lata - pogoda tego dnia była niemal wiosenna, śniadanie zjedli przy akompaniamencie śpiewu słowika rdzawego, który skuszony wrześniowym słońcem, nie kwapił się do odlotu do Afryki. Zaraz potem Magda włączyła piosenki przedwojennego Lwowa, które kiedyś kupiła i wszyscy zabrali się do pracy. Miała dziwne przeczucie, że pradziadkowie oraz babcia i wujek, są wśród nich, w tym upiększanym właśnie pokoju. To wspomnienia pradziadków i Lwowa oraz fascynująca podróż w czasie wywołały członków rodziny Magdy, bo - chociaż może to się wydać dziwne - ona czuła ich obecność.
   W pracy nad lwowską metamorfozą ulubionego pokoju pradziadków, było wiele radości i entuzjazmu. Najważniejsze w tym wszystkim było coś jeszcze: ten czas spędzali RAZEM. Czas spędzony z dziećmi jest bezcenny, bo nie liczy się ilość, ale jakość uwagi skupianej na dzieciach. Oby to wszystko, co wymarzyła sobie Magda, spełniło się jej całkowicie.

-----------------------------------------------------------------------------
*Dixi (łac.) – powiedziałem, skończyłem mówić


ANDRZEJ MICHAŁ
PRZEŁĘCZ KRZYŻNE

Przed każdym wyjściem w wysoką partię gór staram się uregulować wszystkie sprawy związane z tym światem - na tyle ile to możliwe… I nie to, że mam zamiar świadomie zakończyć tam wysoko swój żywot. – Wręcz przeciwnie! Jest we mnie wielka chęć życia! - Niezależnie jak ono mi się układa! - Za każdym razem, chcę wrócić z wyprawy „cały i żywy”! Jednak pełna świadomość nakazuje mi przygotować się po prostu na ostateczność.
Bowiem tam w wysokich górach? Cóż? Jeden nierozważny ruch… i już jesteś duchem! Chwila zapomnienia i spadasz w dół a twe ciało jest rozrywane przez wystające ostre skały. Zanim cię pozbierają do czarnego worka i zwiozą w dół, to okoliczne padlinożerne zwierzaczki posilą się, co nieco twym ścierwem.
Proszę mi wybaczyć mój ton. Lecz nie zawsze byłem świadom tego całego zagrożenia. Nie zawsze stawiałem swe kroki w miarę rozsądnie i uważnie. Nie zawsze tak było… Nie zawsze ceniłem życie tylko za to, że jest. I nie zawsze odnosiłem się do gór z należytym szacunkiem. Nie zawsze.
Wszystko zmieniło się we mnie w ciągu niespełna doby. Kiedy u schyłku swej wczesnej młodości hasałem beztrosko, wiedziony samą tylko chęcią przeżycia wielkiej przygody, traktując góry i całe Podhale jako wielki plac zabaw. Odporny na ostrzeżenia i upomnienia wielu śmiertelników wybrałem się koleiny raz, bez konkretnego przygotowania – tak by tylko zaliczyć kolejny szlak na Tatrzańskiej mapie.
Dziś wiem, że wróciłem tylko, dlatego, iż w mym plecaku znajdował się mały zeszyt, w którym to zapisywałem swe przemyślenia. – Ktoś niewidoczny mnie ochraniał, chciał, bowiem, bym opowiedział tą historię a że i też był ciekaw całej mej dalszej twórczości. Jakkolwiek by ona dobra nie była…
I teraz mam zawsze przy sobie duży brulion i nowoczesny elektroniczny notesik, na którym zresztą powstały obszerne fragmenty tego opowiadania.

Powracając do mej opowieści to wszystko zaczęło się dokładnie… Kilkanaście lat temu ostatni dzień czerwca przyniósł nadzwyczaj słoneczny poranek a ja obudziłem się w pokoju, z którego okien rozpościerał się przepiękny widok na majestatyczny wysokogórski krajobraz. – Panorama Tatr w całej swej okazałości!
Wyraźnie widoczny Krzyż na Giewoncie zdawał się do mnie coś mówić. Na wszelki wypadek sam się przeżegnałem, lecz przypomniało mi się również, że; wynajmująca mi ten pokój Góralka, sowicie sobie doliczyła do rachunku tą niewątpliwą przyjemność, jaką daje możliwość tuż po przebudzeniu; oglądania za oknem najwyższych gór w tym kraju… ten pokój z widokiem kosztuje drugie tyle! Ale zaręczam, iż jest to wydatek, który zwróci się z wysoką nawiązką! – Do końca życia zostanie już on w twej pamięci!

Nie pamiętam dokładnie szczegółów tego poranka, wszystko się działo tak jakby trochę później a i wcześniej zarazem. Na pewno jak najszybciej chciałem opuścić góralski pałacyk – taki cały z drewna z tak obfitymi zdobieniami, posadowiony na olbrzymich płazach, ze swym strzelistym dachem sięgającym niemalże na wysokość okolicznych szczytów.
Śniadanie spożyte w pośpiechu, pośpiech przy kompletowaniu ekwipunku… I tak, kiedy już znalazłem się w Kuźnicach – tuż przy wyjściu na szlak zdałem sobie sprawę, iż jestem trochę źle przygotowany do tej wysokogórskiej wycieczki. Mój ubiór zbyt „ciepły” jak na tą już letnią temperaturę a i buty, tak dobrze spisujące się w zimie teraz były trochę jakby przyciężkawe.
Ale to góry. Pogoda może się zmienić diametralnie w ciągu trzydziestu minut. Nie narzekam, nie mam czasu i ochoty na powrót do wynajętego pokoju, zresztą humor mój poprawił się na widok setki przynajmniej ludzi, stojących w długim ogonku, oczekujących na transport kolejką linową, na znajdujący się powyżej nieba, skąpany jeszcze w porannej mgle szczyt Kasprowego Wierchu.
To zwykli w mym mniemaniu turyści. Śmieszą mnie oni zupełnie! Zakładają na siebie drogie, wyczynowe ubrania a potem wcale z nich nie korzystają. Stoją cztery godziny w oczekiwaniu na swoje miejsce w wagoniku kolejki – ja w tym czasie bym doszedł tam na nogach – a na samym szczycie zachowują się zupełnie irracjonalnie; narzekają na wszystko dookoła i piją piwsko, które przytępia ich całe istnienie. A zamiast tego mogliby przejść przynajmniej kilkaset metrów i spojrzeć, choć raz na piękny górski krajobraz. Ja nie mam takich problemów. Ja nie korzystam z kolejki a i też; dziś nie idę w stronę Kasprowego.
Trasę dzisiejszej wycieczki ustaliłem sobie wstępnie jeszcze podczas podróży pociągiem; Zanim skład się doturlał do końcowej stacji Zakopane ja już wiedziałem, że będę nocował w schronisku położonym w Dolinie Pięciu Stawów. A żeby tam dotrzeć postanowiłem iść szlakiem z Kuźnic na Przełęcz Krzyżne, po drodze odwiedzając schronisko Murowaniec i Dolinę Pańszczycy.
Najpierw jednak należy przejść przez „chciwe” miasteczko Zakopane… Jednak po wyjściu z pociągu nie udałem się: „na lewo i prosto” – najkrótszą prostą drogą do Kuźnic a wiedziony jakąś tajemną siłą poszedłem prosto w stronę zatłoczonej handlowej ulicy – nie lubię jej!
Zanim jednak dotarłem na Krupówki przejść musiałem przez nawet ładny obszerny śródmiejski trawniczek, z którego roztacza się śliczny widok na całe Tatry. Szedłem szybko nie zwracając uwagi na ten widok – widziałem go wielokrotnie - i kiedy po środku Równi Krupowej mój wzrok podążył tam „na Południe” to w mej duszy zagrała cała góralska kapela! Otumaniony pięknem rzuciłem się w kierunku górskich szczytów w szalonym biegu, zakończonym ślizgiem po wilgotnej murawie!
Wstałem i pokłoniłem się górą! A one mi odpowiedziały! Z wiatrem usłyszałem niesione wyraźnie: „Dzień Dobry.” – Płynące ze szczytów! I CO WIĘCEJ! Ja usłyszałem coś jeszcze! Jak tam rozmawiały ze sobą; Szczyty z dolinami, hale z turniami, świerki z wiatrem…  szeptały o mnie, prawiąc mi komplementa! Zawstydziłem się.
Całości kompozycji dopełniła Niedźwiedzica z małym Niedźwiadkiem, która tu w środku miasteczka wzięła się niewiadomo skąd. Podeszła do mnie i tak po prostu mnie obwąchała, ryknęła! Domagając się czegoś, a że nie miałem przy sobie nic do jedzenia, to pogłaskałem niedźwiedzice po łbie, podrapałem za uchem, po podniebieniu. Jej mały miś tulił mi się do nogi. Pobawiłem uradowany małego misia tak jak się bawi z psem czy kotem... Niedźwiedzia pani przewróciła mnie na plecy i mnie pocałowała, po niedźwiedziu oczywiście, tak gładząc mą twarz, całą głowę swym jęzorem… i jak się pojawiła, tak sobie poszła do… wieczności.
Dziś wiem, że ona to ta, którą zastrzelono po słowackiej stronie Tatr (w Polsce zabijać niedźwiedzi, nie wolno!) a jej mały miś to ten, którego w strumieniu utopili źli ludzie.
Może w to nie uwierzycie, ale teraz „niedźwiedzie zjawy” witają mnie tu na Równi Krupowe za każdym razem, przed udaną wyprawą w wysokie partie Tatr. A kiedy mnie jednak nie wypatrują; to zostaje w dolinie, gdyż wiem; żeby tym razem nie wychodzić na górski szlak. No chyba, że byłoby mi spieszno pogłaskać Misie po drugiej stronie? A nie jest! – Proszę sprawdzić w gazetach! Kiedyś – znacznie późniejszą zimową porą miałem iść z grupą młodzieży ze Śląska na same Rysy. Pogoda była cudowna, ekwipunek dobrze przygotowany, doświadczeni przewodnicy… tylko, że mnie Niedźwiedzie, nie przywitały tuż po przyjeździe…
Ja naprawdę nic nie byłem w stanie zrobić! Zresztą zostałem najpierw wyśmiany za swe przesądy! Zostałem, więc sam w mieście… A tam wysoko stało się niestety! Miałem rację! To była największa tragedia w Polskich Tatrach! – Pod Rysami zeszła lawina! Zabierając ze sobą w zaświaty wiele młodych istnień.

Ale to nastąpi dopiero w przyszłości… Jeszcze jestem na werandzie góralskiego pałacyku, spędzając wieczór w towarzystwie ślicznej góralki… następnie odprowadza mnie ona do pokoju, gdzie szybko mija upojny czas.
„Miłość” bardzo osłabia nogi i niezadowoloną góralkę wyprosiłem z łóżeczka tuż przed północą! – Wychodząc na Tatrzański szlak uśmiechnąłem się od ucha do ucha! – Na wspomnienie tej dziewczyny uśmiecham się zresztą do dnia dzisiejszego!
Zaraz po wejściu w Kuźnicach do Tatrzańskiego Parku Narodowego musimy przejść przez nawet romantycznie wyglądający drewniany mostek, pod którym płynie wartki strumień. Stojąc na nim czułem na sobie „wieczorną ukochaną” i żałowałem, że nie ma jej tam ze mną! – No cóż? Widocznie tak miało być. - Wybierze później tego bogatszego, ich wesele obejrzę sobie w plotkarskiej TV. Mnie zostaną tylko; wspomnienia. 

Dwie godzinki marszu pod górę i już jestem pod górskim schroniskiem Murowaniec. Szlak prowadzi najpierw wśród gęstego lasów świerków ogromnych, po których ukazuje się szeroka łąka, otoczona zadrzewionymi wysokimi stokami.
Hala Gąsienicowa jest końcowym przystankiem dla większości pieszych turystów. Szczególnie całe rodziny z dziećmi, zawracają stąd w doliny. Dla nich dalsza podróż w górę mogłaby się okazać niebezpieczna, ponad siły.
A dla mnie w zasadzie to właściwy początek marszu w górę.
Po godzinnym odpoczynku wychodzę na właściwy szlak, zaczynający się w Gąsienicowym lesie. – Ten iglasty las jest ostatnią osłonięta przestrzenią tu w Tatrach na tym szlaku. Wychodząc z niego przed sobą widzimy zieloną Kosodrzewinę, dalej skalną pustynię otoczoną wysokimi skalnymi stokami – ale to za chwilę! Ja jestem jeszcze pośród wysokich przeróżnych drzew iglastych; świerków, jodeł i podobnych do libańskich cedrów, nie występujących nigdzie indziej Tatrzańskich Limb.
Ten najwyżej położony las w Polsce i zarazem na świecie jest oazą ciszy i spokoju. Nie znajdziesz na tej planecie lasu tak blisko nieba! – Ze względu na uwarunkowania klimatyczne, wyżej już drzewa po prostu nie rosną. 
Pogoda jest słoneczna i bezwietrzna a w Gąsienicowym lesie panuje cisza, jakiej nie doświadczysz nigdzie indziej a na pewno w mieście. Słyszę bicie swego serca i najmniejszy szelest płynący z gęstwiny. Tam mieszka „tajemnicze nieznajome”. Ma dusza widziała mieszkające tam demony. – Ja byłem wtenczas za młody, by w nie uwierzyć i stawić im czoła. Pobiegłem, więc dalej. Do Doliny Pańszczycy. Gdzie wśród trzymających straż, sięgających do kolan i pasa krzaczków iglastej Kosodrzewinki, pognałem w miarę łagodnie najpierw w górę a następnie lekko w dół, by po chwili znaleźć się nad brzegiem niewielkiego jeziora otoczonego przez skalne rumowisko.
Czerwony Staw wcale nie był czerwony, lecz i tak usiadłem nad jego lekko pofalowaną taflą na krótki odpoczynek połączony z drugim śniadaniem.
Spoglądając w głębię wysokogórskiego jeziora zdawałem się dostrzegać tam istoty, które możemy spotkać tylko w baśniach i innych opowiadaniach „nawiedzonych” pisarzy. Dziś jestem jednym z nich. I chociaż me ciało żywe jest jeszcze, to część mej duszy mieszka już tam wysoko… ale po kolei, jak to dalej było? Osoby znające mnie osobiście słyszały tą opowieść wielokrotnie. Niektórzy na tą okoliczność chcieli mnie nawet zapisać do jakiegoś „domu wariatów”, kiedy się upierałem, co do autentyczności zdarzeń!
Wielka szkoda, iż nie posiadałem wtenczas całej swej obecnej wiedzy życiowej… no, bo, skąd miałem ją mieć?
Myślę, że dzisiaj potrafiłbym wykorzystać nadarzające się okoliczności i sięgnąłbym po to wszystko! Po całe to niezmierzone bogactwo i władzę niczym nieograniczoną! Tą, którą za moment będę miał na wyciągnięcie ręki. Zaoferują mi to wszystko istoty, w które wy już nie wierzycie…

Opuszczając Czerwony Staw, idąc dalej wzwyż nawet nie zauważyłem, kiedy zielone iglaste krzaczki ustąpiły miejsca wyblakłym przerzedzonym trawą z gdzie niegdzie rosnącymi ślicznymi kolorowymi kwiatkami, zdobiącymi tą nieprzyjazną krainę. I one znikły wraz z wysokością. Zastąpiły je mchy naskalne, najpierw tak obfite by niknąć z każdym mym krokiem w górę. Jestem już naprawdę wysoko! Me nogi stąpają już tylko po surowych, niczym nie porośniętych skałach. Szlak jest szeroki, półki skalne niczym ułożone przez olbrzyma, pozwalają maszerować ciągle w górę w miarę bezpiecznie i wygodnie. Z rzadka podziwiam okolicznie widoki, nie rozglądam się często na bok, mój wzrok jest skierowany w górę przed siebie! Tam znajduję się główny cel mej dzisiejszej wędrówki. Położona na wysokości dwóch tysięcy stu dwunastu metrów nad poziom morza Tatrzańska Przełęcz Krzyżne. – Tam spocznę i stamtąd będę podziwiał całą panoramę okolicznych gór. Stamtąd spojrzę w dół na mieniącą się iskrzącym blaskiem pięciu jezior, dolinę. Stamtąd będę wśród łomotu wodospadów podziwiał ostre szczyty, upstrzone gdzieniegdzie brudno białymi płatami lodu i śniegu. I stamtąd zejdę w dolinę do schroniska, gdzie zgodnie z planem spędzę noc.
Do przejścia miałem jeszcze tylko dwieście metrów. Co prawda bardzo ostro w górę po skalnych schodkach i należało w to włożyć dużo jeszcze wysiłku, lecz nie widziałem żadnych zagrożeń czy innych trudności. Przełęcz znajdowała się wysoko za tym płatem nie roztopionego mini lodowca…
Prawdopodobnie szlak musiałem pomylić jakiś czas temu, bowiem zamiast w pewnym momencie iść prosto w górę, to ja poszedłem w bok – na lewo, skalną półką, szeroką i wygodną niczym miejski chodnik. Albo, jak kto woli; droga do piekła.
Ścieżka zwężała się pod mymi stopami! A ja oniemiały szedłem dalej. Nie spoglądałem już w górę. Podziwiałem głęboką przepaść znajdującą się tuż obok mnie! Nawet nie o krok! A tylko o ułamek chwili!
Zdziwiłem się trochę zniknięciem wygodnego szlaku pod nogami. Naprawdę nie wiem jak do tego doszło! Jak tam się znalazłem!? -  Na wąziutkiej niczym krawężnik skalnej półce! Zawieszony w przestrzeni na ostatnim schodku swego życia!
Obcasy mych butów znajdowały się już nad przepaścią! – Całą swą siłę skierowałem na palce stóp! By te trzymały mnie mocno! Przywarłem przodem jak najmocniej do skalnej ściany, wyciągając ręce w górę, szukając tam punktu zaczepienia –  na szczęście jest jakaś wyrwa, za którą można mocno się złapać!
Doskonale zdawałem sobie sprawę ze swego położenia. Centymetr w tył i lecę siedemset metrów w dół! Po drodze „witam się” z wystającymi ostrymi skałami, korzeniami i kosą Pani Śmierci… O tej, która pojawiła się tuż za moimi plecami! – Nie obracałem się widziałem ją dokładnie pod zamkniętymi powiekami!
Wbrew wyobrażeniom nie jest to kościotrup ubrany w czarną zakapturzoną szatę, a tylko piękna młoda kobieta o miłym licu, ufnych dużych oczach i przyjaznym uśmiechu. Ubrana jest ona w zwiewną białą suknię, która podobnie jak jej długie blond włosy faluje na wietrze. Tylko kosa u niej tradycyjna; taka chłopska na długim, drewnianym styliku.
- Ja nie mogę dzisiaj umierać. – Zwróciłem się do Pani Śmierci.
- A to, dlaczego? – Zapytała miło Pani Śmierć. Przechylając nad wyraz zalotnie w
boczek swój piękny łeb, następnie spięła swe włosy, tak by jej nie przeszkadzały w pracy. W tym czasie jej Kosa czekała zawieszona obok niej a ja poszukiwałem odpowiedniego słownictwa… nic z tego. Stać mnie było tylko na jakieś głupoty;
- A bo ja urodziłem się w czwartek. A dziś jest sobota i się rano nie ogoliłem! Nie wyglądam za dobrze. Nie mogę taki nie ogolony tam za Panią iść! – Tylko to mi przeszło przez myśli.
Pani Śmierć się roześmiała, widocznie się zgodziła z mą bezwładną argumentacją i rozpuściła na wietrze swe blond włosy, ukazując mi swe kobiece piękno.
Me ciało ogarnął przeszywający strumień mocy, otworzyłem oczy a umysł w mig ocenił szansę i kiedy zdawało się, iż odchylę się w tył i runę w dół. To me ręce w nadludzkim wysiłku podciągnęły mnie w górę! Raz za razem! Wykonałem czynność, której już nie powtórzę w życiu! Na przemian raz jedną, raz drugą dłonią trzymając, wisząc i opierając całe swe istnienie za wystające skały i szczeliny, powoli podciągnąłem się w górę na bezpieczny uskok skalny powyżej. Tam skulony przeleżałem chwilkę nabierając sił, następnie spojrzałem w górę i w bok… i w zasadzie już byłem bezpieczny! Przywarty do skały, ostrożnie przeczołgałem się na szeroki uskok, z którego skierowałem swe kroki na szlak, którym ostatkiem tchu dotarłem do położonego poniżej przełęczy płata lodu i śniegu, gdzie ległem wygodnie, uśmiechając się zalotnie do Pani Śmierci! Odpowiedziała mi równie szerokim uśmiechem i pomachała na pożegnanie swą kosą dając do zrozumienia; „iż jeszcze się spotkamy”!
Uwielbiam kobiety i chcąc powiedzieć jej jeszcze coś miło głupiego w stylu: „Cała przyjemność po mojej stronie.” Albo „Pięknie dziś Pani wygląda!” – Co akurat było prawdą. I odwróciłem na chwilę wzrok… a raczej upuściłem ze zmęczenia swą głowę na chłodne lodowe podłoże, by po chwili spojrzeć raz jeszcze tam… Jej już tam w dole nie było! Natomiast w miejscu przepaści ze mgieł wyłoniła się dolina!
Diabelską Dolinę i historię z nią związane opiszę później, szczegółowo w swej twórczości. A może też i ktoś poprosi mnie? Po przeczytaniu tego krótkiego opowiadania, bym napisał powieść na jego podstawię. Uczynię to z przyjemnością, uwielbiam wszak wracać tam hen do tego miejsca, którego nie znajdziecie na ludzkich mapach, pojawia się wszak i ukazuje tylko nielicznym.
Mniej więcej trzysta metrów na Północny – Zachód od Krzyżnego, tam gdzie zwykle hula wiatr i jest pusta przestrzeń znajduje się inny wymiar. Widzimy piękny pałacyk z czerwonym dachem położony pośrodku niby wulkanicznego leja. Mieszkają w nim prawdzie Diabły rogate i inne mityczne Stwory.
 Leżąc tak w śniegu w te czerwcowe, już gorące południe, oglądałem z zachwytem to widowisko. Pałacyk unosił się tak jakby na chmurce a z wnętrza jego wyszły przedziwne postacie. Jedna była ubrana na modłe szlachcica Polskiego z wieków ubiegłych; Wąsaty jegomość w czerwonym kontuszu z szablą przy boku… zbliżył się do mnie, uchylił czapkę i zaprosił do środka pałacu. Ja grzecznie odmówiłem. Leżałem dalej na śniegu.
Następnie ten drugi; To Mefisto - Diabeł Niemiec! Znam go doskonale! W swej białej lokowatej peruce! W swym niebieskim fraku i żółtej kamizelce! On też mnie poprosił do środka… dodał też, iż zostanę hojnie obdarowany! – Czym tylko zapragnę!
Bałem się i pozostałem tam gdzie byłem przez jakąś chwilę. Diabły widocznie mnie polubiły. A może były zachwycone widowiskiem, jakim je uraczyłem? Chciały się tak po prostu odwdzięczyć.
Propozycja została powtórzona ponownie.
Byłem za młody, ażeby skorzystać. Obawiałem się też tego, iż mogę pozostać poza czasem i przestrzenią już na zawsze. Odmówiłem, więc jeszcze raz grzecznie i zostałem na miniaturowym lodowcu czas jakiś.
Diabelska Dolina trwała tak jeszcze na mych oczach i tak jak się pojawiła; rozpłynęła się w przestrzeni a ja usłyszałem jakiś głos nad sobą:
- Wszystko w porządku? Widziałam, że miałeś problemy.
Kobieta w stroju wytrawnej traperki pojawiła się nagle nade mną w realnym świecie. Nie czekała na mą odpowiedź i poczęstowała mnie gorącą herbatą z termosu i słodkościami. Poczęstunek a przede wszystkim jej obecność postawiła mnie na nogi i przywróciła do rzeczywistości.
To była młoda lekarka z Krakowskiej Nowej Huty. Poprowadziła mnie dalej na szczyt Przełęczy Krzyżne, gdzie spędziliśmy okrągłą godzinkę. – Opis piękna, jakie stamtąd można zobaczyć nie oddaje żadna fotografia i żaden twór literacki, z jakim się do tej pory spotkałem, więc i ja napiszę krótko; iż położona po Północnej stronie Dolina Pięciu Stawów Polskich skrzyła się wszystkimi iskierkami i kolorami, jakie można zobaczyć w majestacie spadających nań promieni Słońca. Tafle jezior położonych poniżej Przełęczy Krzyżne wraz z padającym nań światłem zmieniały swe barwy nieustannie; od jasnej zieleni, poprzez błękit wpadając zaś znowu w ciemną toń. Położone obok wodospady szumiały spadającą z wysoka wodą. Natomiast Wysokie Tatry powyżej ukazały się w tonacji białych, sięgających ostrymi, ośnieżonymi szczytami nieba, przetkanych poniżej trochę szarymi skałami a gdzie niegdzie brunatno czerwone podłoże wtopione w soczystą zieleń przyrody tak bujnie rozkwitającej poniżej. A WSZĘDZIE DOOKOŁA TA PRZESTRZEŃ!
Zawieszony nad tym wszystkim, niczym nie ograniczony wzrok sięgał tak w dół i górę na odcinku wielu kilometrów opierając się na oddalonej koronie gór. Między nami tylko pusta, ogromna przestrzeń wysokogórskiego krajobrazu.
Zadowolony, troszkę jeszcze oniemiały na oddalonym zboczu wysokiej góry zobaczyłem kota! Tak! Wizerunek kotka był widoczny wyraźnie na białym stoku, tuż pod szczytem – nie pamiętam już na ścianie, której góry? Natura wyrzeźbiła z lodu i śniegu ogromnego kota? A powiem więcej, iż biała lodowa płaskorzeźba wydawała się być żywa! Złudzenie optyczne sprawiało, iż ja i ludzie to obserwujący wyraźnie widzieli jak kotek strzyże uszkami i macha ogonkiem!
Szczęście to te krótkie chwile, które nam się przytrafiają w życiu. Niewątpliwe ta chwila to jedna z tych mych szczęśliwych. Została też tam część mej duszy na pewno! Całe me pozostałe życie z pracą twórczą na czele krąży wokół Przełęczy Krzyżne niczym czarny Kruk.
Możliwe, że z tym miejscem zostałem związany znacznie już wcześniej? Zostałem przypisany do niego już w dniu mych urodzin! Których data jest zapisana w geograficznej wysokości na której jest położona Przełęcz Krzyżne. A może to tylko czysty przypadek? Któż to wie?

Mając u boku młodą lekarkę dotarłem przez skały Buczynowej Dolinki do bezpiecznego schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, gdzie spędziłem noc. Z Panią Doktor zamieniłem wieczorem tylko kilka zdań, nie dane było już nam się spotkać. Wstała wcześnie rano i pognała w stronę Orlej Perci a ja schodząc ciągle w dół dotarłem przez Dolinę Roztoki do asfaltowej „Ceprostrady” – To szlak w kierunku Morskiego Oka. – Najludniej przemierzana górska droga chyba na Świecie. I tu dane mi było znaleźć się w trochę niezwykłej sytuacji; To był niedzielny poranek i wszyscy szli w przeciwnym kierunku niż ja!
Ta chwila jest dla mnie wielce symboliczna. Tysiące turystów maszerowało, czy też jechało konnymi dorożkami w stronę Morskiego Oka, a ja jako jedyny tego dnia i o tej godzinie wymijając ich wszystkich… nie popłynąłem w głównym nurcie. Idąc im wszystkim naprzeciw, spokojnie wyszedłem z Narodowego Parku i opuściłem Tatry na czas jakiś…
Wracam tam w każdej nadarzającej się sytuacji. Nawet teraz oddalony o sto trzydzieści cztery kilometry - w linii prostej - od Przełęczy Krzyżne, słyszę wyraźnie mruczenie kota i śmiechy demonicznej zabawy!
Nie ma się, czemu dziwić! W radio podali właśnie:
- „…a w Tatrach halny!” – I trochę mi żal, że mnie tam teraz nie ma.

Edyta Sawicka

Opowieści lwowskie

Rajca Anczowski – właściciel Kamienicy Czarnej przy rynku we Lwowie miał dwóch synów bliźniaków Pawła i Piotra. Kamienica była okazała i miała zacnych mieszkańców. Chłopcy rośli i byli lubiani przez lokatorów.
Rajca wraz ze swoją żoną Jolantą prowadził salonik literacki i często gościł pisarza poetę, a jednocześnie burmistrza Lwowa Bartłomieja Zimorowca. Takie spotkania odbywały się w domu rajcy w każdy czwartek. Goście za każdym razem wychodzili zadowoleni.
Gdy Piotr i Paweł mieli po dwadzieścia lat jednocześnie zakochali się w dwóch siostrach, które ujrzeli podczas niedzielnej mszy w Kościele Jana Chrzciciela we Lwowie. To były panny pobożne i pogodne. Przychodziły do kościoła z ciotką, u której mieszkały. Pobierały edukację we Lwowie, a same pochodziły z majątku 50 km od Lwowa. Jedna nazywała się Jadwiga, a druga Stanisława Pawłowskie. Nie były jak chłopcy bliźniaczkami – dzielił je rok. Chłopcy byli na tyle szarmanccy, że od razu zwrócili uwagę panien. To niewiarygodne, ale takie rzeczy się zdarzają.
Dziewczęta wraz z ciotką zostały zaproszone do domu rajcy, a z czasem także do saloniku literackiego, w którym zaczęły wodzić prym. Obie były bardzo oczytane, a dla gości były nową krwią, którą natychmiast zaakceptowali i polubili. Goście saloniku to kulturalni ludzie, którzy docenili panny i byli pod ich wrażeniem, bo przecież takie młode, a już z takim spojrzeniem na literaturę i z takimi refleksjami  – coś niebywałego – mówili.
Lwów to miasto historyczne, w którym już się wiele wydarzyło i jeszcze wiele wydarzy mówiono na Rynku.
W Rzeczypospolitej na tron wstąpił Michał Korybut Wiśniowiecki, a wojska tureckie zaczęły zbliżać się do Lwowa.  Jan Sobieski w Radzie Miejskiej mówił, że Lwów to twierdza i ma być broniony.  Jednocześnie radził by starcy, kobiety i dzieci wyjechali do Zamościa.
Burmistrz Bartłomiej Zimorowic, w dniu 14 sierpnia 1673 roku zwołał na Rynku wszystkich mężczyzn umiejących obchodzić się z bronią. W tej grupie znaleźli się dwaj bracia bliźniacy Piotr i Paweł.
Burmistrz dowiedział się, że lwowianki nie posłuchały Sobieskiego i nie wyjechały ze Lwowa i to zarówno te starsze jak i młodsze. Panny Pawłowskie także były oczywiście w tym gronie.
Turcy atakowali, ale miasta nie zdobyli. Walczyli zawodowi jak i ochotnicy. Młodzi Anczowscy dwoili się i troili, aby ratować miasto niejednokrotnie narażając życie, a gdy tylko udawało im się przespać chwilkę to w marzeniach widzieli obie panny.  Zimorowic z racji tego, że znał obu chłopców i ich ojca, gdy tylko było możliwe podchodził do nich i wspierał jak mógł. Obaj to doceniali. A panny myślami były przy swoich żołnierzach klęcząc przed świętym obrazem.
 Zbliżały się przymrozki i Lwów miał zapłacić harach, ale nie zebrano żądanej kwoty, dlatego Kapalan Pasza zażądał zakładników – gwarantów brakującej kwoty. Zgłosił się Zimorowic – bo uważał, że musi – jest odpowiedzialny za miasto i musi zapłacić każdą cenę, ale jego kandydaturę odrzucono. Z tych, których wybrano po latach z niewoli powróciło czterech. W każdym bądź razie Turcy odstąpili od miasta.
Po chocimskim zwycięstwie do Lwowa uroczyście z łupami wkroczył przyszły król Sobieski to witał go nie, kto inny, a sam Zimorowic.
Salonik literacki w domu Rajcy Anczowskiego, jak wszystko, co dobre wrócił, a obie panny Pawłowskie z czasem zostały paniami Anczowskimi radując swoimi celnymi uwagami swoich mężów i teściów.
Opowiadanie powstało na podstawie książki Ryszarda Jana Czarnowskiego: Lwów legenda zawsze wierna.


Jadwiga Stróżykiewicz
Skarby w plecaku
Park kryje różne tajemnice. Drzewa, samosiejki, ślimaki,  ptaki także ławki dostrzegają przypadkowych i stałych bywalców. Starsza kobieta bywa tu niemal codziennie, chyba, że ulewa lub śnieżna zawierucha zatrzyma ją w domu.
Kiedy z aparatem fotograficznym, udała się za wiewiórką, płacząca wierzba musnęła jej policzek, poczuła się jak przed laty, na turystycznym szlaku, na Chojnik. Wtedy doznała muśnięcia kosodrzewiny. Myśli jej pobiegły wstecz. Jak za pomocą czarodziejskiej różdżki wróciły wspomnienia z harcersko-pionierskiej przygody.
Przypomniała sobie wskazówki rodziców odnośnie szacunku wobec starszych, bez wyjątku, ze szczególnym naciskiem o godnym zachowaniu się wobec nauczycieli. Podczas powitania na dzień dobry należało się zatrzymać i uczynić skłon głową. Jeśli uczeń był niezadowolony z oceny, decyzji albo uwagi nie miał prawa wyrażać sprzeciwu. Postanowienia nauczycieli były „święte”!
Ona – uczennica wiejskiej szkoły podstawowej uczyła się przeciętnie. W głowie Jagody gnieździły się myśli o tańcu bądź fryzjerstwie. Kiedy etat nauczycielki otrzymała pani Helena, która w ramach zajęć pozalekcyjnych założyła kółko taneczne, Jagoda jako pierwsza zgłosiła swój udział. Zespół stanowiły same dziewczęta. Dziś już nie pamięta źródła muzyki w takt, której ćwiczyły kroki i taneczny korowód. Sama, później nazwana primabaleriną, mogła ujawnić akrobatyczne umiejętności. Pan Klemens-kierownik szkoły, po obejrzeniu walca, miał wątpliwości, czy jest stosowne wystawić go w konkursowe szranki na powiatowym przeglądzie szkolnych zespołów artystycznych. Grupowy taniec nie budził zastrzeżeń, ale te wygibasy dziewczynki w odsłaniającej uda spódniczce były wyzywające.
Pod czujnym okiem opiekunki dziewczęta pojechały pociągiem na ten konkurs. Dla jurorów kilkugodzinny przegląd był określonym zajęciem. Dla „tancerek” było to niezwykłe zdarzenie i oczekiwanie na werdykt. Jagoda nie miała pewności co do nagrody. Zwieńczeniem pierwszego miejsca był wyjazd na V Międzynarodowy Pionierski Obóz Pokoju w Cieplicach  Śląskich Zdrój.
W małym stopniu pamięta reakcję rodziców. Jednak to również oni poparli nauczycieli, którzy podjęli decyzję, że pojedzie na obóz, który rozpoczynał się w czasie trwania roku szkolnego.
Lista rzeczy potrzebnych na obozie była długa. Należało kupić nie tyko strój harcerski.  Wprawdzie miała mundurek i chustę, ale były one bardzo zniszczone. Jeśli nawet, napawała ją dumna z tytułu jego posiadania podczas zaledwie jednego biwaku, kilku zbiórek i podchodów ze szkolną drużyną.  A przed wyjazdem na wygrany obóz, drużynowy udzielił jej wskazówek, jak powinna zachowywać się prawdziwa harcerka. Ponadto pan Henryk przykazał, żeby nie narobiła mu wstydu.
Zbiórka uczestników z województwa lubuskiego wyznaczona była w okolicach dworca kolejowego w Zielonej Górze. Kilka osób umundurowanych w harcerskie stroje ulokowano w czteroosobowym przedziale wagonu sypialnego, który był podłączony do składu jadącego w kierunku Poznania. W dalszej drodze wagon zapełniał się uczestnikami letniej wyprawy. Nad snem czuwało kilku instruktorów.
W drodze z Jeleniej Góry do Cieplic  Jagoda, po raz pierwszy, dostrzegła pejzaż gór, które otulała mgła i przesłaniały obłoki. Prześwity słońca zwiastowały pogodny dzień.  Autokar zatrzymał się przed pałacem rodu Schaffgotschów. Ogromne, barokowe drzwi otworzyły przed nią inny świat, na pięć tygodni.  Została zakwaterowana z trzema dziewczętami w budynku oficyny na pierwszym piętrze. Tu przedpokój był garderobą, a ponadto umywalnią ze zlewem i kranem. W pokoju znajdowały się  cztery łóżka,  stolik i krzesła. To był tylko nocny azyl … Wszystko, poza apelami, odbywało się w pałacu. Znajdowała się tam stołówka i prysznicowa łaźnia. Ponadto sala wykładowa i sale spotkań. W pierwszej odbywały się prelekcje, z których niewiele pamięta. Podczas spotkań przy kominku z drużyną obcokrajowców obecny był tłumacz. Bo niby w jaki sposób mieli się porozumiewać ludzie mówiący różnymi językami? Kiedy na spotkaniu ze Szwedami wymieniła chustę i adres z Evą, nie wierzyła w jakąkolwiek więź. Jednak po obozie przesyłały sobie pozdrowienia. Kontakt się zerwał. Całkiem niedawno szperała w Internecie, imię i nazwisko wspomnianej pojawiało się wielokrotnie. Ale bez znajomości języka, nie mogła trafić na tą z obozu.
Apel – na przypałacowym dziedzińcu gromadzili się pionierzy trzynastu drużyn, z których najbardziej pamięta Albańczyków w dziwnym nakryciu głowy i ich odzew na hasło czuwaj. Niejednokrotnie powtarza je sobie, ale napisać tego nie potrafi. Ponadto nie jest w stanie opisać lęku, który jej towarzyszył podczas komend. Kiedy padał rozkaz zwrotu w prawo lub w lewo, musiała „na uwięzi trzymać prawą rękę”. W innym przypadku uczyniłaby znak krzyża, aby się upewnić co do kierunku. Wówczas był zakaz  ujawniania  wyznawanej wiary.
Marszruta na Chojnik pozostawiła w pamięci ową gałązkę, która podobnie jak tutaj, w parku musnęła jej twarz oraz legendę o Kunegundzie i rycerzu. Córka kasztelana przysięgła sobie dziewictwo. Przyrzeczenie mógł złamać śmiałek, który na urwistym zboczu okrąży zamek. Wielu konkurentów spadło w przepaść.  Po latach piękny młodzieniec spełnił wymagania cnotliwej panny, ale odrzucił  zaloty kasztelanki, która zauroczona jego urodą i odwagą gotowa była pojąć go za męża. Ów śmiałek powiedział, że wyczynu dokonał, by pomścić ofiary. A w zamku pojawiał się jako duch. Jagoda miała obawy, że ukaże się jej w oficynie.
Wyprawa na najwyższy szczyt w Karkonoszach ¬– po śniadaniu w obozowej stołówce harcerze otrzymali suchy prowiant. Wyposażeni w plecaki i brezentowe kurtki wsiedli do autokarów. Pojechali do Karpacza. Dla Jagody i większości była to mordercza wspinaczka. Zdobyli oni zaledwie położenie Strzechy Akademickiej. Biesiadowali w schronisku, a wytrwalsi pomaszerowali na Śnieżkę.
Podczas wycieczki na Szrenicę towarzyszyła im gęsta mgła. Szlak opasywały liny. Zdobywcy tego wzniesienia, pouczeni przez przewodników, trzymając się linowych ograniczników dotarli do celu. Urok panoramy był przesłonięty mgielną sukienką, stąd we wspomnieniach pozostał tylko szlak. Na szczyt spoglądała  podczas oddzielnej wycieczki do Szklarskiej Poręby. A później była tam kilkakrotnie.
W grudniu 2014 r. wróciła wspomnieniami do zamku w Książu. Przypomnienie o tym obiekcie przywołał  pożar. Podczas pobytu na obozie miała okazję go zwiedzić…
Z pobytu na zgrupowaniu bohaterka wspomnień pamięta epizod ze strojem kąpielowym. Był on na liście wyposażenia. Szukały więc z matką nie tylko w pobliskich miasteczkach. Nie dostały  go ani w gorzowskim okrąglaku, ani w sklepach w Zielonej Górze. Matka Jagody uszyła go ze starej kotary. Kiedy obozowicze udali się na odkryty basen, szaleli w wodzie pod nadzorem ratowników. Po wyjściu z wody ktoś szepnął, że jej strój na pośladkach ma dziury. Bardzo zawstydzona, przykrywając wierzchnią garderobą ślady starości materiału, udała się do pokoju w oficynie. Podczas kolejnych kąpieli, siedząca w kucki na brzegu basenu, z żalem patrzyła na pluskających współtowarzyszy.
Powrót na niziny nie był prostą drogą do domu. Poprzedził go wieczorny, pożegnalny, orszak obozowiczów z pochodniami po Cieplicach. Mijając oficynę Jagoda doznała wstrząsu. W oświetlonym przedpokoju wisiał na haku jej szlafrok. Na ciemnoniebieskim tle, białe grochy były bardzo wyraźne. Zapewne sylwetki myjących się półnago dziewcząt były także widziane przez przechodniów. A kto wie, czy nie celowo podglądających … Przed spakowaniem swojego stanu posiadania uspokoiła się trochę. Upewniła się, że wyłącznie jej głowa sięgała ponad parapet widokowego okna.
Wielowagonowy skład pociągu miał miano zakwaterowania podczas tygodniowej wycieczki dookoła Polski. Po nocnych przejazdach zwiedzili wiele miast. Jagoda ze szczegółami pamięta szczecińskie Wały Chrobrego i Zamek Książąt Pomorskich, gdzie po raz pierwszy widziała słoneczny zegar. Co ważniejsze, od tamtej pory rozpoznaje renesansowe budowle. Na domiar tego doskonale pamięta zwiedzoną stolicą, zwłaszcza Pałac Kultury i Nauki. Wielkie wrażenie zrobiła na niej jazda windą. Z tarasu widokowego oglądana panorama Warszawy miała w  sobie coś z gór. Widziane obiekty w konturach przypominały karkonoskie wzniesienia. W Sali Kongresowej, podobnie jak pozostali uczestnicy obozu, łącznie z kadrą ponad czterysta osób, na chwilę usiadła na fotelu, na widowni.
Po wakacjach musiała pozostałym uczniom opowiedzieć o tej przygodzie. Nie była dobrą oratorką, więc opowieść miała charakter skrótowy. A teraz? Wspomnienia, upływem czasu zamazaną pamięć i album ze zdjęciami z tamtego okresu, jak skarby przechowuje w starym plecaku …
Niewiastę z zadumy wyrwała dziwna jasność. Niczym słoneczny blask zapanował wokół. To latarnie określiły wieczorną godzinę. Kobieta jakby do opuszczanej ławki wyznała półszeptem, że obrazy z przeszłości zawdzięcza nauczycielom z małej wiejskiej szkoły. To oni, pomimo trwania roku szkolnego, wysłali ją na ten obóz. Gdyby mogła, pochyliłaby przed nimi czoła tak, jak to czyniła  w latach pięćdziesiątych minionego stulecia w czasie edukacji, w szkole podstawowej na prowincji.


Agata Rak
Zdarzyło się w górach


- No zabieraj się kawalerze. Tu nie hotel. Wyśpisz się w domu - krzyknęła mu do ucha barmanka, potrząsając go za ramię. Już późno, zamykam.
- Idę, idę - mrukną Antek, podnosząc się z miejsca i chwiejnym krokiem ruszając do drzwi.
- Pani da jesce ćwiartkę - dodał.
- A dam, dam tylko weź se i idź wreszcie - warknęła kobieta, podając mu butelkę.

Antek pił od popołudnia jak co miesiąc po odebraniu wypłaty. Dziś spotkał kolegę z sąsiedniej wsi to miał z kim. Przepił sporo, ale to nic nowego. W końcu pił nie od dziś. Jutro poprawi, w niedzielę wytrzeźwieje, a w poniedziałek spokojnie pójdzie do pracy. Jak zawsze matka pogdera i przestanie. Przyzwyczaiła się już. Ojciec sam pije to nawet się nie zdziwi. W końcu, który góral wylewa za kołnierz. Antek nie znał takiego.

- Krucafuks alem się zaprawił - wymamrotał, zapinając kurtkę. ,,Teroz tylko, żebym jakosik do domu dotarł. Jak dobrze pódzie za niecalutką godzinę już bedę się grzoł pod pierzyną”. Pomyślał, zamykając drzwi.
Wiatr ze śniegiem zaatakował go tuż za progiem. Antek naciągnoł czapkę na oczy i podążył ku drodze. Szło się ciężko, bo padający od wielu godzin śnieg zasnuł wszystko grubą warstwą bieli. W lesie było jeszcze gorzej - Antek szedł powoli, zapadając się powyżej kolan. Po chwili już się zmęczył, przystanął więc i pociągnął z butelki. Zrobiło mu się cieplej. Ruszył dalej raźniej, zataczając się przy tym i chwiejąc. W głowie mu szumiało, śnieg wciąż padał grubymi płatami, a wiatr wyciskał mu łzy z oczu. ,,Teroz jeszcze pole Józka Wawrzyńca, kowalowa łąka, potok i już będzie zejście do chałupy”. Myślał to klucząc między drzewami to chwytając się krzaków. Wyjście z lasu było tuż tuż, gdy zatoczył się mocniej i zjechał kilka metrów w dół. Zatrzymał się pod drzewem. ,,Flaska ocałała, odpocnę’’. Pomyślał, biorąc spory łyk.



Anna i Jacek na wsi zamieszkali kilka lat temu. Zakochali się w tym miejscu oboje. Zachwyciła ich cisza, balsamiczne powietrze, życie w rytmie pór roku i niezwykła przyroda. Miejsce było urocze i malownicze. Dom stał na skraju wsi nad wijącym się potokiem wśród wysokich drzew.  Majestatyczne świerki zaglądały do okien, wiewiórki przychodziły do ogrodu na orzechy laskowe, a w potoku było pełno pstrągów. Oboje byli na rencie, uprawiali ogród, zbierali grzyby, hodowali kury. Jacek sam remontował dom, który kupili, a Anna jako bioterapeutka i radiestetka pomagała okolicznym ludziom. Żyło im się dobrze, dostatnio i spokojnie.

- Cały czas pada - powiadziała Anna wyglądając przez okno, żeby tylko wsi nie odcięło od świata. Znowu będzie problem z dojazdem do miasta po zakupy. Znowu samochodem nie wyjedziesz, będziemy zdani na sanie Staśka znad potoka i trzeba będzie piec chleb w domu. Mam nadzieję, że światło będzie - dodała.
- Nie martw się. Poradzimy sobie. W końcu to nie pierwsza nasza zima tutaj, a spiżarnia jest pełna - uśmiechnął się Jacek. - Węgla i drewna też nam nie zabraknie, a pieczone przez ciebie bułki są lepsze niż te ze sklepu. Nafta również jest - dorzucił uspokajająco.

Głośne łomotanie w drzwi przerwało ich rozmowę. Jacek otworzył i stanął twarzą w twarz z potężnym mężczyzną ubranym w baranicę. Góral był cały obsypany śniegiem, a z ust przy każdym oddechu wydobywała mu się para.

- Szczęść boże. Czy tu mieszka ta wiedźma? Syn mi zaginął kajsik. Już ctery dni go ni ma - rzucił przybysz.
- A co na o milicja - spytał Jacek.
- Nie kcą jesce szukać - odpowiedział mężczyzna.

Już po chwili Anna siedziała z wahadełkiem nad mapą okolicy. Wyciszyła się, wzięła do ręki zdjęcie chłopaka, Zapaliła świecę i zaczęła pracę. Wahadełko kręciło się i wirowało, raz mocniej raz słabiej. Anna przesuwała nim nad mapą szukając miejsc gdzie kręciło się mocniej. W okolicy baru w L zawirowało mocno w lesie na górze nad polem Józka Wawrzyńca o mało nie wyskoczyło jej z rąk. Gdzieś w okolicy musi być, ale gdzie. Mapa nie jest dokładna, a teren  rozległy. Pełno tu jarów, wykrotów i rozpadlin. W dodatku śnieg na tym terenie musi być głęboki. ,,Nic więcej nie zrobię i jak tu powiedzieć ojcu, że syn nie żyje”. Myślała Anna ze smutkiem. Tego była pewna. Zapytała wahadełka, a ono wyraźnie wskazało, że żywego człowieka nie szuka.

Następnego dnia kilkunastu mężczyzn o ponurych twarzach, uzbrojonych w drągi ruszyło w góry. Szukali w okolicy wskazanej przez Annę. Stopniowo przemierzali las, pole i łąkę. Poszukiwania utrudniał bardzo głęboki śnieg. Mężczyźni miejscami zapadali się powyżej ud. Poszukiwania odwołano. Próbowali dzień po dniu bez efektu. Dopiero wiosną, gdy śnieg częściowo stopniał Józek Paluch wracając z L dokonał makabrycznego odkrycia. Antek siedział pod drzewem. Miał wcześniej gości, bo tropów zwierząt było w pobliżu co niemiara. Nie uśmiechał się jak to miał w zwyczaju za życia, bo brakowało mu pół twarzy i obu dłoni.

- Wiedźma miała rację - mrukną Józek żegnając się. ,,Dobrze, że go góry łoddały. Przynajmniej spocnie w poświęconej ziemi”. Myślał pędząc w dół.



Małgorzata Gajewska
Przeznaczenie
Był chłodny sierpniowy poranek. Obudziłam się z przykrą świadomością, że przed nami ostatni dzień urlopu. Postanowiłam wyjść z namiotu, aby rozprostować zdrętwiałe ciało. Co prawda spaliśmy w śpiworach na dmuchanych materacach, ale takie rozwiązanie nie gwarantowało wygody i daleko mu było do komfortu własnego łóżka.  W namiocie kłębiło się od poskręcanych śpiworów, koców i naszych ciuchów. Włożyłam sporo wysiłku, aby gramoląc się do wyjścia nie nadepnąć na śpiącego Jurka. Nie chciałem go obudzić, tym bardziej, że wieczorem siedzieliśmy do późna na naszym pożegnalnym ognisku, gdzie niespodziewanie zebrali się prawie wszyscy obozowicze z  pola namiotowego.
Po wydostaniu się na zewnątrz stwierdziłam, że tego dnia na pewno nie pożegna nas słoneczko. Ciężkie chmury wisiały ponad górami otaczającymi jezioro i straszyły deszczem. Nic nowego, cały ubiegły tydzień, który spędziliśmy nad jeziorem był pochmurny  i dość chłodny. Pocieszaliśmy się wzajemnie, że choć nie zamoczyliśmy stopy w jeziorze, to przynajmniej dokładnie pozwiedzaliśmy okolicę, a ta była niezwykle malownicza. Widok
z góry Żar na okoliczne górki i tamę w Tresnej zapierał dech w piersiach, a wędrówki po lasach, jak zawsze, były dla nas doskonałym sposobem by się odprężyć i nacieszyć oczy zielenią. Poza tym kiepscy z nas pływacy i w wodzie możemy bezpiecznie jedynie brodzić po kolana.
Rozglądając się po okolicy przeciągnęłam się leniwie. Napawałam się ciszą poranka. Woda pluskała przy brzegu, jakiś ptak nisko przeleciał nad taflą jeziora…
-  Już na nogach? – zapytał Jurek wychylając się z namiotu i ziewając przeciągle.
- A tak, chciałam posiedzieć sama nad brzegiem jeziora i spróbować pokonać chandrę – odpowiedziałam. Jurek był moim narzeczonym. To on namówił mnie na ten wyjazd. Wszystko zorganizował i zaplanował. Pożyczył namiot i materace od kuzynów, kupił śpiwory oraz sprzęt turystyczny i wybrał cudowne miejsce. Postanowił, że mój pierwszy urlop po prawie roku pracy za biurkiem musi być wyjątkowy.  Faktycznie, świetnie się bawiłam przez ten czas.
-  Nie chcę jeszcze wracać do domu i do pracy - pożaliłam się chłopakowi.
-  Zawsze tak jest. Długo się czeka na wakacje, a one mijają jak z bicza strzelił - podsumował Jurek.
- Tobie to dobrze, masz jeszcze prawie dwa tygodnie wolnego – udawałam nadąsaną. Jurek był nauczycielem i często droczyłam się z nim na temat czasu trwania jego wakacji.
 - Mam pomysł, wypijemy kawę i zrobimy sobie ostatni spacer wzdłuż brzegu jeziora. Śniadanie zjemy w tym małym barze przy przystani, na pewno będzie już otwarty. - Chłopak za wszelką cenę chciał, aby ten ostatni dzień upłynął przyjemnie. A ja nie zamierzałam tego utrudniać.
- Świetnie, to ja przygotuję kawę, a ty spakuj plecaki i nie zapomnij o pelerynach – powiedziałam patrząc wymownie na niebo.
Nie upłynęły trzy kwadranse, gdy byliśmy gotowi do drogi. Pole namiotowe leżało bezpośrednio nad wodą, więc po wyjściu za ogrodzenie znaleźliśmy się na ścieżce wijącej się pomiędzy przybrzeżną roślinnością wzdłuż jeziora. Po godzinie wędrówki, trochę jednak ubłoceni i zmachani, doszliśmy do niewielkiej przystani, gdzie cumowały łódki i żaglówki miejscowych miłośników sportów wodnych oraz turystów. Przy przystani znajdowały się budynki klubu żeglarskiego, bar i niewielki ośrodek wypoczynkowy.
- Jesteśmy na miejscu. Mamy jeszcze kilka minut do otwarcia knajpki – powiedział Jurek zerkając na zegarek.
- Nareszcie, jestem głodna jak wilk – odpowiedziałam zrzucając plecak. Wyciągnęłam butelkę z wodą mineralną i pociągnęłam solidny łyk. Popatrzyłam na niebo, które łaskawie nie poczęstowało nas deszczem. Prześlizgnęłam się wzrokiem po tafli jeziora, gdzie pomimo dość wczesnej pory można było dostrzec kilka żaglówek. Wczesna pora na pewno nie odstraszyła też nielicznych wędkarzy, którzy w skupieniu oddawali się swojemu hobby. Z tej odległości wyglądali jak malutkie figurki. Jeden z tych pasjonatów moczenia kija siedział na pobliskim pomoście, wypuszczonym kilkanaście metrów w głąb jeziora. Pomyślałam, że dla zabicia czasu można by było podejść do chłopaka i zapytać, co też można złowić w jeziorze Żywieckim.
- Przejdziemy się na ten pomost? - zapytałam  Jurka, który studiował mapę okolicy planując zapewne jeszcze jakieś atrakcje na dalszą część dnia.
- Dobrze, ale daj mi chwilkę, bo coś sprawdzam – mruczał pod nosem.
Dopiłam swoją wodę, zarzuciłam plecak i spojrzałam ponownie w stronę jeziora i pomostu. Coś się nie zgadzało. Nie było wędkarza, a nie mógł przez tę chwilę odejść brzegiem.
W miarę jak docierało do mnie, co mogło się stać, zaczynałam odczuwać rosnący niepokój.
- Jurek, chodź szybko! – krzyknęłam i ruszyłam biegiem na pomost. Kiedy dotarłam na jego koniec ujrzałam w wodzie młodego chłopca. Młócąc rękami wodę walczył o utrzymanie się na powierzchni. Popatrzył na mnie oczami wypełnionymi trwogą człowieka, który przegrywa walkę o życie. Zamarłam ze zdumienia, a w tym czasie przybiegł Jurek, zapewne zaniepokojony moim zachowaniem.
- Co robić? Ratuj go! – odzyskałam głos zwracając się do Jurka.
- Pływać nie umiem, zapomniałaś? – odfuknął ze złością, ale widziałam w jego oczach żal
i bezsilność. - Rzućmy mu koło ratunkowe!  – olśniło mnie nagle.
- A jest tu jakieś koło? – zapytał chłopak rozglądając się dookoła. Poszłam w jego ślady
i dostrzegłam starszego pana wychodzącego z budynku klubu żeglarskiego.
- Na pomoc! – krzyknęłam bez wahania. – Człowiek za burtą! – wrzasnęłam bez sensu, ale zadziałało. Staruszek usłyszał wołanie i popatrzył w naszą stronę. O dziwo, zaczął się zbliżać do nas niezgrabnym truchtem ściągając po drodze bluzę.
 - No świetnie – zakpił Jurek, teraz będziemy mieli dwóch topielców.
Staliśmy tam nieruchomo patrząc to na chłopaka, który tracił siły z sekundy na sekundę, to znowu na zbliżającego się do nas starszego pana. Staruszek w końcu dotarł na pomost, przystanął i oceniając sytuację zaczął zdejmować buty. Potem, ku naszemu zdumieniu, usiadł na pomoście i zsunął się wolno do wody. W milczeniu obserwowaliśmy jak dopływa do chłopaka i pewnym chwytem odwraca na plecy utrzymując mu głowę na powierzchni. Wydawało mi się, że zwraca się do chłopaka po imieniu cichym lecz stanowczym głosem wydając mu jakieś polecenia. Po chwili zbliżyli się do pomostu.
 - Wyciągnij go! - ratownik zwrócił się do Jurka.  Przytrzymując się filara jedną ręką, drugą podsadził niedoszłego topielca. Minutę później młody wędkarz siedział na deskach w kałuży wody i szlochał, a starszy pan z niewielką pomocą Jurka wychodził z wody.
- Dlaczego go nie ratowaliście? - zapytał nas z pretensją wskazując na chłopaka.
- Nie umiemy pływać - odpowiedzieliśmy spuszczając wzrok.
- Ale dobrze, że chociaż krzyczeć potraficie – powiedział już trochę łagodniej staruszek
i rzuciwszy przelotne spojrzenie na chłopaka odszedł wolnym krokiem w stronę klubu trzymając w ręku swoje buty.
- Hej, nic ci nie jest? – Jurek próbował nawiązać kontakt z chłopcem. Ten tylko pokręcił przecząco głową i nadal szlochał.
- Gdzie mieszkasz? – zapytałam, bo uważałam, że należało się teraz zaopiekować rozhisteryzowanym dzieckiem.
- Niedaleko – chłopak zdołał się odezwać pochlipując i pociągając nosem.
- Idziemy! – zakomenderowałam – odprowadzimy cię.
- Nie! – zaprotestował chłopak. – Sam wrócę! - Zerwał się z miejsca, pozbierał swoje rzeczy
i ruszył biegiem w stronę pobliskich zabudowań.
Staliśmy na tym pomoście dłuższą chwilę próbując pozbierać myśli po tym dramatycznym wydarzeniu. Zaczęło do mnie docierać jak niewiele brakło, a chłopiec straciłby życie, bo nikt nie widziałby momentu jak wpada do wody. Uświadomiłam sobie również jak niewiele brakowało, aby utonął przy świadkach, którzy byli równie bezradni co on. Woda cichutko pluskała pod deskami pomostu, jakiś ptak przeleciał nisko nad taflą jeziora i nawet słońce przebiło się przez chmury, ale ja czułam wewnętrzny niepokój. Z rozmyślań wyrwał mnie Jurek. Stanowczym gestem złapał mnie pod ramię i zaprowadził na śniadanie.
Podczas posiłku, który ledwie przechodził mi przez gardło, głośno rozmawialiśmy na temat minionych wydarzeń. Do naszej rozmowy przyłączyła się kelnerka serwująca posiłek. Wyjaśniła nam, ze owym dziarskim staruszkiem był pewien emerytowany ratownik WOPR-u, który teraz zajmuje się dozorowaniem magazynu sprzętu klubu żeglarskiego. Niedoszłym topielcem mógł być Maciek,  jeden z jego wnuków.
- Powinniśmy go jednak odprowadzić do domu – zamartwiałam się o dzieciaka, który przecież nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat.
Byłam bardzo przejęta, ale nie chciałam jeszcze wracać do namiotu. Jurek zaproponował, abyśmy podjechali autobusem do Żywca i kupili sobie przed odjazdem jakąś pamiątkę z wakacji. Poszliśmy więc w stronę pobliskiej drogi i wskazanego przez kelnerkę przystanku. Według rozkładu jazdy autobus powinien przyjechać za kwadrans. Droga prowadząca do miasta nie była o tej porze dnia zbyt ruchliwa, ale przejeżdżające samochody mknęły z dużą prędkością.
-  Jakbym miał radar, to nieźle bym się tu obłowił – żartował Jurek. – Chyba się jednak rozpogodzi – dodał  patrząc w niebo.
-  Lepiej wypatruj autobusu, a nuż przyjedzie wcześniej i nie zdążymy go zatrzymać – trochę się denerwowałam, bo staliśmy na przystanku na żądanie, tuż za zakrętem.
Po chwili, po drugiej stronie drogi zobaczyliśmy zbliżającego się szybko rowerzystę. Wyjechał z bocznej uliczki  prawie nie zwalniając na skręcie.
-   Ewa, czy to nie jest przypadkiem ten chłopiec z pomostu? – zainteresował się Jurek.
-   Faktycznie, to on!  Patrz, chyba będzie tędy przejeżdżał.
-   Pewnie jedzie do klubu,  do dziadka. Zatrzymamy go?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo w tejże chwili zza zakrętu wyjechała ciężarówka. Ze zgrozą obserwowaliśmy wysiłki kierowcy, próbującego wyhamować i ominąć rowerzystę. Niestety samochód jechał zbyt szybko i manewr nie udał się. Głośny pisk hamulców i odgłos uderzenia nie pozostawiał wątpliwości, że doszło do tragedii. Zasłoniłam rękami twarz
i załkałam. Nie byłam zdolna nawet drgnąć. Jacek rzucił się na ratunek, ale jak się potem okazało, na ratunek było już za późno. Chłopiec zginął na miejscu.
Poczułam się tak, jakby mi ktoś odebrał dopiero co podarowany prezent. Przecież taka byłam dumna, że przyczyniłam się do uratowania życia, a teraz to życie na moich oczach zgasło. Niemal natychmiast zrobiło mi się głupio, że w takiej chwili rozczulam się nad sobą. Przypomniałam sobie powiedzenie, że co komu pisane, to go nie minie. Nie chciałam jednak myśleć, że naszą interwencją na pomoście tylko odwlekliśmy nieuniknione.
Czekając na Jurka, który rozmawiał z policjantami z drogówki, rzucałam drobne kamyczki do wody. Siedziałam na ławeczce nad brzegiem jeziora, tuż przy pomoście klubu żeglarskiego. Gęste zarośla, jak mur, oddzielały mnie od odgłosów krzątaniny z miejsca wypadku.
- Śmierć była mu pisana – drgnęłam usłyszawszy za sobą głos staruszka. Podszedł do mnie ciężkim krokiem i bez słowa usiadł na ławce obok. – Maciuś to mój najmłodszy wnuk…- mężczyzna obtarł rękawem łzy i zamilkł.
-   Bardzo mi przykro – zapewniłam go - Nie wierzę w przeznaczenie! – dodałam po chwili.
-  Och, dziecko – westchnął mężczyzna – Mało w życiu widziałaś. W naszej rodzinie od kilku pokoleń umiera śmiercią tragiczną przynajmniej jedna osoba. Taka klątwa sprzed lat…
-   To przypadek – broniłam swojego stanowiska.
-  Może tak, może nie… – starszy mężczyzna zapatrzył się w dal zatopiony we własnych myślach.
Poczułam na twarzy chłodny wiatr znad jeziora, delikatne fale uderzały o mulisty brzeg przynosząc na swoich grzbietach drobne gałązki, jakby chciały je zwrócić na swoje miejsce, na ląd. Ciągle zadawałam sobie pytanie: dlaczego? Nagle tak bardzo zatęskniłam za bezpieczną przystanią, za moim domem. Chciałam jak najszybciej odszukać Jurka i wrócić do swojego, znanego i przewidywalnego życia. Tylko, czy to jest jeszcze możliwe?
Woda cichutko pluskała pod deskami pomostu, jakiś ptak przeleciał nisko nad taflą jeziora. Byłam pewna, że w lekkim szeleście liści słychać słowa:  Memor esto quoniam mors non tardat.*  Staruszek wyrwał się z zadumy i niespodziewanie odpowiedział - Memento et ne obliviscaris ad te vivere mori.**
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
* Pamiętaj: śmierć się nie ociąga. (łac.)                  
** Pamiętaj, że umrzesz, ale nie zapomnij żyć. (łac.)



Aldona Nowakowska
“Pauza”

- Ał! Mam już pełno odcisków na stopach przez tą nierówną kostkę brukową. Rozumiem: stary bruk, stare miaseczko… – narzekał Tytus. ­ Mimo wszystko powinni coś z tym zrobić – skwitował po namyśle .
- Nie od bruku bolą Cię nogi. Widocznie masz złe buty.
- Nie bądź taka mądra siostra.
- Jej, z tobą to nawet pozwiedzać nie można. Spójrz! Jak tu pięknie! W górach naprawdę jest wszystko co kocham… ­ zamyśliła się dziewczynka.
- Kocham, pięknie… Tola? Czy ty zawsze musisz widzieć same pozytywne strony? Fakt, jesteś dużo młodsza ode mnie, ale ja w Twoim wieku potrafiłem uruchomić  krytyczne myślenie.
- To ty byłeś kiedyś w moim wieku? – Ironizowała dziewczynka. ­ Widzisz, tak to z tobą jest: zwiedzanie z bratem, czyli wiecz­ne ma­ru­dze­nie. Nie wiem po co rodzice wysłali nas w góry razem. Doskonale widzą, że w swoim towarzystwie nie potrafimy wypoczywać.
- Młoda, ogarnij się troszkę! Chcieli od nas odpocząć… swoją drogą, co za egoizm!
- O nie! Mam Cię dość! Idę sobie. Mam 12 lat i swoje prawa: głównie do wakacji. Marudź sobie do yyyyy do powietrza, wiesz! – Zdenerwowała się Tola.
- Rób co chcesz! Czekaj! Tola, Toooooooooola!


***
- Dziewczynka, 12 lat, jakieś 140 cm wzrostu. Jaki kolor oczu? Yyyyyyy, jak hasky... tak to
najlepsze określenie, takie miała yyyyyyy ma oczy – poprawił się Tito. ­ Ja? Jestem jej bratem
oczywiście. Tytus. 20 lat. Tak, była pod moją opieką. W co ubrana? Buty, każdy w innym
kolorze, w sensie trampki miała i spodnie, te z szelkami…
- Ogrodniczki? – Podpowiedział policjant.
- Właśnie! Ogrodniczki! Trochę przetarte na kolanach, bluza niebieska w kolorowe grochy
z łatami na łokciach.
- O dziewczynce mowa? Proszę mi wybaczyć, muszę się upewnić.
- Dziewczynka, taka chłopczyca troszkę. Włosy brązowe, kręcone, do ramion, standardowo
poczochrane.
- Jakieś cechy szczególne?
- Hmmm raczej nie.. zaraz, zbyt krótka grzywka, zdecydowanie zbyt krótka. Sama sobie
obcinała,nożem kuchennym, dziś z samego rana, wyglądała jak…
- Rodzice wiedzą? – Przerwał rozmówca, nie odrywając oczu od komputera.
- Tak, tak.. już wiedzą… – westchnął załamany Tytus.
- Proszę dokładnie opowiedzieć jak to było? Weszła tam i… a jeszcze jedno. Ile czasu minęło
od zaginięcia siostry?
- Jakieś… dwadzieścia minut – rzekł mężczyzna po namyśle.
- Oj! To zdecydowanie za krótko. Jak Tola nie pojawi się do godziny dwudziestej drugiej
proszę nas zawiadomić. A teraz niech pan się uspokoi, pójdzie do pokoju hotelowego i poczeka
na uciekinierkę. Na pewno się pojawi – pocieszał policjant odchodząc od komputera.


***
- Tytus, Tyyyyteeeek. Nie no gdzie ja jestem? – Nawoływała zdezorientowana Tola, rozglądając
się przy tym uważnie.
 Miejsce, w którym się znalazła wyglądało dokładnie jak to górskie miasteczko, do którego przyjechała z bratem tylko, że coś w nim było nie tak. I właśnie to coś ją przerażało. Nagle wszystko stało się jej obojętne, nawet to, że sięzgubiła. Wszystko co działo się wokół, było jakby poza nią. Tola czuła, że nic ją nie dotyczy. Nie, nie czuła ­ wiedziała. Gdy chciała wejść do środka opuszczonej kamienicy, zauważyła, że drzwi otwierają się na przeciwną stronę. Zresztą nie tylko drzwi, ale także okna. W sąsiednich budynkach było identycznie. Nadomiar wszystkiego ludzkie twarze wyglądały… Trochę inaczej. Coś było nie tak. Próbowała przeczytać szyld z pobliskiej restauracji:
- eeffaC yrboD ńeizD – co to ma być? ­ Jejka! Dzień Dobry Caffee! Chyba znalazłam się
po drugiej stronie lustra – stwierdziła na głos Tola, przyglądając się swojemu odbiciu w szybie.
Chciała się zdenerwować, próbowała się nawet popłakać – nic z tego.
- Przecież to niemożliwe! Nie jestem w bajce i żadna ze mnie Alicja! – Krzyknęła i kopnęła stare
wiadro, które akurat miała pod nogami. Zdziwiła się, bo wydarzeniu temu nie towarzyszyły
żaden dźwięk. - Tytus! Gdzie jesteś? Gdzie ja jestem? Niepotrzebnie się z tobą kłóciłam, niepotrzebnie wbiegłam w tą alejkę i to sama! – Mówiła Tola rozglądając się po obcym miejscu.
Dziewczynka podeszła ponownie do okna, przyjrzała się sobie dokładnie.
Chyba faktycznie przesadziłam z długością grzywki, Tito miał rację. Zresztą czym ja się teraz
martwię, to tylko włosy, odrosną – pocieszyła się. Już miała odejść, gdy zobaczyła postać, która
stała tuż za nią.
- Mama! – krzyknęła i odwróciła się gwałtownie.
- Niestety nie była to mama, tylko młoda kobieta bardzo do niej podobna, to znaczy do mamy i..do niej samej!
- Nie jestem twoją mamą, jestem tobą – odezwała się postać. Jestem Tola i mam 32 lata. Pokłóciłaś się z Tytusem, wbiegłaś w alejkę, stwierdziłam, że muszę się z tobą porozmawiać. Już przestań się tak dziwić, nie jesteś przeciętną dziewczynką, więc nie bądź zszokowana gdy przytrafiają ci się jakieś dziwne rzeczy.
- Nigdy tak o sobie nie myślałam – stwierdziła Tola.
- Wiem, a to bardzo źle. Każdy na swój własny sposób jest wyjątkowy. Tylko w twoim przypadku zaczyna gdzieś umykać pewność siebie ­ nie wiem dlaczego. Zapewniam cię, że w życiu będzie ci ona bardzo potrzebna. Jednak o tym wszystkim za chwilę. To jak? Chcesz ze mną porozmawiać, a raczej wsłuchać się w siebie?
- Hmmmm – to wszystko brzmi tajemniczo i co najmniej kusząco. – Z chęcią bym z tobą yyyy to znaczy z sobą porozmawiała, ale obawiam się, że ktoś może się o mnie martwić. Sama wiesz, to znaczy sama wiem jakim panikarzem jest Tito. Rany, to bez sensu nawet nie wiem jak z tobą yyyy z sobą rozmawiać – dodała podirytowana dziewczynka.
- Nie denerwuj się. Nie po to się pojawiłam, żeby cie dodatkowo stresować. To jak, na pewno chcesz wracać? Uważam, że warto znaleźć czas na wysłuchanie swoich myśli, czyli mnie w tym przypadku. To nie jest trudne.
- Nie? – szczerze zdziwiła się Tola.
- Nie. Wystarczy znaleźć się w miejscu, w którym odetniesz się od codziennego wiru, obowiązków i emocji, w takim, w którym nic cię nie dotyczy. Choć to nie reguła.
- Jak to?
- Czasem wystarczy zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i … już.
- To co mówisz brzmi rozsądnie – stwierdziła dziewczynka po namyśle.
- Obiecuję ci, że twój czas spędzony ze mną zajmie najwyżej 30 minut. Potem odprowadzę cie do miejsca gdzie spotkasz brata.
- Obiecujesz?
- Chyba możesz sobie zaufać?
- W sumie to zawsze byłam, a przynajmniej starałam się być słowna.
- - Zapewniam cię, że w tej kwestii nic się nie zmieniło.
- Dobra co masz mi do powiedzenia, słucham…
- Widzisz Tolu, wszystkie twoje emocje związane z chwilami, które właśnie przeżywasz czyli:denerwujący Tytus, wieczny stres w szkole, przejmowanie się wszystkim i branie każdego słowa do siebie, brak pewności siebie, a na końcu ten feralny brak zdecydowania – to wszystko
buduje ciebie jaką będziesz, czyli mnie teraz i analogicznie, Tolę później. Prawda jest jednak taka:
to nie ma sensu.
- Co nie ma sensu?
- To co przed chwilką mówiłam, ten nadmiar stresogennych emocji.
- Jak to? Dlaczego?
- Zastanów się. Czy pamiętasz czym denerwowałaś się rok temu?
- Hmmmmm no raczej nie.
- A czy którykolwiek twój wybór spowodował katastrofę na ziemi?
- Hahah też nie.
- Zastanów się, czy byłoby ważne, co o tobie pomyślą inni, gdybyś sama była z siebie w pełni zadowolona?
- W sumie to miałabym to w nosie – zaśmiała się dziewczynka.
- Widzisz! Najważniejsze więc jest to by w siebie wierzyć, konsekwentnie dążyć do wyznaczonego przez siebie celu. A! Ważne, aby doceniać każdy krok postawiony w jego kierunku.
- Masz rację! Jak się tego słucha, to się wszystko wydaje takie proste, ale nie wiem czy będę o tym pamiętała, a co za tym idzie, czy uda mi się to wdrożyć w życie. Titus mnie zdenerwuje i o wszystkim zapomnę. Pójdę do szkoły, wywołają mnie do odpowiedzi i klops! Czar pryśnie.
- A wiesz czemu bart tak Ci działa na nerwy?
- To oczywiste, bo jest „starszy i mądrzejszy” – tak mawiają dorośli.
- A właśnie, że nie.
- Też tak uważam, wiadomo, że ja jestem mądrzejsza – zażartowała Tola, wypinając dumnie klatkę piersiową.
- I tym razem się mylisz. Tytus jest dla ciebie najbliższą osobą, oczywiście poza rodzicami, dlatego tak ważne jest co mówi, nawet jak mówi głupoty – a zapewniam, że to zdarza się każdemu.
- No faktycznie, co zrobić, że kocham tego marudę. Właśnie! Pewnie umiera teraz ze strachu o mnie. Chcę do niego wracać! – Zdecydowała dziewczynka.
- Dobrze, ale obiecaj mi, a raczej sobie, że znajdziesz czas na oddech, czy jakby to nazwać…
- Pauzę! – Krzyknęła zadowolona dziewczynka
- Pauzę? Hahaah ciekawe określenie na podsumowanie dnia, tygodnia itp. To jak? Zrobisz to dla nas? Choć raz w tygodniu?
- Pewnie! – Obiecała Tola i nawet się nie spostrzegła, a znalazła się pod drzwiami pokoju hotelowego, w którym byli zameldowani.
- Gdzie byłaś młoda! Wiesz jak się martwiłem! Byłem zgłosić twoje zaginięcie na policję! –Wykrzykiwał Tito, gdy tylko Tola pojawiła się w drzwiach pokoju.
- Na policję? Nie za wcześnie? – Zastanowiła się dziewczynka nie zwracając uwagi na histeryczne zachowanie brata.
- Przestań! Nic ci nie jest?
- Ja też cię kocham brat!
- Co ty bredzisz?
- Musiałam chwilkę pobyć sama z sobą. Zrobić sobie emocjonalny reset yyyy taką pauzę ­ tobie też to polecam. Wyciszysz się troszkę.Jesteśmy w górach, to najlepsze miejsce, na przemyślenia i głęboki oddech.
- Nie pyskuj, ja tu prawie wychodzę z siebie…
- Lepiej wyjdźmy z tego pokoju, zapraszam cie na lody w ramach przeprosin oczywiście –powiedziała Tola siadając bratu na kolanach i uśmiechając się czule. Wiedziała, że to zawsze działa łagodząco na Tytusa.
- No dobra, ale więcej nie znikaj.
- Nie zniknę, obiecuję! A wiesz dlaczego?
- Dlaczego?
- Bo bardzo się cieszę, na myśl o spędzeniu z tobą jeszcze tygodnia w tym górskim plenerze.
- Zadziwiasz mnie – stwierdził mężczyzna.
- Jeszcze zadziwię, a teraz chodźmy na te lody, opowiem ci co to ta pauza.
- Zgoda, jeszcze tylko zadzwońmy do rodziców.
- To rodzice też wiedzą? Tito nie było mnie tylko 30 minut!
- Wiem. Chyba faktycznie spanikowałem.
Tytus wziął głęboki oddech i uśmiechnął się pod nosem. Następnie objął czule młodszą siostrę,
pogłaskał po rozczochranych włosach i ruszyli ciemnym korytarzem hotelu, który mieścił się w
niewielkiej miescowości górskiej Sosnówka.

Dafner Ewa

Narty i puszyste jak owieczka łono…

- A cóż to za problem te narty?!? Wkładasz i jedziesz! W dzieciństwie miałem takie z plastiku, żadna trudność! - pełna narciarskiego profesjonalizmu odpowiedź pada z ust osobnika płci męskiej.
Tosiek jest moim kuzynem i po raz pierwszy zapragnął zasmakować zimowej przygody na deskach. Smakowanie będzie się odbywało w przepięknej scenerii słowackich szczytów.
Hmm… - popadam w zadumę i wspominam swój pierwszy raz na nartach…
Szczyrk. Dwie spragnione przygód kobiety po trzydziestce znalazły się we właściwym miejscu i czasie, by zakosztować tego pięknego zimowego sportu. Wypożyczyły sprzęt, umówiły się z instruktorką i oddały w ręce opatrzności. Opatrzność na początku nie była łaskawa i postanowiła sobie zakpić z niewieścich zapędów.

***
Leżę na górce dla dzieci, po tym jak wywiózł mnie na jej „szczyt” wyciąg „Krasnal”. Wywiezienie na „szczyt” było mocno traumatycznym przeżyciem. Niczym gigantyczna owocowa galaretka trzęsąca się przy każdym ruchu, którego sprawcą był „Krasnal”, dotarłam na swój „szczyt”. Zgramoliłam się z talerzyka wyciągowego i jak się można było spodziewać od razu rypnęłam. Ale jak rypnęłam! Ziemia się zatrzęsła, lawiny poszły, lawiny śmiechu oczywiście, a ja plastycznie zaległam na śniegu. Leżę niczym biedronka siedmiokropka na korpusiku i macham. Jedyne czym mogę machać to ręce, bo nogi mam podwinięte i matka natura postanowiła jakoś tak abstrakcyjnie je ułożyć w przestrzeni. Pani instruktorka i kuzynka usiłują mnie ustawić do pionu, ale nie jest to proste - wiadomo górka jakieś tam, mimo wszystko, nachylenie ma, a siła tarcia (a właściwie jej brak), znajdująca się pomiędzy wyślizganym śniegiem, a moimi mięśniami pośladkowymi, odzianymi w niewspółpracujące narciarskie spodnie, nie ułatwia sprawy. W końcu wstaję. Po kilkunastu „zjazdach”, pod czujnym okiem instruktorki, ogarniam „Krasnala” i górkę dla dzieci. Zapada śmiała decyzja: Wjeżdżamy na większą górę! Ta decyzja nie jest moja oczywiście. Moje jest tylko przerażenie, które dopada mnie w momencie spojrzenia na „większą górę”. To Skrzyczne…

***
- Hamuuuuuuuuj! Wywaaaaaaaaaal się w zaspę! Boże! Wywaaaaal się! Zabijesz się! - drze się instruktorka. A ja zespolona z tym piekielnym sprzętem samonośnym, który rządzi mną i jedzie, gdzie chce, modlę się o szybką śmierć! Nawet wywalić się nie potrafię! Jak mam to zrobić, no jak?!? Zaliczam muldy śnieżne, które pojawiają się na "mojej" trasie. Wpadam na jakiegoś nieszczęśnika na desce snowboardowej. Leżę! Udało się! Leżę! W gaciach narciarskich mam trzy tony śniegu. W trakcie upadku podwinęła mi się kurtka po samą szyję i zmieniłam ułożenie w przestrzeni - końcowy odcinek toru upadkowego odbyłam w pozycji - głową w dół, w związku z czym gacie pełniły funkcję zbiornika na puszysty śnieżek. Ale to nie jest ważne, ważne jest to, że żyję. Podziwiam błękitne niebo i mam wszystkie kości w całości. Instruktorka z kuzynką odnajdują moje sponiewierane ciało. Ich miny wyrażają głęboką wdzięczność, a usta pewnie niejedną zdrowaśkę zmówiły w mojej intencji.
Mój pierwszy „zjazd” z góry zwanej Skrzyczne, trwał kilka godzin. Przeżyłam, ale za cholerę nie chciałam tego powtórzyć! W mokrym ubraniu, od śniegu, potu i łez, wykrzyczałam, że nie dam się wwieźć, po raz kolejny, na tą śmiercionośną górę.
Następnego dnia stałam jednak u podnóża szczytu zastanawiając się - co ja tu robię? Uparte stworzenie ze mnie i spokojnie w szranki z oślicami w tej materii mogę stawać. Z narciarstwem nie pokochałam się od pierwszego wejrzenia, ale która prawdziwa miłość nie rodziła się w bólach…? W górach znalazłam to co kocham – wolność, przestrzeń i cały wachlarz emocji. Odkryłam w sobie siłę i umocniłam wiarę w to, że w życiu na nic nie jest za późno, a ciężka praca, determinacja i wsparcie innych ludzi potrafią zdziałać cuda.

***

Zdanie Tośka na temat narciarstwa uległo zmianie po tym jak, po raz pierwszy, założył prawdziwe buty narciarskie i dopiął sobie do nich prawdziwe narty.
- Ciężkie to… - słychać w głosie lekkie przerażenie umiejętnie zamaskowane męską niechęcią do okazywania strachu.
Wyciąg typu „Krasnal” wywiózł Tośka na „szczyt”. Tosiek uległ upadkowi, który okazał się na tyle nieszczęśliwy, że uszkodziło się Tośkowe kolano i rozerwały się narciarskie galoty w kroku. Z czeluści rozerwania gaciowego wychyliła się biała watka pełniąca funkcję ocieplającą. Pamiętam to doskonale, ponieważ umarłam wtedy ze śmiechu, pomimo niezbyt śmiesznej sytuacji. To był niezapomniany widok: Tosiek leżący na śniegu z grymasem na twarzy, a pomiędzy nogami, puszyste jak owieczka, śnieżnobiałe łono otoczone przez czerń materiału narciarskich spodni.

Tosiek nie pokochał nart.


Norbert Góra  
Tajemnica poza czasem

Minęła dziesiąta, kiedy detektyw Władysław Mroczewski po raz ostatni rzucił okiem na swój notes, zanim wysiadł z autobusu relacji Przemyśl-Lwów. To była raptem jedna strona uzupełniona kilkoma banalnymi myślnikami, z dołączoną fotografią młodej, nieco zatroskanej dziewczyny. Nazywała się Ilona Lipczyk i miała dwadzieścia pięć lat. Zaginęła w Przemyślu tydzień temu. Jej ojciec, Sławomir, zgłosił ten fakt na policję, ale funkcjonariusze nieszczególnie kwapili się do pomocy. Tłumaczono to brakami kadrowymi i wieloma innymi, równie ważnymi dla tamtejszych policjantów sprawami. Lipczyk w końcu nie mógł dłużej wytrzymać i wynajął prywatnego śledczego – emerytowanego gliniarza, z czteroletnim doświadczeniem jako detektyw. Mroczewski doskonale zdawał sobie sprawę z jednego faktu – ojciec mało co wiedział o córce. Przedstawiał ją jako przewrażliwioną, zamyśloną i roztargnioną, młodą damę o wielkich aspiracjach. Nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatni raz szczerze rozmawiali, czy Ilona kiedykolwiek opowiadała mu o swoich planach na przyszłość, czy spotykała się z jakimiś mężczyznami. Władysława nie dziwiło to ani odrobinę. W dzisiejszym świecie rodzice poświęcali swoim pociechom coraz mniej czasu. Gdy dochodziło do ucieczek z domu, każdy z rodziców był taką decyzją wielce zaskoczony. Chociaż Mroczewski nie miał potomstwa, zastanawiał się, jak on zachowałby się w takiej sytuacji. Praca w policji wymagała poświęcenia. Wielu jego kolegów po fachu wypalało się zawodowo szybciej niż żarówki.
Otrząsnąwszy się z zamyślenia, zorientował się, że autobus zdążył już odjechać spod przystanku i zajechał na parking. Władysław przerzucił spojrzenie z powrotem na notes. Dwa dni temu Sławomir Lipczyk otrzymał tajemniczy telefon. Ktoś, kto nie chciał zdradzać swoich danych, poinformował go, że Ilonę – albo chociaż kobietę bardzo do niej podobną – widziano we Lwowie, przy recepcji polskiego, niedużego hoteliku na ulicy Hnatiuka, niedaleko ratusza. To była jedyna poszlaka, dla której Mroczewski przyjechał aż tutaj. Miał nadzieję, że znajdzie dziewczynę całą i zdrową, a potem zdoła ją jakoś namówić na rozmowę z ojcem, tak, aby obie strony mogły sobie wszystko wyjaśnić. Chrząknął i poruszył głową.
Marzyciel ze mnie, pomyślał, a potem głęboko westchnął. Na pewno w hotelu cała sytuacja znacznie się skomplikuje.


                                                                       **

Na terenie dworca znajdowała się informacja turystyczna, gdzie sympatyczna kobieta w granatowej sukience, o lśniących i długich do pasa blond włosach wytłumaczyła detektywowi, jak może dostać się stąd do hotelu, na Hnatiuka. Całe szczęście Mroczewski doskonale porozumiewał się po rosyjsku. Autobusem „3A” musiał dostać się aż do przystanku przy ulicy Pełtewnej. Stamtąd dojście do tego hotelu nie zajmowało już więcej niż dziesięć minut.
W trakcie jazdy zatłoczonym środkiem publicznego transportu starał się zignorować panujący wewnątrz hałas. Rozgadani współpasażerowie generalnie prawili o błahostkach. Ktoś niedawno dostał pracę, kto inny rozmyślał nad małżeństwem, dwie starsze panie siedzące po prawicy Mroczewskiego opowiadały o swoich wnukach, ich pierwszych słowach i krokach. Młodsi lwowianie dyskutowali o problemach w szkole, o planach na przyszłość, gdzie zamierzają pójść na studia i tym podobne. Detektyw prosił tylko, żeby los pozwolił mu zastać Ilonę Lipczyk w hotelu. Nic innego się już nie liczyło.

                                                                       **

Po ponad godzinnej podróży autobusem i przejściu piechotą kilku przecznic, znalazł się na ulicy Hnatiuka. Miejsce noclegowe rzeczywiście było niewielkie, a jego śmieszna nazwa – „Śpioch” – przyciągała. Mroczewski otworzył drzwi wejściowe i postawił dwa kroki do przodu, zwracając na siebie uwagę młodej kobiety. Mogła być w wieku podobnym do córki Lipczyka, ale to na pewno nie była Ilona. Poszukiwana miała kręcone, ciemne włosy, niebieskie oczy, lekko zadarty do góry nos i okrągłą, nieco wystraszoną twarz. Kobieta, która stała za mahoniową ladą była wysoką blondynką o brązowych oczach, a przesadna ciekawość wręcz emanowała z jej pociągłej twarzy. Wygładziła swój granatowo-biały mundurek i wyprostowała się.
– Witam serdecznie w hotelu „Śpioch”. W czym mogę pomóc? – zapytała, bez chwili wahania.
– Witam. Szukam pewnej osoby – odparł Mroczewski i uśmiechnął się.


Kobieta przyjrzała się uważniej jego srebrnym jak księżyc włosom i sieci zmarszczek na twarzy. Władysław miał na sobie lnianą, kremową marynarkę sportową, z niebieską koszulą pod spodem i czarne spodnie dżinsowe.
– To znaczy kogo? – na jej twarzy zagościł cień niepewności.
Mroczewski pokazał kobiecie zdjęcie Ilony. Recepcjonistka zerknęła na nie, zamrugała i przeciągnęła wzrok z powrotem na Władysława.
– Zawołam kierownika. Może on coś będzie wiedział.
Powiedziawszy to, chwyciła za słuchawkę stacjonarnego, białego telefonu i wystukała jakiś numer. Po chwili poprosiła kierownika do recepcji. Mroczewski zorientował się, że po prawej stronie jej biurka znajdowało się wejście na korytarz. To właśnie stamtąd po paru minutach wyłonił się kierownik. Miał kruczoczarne włosy, zaczesane na lewo. Ubrany w grafitowy garnitur, nerwowo poprawiał krawat w kolorze miętowym i gmerał przy okularach, których szkła przysłaniały jego podkrążone, błękitne jak ocean oczy.
– W czym mogę pomóc? – zapytał sympatycznym tonem. Władysław podszedł bliżej niego i wręczył mu zdjęcie Ilony. – Szukam tej dziewczyny. To bardzo ważne.
Kierownik przyjrzał się uważniej fotografii i otworzył szeroko usta.
– Niech pan mi o niej nawet nie przypomina. Wstrętna smarkula – wycedził pod nosem, ku zdziwieniu recepcjonistki i Mroczewskiego.
– Powiedziałem, że to bardzo ważne. Muszę ją znaleźć – dodał detektyw po chwili ciszy, przypatrując się zaniepokojonemu kierownikowi.
– Usiądźmy, dobrze? – zaproponował, wskazując kanapę za plecami Władysława, obitą kremową, sztuczną skórą, tuż obok mahoniowego, niewielkiego stolika.

                                                                       **

Gdy usiedli na kanapie, kierownik nachylił się ku Mroczewskiemu. Jego twarz była kamienna jak posąg.
– Będę z panem brutalnie szczery. Gdyby ta dziewczyna przyszła do mojego hotelu jeszcze raz, to daję słowo, że pożałowałaby swojej decyzji.
Detektyw ściągnął brwi i zacisnął usta.


– Dlaczego?
– Najęła się u mnie do pracy. Popracowała raptem dzień. Zapłaciłem jej, ale na kolejnej zmianie już się nie pojawiła. Bogu dzięki, że to nie jakiś Sheraton, bo inaczej poszedłbym z torbami. Załatwiłem zastępstwo na ostatnią chwilę – opowiadał kierownik, kręcąc co rusz głową. Mroczewski zapisał sobie coś w notesie.
– Zachowywała się jakoś podejrzanie? No nie wiem, pytała o coś dziwnego?
– No cóż, jeśli o tym już mówimy, sprawiała wrażenie nieobecnej myślami. Kilkakrotnie próbowała się czegoś ode mnie dowiedzieć o lwowskich podziemiach, jakby chciała coś tam znaleźć – odparł rozmówca detektywa i wzruszył ramionami. Zgodnie z przewidywaniami Władysława, sytuacja powoli zaczynała się komplikować. Czyżby Ilona coś ukrywała?
– Niewiele o niej wiedziałem. Szczerze mówiąc, na dłuższą metę nie nadawałyby się tu do pracy. To w sumie wszystko, co mogę panu powiedzieć. Ona wymagała pomocy dobrego psychoterapeuty, o ile nie psychiatry. Niezdecydowana, zamknięta w sobie, zamyślona. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność – kontynuował kierownik, po czym zwrócił uwagę na telefon stojący na biurku tuż obok recepcjonistki. Podniosła go, zamrugała i odsunęła od ucha słuchawkę, zerkając porozumiewawczo na przełożonego.
– Ktoś chce z panem rozmawiać.
– Już idę – stwierdził mężczyzna i zerknął jeszcze na detektywa. – Pan wybaczy, obowiązki wzywają.
– Oczywiście, dziękuję za poświęcony mi czas – powiedział Mroczewski i uścisnął rękę kierownikowi. Zanim jednak wyszedł z hotelu, podszedł do pracowniczki i uśmiechnął się.
– Prosiłbym panią jeszcze o drobną przysługę – zaczął, a kobieta odwzajemniła jego uśmiech.

                                                                       **

Wyjaśniła Mroczewskiemu, jak dostać się do lwowskich podziemi. Nie było to możliwe na własną rękę – niezbędny był przewodnik. Recepcjonistka podała mu numer telefonu do tutejszego biura podróży, które zajmowało się organizacją wycieczek po podziemiach.


Na całe szczęście pozostało jedno, wolne miejsce w grupie mającej zejść pod ziemię za czterdzieści minut. Władysław zarezerwował je i pospieszył piechotą w kierunku ratusza, gdzie miała być zbiórka.

**

Kręte korytarze, gdzieniegdzie oświetlone pomarańczowym, ostrym światłem, wyglądały przerażająco. W powietrzu unosił się nieokreślony zapach dni, które przeminęły. Przez moment miał nawet dziwne wrażenie, że ktoś go śledzi, ale był przecież osobą, która szła na samym końcu wycieczki. W połowie jednego z dłuższych korytarzy przystanął przy cuchnącej, starej ścianie i ściągnął brwi. Na czole pojawił mu się charakterystyczny mars.
Zza muru dochodziły szepty, zbyt ciche, żeby można było je zrozumieć.
– Halo? Jest tam ktoś? – zapytał, ale nie na tyle głośno, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Grupa zdążyła się już oddalić. Przewodnik raczej nie należał do osób cierpliwie czekających na innych – dwa słowa tu, trzy słowa tam, aby szybciej, aby skończyć.
Szepty nie ustawały. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Władysław wyciągnął rękę i przeciągnął opuszkami palców po zakurzonej ścianie. W którymś momencie usłyszał tajemnicze strzyknięcie. Coś pękło po drugiej stronie. Zdążył się tylko odsunąć, gdy ujawniło się przed nim wejście. W środku panował nieprzejednany mrok. Detektyw wyjął telefon komórkowy i za pomocą wyświetlacza rozjaśnił ciemność. To musiało być jakieś ukryte pomieszczenie. Nikt tu nie zaglądał od dobrych kilkudziesięciu lat. Pajęczyny widniały w rogach, czuć było niemiłosierny zapach stęchlizny. Przełknąwszy ślinę, przeszedł kawałek dalej, drżąc. Gdy postawił trzy kroki, wejście za nim zamknęło się z trzaskiem. Mroczewski krzyknął ze strachu. Serce podeszło mu do gardła. Nakierował przed siebie słaby, mlecznobiały promień światła wydobywający się z ekranu komórki, ale, jak na zawołanie, telefon wyłączył się.
Cudownie, pomyślał i westchnął. Błądząc po omacku, próbował wyczuć którąkolwiek ze ścian. Z wyprostowanymi rękami postawił krok do przodu, gdy jego ciało przeszyła fala lodowatego wiatru, tak mroźna, aż pisnął z przerażenia.
Tkwił w bezruchu jeszcze przez ułamek chwili, starając się uspokoić.


Rozsądek nie mógł jednak przezwyciężyć drżenia i nawału pytań, które przesuwały się po umyśle jak pociąg towarowy po starych szynach.
– Boże, a jeśli tutaj umrę? – szepnął ledwie słyszalnym głosem. Ciemność otaczała go z każdej strony. Nie widział absolutnie nic. Każdy następny krok mógł spowodować, że poślizgnie się i upadnie na ziemię, łamiąc sobie nogę.
Władek, weź się w garść. Byłeś policjantem i śmierć nie raz, nie dwa zaglądała ci w oczy, starał się sobie wmówić. W końcu zdecydował się na ruch. Powoli, bardzo ostrożnie, przesunął się do przodu. Na drodze nic nie leżało. Postawił dwa następne kroki. Po prawej stronie zauważył żółte, ostre światło. Modlił się w duchu, aby tylko dojść bezpiecznie do jego źródła. Kolejne kroki były już zdecydowanie pewniejsze, a im bardziej szedł przed siebie, tym bardziej ścieżka na wprost stawała się jaśniejsza. To miejsce wyglądało na zapomniane przez świat. Kurz na ceglanych ścianach, przyozdobionych długimi, pajęczymi sieciami. Mroczewski kroczył niepewnie w kierunku światła, gdy usłyszał odgłosy dwóch mężczyzn, żywo dyskutujących o obecnym stanie polityki państwowej. Dochodziły z bliska. Detektyw doszedł prawie do końca korytarza i zorientował się, że po prawej stronie znajduje się wąski, równie zaniedbany łącznik między pomieszczeniami. On z kolei prowadził do bliżej nieokreślonej, dużej sali, skąd dochodziły te męskie głosy. Władysław przyspieszył i opuścił przerażający korytarz.
– Przepraszam, halo! – krzyknął w kierunku nieznajomych. Mężczyźni obrócili się do niego i otworzyli szeroko oczy. Wyglądali na żywcem wyjętych z innych czasów. Detektyw postawił jeszcze krok do przodu i teraz, dzięki blaskowi płonących pochodni przybitych do ścian, mógł przyjrzeć się im uważniej. Na głowach mieli melanżowe kaszkiety, a na ich odzienie wierzchnie składały się stare, brązowe i wyjątkowo znoszone łachmany.
– Patrz na dziwaka – stwierdził szyderczo jeden do drugiego.
– Słucham?! – ryknął Mroczewski, oburzony jak nigdy.
– Pewnie z Ameryki przypłynął, nowobogacki. Tfu! – splunął detektywowi pod nogi ten drugi, niższy. Władysław chciał wrzasnąć, ale powstrzymał się. Coś było z nimi nie w porządku.
– Chciałbym się dowiedzieć, gdzie jestem? – zapytał Mroczewski i rozejrzał się po sali. Do jej ścian przybite były rozmaite plakaty – „Walcz dla Lwowa”, „Głosuj na Stanisława Ostrowskiego*”, „Polskie serca biją w nas”.

*Stanisław Ostrowski(29.10.1892 - 22.11.1982) – ostatni, polski prezydent Lwowa II Rzeczypospolitej, lekarz
– Już własnej ojczyzny nie rozpoznaje. Wracaj tam skąd przybyłeś, amerykański pachołku! – syknął wyższy obdartus i obaj, zanosząc się śmiechem, obrócili się plecami do detektywa.
Co tu jest grane? – pomyślał Mroczewski i pokręcił głową.
Naprzeciwko niego, w odległości sześciu, może siedmiu kroków znajdowało się wejście do kolejnego łącznika. Idąc w tamtym kierunku zastanawiał się nad treścią jednego z plakatów. „Głosuj na Stanisława Ostrowskiego”. Gdzieś słyszał o tym nazwisku. W jednym z magazynów internetowych, w których… o rany! Kaskada świadomości spłynęła na niego jak deszcz z jasnego nieba. Przecież ten człowiek nie żył od ponad trzydziestu lat. Jakim cudem przetrwały tu, w tym zakurzonym pomieszczeniu plakaty zachęcające do głosowania na niego? Pytań ciągle przybywało i próżno było szukać jakichkolwiek odpowiedzi.
Gdy doszedł do wejścia do łącznika, zdumiał się po raz kolejny.

                                                                       **

Zaraz za łącznikiem widniało następne wejście, tym razem do mniejszej salki. W jej centralnej części ustawiony był duży krzyż i kilka mahoniowych ław, jak w kościele.
Władysław wszedł do salki i rozejrzał się. Obok ławy, tuż przy krzyżu, modliły się żarliwie dwie osoby. Palące się pochodnie rzucały blask na obiekt sakralny.
– Halo? Przepraszam, że przeszkadzam w modlitwie, ale… – zaczął detektyw i zaniemówił, kiedy twarze zwróciły się ku niemu. Jedna z nich należała do Ilony Lipczyk.

                                                                       **

Współtowarzyszka zaginionej dziewczyny, młoda dama o sympatycznej, ale nieco bladej twarzy, ściągnęła brwi.
– Tak? Kim pan jest? – zapytała nieuprzejmie. Mroczewski zignorował ją i utkwił spojrzenie w córce Sławomira.
– Pani Ilona Lipczyk? – wypalił, otwierając szeroko oczy. Dziewczyna jęknęła.
– Skąd pan to wie? – krzyknęła Ilona.


– Pani ojciec mnie wynajął. Miałem panią znaleźć – oświadczył Władysław i uśmiechnął się. – Mój… ojciec? Po co to zrobił? Po jaką cholerę kazał panu mnie znaleźć?
To pytanie zmyło uśmiech Mroczewskiemu z twarzy.
– Jak to, po co? Martwił się i…
– Martwił się? Pan nie zna mojego ojca – Ilona krzyczała dalej i łzy prawie zaczęły jej lecieć z oczu. Młoda kobieta podeszła bliżej niej, przytuliła, a następnie spojrzała w kierunku Mroczewskiego z nienawiścią.
– Drogi detektywie – zaczęła obojętnym tonem, sycąc oczy jego zdziwieniem. – Jestem jej prababcią i to ja ją tutaj sprowadziłam.
Władysław kaszlnął z wrażenia.
– Prababcią? Ale pani… to znaczy, ja… ona – dukał, przenosząc wzrok z jednej kobiety na drugą.
– Skarbie, wytłumacz wszystko temu człowiekowi – szepnęła prababcia Ilony do prawnuczki, a potem nachyliła się do detektywa. – Pan niech uważnie słucha, bo to, co teraz zostanie powiedziane, może zabrzmieć jak bajka, chociaż nią wcale nie jest.

                                                                       **

Ilona usiadła na ławie przy krzyżu i zaczęła opowieść.
– W dwutysięcznym piątym roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat zmarła moja prababcia, Halina. Byłam z nią bardzo związana, o wiele bardziej niż z ojcem i matką. Miałam wtedy piętnaście lat i świat dosłownie mi się zawalił. Wiele lat później, w trakcie pobytu na cmentarzu, w pobliżu jej grobu usłyszałam ten głos. To była ona. W jakiś niesamowity, niewytłumaczalny sposób skontaktowała się ze mną. Powiedziała, że znów możemy być razem. Zdradziła mi, że na terenie podziemi Lwowa, miasta, z którego ona pochodziła, istnieje zjawisko zakłócenia czasoprzestrzeni.
Podobna sytuacja ma miejsce z Trójkątem Bermudzkim. Dzięki niemu można było podróżować w czasie, na zasadzie tunelu łączącego dwa wymiary czasowe, ale trzeba wiedzieć, jak sobie pozwolić na taką podróż. Prababcia odkryła, iż wejście do tunelu znajdowało się właśnie za jedną ze ścian w lwowskich podziemiach, udostępnionych turystom do zwiedzania. Musiałam jednak kupić bilet na wycieczkę, aby móc tam zejść.


Uciekając z domu zabrałam pieniądze tylko na podróż do Lwowa i nie starczyło mi na ten bilet. Postanowiłam zatrudnić się gdziekolwiek i zdobyć pieniądze. Udało mi się to w polskim hotelu.
Gdy tylko dostałam zapłatę za próbny dzień, zrezygnowałam z tej pracy, nie chcąc się z niczego tłumaczyć kierownikowi. Nic by nie zrozumiał. Następnego ranka wzięłam udział w pierwszej lepszej wycieczce i aktywowałam wejście do tunelu. Jak widzę, panu to też się udało.
Detektyw wzruszył ramionami.
– Najwidoczniej to był przypadek, zresztą nieważne. Bardziej mnie interesuje, dlaczego od razu pani uciekła z domu? Nie można było porozmawiać z ojcem?
– Pan nie zna mojego taty. Dla niego liczy się tylko jego firma i pieniądze. Własną duszę by sprzedał, aby tylko powiększyć kapitał – prychnęła Ilona.
Władysław kaszlnął i przeciągnął wzrok po ścianach tego starego pomieszczenia. Po chwili znowu utkwił spojrzenie w Ilonie.
– Ale co teraz będzie? Jak sobie pani wyobraża życie tu, gdziekolwiek i w którymkolwiek roku jesteśmy?
– To tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty rok – wtrąciła prababcia Ilony i zmierzyła wzrokiem Mroczewskiego. – Jeśli pan musi wiedzieć, po mojej śmierci zyskałam niewyobrażalne dla wielu ludzi przywileje, wykraczające poza rozumienie nauki. Moja prawnuczka będzie tu bezpieczna, w odróżnieniu od pana.
– Co ma pani na myśli? – zapytał detektyw, zaniepokojony.
– Konsekwencje dłuższego przebywania tu mogą być dla pana opłakane. Radziłbym wrócić do swoich czasów.
– Ale… jak?
– Och, ja to załatwię – odparła Halina i kazała Władysławowi podążać jej śladem.

                                                                       **

Po kilkunastu minutach kroczenia krętymi korytarzami znaleźli się przy jednej ze ścian. Prababcia Ilony dotknęła jej i, ku zdziwieniu Mroczewskiego, rozsunęła się, ujawniając wejście w mroczny, lodowato zimny tunel.


– Zanim pójdę – szepnął Władysław, obracając się do córki Sławomira – chciałbym spytać, co mam powiedzieć pani ojcu?
– Jest pan dorosłym człowiekiem. Wierzę w to, że postara się pan przemówić mu do rozsądku. W końcu najwyższa pora, aby pogodził się z utratą dziecka, dla którego mało kiedy miał czas.
Mroczewski pokiwał głową ze zrozumieniem. To były jedne z najmądrzejszych słów, jakie usłyszał. Westchnąwszy, wszedł do tunelu i ogarnęły go egipskie ciemności.

**

Na powierzchnię Lwowa wyszedł o godzinie dwunastej, chociaż wydawało mu się, że spędził w podziemiach co najmniej kilka długich godzin. Marszrutki pędziły przed siebie jak oszalałe, a tramwaje starały się je dogonić.
Detektyw wyciągnął z kieszeni spodni telefon komórkowy. Znowu miał sygnał. Niewiele myśląc, wybrał numer Sławomira Lipczyka i nacisnął zieloną słuchawkę.
– O Boże, to pan! Są jakieś wieści w sprawie Ilony? – zapytał od razu jej ojciec. Mroczewski chrząknął.
– Czeka nas poważna rozmowa, panie Sławomirze, ale powiem jedno. Cokolwiek pan ode mnie usłyszy, trzeba będzie się z tym pogodzić – odparł detektyw, wbijając spojrzenie w jeden z tramwajów, który przesuwał się po torach. Na linii nastała cisza, ale życie musiało toczyć się dalej.

61 komentarzy:

  1. Norbert Góra - 4 pkt., Kinga Kosiek - 5 pkt., Konrad Rubacha - 5 pkt., Małgorzata Irena Szumann - 4 pkt., Ilona Ciepał - 2 pkt.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kinga Kosiek - 10 pkt, Andrzej Michał - 4 pkt, Konrad Rubacha - 3 pkt, Małgorzata Irena Szumann - 2 pkt, Magdalena Goc - 1 pkt :) Powodzenia wszystkim! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kinga Kosiek 3
    Małgorzata Irena Szuman 8
    Katarzyna Lepiarz 3
    Bożena Spytkowska 3
    Agata Rak 3

    OdpowiedzUsuń
  5. Kinga Kosiek -16 pkt., Małgorzata Irena Szumann - 1 pkt., Ilona Ciepał - 1 pkt, Andrzej Michał - 1 pkt, Norbert Góra

    OdpowiedzUsuń
  6. Moja punktacja:
    - Kinga Kosiek - Pierścionek z akwamarynem - 11 pkt
    - Małgorzata Irena Szumann - Do końca świata i jeden dzień dłużej - 3 pkt
    - Aldona Nowakowska - Pauza - 2 pkt
    - Konrad Rubacha - Spowiedź - 2 pkt
    - Katarzyna Olszewska - Święty Walenty z Giewontu zdjęty - 2 pkt

    Pozdrawiam wszystkich autorów, gości i głosujących ;)
    Małgorzata Gajewska

    OdpowiedzUsuń
  7. Ewelina Krzewicka - 16 pkt, Konrad Rubacha - 1, Kinga Kosiek 1, Małgorzata Irena Szuman 1, Katarzyna Olszewska - 1,

    OdpowiedzUsuń
  8. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  9. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Małgorzata Irena Szuman - 1 pkt
    Ilona Ciepał - 1 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  10. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  11. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  12. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawiam znajomych Eweliny Krzewickiej!

      Usuń
    2. słuszne spostrzeżenie

      Usuń
    3. Bez komentarza... Bez sensu takie głosowanie.

      Usuń
    4. Ohohoh Panie Ewelina widzę ma rzeszę fanów xD jakież to cudowne, że na tyle opowiadań to jedno wiedzie prym :) aż z ciekawości przeczytam. Wszak nie można przejść obojętnie od takie cuda :)

      Usuń
  13. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  14. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  15. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Małgorzata Irena Szuman - 1 pkt
    Ilona Ciepał - 1 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  16. Ewelina Krzewicka - 16 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Kinga Kosiek - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  17. Konrad Rubacha -„Spowiedź” - 6 pkt
    Ewelina Krzewicka -Tajemnicze zniknięcie - 5 pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska - „TAM” - 5 pkt
    Magdalena Goc- Lwowski wehikuł czasu - 2 pkt
    Norbert Góra - Tajemnica poza czasem - 2 pkt

    OdpowiedzUsuń
  18. Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 5pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 5 pkt
    Ewelina Krzewicka "Tajemnicze zniknięcie" - 5pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi" - 3pkt
    Kinga Kosiek "Pierścionek z akwamarynem" - 2pkt

    OdpowiedzUsuń
  19. Ewelina Krzewicka - 16 pkt, Magdalena Bruchal - 1, Kinga Kosiek - 1, Edyta Sawicka - 1, Katarzyna Olszewska - 1

    OdpowiedzUsuń
  20. Mało obiektywne wydaje mi się to głosowanie... może lepiej by było jakby Pani Magdalena sama wybrała najciekawsze opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następnym razem na pewno będzie jury. Ja dużą część z Was znam... To nie jest dobry układ żebym ja wybierała. Ale zgadzam się, że trzeba zmienić zasady.

      Usuń
    2. Może coś na bazie ankiety :D ja już zaczęłam liczenie. UWIELBIAM statystyki :D

      Usuń
  21. Magdalena Goc " Lwowski wehikuł czasu" - 16pkt
    Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 1pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 1 pkt
    Ewelina Krzewicka "Tajemnicze zniknięcie" - 1pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi" - 1pkt

    OdpowiedzUsuń
  22. Małgorzata Irena Szumann "Do końca świata i jeden dzień dłużej" 8 pkt
    Kinga Kosiek "Pierścionek z akwamarynem" 5 pkt
    Katarzyna Lepiarz "Próba od losu" 3 pkt
    Andrzej Michał "Przełęcz Krzyżne" 2 pkt
    Małgorzata Gajewska "Przeznaczenie" 2 pkt
    :)

    OdpowiedzUsuń
  23. Kinga Kosiek "Pierścionek z akwamarynem" 15 pkt
    Małgorzata Gajewska "Przeznaczenie" 2 pkt
    Magdalena Goc " Lwowski wehikuł czasu" - 1pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 1 pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi" - 1pkt

    OdpowiedzUsuń
  24. Kinga Kosiek "Pierścionek z akwamarynem" 15 pkt
    Katarzyna Lepiarz "Próba od losu" 2 pkt
    Magdalena Goc " Lwowski wehikuł czasu" - 1pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 1 pkt
    Małgorzata Irena Szumann "Do końca świata i jeden dzień dłużej"" - 1pkt

    OdpowiedzUsuń
  25. Magdalena Goc " Lwowski wehikuł czasu" - 16pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi" - 1pkt
    Andrzej Michał "Przełęcz Krzyżne" 1 pkt
    Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 1pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  26. Katarzyna Lepiarz "Próba od losu" - 10 pkt
    Ilona Ciepał - Jaranowska "Tam" - 4 pkt
    Dafnar Ewa "Narty i puszyste jak owieczka łono..." - 3 pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi " - 2 pkt
    Bożena Spytkowska " Anita i góry dekonstrukcja opowiadania " - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za oddany na moje opowiadanie głos; ja z natury upierdliwa jestem i w związku z tym chciałam tylko wtrącić pół grosza: nie nazywam się Dafnar, tylko Dafner :)

      Usuń
    2. przepraszam za pomyłkę pozdrawiam :)

      Usuń
  27. Grzegorz Maria Pozimka
    Jadwiga Stróżykiewicz "Skarby w plecaku" - 14 pkt
    Andrzej Michał "Przełęcz Krzyżne" -2 pkt
    Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 2pkt
    Andrzej Michał "Przełęcz Krzyżne" -1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  28. Kinga Kosiek - 16 pkt
    Magdalena Bruchal - 1 pkt
    Katarzyna Lepiarz - 1 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Katarzyna Olszewska - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  29. Magdalena Bruchal - 15 pkt
    Magdalena Goc - 2 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt
    Małgorzata Irena Szumann - 1 pkt
    Katarzyna Olszewska - 1pkt
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  30. Aldona Nowakowska - 10 pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska - 5 pkt
    Katarzyna Lepiarz - 2 pkt
    Bożena Spytkowska - 2 pkt
    Katarzyna Olszewska - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  31. Małgorzata Irena Szumann - 16 pkt, Katarzyna Lepiarz - 1 pkt, Norbert Góra - 1 pkt, Katarzyna Olszewska - 1 pkt, Ewa Dafnar - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serdecznie dziękuję za oddany głos :)
      Pozdrawiam,
      Ewa Dafner (nie Dafnar)

      Usuń
  32. Dafner Ewa - 10 pkt
    Edyta Sawicka - 4 pkt
    Bożena Spytkowska - 2 pkt
    Katarzyna Olszewska - 2 pkt
    Katarzyna Lepiarz - 2 pkt

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panu Andrzejowi dziękuję za prawidłowe wpisanie mojego nazwiska :) I oczywiście za głos :) Pozdrawiam :)

      Usuń
  33. Magdalena Goc - 12 pkt
    Kinga Kosiek - 5 pkt
    Konrad Rubacha - 1 pkt
    Ewelina Krzewicka - 1 pkt
    Małgorzata Irena Szumann - 1pkt

    OdpowiedzUsuń
  34. Jolanta Domagała22 listopada 2015 18:26

    Kinga Kosiek - 15 pkt
    Magdalena Goc - 2 pkt
    Małgorzata Irena Szumann - 1 pkt
    Katarzyna Lepiarz - 1 pkt
    Edyta Sawicka - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  35. Renata Grabowska - głosuję następująco:
    Jadwiga Stróżykiewicz "Skarby w plecaku" - 7 pkt
    Konrad Rubacha "Spowiedź" - 5 pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska "TAM" - 4 pkt
    Magdalena Goc "Lwowski wehikuł czasu" - 2 pkt
    Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 2 pkt

    OdpowiedzUsuń
  36. Jadwiga Stróżykiewicz "Skarby w plecaku" - 7 pkt
    Konrad Rubacha "Spowiedź" - 6 pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska "TAM" - 4 pkt
    Magdalena Goc "Lwowski wehikuł czasu" - 2 pkt
    Norbert Góra "Tajemnica poza czasem" - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  37. "TAM" - Ilona Ciepał - Janowska - 2 pkt.
    "Lwowski wehikuł czasu" - Magdalena Goc - 2 pkt.
    "Skarby w plecaku" - Jadwiga Stróżkiewicz - 2 pkt.
    "Do końca świata i jeden dzień dłużej" - Małgorzata Irena Szumann - 2 pkt.
    "Przełęcz Krzyżne" - Andrzej Michał - 12 pkt.

    OdpowiedzUsuń
  38. Zanim zacznę oddawać głosy, które jak sądzę niewiele zmienią, aczkolwiek może niektórym sprawią radość. Chciałam napisać słów kilka. Próbuję, staram się zrozumieć to głosowanie, Ja wiem, że podczas konkursów wśród uczestników odzywa się duch walki, chce się za wszelką cenę wygrać, bo przecież podium to jest cel, ale..., ale... zabawa przede wszystkim. Dlaczego nikt nie stara się chociaż zapoznać i w maleńkim stopniu zagłosować obiektywnie. Każdy potrafi zapędzić znajomych do głosowania i super, nie czytali, ale punkty mam i to się liczy. To naprawdę sprawia radość? Wątpię. Do tej pory brałam udział w akcji z tomikiem, nigdy nie wygrałam, nigdy nie byłam w czołówce i nigdy nie było mi przykro z tego powodu. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się kiedy ktoś kto NAPRAWDĘ przeczytał napisał coś miłego. Bo głosy tylko dlatego, że mnie znacie, nie mają znaczenia. Lepiej mieć zero. Tak więc, zakończę moje przemyślenia, które sobie postanowiłam przelać, taka już jestem, piszę szczerze.

    A więc zagłosuję... Znalazłam dłuższą chwilę, mogę w końcu zagłosować, i skoro nikt nie pofatygował się by zapoznać z opowiadaniami, by uszanować cudzą pracę postaram się oddać głosy na te, które przeczytałam, które zdążyłam. By było sprawiedliwie wobec mnie samej...

    Kinga Kosiek - 1
    Bożena Spytkowska - 1
    Katarzyna Olszewska - 1
    Magdalena Goc - 4
    Magdalena Bruchal - 13


    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawiam :P ja przeczytałam :) całe popołudnie wczoraj przesiedziałam nad tekstami^^ ale co prawda to prawda, nie ma co ukrywać. Może mnie oświeci i znajdę jakiś sposób na to by, nie zgarniać punktów dzięki znajomym, póki co mogę sobie jedynie punkty podliczać :) nie wiem czemu mnie to jara :D

      Usuń
    2. Ja też wszystkie opowiadania przeczytałam i głosowałam na te opowiadania, które autentycznie mi się spodobały.Tak jest uczciwie.
      Można głosować na swoje opowiadanie? Pewnie tak, ale to niesmaczne, prawda? Poza tym ludzie nadal mają problemy z czytaniem ze zrozumieniem: nie głosują anonimowi - a tu się zaczyna od nich roić. Abstrahując od regulaminów, statystyk, chęci wygrania - cieszę się, że piszemy i dzielimy się swoimi "dziełami" z innymi. Pozdrawiam wszystkich, a przede wszystkim panią Magdalenę ;)

      Usuń
  39. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  40. Magdalena Bruchal - 6 pkt
    Dafner Ewa - 5 pkt
    Magdalena Goc - 3 pkt
    Agata Rak - 3 pkt
    Małgorzata Irena Szumann - 3 pkt

    OdpowiedzUsuń
  41. Małgorzata Irena Szumann-15
    Konrad Rubacha-1
    Bożena Spytkowska-2
    Norbert Góra-1
    Aldona Nowakowska-1

    OdpowiedzUsuń
  42. Dafner Ewa:Narty i puszyste jak owieczka łono…4pkt
    Magdalena Goc:Lwowski wehikuł czasu 5pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska: „TAM" 5pkt
    Katarzyna Lepiarz:„Próba od losu” 4pkt
    Andrzej Michał "Przełęcz Krzyżne"2pkt

    OdpowiedzUsuń
  43. Małgorzata Irena Szumann "Do końca świata i jeden dzień dłużej" 1 pkt.
    Katarzyna Lepiarz „Próba od losu” - 1pkt
    Magdalena Bruchal "Moje miejsce na ziemi" - 1pkt
    Edyta Sawicka "Opowieści lwowskie" - 1 pkt
    Magdalena Goc " Lwowski wehikuł czasu" - 16pkt

    OdpowiedzUsuń
  44. Magdalena Bruchal - 16 pkt
    Norbert Góra - 1 pkt
    Andrzej Michał - 1 pkt
    Magdalena Goc - 1 pkt
    Ilona Ciepał-Jaranowska - 1 pkt

    OdpowiedzUsuń
  45. Dzien dobry, nazywam sie Aleksandra Soltys i glosuje nastepujaco:

    Aldona Nowakowska "Pauza" - 2pkt
    Jadwiga Strozykiewicz "Skarby w plecaku" - 1pkt
    Kinga Kosiek "Pierscionek..." - 15pkt
    Andrzej Michal "Przelecz Krzyzne" - 1pkt (za te misie!!! ) ;)
    Konrad Rubacha "Spowiedz" - 1pkt

    Przeczytalam WSZYSTKIE teksty konkursowe, chyle czola przed swietna praca prowokujaca do zapoznania sie z tekstami przedwojennych piosenek, z postaciami naszych dawnych aktorow i postaci historycznych... Dziekuje za przypomnienie niektorych waznych wydazen w dziejach naszych Ziem Wschodnich. Jestem tez wdzieczna wszystkim Ludziom Gor za przypomnienie szumow i zapachow naszych Wierchow!

    Mam mala uwage/zapytanie: przed publikacja tych opowiadan bedzie chyba przewidziana jakas profesjonalna korekta? Czasem az wlos sie jezy (w dwutysiecznym piatym ; najmlodszy z posrod ; dowiedzial sie cos o losie ; z reszta, to i tak ; list pelny radosci ; dixi !) Mimo tego przyznalam punkty nawet tym opowiadaniom, gdzie byly niektore z tych "perelek" lub problemy interpunkcyjne. Tresc przeslonila niedociagniecia, byc moze spowodowane stresem ;)

    Wiem, latwo krytykowac ;) Sama nigdy niczego nie napisalam, wiec naprawde chyle czola przed wszystkimi autorami opowiadan. Pozdrawiam serdacznie i dziekuje za mozliwosc spedzenia kilku wieczorow z licznymi swietnymi historiami...

    OdpowiedzUsuń
  46. Małgorzata Irena Szumann „Do końca świata i jeden dzień dłużej” – 5 pkt ( za nastrój i Marynię:)! )
    Ilona Ciepał-Jaranowska „Tam” – 4 pkt ( za piękno i metafizykę:-) )
    Magdalena Goc „Lwowski wehikuł czasu” – 5 pkt ( za ożywiony przedwojenny Lwów, za którym aż zatęskniłam:-) )
    Ewa Dafner „Narty i puszyste jak owieczka łono…” – 3 pkt ( za znakomite poczucie humoru;-) )
    Andrzej Michał „Przełęcz Krzyżne” – 3 pkt ( za urzekającą Panią Śmierć;-) )

    Gratuluję serdecznie wszystkim napisanych opowiadań:-)! Dziękuję też tym, którzy przyznali punkty mojemu opowiadaniu:-) - to zawsze radość wiedzieć, że komuś z Was się podobało:-)!

    OdpowiedzUsuń
  47. Lektura na cały wieczór, ale zdążyłam przeczytać (-:

    Katarzyna Olszewska „Święty Walenty” z Giewontu zdjęty" - 2 pkt
    Katarzyna Lepiarz „Próba od losu” - 1 pkt
    Ewelina Krzewicka "Tajemnicze zniknięcie" - 8 pkt
    Małgorzata Gajewska "Przeznaczenie" - 1 pkt
    Dafner Ewa "Narty i puszyste jak owieczka łono…" - 8 pkt

    OdpowiedzUsuń
  48. Za minutę koniec głosowania :D jako nieoficjalny kalkulator Madzi :D jutro podliczę wszystkie głosy :D :D Madzia szykuj okładki!!! :D

    OdpowiedzUsuń
  49. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń