niedziela, 20 lipca 2014

Deszczowe niedzielne popołudnie aż zachęca do zajrzenia do Malowniczego. Zapraszam:)

Dorota Schrammek

Malowniczy salon

Poranek wstawał pogodny. Malownicze – tak nazywa się nasze miasteczko. Już sama jego nazwa wywołuje uśmiech w duszy. Trafiłam tu za mężem i od razu zakochałam się w naszej mieścinie. Wydawało się, że nic złego nic spotkać mnie tutaj nie może…
-Dzień dobry, czy otwarte? – młoda kobieta w chuście na głowie popatrzyła na mnie niepewnie. Uśmiechnęłam się, dodając jej otuchy.
-Naturalnie, że tak – odparłam.
Weszła do środka i rozglądała się ciekawie. Ale po chwili lekko spochmurniała.
- Nie jestem pewna, czy tutaj dostanę to, czego chcę… - powiedziała cicho.
Tak myślałam, że zareaguje jak każda inna wchodząca tu klientka.
- Myślę, że znajdzie pani – pewność przebijała z mojego głosu. Poprosiłam kobietę do pomieszczenia obok. Od razu uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy patrzyła na wszelkiego rodzaju peruki, w różnych kolorach, wiszące na głowach do stylizacji. Podchodziła i brała do ręki kosmetyki bez chemikaliów, ołówki do brwi…
- Tak, to miejsce dla mnie – stwierdziła stanowczo i usiadła na fotelu… Gdy zajęłam się nią, w głowie krążyły wspomnienia sprzed kilku lat, kiedy to ja… nie miałam w czym wybierać …
Pamiętam jak dziś słowa lekarza: „podejrzenie nowotworu”, „wczesne wyleczalne stadium, ale niezbędna operacja”, „chemioterapia”, „straci pani wszystkie włosy”. No, właśnie. Mimo strachu, chorobę pokonałam bardzo szybko – mój organizm zmobilizował wszelkie możliwe siły do tego. Osłabiła go jedynie chemioterapia. Pamiętam, jaka dumna byłam z moich włosów, sięgających pasa, jeszcze na rok przed zachorowaniem.
- Agata, jesteś najpiękniejszą kobietą na ziemi – mawiał mój mąż, okręcając długie pasma wokół nadgarstka.
Jednak dwanaście miesięcy później na mojej głowie nie został ani włosek… Wypadły wszystkie. Cierpiałam nad tym bardzo, chociaż Andrzej powtarzał, że to bez znaczenia… Ale ja wiedziałam swoje… Mąż już nie patrzył na mnie z takim zainteresowaniem, jak kiedyś. I nie miał co okręcać wokół dłoni… Nasz dwuletni wtedy synek w ogóle mnie nie poznał. Zabroniłam zabierać go do szpitala wtedy, kiedy byłam osłabiona chemią i wymiotowałam co chwilę. Ale gdy mój stan się poprawił, chciałam przytulić do siebie malca. Pamiętam jak dziś, że wszedł do mojego pokoju i nawet nie zareagował na wyciągnięte w jego stronę ramiona.
- Gdzie moja mama? – pytał, patrząc na mnie jak na obcą osobę.
- Tu jestem, syneczku, to ja – potwierdziłam, uśmiechając się do niego. Ale on mnie nie poznawał.
- Moja mama ma długie włoski i jest śliczna – powiedział smutnym głosem. – A pani jest łysa i brzydka.
Po chwili rozpłakał się i uciekł do męża. Nie dał się przez całą wizytę przekonać, że ja to ja… Szlochałam w poduszkę aż do wieczora.
Podczas rytualnego obchodu zwierzyłam się z problemu psychologowi. Bo w centrum onkologii na obchód wybierał się nie tylko specjalista od nowotworu, ale także od duszy.
- Jutro przyjdzie do pani pielęgniarka z katalogiem peruk. Wybierze coś pani i będzie po kłopocie – lekko zbagatelizował sprawę.
Rzeczywiście, następnego dnia miałam katalog na stoliku. Ale w nim… były same brzydkie peruki. Standardowe, dla wszystkich. A to, co jest dla wszystkich, jest jednocześnie dla nikogo. Poprosiłam pielęgniarkę o inny katalog.
- Ale to najlepsza firma na rynku! – popatrzyła na mnie zaskoczona. – Nie ma innej… Zresztą, wybór peruki nie powinien być żadnym problemem. Wiele naszych pacjentek jest z nich zadowolonych – dodała.
„Bo nie mają innego wyboru” – pomyślałam smutno – „Ale gdyby miały, wyglądałyby jak księżniczki… I szybciej wracałyby do zdrowia, pewne siebie i znowu piękne… Ale tego się nie da załatwić za pośrednictwem katalogu peruk, trzeba inaczej…”.
I to, co ułożyło mi się w głowie, nie pozwoliło zmrużyć oka. A kiedy przyszedł w odwiedziny mąż, szybko podzieliłam się z nim swoim planem. Popatrzył na mnie z uśmiechem.
- Moja mądra kobietka – na pewno wiedział, że plan jest szalony, że jest zaledwie kilka procent szans na jego realizację, ale jednocześnie nie dawał tego po sobie poznać. Zawsze miałam w nim wsparcie.
Zaraz po obchodzie lekarzy, wybrałam się na … zwiedzanie szpitala. Na pierwszym piętrze było niewielkie bistro. Obok niego znajdował się inny lokal. Nie miał tabliczki na drzwiach, nikt nie reagował na pukanie, więc… nacisnęłam klamkę i weszłam. Za drzwiami były dwa puste pomieszczenia, niewielkie, ale dwa odrębne. Ucieszyłam się z tego.
- Tu kiedyś był sklepik – powiedziała salowa, która akurat sprzątała korytarz za moimi plecami. – Ale właściciel nie wychodził na swoje i zlikwidował go. Z tego, co wiem, szpital nie może znaleźć nowego najemcy.
Ucieszyłam się, słysząc to wszystko. Przynajmniej wiedziałam, na czym stoję. Następnie swoje kroki skierowałam do dyrekcji szpitala.
- Pani Agato, jakieś problemy z lekami, które pani aplikujemy? – dyrektor wydawał się wystraszony.
- Nie, nie – zapewniłam go szybko. – Ja w innej sprawie…
I wyłuszczyłam mu swój plan. Chciałam założyć gabinet fryzjersko-kosmetyczny dla kobiet. Właśnie tu, w szpitalu.
- Przyjmowałabym panie z onkologii – tłumaczyłam. – Na pewno wiele z nich boi się wchodzić do normalnych zakładów fryzjerskich. Mam za sobą kurs kosmetyczny, zatrudnienie fryzjerki także nie będzie problemem.
Dyrektor popatrzył na mnie uważnie.
- Ale ja nie wiem, czy prowadzenie takiego salonu będzie tutaj opłacalne – stwierdził rozsądnie.
- Nie przewiduję zysków od razu – odparłam. – Do salonu wiodą dwa wejścia. Jedno jest z ulicy, drugie ze szpitalnego korytarza. Szyld będzie widoczny i dla spacerujących chodnikiem, i dla pacjentów. Są dwa pomieszczenia, więc kobiety z onkologii nie powinny czuć się zażenowane. A to dla nich głównie ma być miejsce.
Mężczyzna chwilkę myślał, a potem powiedział:
- Jako szpital nic stracić nie możemy, jedynie zyskamy. Pani wie, co robi. Więc nie zostaje mi nic innego, jak wyrazić zgodę.
Moja radość nie miała granic. Po południu podzieliłam się nowinami z Andrzejem. Jeszcze tego samego dnia ustaliliśmy wstępny plan. Wiadomo było, że na otworzenie salonu pójdą wszystkie nasze oszczędności, ale i tak planowaliśmy kiedyś otworzyć coś własnego. Od czasu narodzin synka, przebywałam z nim w domu. Teraz nadszedł moment realizacji planów zawodowych.
Miałam to szczęście w nieszczęściu, że jeszcze przez dwa tygodnie miałam przebywać na oddziale onkologicznym. Mogłam więc nadzorować wszelkie prace remontowe w pomieszczeniach salonu. Nie były one jakieś poważne, bo na oddziale nowotworowym nie można używać silnych farb ani chemikaliów. Ściany zostały lekko odświeżone. Mój mąż odkupił od jakiegoś upadającego zakładu całe wyposażenie fryzjerskie. Ja pościągałam katalogi z perukami oraz oferty firm kosmetycznych, preferujące  kosmetyki bez silnych środków. Zamówiłam kilka, dostałam także sporo gratisowych próbek. Największą trudność sprawiło mi znalezienie fryzjerki – odpowiedniej fryzjerki. Ale tu nieoceniona okazała się moja siostra. Przedstawiła mi pewną starszą panią.
- To pani Ela – przedstawiła nas sobie. – Pracowała kiedyś u nas na osiedlu, ale z racji choroby przebywała ciągle na długotrwałym zwolnieniu. A potem pracodawca rozwiązał z nią umowę o pracę.
- Na co pani chorowała? – byłam zainteresowana.
- Na to, co pani – odparła cicho.
Przyjęłam ją od razu. Okazało się, że miałam dużo szczęścia. Pani Ela specjalizowała się także w robieniu peruk, a to niełatwe zadanie.
Obie byłyśmy mocno stremowane w dniu otwarcia salonu. Dopiero wtedy dopadły mnie negatywne myśli. Czy nie porywam się z motyką na słońce? Czy kobiety będą chciały nas odwiedzać?
Pierwsza szpitalna klientka zapukała do salonu nieśmiało. Weszła niepewnie, rozglądając się dookoła. Zaprosiłam ją do pomieszczenia dla pacjentek. Od razu uśmiech pojawił się na jej twarzy. Pierwsze kroki skierowała do specjalnych szablonów, przeznaczonych do rysowania brwi. I owa kobieta ich nie miała, wszystkie wypadły podczas chemioterapii. Potem długo rozmawiałyśmy na temat peruki. Pani Ela spędziła dwie godziny na prezentowaniu każdego szczegółu. A gdy kilka dni później pacjentka przyszła po jej odbiór, jej szczęście nie miało granic.
- Boże mój, znowu wyglądam jak kobieta! – cieszyła się, przeglądając się w lustrze.
A na zakończenie wizyty zażyczyła sobie paznokcie w krwistoczerwonym kolorze. Do salonu wchodziła zagubiona, schorowana kobiecina, a opuszczała go pewna siebie i silna, zadbana dama. Gotowa do dalszej walki z chorobą.
Nim minęło kilka dni, byłyśmy rozpropagowane w całym szpitalu. Uczyłyśmy pacjentki, jak się malować, jak dbać o nowo odrastające włosy. Podpowiadałyśmy, jak przyspieszać ich wzrost. Pani Ela wymyślała coraz to nowe peruki, przygotowywane indywidualnie pod klientki. Dla tych, które nie chciały nie swoich włosów, organizowałyśmy kurs wiązania chust i turbanów. Nie było z tego żadnych pieniędzy. Zakład wychodził na swoje dzięki tak zwanym klientkom z ulicy. Jednak dla mnie największą nagrodą były uśmiechy na twarzach pacjentek oddziału. I pewność siebie, z jaką opuszczały mój salon. Nigdy przed klientkami nie ukrywałam, że sama chorowałam na nowotwór. Często moje wyznanie otwierało ich serca i płynęły zwierzenia. Wiele z nich odbywało się wśród potoków łez… Znałam to z własnego doświadczenia. Wiadomo, że nowa fryzura nie wyleczy z raka, ale stylowe uczesanie, profesjonalny makijaż, zadbane dłonie i stopy potrafiły zdziałać cuda. Kobiety wchodziły do salonu lekko przygarbione – chorobą i stresem, a wychodziły pewne siebie. I gotowe do dalszej, trudnej walki…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz