piątek, 15 sierpnia 2014

Dzień pod znakiem Malowniczego:)

Dzisiaj ostatni dzień, w którym można nadsyłać opowiadania. Odliczanie czas zacząć!  Na teksty czekam do północy. W związku z tym dzisiejszy dzień upłynie nam pod znakiem Malowniczego:) Na początek Wasze opowiadania, a przyszło ich w ostatnich dniach naprawdę sporo. I przy okazji prośba do tych, którzy jeszcze nie nadesłali tekstów. Pamiętajcie o tytułach i podpisach (imię nazwisko autora). Miłego i niezwykle malowniczego dnia Wam życzę!

Agnieszka Bruchal

W poszukiwaniu swojego miejsca          

Pociąg jechał już od kilku godzin, siedziała w przedziale z dwiema nastolatkami burzliwie opowiadającymi miniony pobyt nad morzem. Ich beztroskie wybuchy śmiechu przypominały Agacie czasy pełne radości i tego wszystkiego co już nigdy nie powróci. Nie żeby czuła się nieszczęśliwa. Miała pracę, a nawet mieszkanie, tylko gdzieś w tym wszystkim przestała odczuwać radość z kolejnego dnia. Właśnie to zawieszenie w próżni było bodźcem do zrobienia kilku kroków w przód. Nie miała zamiaru rzucić z dnia na dzień posady, ani sprzedać mieszkania by wyjechać w odległe zakątki świata. Po prostu zapragnęła wrócić do miejsc, które w jakże odległej dla niej przeszłości jawiły się niczym najwspanialsze. Dzwonek telefonu przywrócił kobietę do rzeczywistości – dzwonił Rudolf. Nie miała ochoty z nim rozmawiać. Kilka lat temu poznany na imprezie u wspólnych znajomych stał się jej kompanem żartów i wypadów do baru, mimo dobrych relacji nigdy nie łączyło ich nic poza wesołymi cmoknięciami w policzki na przywitanie. O ile Rudek sprawdzał się jako dusza towarzystwa i ogarniał swym poczuciem humoru każdego kto znalazł się w jego pobliżu, tak nie zdawał egzaminu na powiernika i pocieszyciela gdy było źle. Życie brał bardzo lekko, a ona Agata była w pewnym sensie rozmarzoną zagubioną w tym pędzącym do przodu świecie małą dziewczynką, która czasem potrzebowała wyżalić się w męską koszulę.  Kino i tańce nie zawsze były odpowiednim lekarstwem,  I teraz, kiedy postanowiła oderwać się od życia, które z pozoru ustabilizowane, a jednak nie będące spełnieniem jej marzeń, nie miała zamiaru odbierać połączenia z tamtym życiem, przed jej wewnętrzną przemianą. 

Kiedy wróci do domu, odezwie się do przyjaciela, ale teraz nie może tego zrobić. Tak postanowiła. Tymczasem pociąg zatrzymał się na stacji. Wysiadła z wagonu lekko ociężała, nużąca podróż dała o sobie znać. Na szczęście ten drobny dyskomfort nie zniechęcił Agaty do dalszego działania, ruszyła przed siebie by już po chwili stać na środku małego uroczego miasteczka gdzie świat wyglądał inaczej niż ten jej Wrocławski. Ludzie jakby wolniej przemieszczali się ulicami, zaś malutkie sklepiki wyglądały przytulniej niż te wielkomiejskie anonimowe galerie. Przysiadła na ławeczce by choć przez chwilę rozkoszować się tymi innymi, o wiele przyjemniejszymi dźwiękami, niż te do których przywykła przez wiele lat. Zgiełk wielkich miast dało się znieść, ale jakże szybko się o nim zapominało będąc w takim miejscu jak to. Widok wyłaniających się gór wprawił kobietę w przyspieszone bicie serca, kochała je całą sobą, nawet gdy podczas spaceru szlakami złapał ją niespodziewany deszcz, nie dawała się zniechęcić. Brnęła w błocie i cieszyła chwilą.
***
Jednak musiała wstać by ruszyć w ostatni etap jej podróży, do domu ciotecznej babci. Jagna była dobrotliwą, twardo stąpającą po ziemi kobietą. Zawsze można było liczyć na jej słowa otuchy, ale i również nagany , gdy doświadczona przez życie kobiecina stwierdziła, iż Agata zachowuje się bezsensownie. To dlatego teraz zapragnęła być właśnie tutaj i znaleźć wewnętrzną równowagę. Ruszyła wolnym krokiem w stronę starej przytulnej chatki, znajdującej się nieco na uboczu. Drzewa okalające domek  były piękne okazałe, tworzące jakby osłonę przed niechcianymi spojrzeniami. Soczysta trawa zieleniła się z oddali, babcia mimo swego wieku starannie doglądała obejścia by nie straszyło swym zaniedbaniem. Parapety okien ozdobione pięknymi pelargoniami, oraz petuniami rozweselały wygląd tego wysłużonego domu. Czas jakby stanął w miejscu, 15 lat temu gdy była jeszcze małą dziewczynką i ukradkiem próbowała zerwać choćby jeden śliczny czerwony kwiatuszek. Jagna nigdy by nie pozwoliła by jej przepiękne okazy zostały brutalnie oskubane przez małą ciekawską.
Furtka może i wiekowa, miała w sobie coś dostojnego, drewniana wielokrotnie odmalowywana dumnie próbowała przekonać,iż jeszcze wiele lat posłuży swojej właścicielce. Agata nie umiała sobie wyobrazić by jej miejsce miała zając inna, może i nowa i piękniejsza, ale nie posiadająca duszy, zapraszająca każdego kto przed nią się znalazł. Teraz właśnie takie wrażenie odczuwała młoda kobieta, stojąc i zastanawiając się jak bardzo zmieniła się babcia, czy jej dawny pokój wygląda jak z czasów dzieciństwa i czy poczuje się równie u siebie jak wiele lat temu?

- Jesteś! - zawołała stojąca w progu domu wiekowa kobiecina, jej wyprostowana sylwetka niczym nie zdradzała wieku. Nikły uśmiech zdobił surowo wyglądającą twarz. Agata wiedziała,że babcia nie należy do wylewnych, a ten cień uśmiechu jest niczym największy promień słońca..

- Tak, babciu! W końcu do ciebie dotarłam, zatrzymałam się na chwile by poczuć zapach tego wszystkiego co kwitnie...

- Wejdź do domu, pewnie jesteś głodna – stanowczym gestem Jagna zaprosiła wnuczkę. Najpierw obiad, później będą mogły usiąść przed domem i spokojnie porozmawiać.

**
Kiedy już rozpakowana, odświeżona i oczywiście nakarmiona siedziała popijając pyszną herbatę opowiadała swej powierniczce jak to właściwie się stało,że znalazła się teraz w tym miejscu. Nigdy nie dzwoniła niespodziewanie oznajmiając swój przyjazd kolejnego dnia. Tak naprawdę, nie pamięta kiedy była w tym ukochanym przez siebie miejscu. Praca ją pochłonęła, weekendy ze znajomymi pozwalały nie myśleć o poważnych sprawach. Aż w końcu nadeszła pora by zrobić porządek ze swoim życiem. Jaki? Tego się miała właśnie tutaj dowiedzieć...

- Coś nie jesteś zbyt rozmowna, kiedyś szczebiotałaś,buzia ci się nie zamykała. Babcia wnikliwie przyglądała się siedzącej obok młodej kobiecie. Zmiany jakie zaszły w jej wyglądzie może nie były zbyt wielkie, a jednak gdzieś znikł ten błysku radości z oczu. Stały się przygaszone.

- Widzisz babuniu, ostatnio dużo myślę, a rozmowa przychodzi trudniej niż to jest do pomyślenia. Sama nie wiem dlaczego.

- Taak, widać,że coś cię trapi, jednak nie będę zmuszała do zwierzeń. Miałaś potrzebę tu być, więc korzystaj w pełni ze świeżego powietrza i odnajdź w końcu swoje miejsce na ziemi...

**
Przechadzała się znajomymi dróżkami, z których nie wiele osób korzystało. Tutaj nie oszpecił zieleni, a nawet urokliwego błotka brutalny asfalt. Agata wiedziała,że w mieście, ba nawet w większości wiosek nie dałoby się żyć bez tego udogodnienia, ale teraz miała ochotę poczuć naturę całą sobą. Dosłownie. Zdjęła buty i nie zastanawiając się czy zachowuje się jak normalna inaczej, zaczęła podskakiwać wesoło przyśpiewując. Radość rozpierała z każdą kolejną minutą co raz bardziej. Tak dobrze nie czuła się od bardzo dawna. Roześmiana postanowiła usiąść na pobliskim pieńku. Rozglądała się wkoło, na widok gór oraz piękne obłoki, niebo bardziej niebieskie niż we Wrocławiu, a może tak jej się tylko wydawało? Może tutaj w Malowniczym faktycznie kolory były bardziej intensywne niż w każdym innym miejscu na ziemi?
Rozmyślanie przerwała jej melodyjka telefonu. Jednak zasięg dotarł i tutaj, a już miała nadzieje,że nikt jej nie dopadnie, ale nie. Maleńka kreseczka świadczyła,że o to została połączona ze światem zewnętrznym, zaś ten brutalnie próbował wykraść jej te piękne doznania na łonie natury.
Znowu Rudolf, ten to potrafi znaleźć najmniej odpowiedni moment. Jakby wyczuł,że zmiana Agaty dotyczy również jego osoby... nacisnęła czerwoną słuchawkę, połączenie zostało odrzucone. Siedziała już od dłuższego czasu, nie patrzyła na godzinę, nie musiała się nigdzie śpieszyć. W pewnym momencie na horyzoncie zamajaczyła sylwetka, był to chyba mężczyzna, niestety pod słońce trudno było zidentyfikować płeć nadchodzącej postaci.

- Cześć! - usłyszała miły męski głos, który wydał się dziwnie znajomy..
Podniosła głowę i zobaczyła uśmiechającego do niej na oko w podobnym wieku mężczyznę.
- Hej, nie poznałam cię.. tyle lat minęło! - Agata w końcu pojęła kto niespodziewanie przerwał jej chwilę zadumy.
- Czyżbym miał się ponownie przedstawić? Uśmiech nie schodził z twarzy Marcina, którego Agata znała praktycznie od zawsze.
Przyjeżdżając co roku do babci jako mała dziewczynka nie jeden raz biegała do uroczego chłopca, zaledwie rok od niej starszego by wspólnie przemierzać okoliczne zakątki, bądź grać w piłkę. Zawsze trzymali się razem. Taka typowa dziecięca przyjaźń. Później będąc nastolatkami i młodymi studentami żadne z nich nie zaglądało do miejsca, w którym wydarzyło się tyle przyjemnych rzeczy...

- Marcin, opowiadaj. Jak potoczyło się twoje życie, pracujesz? Masz rodzinę? Mów wszystko od początku!
- Przede wszystkim bardzo się cieszę,że pierwszą osobą, którą zobaczyłem po przyjeździe po latach jesteś właśnie Ty... a, co u mnie? Dużo by opowiadać. Pracuje, nie narzekam na nadmiar czasu – tutaj uśmiechnął się dosyć kwaśno.
Agata wiedziała o czym mowa, sama miewała problemy z nudą, na którą czasem chciałoby się ponarzekać.
- W życiu prywatnym swego czasu wiele się działo, ale w chwili obecnej postanowiłem odpocząć,nabrać dystans i zobaczyć co dalej przyniesie los. Chciałem powspominać stare dzieje, gdy świat wydawał się do zdobycia.  A ty Agata?
-  ja? Nie wiem.. niby nie powinnam narzekać, a jednak czegoś brakuje. Mam wszystko i nic. Podobnie jak ty, postanowiłam wrócić do chwil, które nie jeden raz trzymały mnie przy zdrowych zmysłach. Samotność może i ma swoje plusy, ale nie zawsze...
Siedziała patrząc w zachodzące słońce, nie odczuwała podniosłości chwili, po prostu zapragnęła by właśnie teraz czas się albo zatrzymał albo cofnął.
- Rozumiem, czasem mam ochotę zostawić to wszystko i po prostu sobie odpuścić. Dobrze,że znaleźliśmy się razem tutaj, właśnie teraz. Długo zostajesz u babci?
- Nie wiem, wzięłam trzy tygodnie urlopu, ale miałam w planach zrobić małe przemeblowanie w domu i może jakieś malowanie..albo pojadę nad morze. Sama nie wiem co zrobić z czasem.  Pamiętasz naszą wyprawę do lasu? Kiedy chcieliśmy udowodnić,że sami uzbieramy najlepsze okazy grzybów? Jaka rozpętała się wtedy burza!
- Jakże mógłbym zapomnieć? Takiej ulewy w życiu bym się nie spodziewał! W dodatku piorun uderzył w drzewo nieopodal nas. Tak zaczęłaś się wydzierać,że mało mi bębenki w uszach nie popękały.
- Dobrze jest się teraz śmiać, ale wtedy myślałam,że to ostanie nasze minuty życia! Nigdy nie widziałam uderzenia pioruna. To było straszne doświadczenie dla małej dziewczynki. Poza tym, wiatr robił swoje. Tak huczało w koronach drzew jakby miał nadejść koniec świata! A ciebie to tak śmieszy, no ładnie.
- Nie śmieszy, po prostu twoja panika była urocza, żałuj,że nie widziałaś swojego przerażenia w oczach. Mogłabyś grać w filmach, charakteryzacja niepotrzebna. - śmiech jaki rozniósł się w powietrzu był ciepły i po prostu szczery.
- Będę powoli wracała do domu, babcia obiecała,że zrobi moje ulubione racuchy z jabłkami i cukrem pudrem...takie jak w dzieciństwie.
- Nie mów,że twoja babcia robi jeszcze, swoje popisowe racuszki! Nie ma mowy, muszę się wprosić,chociaż na jednego.

Agata roześmiała się w głos, wiedziała,że Marcin nie odpuści, w końcu placuszki drożdżowe babci Jagny nie były zwykłe, smakowały jak niebo w gębie i każdy kto miał zaszczyt ich posmakować zapamiętywał do końca życia. Żadne inne, robione ściśle według babcinego przepisu nie smakowały tak jak Jagny..
Szli obok siebie nie odzywając zbyt wiele, czasem dobrze jest wspólnie pomilczeć, słowa nie jeden raz są zbędne. Zaś przyjemna cisza potrafi połączyć. Pola zaczęły się delikatnie złocić, lato było w pełnej krasie, pobrzękiwanie pszczółek oraz towarzyszące motyle dodawały tylko sielskości. Zza zakrętu pojawiła się ukochana chatka, za każdym razem gdy Aga spoglądała w jej stronę odczuwała radość, gdyby mogła z chęcią wprowadziłaby się od zaraz, ale... miała swoje życie tam, we Wro
może nie te wymarzone, ale mimo wszystko jej własne i pewnym sensie była już do niego przyzwyczajona.
Marcin otworzył przed dziewczyną furtkę, był to gest iście dżentelmeński, który lekko onieśmielił Agatę. Jako dzieci zawsze gonili jedno przez drugiego, ścigając się kto będzie pierwszy na miejscu. Teraz zaś wszystko uległo zmianie. Nawet sposób przechodzenia przez maleńką bramkę.

**
- Jesteście dzieci! - babcia zareagowała jak kiedyś, gdy wygłodniali wpadali do kuchni i nie pamiętając o myciu rąk domagali się jak największej porcji racuszków. Tak było i tym razem, tylko bez tego wbiegania.
- Tak, babciu. Spotkaliśmy się całkiem przypadkiem no i postanowiłam zabrać Marcina ze sobą, zresztą nawet gdybym tego nie uczyniła to i tak poszedł by za mną, a dokładniej zapachem twoich placków. Agata nałożyła sobie na talerz solidną porcję, posypała cukrem pudrem i zanurzyła się w przepysznym, aromatycznym smaku..
- Mmmm, istne delicje! - Marcin zachwycał się jakby miał przed sobą samą ambrozję, zamiast zwykłych drożdżowych przysmaków.
- Skoro już sobie tak siedzimy razem, to może skorzystam z okazji i opowiem wam historię, która wydarzyła się wieki temu, a o której do tej pory nie mogę zapomnieć.
Głos babci wydał się nieco tajemniczy, jakby miała zdradzić jeden z największych sekretów świata...

...Było to w roku 1973 kiedy jeszcze jako moda dziewczyna przyjechałam po raz pierwszy do Malowniczego. Wiadomo czasy były jakie były. Rodzice postanowili zamieszkać na wsi bo zawsze o tym marzyli, ale ja nie wyobrażałam sobie żyć na takim odludziu. Przyzwyczajona do miejskiego życia wręcz dusiłam się na myśl o braku wyjść do kina, czy choćby na spacer ulicami rynku gdzie było mnóstwo knajpek. Niestety klamka zapadła i w październiku wraz z naszymi bagażami zawitaliśmy. Stanęłam przed domem i nie widziałam co myśleć. Wydawało mi się,że kryje w sobie jakąś tajemnicę, rodzice oczywiście wyśmiali moje podejrzenia twierdząc,że szukam kolejnego powodu by nie zostawać w tej chatce. Mnie jednak coś nie dawało spokoju. Wiedziona dziwnym przeczuciem, zamiast zająć się rozpakowywaniem postanowiłam zwiedzić moje nowe miejsce zamieszkania. Przeszłam się po pokojach, jeden z nich, ten w którym urządziłaś sobie gniazdko Agatko, najbardziej mnie przyciągał dlatego zaczęłam się po nim rozglądać, niby wszystko wyglądało normalnie, a jednak coś mnie nawoływało i nagle moje spojrzenie zatrzymało się starej szkatułce, ani specjalnie zdobione, ani eleganckiej. Ot taka prosta. Ciekawość narastała we mnie z każdą kolejną chwilą. Usiadłam na starym wytartym krześle i zajrzałam do wnętrza, oczywiście nie znalazłam żadnego skarbu, nawet maleńkiego drogocennego kamyczka. W środku związane błękitną tasiemką leżały listy i bardzo stare zdjęcia. Już pożółkłe i lekko zniszczone. Przez dłuższą chwilę biłam się z myślami czy wypada czytać cudzą korespondencje, ale będąc młodą,zbuntowaną dziewczyną ciekawość wzięła we mnie górę. Otworzyłam pierwszy, był to najprawdopodobniej list miłosny, ukochanego do swej lubej. Kiedy przebiegłam spojrzeniem tekst, stwierdziłam,że jest zbyt intymny bym mogła go do końca przeczytać. Zdjęcia wydawały się być o wiele ciekawsze. Widniały na nich roześmiane panienki mniej więcej w moim wieku, tylko data była znacznie wcześniejsze niż wtedy gdy ja przybyłam do tego domu. W tle zauważyłam znajome już okoliczne tereny, tylko w oczach tych śmiejących się dziewcząt widać było niepokój, czy coś miało się wydarzyć o czym podświadomie zdawały sobie sprawę? Kolejne fotografie były zupełnie w innym klimacie, teraz już nikt raczej nie robi pamiątek z takich okoliczności... młodzi siedzieli przybici na trawie, obok zaś widniał krzyż i świeży grób.
Dlaczego w tym miejscu zostało pochowane ciało? Dlaczego nie na cmentarzu? Bardzo mnie to zainteresowało, tylko zdjęcia nie udzielą odpowiedzi, zaś na ich odwrocie nie było nic zapisane.. wróciłam do przeglądania listów. Jeden z nich opisywał wydarzenie z dnia 9 czerwca 1959 roku. Czworo znajomych ze szkoły postanowiło uczcić zdanie matury oraz wejście w dorosłość. Czuli,że przyszłość stoi przed nimi otworem i jeżeli chcą mogą dotrzeć do najbardziej niemożliwego celu. I może tak by się stało gdyby właśnie nie wybrali tego feralnego dnia. Urządzili ognisko nad maleńkim strumykiem gdzie niemalże dookoła był las, a obok niego niewielka polanka. Czasy w jakich dorastali nie należały do najłatwiejszych, mimo,że było już od wielu lat po wojnie, nie oznaczało,że sytuacja polityczna się ustabilizowała. Mnóstwo ludzi nie widziało z kim może być szczerym, bo z każdej strony czaili się donosiciele. Wśród młodych była jedna para Zosia i Janek, którzy od zawsze trzymali się razem, dlatego też nikogo nie dziwiło,że w końcu poczuli do siebie coś więcej niż tylko koleżeńską sympatię. Zosia nie miała pojęcia kim był jej ukochany, a ten miał przed nią swoje tajemnice. Nie była to jego wina, po części zmuszony, może wydawało mu się,że dzięki swoim uczynkom będzie miał większe perspektywy dojdzie daleko. Nie było dane nikomu się dowiedzieć... Po zmroku usłyszeli odgłosy kroków, niby nic nadzwyczajnego, w końcu las to i dzika zwierzyna..ale Janek przeczuwał. Popełnił błąd, ten jeden jedyny raz popełnił błąd i zdawał sobie sprawę,że przyjdzie mu za niego zapłacić. Nie spodziewał się,że tak szybko... Wszystko potoczyło się w mgnieniu oka, cel był tylko jeden. Zlikwidować i odejść. Trzy strzały dla pewności. Później nastąpiła cisza. Stali sparaliżowani. Szok odjął im zdolność mówienia, a nawet ruchu. Janek leżał martwy, a jego puste spojrzenie zatrzymało się na Zosi...
Nie zrobili normalnego pogrzebu, nie potrafili wytłumaczyć dlaczego. Grób Janka znajduje się gdzieś między lasem a strumykiem. Zosia nigdy nie otrząsnęła się po morderstwie jedynej miłości. Kiedy rodzice umarli została sama w domku. Zajmowała się ogrodem, sadem, miała trochę zwierząt. Jednak nigdy nie spróbowała zmienić swoje życie. Tamtego czerwcowego wieczoru pogrzebała się za życia razem Jankiem..
List, który opisywał całe to nieszczęśliwe zdarzenie był od kolegi, który należał do ich tak zwanej paczki, kiedy doszło do tragedii Zosia odcięła się od wszystkich kolegów i koleżanek. Nie była w stanie widzieć ich współczujące spojrzenia, słuchać,że kiedyś się ułoży. Waldek pisząc swój list chciał zakończyć ten rozdział, ale ona nigdy nie odpisała. Chowała wszystkie koperty i nawet ich nie czytała...
Kochała ten dom, zaś jej uczucie bije ze wszystkich ścian po dziś dzień. Dbała o niego jak o coś najcenniejszego.  Może marzyła kiedyś o zamieszkaniu w nim wraz ze swym ukochanym, a później dziećmi?
Los jednak bywa przewrotny, po dziesięciu latach od dramatu otrzymała telegram. Musiała jechać do miasta, którego szczerze nie znosiła by uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej jej babki, ta sędziwa staruszka przeżyła jej własnych rodziców. Jadąc pociągiem wiele rozmyślała, kiedy zatrzymali się na stacji i nadeszła pora wysiadać Zosia poczuła się jak zagubiona dziewczynka, kiedy ostatni raz była w wielkim mieście? Ile się zmieniło od jej ostatniej wizyty? I jak ona się tutaj, teraz odnajdzie?!
Chcąc nie chcąc musiała wziąć torbę i skierować w stronę wyjścia. Ku jej ogromnemu zdziwieniu praktycznie przed jej twarzą ukazał się mężczyzna,łudząco podobny do jej Janka! Okazało się,że był to jego starszy brat, którego pamiętała jak przez mgłę, jeszcze ze szkoły podstawowej. Rodzina jej babki znała się z jego Dziadkami i tak o to kiedy okazało się,że Zofia przyjeżdża Antoni postanowił wyjść po nią na peron, by nie musiała błądzić sama ulicami miasta. Dopiero ta wizyta uświadomiła jej,że tak naprawdę nie znała swojego Jaśka, on mówił jej o sobie tylko tyle co uważał za stosowne, reszta była albo przemilczana, albo zgrabnie wpleciona w nic nie znaczące fakty. Wtedy jeszcze nie wiedziała,że o wiele gorsza prawda jest dopiero przed nią, Antek miał jej do zakomunikowania coś jeszcze. Nie wiedział jednak czy ma prawo dobijać tę i tak już zrozpaczoną kobietę, z drugiej jednak strony  powinna znać prawdę. I tak oto po dziesięciu latach życia wspomnieniami idealnej miłości Zosia dowiedziała się,że jej Jan, tutaj w mieście miał narzeczoną, którą miał poślubić w sierpniu 1959 roku...
Jest powiedzenie,że prawda potrafi zabić, o tym Zofia przekonała się na własnej skórze..Wróciła do domu. W pośpiechu nie pamiętała o zabraniu swojej torby, jednak to było już bez znaczenia. Siedząc we własnym pokoju opłakując własne nieszczęście. Nikt do tej pory nie wie jak zmarła Zosia. Czy rzeczywiście pękło jej serce z rozpaczy? Antek miał ogromne wyrzuty sumienia, czuł się współwinny śmierci tej biednej kobiety. Ludzie powiadają,że co roku na święto zmarłych przynosił na grób bukiet kwiatów. Nikt go nigdy nie widział,ale kwiaty zawsze te same zdobiły skromną mogiłę Zosi...

**
- Tak dzieci, miłość może być piękna, ale również tragiczna. Dlatego ja zawsze mówię jeżeli masz kogoś świadomie skrzywdzić zastanów się kilka razy. Janek poniósł karę, ale dlaczego biedna Zosia musiała tyle wycierpieć... - Babcia siedziała zamyślona nad ostygniętą już herbatą.
- To ja już może pójdę do domu, zrobiło się późno. - Marcin zerwał się nagle i wybiegł jak oparzony nie mówiąc nawet Agacie czy jutro znowu się spotkają. Ona gdzieś w środku miała maleńką nadzieje na odnowienie starej przyjaźni...
- Babciu masz taką tajemniczą minę, czy jest coś o czym powinnam wiedzieć?
- Wiesz kochanie, ja zawsze bardzo lubiłam Marcina, kiedy był jeszcze dzieckiem. Jednak Ciebie tu nie było, a ja co nieco słyszałam na jego temat. I wiem dlaczego tak nagle się pojawił. Ma problemy w pracy, w dodatku pokłócił się z narzeczoną. Nie mówił Ci ? No właśnie. Nie wiem jakie miał zamiary względem Ciebie, ale znając historię Zosi nie mogłam pozwolić by nikt w porę nie zapobiegł może nie tak strasznej, ale kolejnej tragedii..
- Dziękuję ci babuniu..- w gardle Agaty pojawiła się ogromna kula, nie mogłam więcej powiedzieć bo łzy zaczęły spływać po policzkach.
-Wiesz kiedy go zobaczyłam,pomyślałam,że to jakiś znak, że może to jest właśnie to po co tutaj przyjechałam, potem opowiedziałaś o tej kobiecie, nie bardzo rozumiałam dlaczego właśnie dzisiaj postanowiłaś nas zapoznać z tak odległą sprawą. Marcin jednak od razu pojął w czym rzecz..
- Nie spodobało mi się,że swoje nieudane sprawy próbuje ukryć, zaś ciebie wplątać w coś co nie byłoby dobre, bo przecież romans nie wchodziłby w grę, a Ty nie byłaś świadoma jego życia, tego drugiego prawdziwego. Przyjechałaś tutaj odnaleźć samą siebie, złapać równowagę by móc poprowadzić swoje sprawy taj jak należy. Nie potrzebne Ci zawirowania emocjonalne. Cieszę się,że nie gniewasz na mnie, troszkę obawiałam się twojej reakcji na moją ingerencję w twoje jakby nie było dorosłe życie.

**
Siedziały do późna w nocy opowiadając przeróżne rzeczy, tego co było kiedyś gdy przez dom przebiegała ferajna dzieciaków, na drzewach wisiało więcej dzieciarni niż samych owoców, a trawa nie miała szans wybujać wiecznie zadeptywana kilkunastoma parami stóp.  Były również te wzruszające opowieści, kiedy niespodziewanie zmarł dziadek, ten silny zdrowy mężczyzna zgasł nagle. Cierpiały obie, mimo,że nie wylewały potoku łez wiedziały,że każda na swój sposób odczuwa ogromną stratę. Dom na jakiś czas stał się pusty i wyciszony. Musiał odbyć swoją żałobę, oddać szacunek temu kto wprowadzając się do niego pokochał go od pierwszych chwil i z takim też uczuciem dbał by nie podupadał z biegiem lat. Kiedy Agata rozpoczęła studia wyższe zaprzestała przyjazdów, wiecznie miała swoje zajęcia, znajomi, wypady na weekend, dorywcza wakacyjna praca, by potem nie brakowało na najpotrzebniejsze wydatki. Jagna zaś żyła dalej. Co tydzień odwiedzała swojego Karolka, zdawała mu relacje z minionego tygodnia, doradzała w sprawach, które trapiły przez co nie jedną noc miała nieprzespaną. Zdobiła grób kwiatami, charakterystycznymi dla danej pory roku, ale wiedziała,że On najbardziej lubił zapach bzu.. dlatego w maju bywała kilka razy w tygodniu, by ulubionego kwiatu miał pod dostatkiem i zawsze ze świeżym zapachem. Agata wiedziała jak oboje się kochali, była to dojrzała i mądra miłość. Nie musieli wyznawać sobie uczucia by każdy kto wszedł do domu wiedział jak to małżeństwo się szanuje i nie potrafi bez siebie żyć. Zawsze marzyła by poznać kogoś, kto będzie równie mocno ją kochał, jak ona jego, będą mogli ze sobą rozmawiać o wszystkim, pokłócić by potem z uśmiechem na twarzy pogodzić. Niestety jak dotąd nie było dane poczuć czegoś podobnego. Kto wie? Może już nigdy nie miała się tego wiedzieć? Jak to jest być kochanym aż do śmierci...
Dni mijały, a urlop powoli dobiegał końca, jeżeli miała w planach wielkie przemeblowanie musiała spakować rzeczy i następnego dnia wyruszyć w podróż powrotną. Czy stęskniła się za swym maleńkim mieszkankiem? W pewnym sensie tak, smuciło ją tylko,że w domu nie będzie kogoś kto by wypatrywał jej z okna, już nawet nie czekał na dworcu, ale chociaż w kuchni z ciepłą herbatą na przywitanie.

**
- Dziękuję za wszystko, mam nadzieje babciu,że w końcu ty odwiedzisz mnie, może nie mam tak pięknego domku z duszą, ale myślę,że moje cztery kąty są równie przyjemne. - Stała z walizkami przed domem, spoglądając na domek, ogród i sad, zapamiętując każdy szczegół, by w chwilach zwątpienia móc wrócić myślami do jej ostoi.
- ale Agaciu, gdzież mnie starej jeździć po tych wielkich miastach, ja nie pamiętam kiedy była we Wrocławiu, pewnie ten hałas by mnie otumanił i nie wiedziałabym w którą stronę się udać po opuszczeniu pociągu.
-Babciu przecież wiadome jest, że bym po Ciebie wyszła, stałabym przy samych torach aby Cię od razu objąć i zaprowadzić gdzie trzeba!
- No dobrze, może jak już powykopuje wszystkie kwiatki i będę wiedziała,że jestem odpowiednio przygotowana do zimy przyjadę na jakieś dwa dni.
- Jakie dwa dni?? Przecież może śmiało na tydzień, będzie mi bardzo miło mieć chociaż przez chwilę współlokatora w domu.
- powinnaś rozejrzeć się za jakimś narzeczonym, a nie zmuszać starą babkę do jeżdżenia, ja domu nie mogę pozostawić na tak długo, o widzisz Azorka musi ktoś nakarmić. Wiesz jak to jest z sąsiadami. Za długo kogoś wykorzystywać nie wypada, to obowiązek. Każdy ma swoje zajęcia i obowiązki.
- Achh babciu,żeby z tym narzeczonym było tak prosto.. no cóż. Moje zaproszenie jest aktualne, nawet dwa dni, będę się ogromnie cieszyła.
- Zadzwoń jak już dotrzesz do domu, wiesz,że nie pójdę spokojnie spać dopóki nie będę pewna,że wszystko jest jak należy. Uważaj na siebie i pamiętaj, to co nas ma spotkać dobrego przytrafia się zupełnie niespodziewanie...

**

Znowu stała w ryneczku tego uroczego miasteczka, w księgarni było kilka osób, być może matki kupowały dla swych pociech nowe podręczniki do szkoły, pamiętała jak zawsze nie mogła się doczekać kiedy rozłoży piękne, błyszczące książki. Tak dawno temu siedziała w szkolnej ławce. Rozejrzała się dookoła, w kawiarence jakaś para popijała w filiżanek aromatyczną kawę, skąd wiedziała,że to kawa? Po prostu miała takie przeczucie. Każdy kto przyjechał chociaż raz do tego miejsca zakochiwał się w nim bez pamięci, miało w sobie coś takiego co przyciągało i nie pozwalało o sobie zapomnieć, chciało się wrócić choćby na chwilę..
Tymczasem trzeba było udać na stację, bo pociąg miał planowany odjazd za jakiś kwadrans, a przecież jeszcze musiała kupić bilet.
Kiedy znów siedziała w przedziale zastanawiała się na ile pomógł jej przyjazd tutaj. Jakoś nie czuła wielkiego przełomu, o którym tyle sobie wyobrażała. Miała nadzieje,że pobyt tutaj nakreśli jej spojrzenie na pewne sprawy, tymczasem czuła się wypoczęta i nic poza tym.
Sytuacja z Marcinem pozostawiła w jej głowie dziwnie rozczarowanie, jak to ludzie z biegiem czasu potrafią się zmienić, by później w dorosłym życiu stać się całkiem innymi ludźmi niż tymi co zapamiętaliśmy.
Niebo się zachmurzyło, słońce przysłoniły ciężkie zwaliste chmury, zaś z daleka było słychać pierwsze odgłosy burzy. Agata lubiła te zjawiska atmosferyczne, zwłaszcza oglądać uderzające pioruny, nie żeby nie zdawała sobie sprawy z zagrażającego niebezpieczeństwa, po prostu od zawsze fascynowała się trąbami powietrznymi i wyładowaniami elektrycznymi.
Deszcz coraz mocniej zacinał w okna, na zewnątrz poszarzało, przedział spowiła ciemność, jakby był wieczór a nie środek dnia. Jednak Agacie taka zmiana wcale nie przeszkadzała, zatopiona w swoich rozmyślaniach nie zwracała uwagi na przerażone spojrzenia współpasażerów. Nie słyszała szeptów, które z niepokojem wypowiadane stawały się coraz głośniejsze. Ludzie obawiali się,że intensywne opady deszczu sprawią podtopienie torów, co uniemożliwi dalszą podróż. Dla Agaty było bez znaczenia czy będzie jechała godzinę, dwie a nawet i dziesięć. Nie musiała się śpieszyć, nikt na nią nie czekał.
Na szczęście pociąg miał niewielkie opóźnienie,to znaczy zależy od punktu widzenia, dla niektórych godzina była czymś strasznym inni zaś, nie mieli nic przeciwko dłuższej przymusowej jeździe.
Zabrała walizkę po czym wolnym krokiem ruszyła do wyjścia. O dziwo powietrze nie było parne, tylko przyjemnie rześkie. Idąc  przez stację nagle ktoś przed nią stanął.
-Rudek?? Co ty tutaj robisz??
- Wiesz Agatko, ten czas kiedy cię nie było, nie odbierałaś telefonu. Dał mi wiele do myślenia... Wiem,że nie jestem romantykiem, nie bardzo pasuje do mnie wizerunek troskliwego, ale zależy mi na Tobie i no nie chciałbym cie stracić...
- Poczekaj chwilę.. czy ja dobrze zrozumiałam.. ty chcesz ze mną.. być ?
- No tak, być , czy mieć każdy to rozumie inaczej, ale żebyśmy razem ze sobą, rozumiesz...
Agata stała na samy środku stacji pkp i patrzyła w osłupieniu na swojego kumpla od imprez, nigdy nie brała pod uwagę,że ich dwoje mogłoby łączyć coś więcej niż tylko zwykła więź koleżeńska,a tutaj taka niespodzianka.
- Może coś odpowiesz, czy dasz nam jakąś szansę, albo nie, bo nie wiem co mam robić, dziwnie się czuję stojąc tutaj..
- Przede wszystkim chodźmy do mnie. Muszę coś zjeść, odpocząć i pomyśleć.  Takiego rozwoju wypadków w najśmielszym śnie się nie spodziewałam. Toś mnie zaskoczył panie Rudolfie!


**

Jagna widziała,że jej ukochana cioteczna wnuczka w końcu ułoży sobie życie tak jak zawsze skrycie o tym marzyła. W końcu ten, który wydzwaniał odkąd przyjechała aż do powrotu wydawał się być upartym. A to dobry znak, nie zniechęca się, mężczyzna musi wiedzieć,że jak mu zależy na kobiecie musi poczekać, a później o nią zwalczyć.
Kołysała się w swym wysłużonym bujanym fotelu gdy zadzwonił telefon, to była Agatka, poinformowała,że szczęśliwie dotarła na miejsce i pije herbatkę nie sama, a w towarzystwie kogoś kto być może niebawem będzie dla niej całym światem.
Czas pokaże jak poukładają się życiowe ścieżki tych dwojga zagubionych, odnalezionych przyjaciół.


Kinga Dokupil

PAMIĘTNIK

Był ciepły letni wieczór kiedy weszłam do domowej biblioteki mojej babci. Od zawsze lubiłam książki, ale dopiero tamtego dnia uświadomiłam sobie jak bardzo potrafią one zmienić życie. Gdy człowiek godzinami wpatruje się w drobne literki zaczyna tworzyć się historia, która zdaniem czytelnika jest tylko kolejnym dobrym wyborem i odpowiednio spędzonym czasem. To właśnie wówczas poznajemy swoje drugie odbicie – dostrzegamy ukryte dotąd cechy charakteru, zaczynamy rozmyślać nad sprawami nieistotnymi, do czasu… Czy tylko ja uważam, że książki zostały stworzone aby pomóc nam stać się lepszym człowiekiem? Ukazują wartości, poszerzają horyzonty, rozwijają naszą wyobraźnię.
Tak było w moim przypadku. Poczułam chęć zanurzenia się w powieści, która chociaż odrobinę zmieni moje życie. Nie sądziłam jednak, że przyczyni się do tego mały i wyjątkowo stary pamiętnik.
Biblioteczka babci była miejscem, w którym mogłam pobyć sama. Zamykałam ciemnobrązowe drzwi i siadałam w zielonym fotelu przy oknie. Widok był nieziemski. Długi pas intensywnie zielonej trawy, na którym czasami można było zobaczyć kozy, a dalej drzewa, drzewa i jeszcze raz drzewa. Pokrywały pagórki i przyozdabiały znajdujące się gdzieś w oddali góry. Mogłam godzinami podziwiać ten widok, przypatrując się zachodzącemu słońcu. Jednak tego wieczoru moim głównym celem było wyszukanie w zbiorze na tyle niezwykłej książki, żebym mogła zaczytać się w jej cudowną fabułę i odkryć siebie na nowo. Usiadłam więc tuż przy regale i omiotłam wzrokiem najbliższe egzemplarze. Było wśród nich wiele znanych mi lektur Sienkiewicza, różne zielniki, encyklopedie czy księgi kucharskie. Jednak żadne z nich nie było na tyle interesujące, by mogło sprostać moim wymaganiom. Mimo że w biblioteczce było wiele intrygujących książek, tylko ta jedna rzuciła mi się w oczy. W zasadzie to nie była książka, tylko coś w rodzaju dzienniczka. Wzięłam do ręki granatowy egzemplarz tego fascynującego notatnika i przejechałam delikatnie palcami po grubej i dość chropowatej okładce. Gdy zbliżyłam przedmiot do twarzy i poczułam intensywny zapach starości, wiedziałam, że znalazłam to, czego szukałam. Usadowiłam się wygodnie w fotelu i włączyłam stojącą obok lampkę. Na chybił trafił otworzyłam na żółtej stronie z dużym napisem w górnej części kartki: 28 lipca 1879.


Lato w tym roku jest wyjątkowo upalne. Co chwilę okładam się zwilżoną chustką aby jakoś to wytrzymać.  Ale i tak jest ciężko. Anna wczoraj pojechała na ślub koleżanki i wróci dopiero za trzy dni. Czy ja naprawdę mam sama pomagać rodzicom w uprzątnięciu naszego nowego domu? Lubię to miejsce, naprawdę, ale zaczynam mieć dość ciągłego przeglądania starych pudeł z rzeczami zmarłego właściciela. Gdyby chociaż w środku znajdowały się jakieś interesujące przedmioty. Niestety oprócz starych ubrań i naczyń nie dostrzegłam niczego ciekawego.
Widzę się dzisiaj z Jakubem. Może on jakoś poprawi mi humor. Jako jedyny potrafi nawet w te najgorsze dni wywołać uśmiech na mojej twarzy. Za każdym razem gdy go widzę, dostaję dreszczy, a gdy tylko jego silne ramiona obejmą moje ciało jestem pewna, że to właśnie jego chciałabym mieć za męża. Takiego pewnego siebie i wyjątkowo męskiego. Ale czy on tego chce? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, a przecież nie chcę zostać starą panną. Dlaczego w tak krótkim czasie w mojej głowie pojawiło się tyle myśli? To chyba znak żeby dalej już nic nie pisać.


29 lipca 1879

Miałam rację. Jakub jak zwykle wiedział jak poprawić mi humor. Przygotował piknik niespodziankę. Najpierw podróż wozem jego ojca na łąkę za lasem, a potem przyjemne chwile tuż przy pasących się owcach. Jego matko była na tyle dobra, że zrobiła dżem z dzikich jeżyn. Pyszny! Gdyby tylko można było zatrzymać tę chwilę na dłużej. Niestety po upływie trzech godzin musiałam być w domu aby zacząć przygotowywać konfitury z owoców. Lubię być w kuchni i przyrządzać różne smakołyki, jednak nawet to nie może się równać z czasem spędzonym z Jakubem. Gdybym tylko mogła mieć go przy sobie nawet w kuchni. Wystarczyło by tylko wziąć ślub i zamieszkać razem. Co za piękne marzenie! A w dodatku takie realne. Nie wypada mi z nim jednak o tym rozmawiać, ale ja naprawdę chcę spędzić z nim resztę życia. Zwykłe spotkania przestały już mnie zadowalać.

 
2 sierpnia 1879

Nawet w taki upał muszę pracować na zewnątrz. Całe szczęście, że teraz zajmuję się tylko krową i kurczakami. Gdybym miała tak jak mój brat i ojciec codziennie chodzić w pole, opadłabym z sił. Czasami im pomagam, jednak teraz, gdy do naszych ziem mamy osiem kilometrów, a mama coraz częściej ma problemy z sercem, zostaję z nią żeby w razie jakiegoś wypadku być przy niej. Ciężko mi z myślą, że jest taka chorowita. Pewnie jest to skutkiem przepracowania w młodości. Tak czy inaczej nie mogę zostawić ją samą na tak długo. Gdyby jeszcze Anna tu była to byłoby jakoś prościej. Niestety razem ze swoim mężem zamierzają wprowadzić się do małego domku za lasem. Będzie miała teraz swoje życie, a moje problemy nie będą dla niej zbyt istotne. To smutne, że moja najlepsza przyjaciółka przestanie być zawsze obok mnie.


5 sierpnia 1879

Wstałam jak zwykle o szóstej. Nakarmiłam zwierzęta i wydoiłam krówkę. Zaprzyjaźniłam się także z nowym lokatorem, którego Jan przyprowadził wczoraj z pola. Wychudzony i bardzo brudny kocur szybko znalazł swój kąt obok pieca, jednak długo tam nie pomieszkał, ponieważ mama niemal od razu go wygoniła. Gdy posprzątałam w kuchni i przeglądnęłam kolejne trzy pudła staroci miałam iść na nasze stare pole i zebrać jeżyny. Lubię tam chodzić i delektować się promieniami słońca i zapachem zboża. To jest chwila tylko dla mnie. Zabrałam więc wiklinowy koszyk i udałam się na przechadzkę dróżkami Malowniczem. Zielona trawa delikatnie muskała moje dłonie, a wiatr plątał brązowe włosy. Uwielbiam to ten krajobraz, góry, rzeki. Wszystko! Gdy doszłam na miejsce od razu zabrałam się za zbieranie jeżyn. Były wyjątkowo dojrzałe, dlatego w krótkim czasie nazbierałam na kilka słoików dżemu. Gdy już koszyk był pełny usiadłam pod brzozą i zamknęłam oczy żeby wsłuchać się w śpiew ptaków. Nawet nie zauważyłam, że dołączył do mnie kot. Zanurzyłam ręce w jego długim futrze…


Coś trzasnęło, a po chwili do pokoju wbiegł mój młodszy braciszek.
- Chciałabyś coś zjeść? – zapytał piskliwym głosem.
- A co dobrego zrobiłeś?
- Nalesniikii. No mama je zrobiła ale… ale ja tez pomagałem.
- W to nie wątpię – zaśmiałam się z jego plątaniny słów. Bartek ma cztery latka, ale nie zawsze udaje mu się wszystkiego dokładnie wypowiedzieć. – Biegnij na dół, ja zaraz przyjdę.
Zapatrzyłam się na chwilę jak roześmiany otwiera drzwi i zbiega po schodach. Westchnęłam ciężko i spojrzałam jeszcze raz na trzymany przeze mnie pamiętnik. Był bardzo prosto pisany, tak jak zwykle pisze się pamiętniki, jednak sam fakt, że ma tyle lat mnie ekscytował. Byłam zdziwiona, że był w tak dobrym stanie. Tak czy inaczej znalazłam odpowiednią lekturę na najbliższe godziny i nie mogłam doczekać się następnych chwil z dziewiętnastowiecznym pamiętnikiem.
Po kolacji chciałam natychmiast wrócić do czytania, jednak pomagałam mamie w robieniu słodkości na jutrzejsze spotkanie z ciocią, która miała przyjechać do nas z Anglii. Cieszyłam się na to spotkanie. W końcu nie widziałam jej dwa lata.
Mimo wszystko nie mogłam się doczekać powrotu do czytania. Musiałam jednak  zostawić to po raz kolejny na potem, ponieważ resztę wieczoru miałam spędzić z Bartkiem, który wyjątkowo nie chciał pójść spać.
Gdy tylko weszłam w piżamie do łóżka, włączyłam nocną lampkę i otwarłam znaleziony pamiętnik na pierwszej lepszej stronie.


12 sierpnia 1879

Nieustannie myślę o tamtym wieczorze, dlatego wszystko, co teraz się wokół mnie dzieje jest po prostu nudne. Nawet nadchodzące pięćdziesiąte urodziny taty nie są wielkim wydarzeniem. A przecież szykujemy przyjęcie niespodziankę!


Ponieważ nie wiedziałam o co chodzi, cofnęłam się o dwie kartki do tyłu.

9 sierpnia 1879

Jestem dzisiaj wyjątkowo przejęta. Jakub zaprosił mnie na jutro na kolację o zmroku w sadzie jego rodziców. To bardzo dobry pomysł, jednak moim zdaniem atmosfera nie będzie zbyt romantyczna. Na pewno będzie ciemno i zimno, a ja przecież boję się ciemności. Czyżby o tym zapomniał? Mimo wszystko cieszę się na to spotkanie. Wszakże każda chwila z nim jest wyjątkowa. Oby tylko rodzice się nie dowiedzieli. Mam nadzieję, że pogawędka o nocowaniu u Marii wystarczająco ich przekonała. Źle mi z tym, że ich okłamałam, ale wiem, że nie dali by mi pozwolenia. A tak mi na tym zależy! Oby wszystko poszło zgodnie z planem i nasze spotkanie się udało.


10/11 sierpnia 1879

Wstałam bardzo podekscytowana. Musiałam to jednak ukrywać, bo przecież nocowanie u kuzynki nie może być aż takie emocjonujące. Wykonałam wszystkie moje codzienne obowiązki, a następnie udałam się z Janem do naszego sąsiada, który chciał sprzedać kozę. Mieliśmy sprawdzić, czy zaproponowana cena nie jest wygórowana. Nasz przyjaciel miał jednak zdrową i bardzo zadbaną zwierzynę, więc zakupiliśmy również koguta. Potem czas dłużył mi się nieubłaganie. Nawet praca w przydomowym ogródku nie skróciła mi tego oczekiwania.
Gdy została godzina do mojego spotkania z Jakubem zaczęłam się przygotowywać. Wzięłam kąpiel i nawet użyłam mydła zapachowego, które dostaliśmy jakiś czas temu od cioci Janki. Potem zaplotłam włosy w długiego warkocza i włożyłam elegancką suknię w kolorze bordo. Na koniec wpięłam we włosy urwany wcześniej kwiat chabru i popsikałam się kolejnym prezentem od cioci - różanymi perfumami.
- Czemu się tak stroisz? – Mama weszła do mojego pokoiku i wpatrywała się w wpiętego chabra. – Wybieracie się gdzieś z Marią?
- Tak – odpowiedziałam niepewnie. – Pojedziemy wozem jej przyjaciela na targ.
- No dobrze – westchnęła ciężko. – Miłej zabawy wam życzę. – Ucałowała mnie w policzek i odeszła w stronę kuchni. Po raz kolejny musiałam ją okłamać. Niestety nie widziałam innego wyjścia.
Gdy wyszłam z domu słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Uśmiechnęłam się i pełna wigoru zaczęłam podążać w stronę miejsca, gdzie miał na mnie czekać mój wybranek. Po dziesięciu minutach spaceru ujrzałam go opartego o wóz. Żuł źdźbło trawy, a na twarzy miał lekki uśmiech. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o ciemnej karnacji. Całymi dniami pracował w polu, dlatego jego ramiona były wyjątkowo umięśnione. Był ubrany nieco inaczej niż zwykle, bo popielatą koszulę zamienił na śnieżnobiałą, a czarne i na ogół obdarte spodnie zastąpił ciemnobrązowymi. Muszę przyznać, że prezentował się bardzo elegancko
Gdy mnie zauważył, uśmiechnął się zniewalająco i zaczął powoli zmierzać w moim kierunku. Zrobiłam to samo i już po chwili obejmował mnie z całej siły.
- Bo mnie udusisz – jąknęłam z nutką grozy.
Spojrzał na mnie swoim przeszywającym wzrokiem i z impetem zdjął mi z głowy słomiany kapelusz. Obrócił się i zaczął biec. Przyjęłam zaproszenie do zabawy i natychmiast zaczęłam go gonić. W lawinie śmiechów i pisków w końcu dał się złapać, a ja z udawanym oburzeniem wyrwałam mu kapelusz z rąk i z powrotem włożyłam na głowę.
Gdy wreszcie zmierzaliśmy polnymi dróżkami w stronę wyznaczonego celu robiło się szarawo. Przynajmniej pogoda nam dopisała. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a samo powietrze było bardzo ciepłe. Po dwudziestu minutach spokojnej jazdy moim oczom ukazała się przestrzeń wypełniona nieskończoną ilością jabłoni. Nie zatrzymaliśmy się jednak od razu, tylko mało wyjeżdżoną ścieżką dojechaliśmy do niewielkiej polanki. To co zobaczyłam na miejscu było niesamowite. Na samym środku rozłożony został duży koc, na skrzynkach na jabłka leżały różne przysmaki i butelka czerwonego wina, a na około tego wszystkiego rozstawiono chyba trzydzieści świec. Spojrzałam na Jakuba, ale on tylko puścił do mnie oko i pomógł zsiąść z wozu. Następnie przywiązał konia do najbliższego drzewa i objął mnie od tyłu.
- I jak ci się podoba? – szepnął mi do ucha.
- Przepięknie – westchnęłam. – Jak z najwspanialszej powieści.
Usiedliśmy na kocu i zaczęliśmy delektować się kawałkami placka porzeczkowego i chlebkiem z dżemem malinowym. To wszystko popijaliśmy półsłodkim winem zrobionym przez ojca Jakuba. On sam bardzo się starał, aby ten wieczór był wyjątkowy. Gdy zrobiło się ciemno, zapalił świece i położył się obok mnie splatając swoje palce z moimi. Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie!
Leżeliśmy tak dobrą godzinę rozmawiając o ważnych i mniej ważnych sprawach. W pewnej chwili zapragnęłam jednak po prostu się do niego przytulić i wsłuchać się wbicie jego serca. Położyłam więc głowę na jego piersi, a on w zamian zaczął bawić się moimi włosami. Nie jestem w stanie opisać uczucia błogości, którego doświadczyłam w jego ramionach. A tym bardziej nie mogę opisać tego, co stało się później. Czułam, jak powoli rozplata mi włosy i rozwiązuje drobne kokardki, które mocowały sukienkę na plecach. Potem doznałam ciepła jego ciała na moim i ciężar, jakim mnie obciążył. To było coś zupełnie nowego i… niebiańskiego. Po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach pożądanie i już wiedziałam, że ten wieczór dopiero się zaczynał.
Gdy w końcu padliśmy z sił i oczy poczęły nam zachodzić mgłą, przenieśliśmy wszystko do wozu i rozłożyliśmy się na kocu. Nie było mi zimno, jednak przyjęłam drugi koc do przykrycia i  niemal natychmiast usnęłam w potężnych ramionach.


Po raz pierwszy poczułam, że nie powinnam tego czytać. W końcu były to prywatne sprawy tej kobiety i zaglądanie do jej sekretów na pewno nie było czymś dobrym. Jednak ta historia tak bardzo mnie interesowała, że nie mogłam postąpić inaczej. Zaczęłam więc brnąć w to jeszcze bardziej:

To było cudowne uczucie obudzić się obok ukochanego. Nasze ciała przez cały czas były złączone, więc nie musiałam się przysuwać. Leżałam i wpatrywałam się w jego spokojną twarz do momentu, gdy się obudził. Zerknął na mnie, uśmiechnął się i delikatnie pocałował na powitanie.
- Witaj piękna – szepnął mi do ucha. – Jak się spało?
- Cudownie – zamruczałam. Tylko częściowo była to prawda, bo spanie na drewnianym wozie z pewnością nie jest niczym przyjemnym. Bolały mnie plecy, ale postanowiłam się tym nie przejmować i dłużej cieszyć się chwilą. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu, ponieważ Jakub musiał pomóc swojemu ojcu, a w dodatku miał dziś jechać na targ po jakieś nowe narzędzia. Po pół godzinie musieliśmy więc pozbierać wszystkie rzeczy i ruszyć w drogę.
Dalsza część dnia była taka sama jak zwykle, z tą małą różnicą, że uśmiech nie zszedł mi z twarzy aż do zaśnięcia, a i z tym miałam problem.


Obróciłam się na plecy i zaczęłam myśleć. Czy ta kobieta była moją krewną? Czy wyszła za mąż za tego mężczyznę i jak wyglądało jej życie? Miałam ogromną nadzieję, że dowiem się o niej jak najwięcej z kartek tego pamiętnika. Z przykrością odkryłam jednak, że nie zawiera wielu zapisanych stronnic. Pomimo ciężkich powiek i w pół do trzeciej w nocy na zegarku zaczęłam dalej czytać:


16 sierpnia 1879

Jestem dzisiaj wyjątkowo zła. Po raz drugi próbowałam skontaktować się z Jakubem, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Jego ojciec jest jak grób. Nawet nie potrafił powiedzieć mi gdzie znikł jego syn. A może nie chciał? Tak czy inaczej byłam pewna, że nie zrobiłam niczego, czym mogłabym go urazić. Przecież nie mógł tak z dnia na dzień zniknąć i nic mi o tym nie powiedzieć! A może… dostał co chciał i teraz nic dla niego nie znaczę. W końcu nigdy nie rozmawialiśmy o dalszym wspólnym życiu. Być może nie traktował mnie poważnie. Mężczyźni tak się nie zachowują! A przynajmniej tak sądziłam… Co mam w takim razie zrobić? Nie zamierzam go szukać, choć i tak jestem pewna, że nadal jest w Malowniczem. Więc nie będę o niego pytać i nawet nie zamierzam o nim myśleć. Jeżeli by mnie kochał, nie zrobiłby czegoś takiego…


18 sierpnia 1879

Dalej nic… Jestem załamana. Wiem, że miałam o nim zapomnieć, ale łączy mnie z nim zbyt wiele, żeby tak z dnia na dzień wyrzucić go z pamięci.
Nawet nie cieszą mnie jutrzejsze urodziny taty. Wiem, że to ważny dzień, szykujemy wspaniałą uroczystość, ale w mojej głowie nie ma nic poza Jakubem. Czuję się z tym okropnie…


19 sierpnia 1879

Dziś urodziny taty. Pomimo złego nastroju przybrałam twarz maską szczęścia, żeby nie zasmucić wyjątkowo radosnego dziś ojca. Już wczoraj rozpoczęliśmy przygotowania. Piekliśmy placki dyniowe, porzeczkowe, różne desery z jeżyn i jabłek, które dostaliśmy od rodziców Jakuba. Najbliższa rodzina i sąsiedzi też przyłączyli się do pracy w kuchni i pomagali nam ukryć nasze przygotowania do uroczystości. Po południem Anna wysłała ojca na targ, a  my w tym czasie wynieśliśmy na zewnątrz stół i krzesła, a następnie zaczęliśmy wszystko znosić. Na początku mama bała się, że nie zdążymy przed jego powrotem, ale na szczęście mieliśmy wielu pomocników. Po niecałej godzinie wszystko było gotowe, a my wraz z zaproszonymi gośćmi udaliśmy się na tył domu. Nie musieliśmy długo czekać, ponieważ najwyżej po ośmiu minutach usłyszeliśmy nawoływania ojca. Najwyraźniej zobaczył nakryty stół. Potem było oczywiście składanie życzeń i wręczanie drobnych podarunków. Sąsiedzi i przyjaciele taty wręczali swoje konfitury lub jakieś produkty spożywcze typu jajka, natomiast od nas dostał bilet na pociąg do Wrocławia, skąd pochodziła jego mama. Był szczęśliwy i przyjemnie było patrzeć na łzy wzruszenia. Szkoda, że nie mogłam cieszyć się razem z nim.
Pomimo pracy, którą musiałam wykonywać po zakończeniu przyjęcia, nadal myślałam o ukochanym. Czułam, że dłużej w tej nieświadomości nie wytrzymam.


21 sierpnia 1879

Udało nam się dzisiaj przekonać tatę do podróży w rodzinne strony. Upierał się, że jest zbyt dużo pracy, by teraz wszystko zostawić i wyjechać. Na szczęście mój brat zapewnił go, że wszystkiego dopilnuje. Tak więc Anna zabrała mamę do siebie, żebym ja mogła pomóc Janowi. Upierał się, że sam da sobie radę, ale ja widziałam w jego oczach uczucie zmęczenia. Zakasałam więc rękawy i razem z nim udałam się na najbliższe pole.


24 sierpnia 1879

Uznam ten dzień za przełomowy. Dostałam wiadomość od Jakuba.
Wstałam nieco później, pewnie przez wczorajszą męczącą pracę w polu. Zjadłam śniadanie, wykonałam wszystkie codzienne obowiązki i udałam się do sąsiadki po kilka słoików. Po drodze spotkałam Marię, która wręczyła mi wymięty kawałek papieru. Wyglądała na podekscytowaną. Spojrzałam na kartkę i zobaczyłam charakterystyczne pismo Jakuba. Chciałam natychmiast odczytać to co napisał, ale postanowiłam zbytnio się nie nastawiać i odczekać chwilę, żeby się uspokoić. Usiadłam powoli na kamieniu i rozłożyłam kartkę.

Odwróciłam kartkę i wyjęłam zawiązany czerwoną wstążką list. Uśmiech pojawił mi się na twarzy gdy zrozumiałam, że trzymam dokładnie ten sam list, który dostała ta kobieta od Jakuba.

Najdroższa!

Wiem, że masz za co być na mnie wściekła. Zniknąłem bez najmniejszego wytłumaczenia, ale sądziłem, że będzie to krótka nieobecność. Niestety jak zwykle, wszystko trwa znaczeni dłużej niż sądziłem.
Gdy po naszym spotkaniu pojechałem na targ, spotkałem przyjaciela mojego ojca, który zaproponował mi kilkudniową pracę przy remoncie domku jego zięcia. Określił dobrą cenę, więc się zgodziłem. Moja praca zajęła mi zaledwie trzy dni, jednak właściciel domu zasugerował, bym został do końca remontu i pomógł pozostałym pracownikom. Zgodziłem się. Jestem zły, że nie porozmawiałem z Tobą wcześniej. Teraz nie mam wyboru, bo z pewnością jesteś rozwścieczona i muszę Ci wszystko wytłumaczyć.
Na początek bardzo Cię przepraszam. Nawet nie wyobrażam sobie, co musisz czuć. Bądź jednak pewna, że między nami nic się nie zmieniło. A więc miałem trzymać to w tajemnicy, zwłaszcza przed Tobą, ale teraz muszę Ci to wyjawić. Zgodziłem się na tą pracę i wyjechałem bez żadnej rozmowy ze względu na Ciebie. Już od dawna myślałem o przyszłości. O naszej wspólnej przyszłości. Pragnę wybudować dom, w którym będziemy szczęśliwi. Ty i ja!
Chciałem porozmawiać z Tobą zaraz po powrocie, ale teraz wiem, że nie będzie mnie przez kilka długich tygodni, więc dłużej nie mogło to czekać. Mam nadzieję, że teraz mi wybaczysz i  będziesz na mnie czekać, żebyśmy mogli rozpocząć nowe, wspólne życie.

Twój na zawsze
Jakub


Ucieszyłam się z treści tego listu. Już myślałam, że ten cały Jakub okazał się wyjątkowo głupim facetem. Miał jednak dobre intencje. Byłam bardzo ciekawa, jak zareagowała na to główna bohaterka!

Uśmiech pojawił mi się na twarzy, bo zrozumiałam, że to wszystko robił dla mnie. Zaryzykował i wyjechał żeby zarobić pieniądze na naszą przyszłość! Więc jednak myślał o tym i traktował mnie poważnie. W jednej chwili chciałam śmiać się i płakać. Oczywiście ze szczęścia. Nie mogłam doczekać się, żeby powiedzieć o tym Annie.

26 sierpnia 1879

Od momentu otrzymania listu od Jakuba jestem wyjątkowo szczęśliwa. Nie mogę doczekać się jego powrotu i ujrzenia jego rozpromienionej twarzy. Nic nie mogło zakłócić mojej radości. Może poza lekkimi bólami brzucha, które co jakiś czas mnie nawiedzały.


29 sierpnia 1879

Ostatnio nie czuję się najlepiej. Bóle brzucha są coraz częstsze, a dodatkowo co jakiś czas dochodzi do nich migrena. Mama stwierdziła, że to przepracowanie. Gdy taty nie było to ja chodziłam z Janem na pola i pomagałam mu najlepiej jak umiałam. Może mama ma rację i po prostu się przepracowałam. Zrobiłam sobie dzisiaj dzień leniuchowania i przez większość dnia leżałam na kocu obłożona zwilżonymi szmatkami. Myślałam, że mi przejdzie, ale wieczorem było jeszcze gorzej. Nie mogłam spać, miałam wysoką gorączkę i dreszcze. Anna musiała opiekować się mną jak małym dzieckiem. Czułam się wyjątkowo bezsilna. Oby to minęło…


2 września 1879

Dziś czuję się już lepiej, ale ostatnie dni dały mi w kość. Rodzice byli bardzo przejęci, a Anna zasugerowała wezwanie lekarza. Nie pozwoliłam jednak na to. Nie chciałam sprawiać kłopotów. Stwierdziłam, że to zwykłe zmęczenie i na pewno mi przejdzie. I przeszło, po serii wymiotów i zasłabnięć. Miałam już tego dość, ale na szczęście wszystko jak przyszło, tak poszło. Na razie jednak się oszczędzam i nie wychodzę na słońce. Gdyby chociaż Jakub przy mnie był…


5 września 1879

Dzisiaj czuję się już zdecydowanie lepiej. Poszłam nawet nazbierać jeżyn żeby zrobić dżem. Oczywiście mama uważała, że to zły pomysł, ale ja już miałam dość ciągłego leżenia w łóżku. Byłam zdrowa. Na pewno.


12 września 1879

Piszę coraz rzadziej ze względu na brak sił. Wolę wykorzystać całą energię na napisanie listu do Jakuba. Bóle brzucha znów się nasilają. Już nie tylko ja zaczynam coś podejrzewać. Obawiam się, że cała moja rodzina dokładnie wie co mi jest. Oby to jednak nie była prawda…

16 września 1879

Czy to rzeczywiście jest prawda? Czy te wszystkie dolegliwości są skutkiem spędzenia z Jakubem tamtej nocy? Czy na prawdę zostanę matką? Czy cieszę się z tego powodu? Co to w ogóle oznacza? Dlaczego mam tyle pytań? I żadnej odpowiedzi…


17 września 1879

Nie dojrzałam do tego, jestem pewna. Nie czuję się na siłach by urodzić dziecko i stać się dobrą matką. Wiedziałam, że kiedyś musiało to nastąpić, ale nie sądziłam, że tak szybko, że tak nagle. Zamierzałam najpierw coś przeżyć. Wiem, że to samolubne, ale jestem za młoda i wiem, że lepiej byłoby dla tego dziecko, gdybym była starsza i bardziej przez życie doświadczona. Nie chcę, by moje błędy wpłynęły na jego dzieciństwo. Wolałabym zabrać je wszystkie na siebie, byleby było szczęśliwe. No właśnie… Szczęśliwe. Czy mogę mu dać to szczęście? Czy potrafię zadbać o nie tak samo jak każda inna matka?
Po raz kolejny mam za dużo pytań. Najwyższy czas się z tym wreszcie uporać i pogodzić się z faktem, że za kilka miesięcy na świat przyjdzie dziecko. Moje dziecko. I zamierzam o nie dbać najlepiej jak będę umiała i zrobię wszystko, aby było szczęśliwe. Włożę w  to całe swoje serce. Przecież ja już je pokochałam…


24 września 1879

Coś jest nie tak. Czuję to…
Mój stan zdrowia jest na tyle zły, że każde napisane tu słowo było stworzone z wielkim wysiłkiem. Czuję się, jakbym umierała. Ale to przecież nie możliwe… To nie może być prawdą! Muszę urodzić pięknego niemowlaka, na którego czekam z niecierpliwością.
Muszę…


2 października 1879

Zdobyłam się na otwarcie tego pamiętnika i napisanie tego co czuję, bo wiem, że tylko w ten sposób pozbędę się tego ze swojego serca.
To, co zdarzyło się kilka dni temu było jak wejście w płonie, jak upadek z kilkudziesięciu metrów, jak rozdzieranie ze skóry. Nie… Tego nie powinno się do niczego porównywać. To wydarzenie jest jak najmocniejszy cios zadany prosto w twarz. Nic gorszego nie istnieje. Nawet śmierć…
Leżałam tak jak już od kilkunastu dni w swoim łóżku, poobkładana kocami, ręcznikami, okładami. Spędzałam kolejne ciche popołudnie, w którym miałam jednocześnie się cieszyć i smucić. Myśl o dziecku wywoływała u mnie tylko i wyłącznie uśmiech, lecz fakt, że okropnie się czuję i może to zaszkodzić maluchowi stwarzał lęk. Wiedziałam, że ciąża nie przechodzi normalnie. Rodzina szeptała o tym za moimi plecami. Nie chcieli, żebym wiedziała, że płód jest zagrożony. Ja jednak doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Modliłam się, abym to wszystko zakończyło się mimo wszystko szczęśliwie. Moje modły nie zostały chyba wysłuchane.
Leżałam na boku wtulona w poduszkę i osuszałam oczy, które i tak były pełne łez. Po chwili ktoś zapukał i drzwi lekko się otworzyły. Nie odezwałam się, ale to nie zniechęciło mojego gościa. Rozległo się kilka kroków, ale nagle ustały. A zaraz potem usłyszałam krzyk rozpaczy. Odwróciłam się wystraszona i zobaczyłam stojącą Annę. Usta zasłoniła ręką, a wzrok miała wbity w łóżko. Spojrzałam w to samo miejsce i już wiedziałam co się stało. Śnieżnobiała do tej pory kołdra była teraz ubrudzona krwią.
Poroniłam… Bardzo się tego obawiałam, ale wydawało mi się, że jakoś przetrwam i urodzę córeczkę albo synka. Nie miałam jednak doczekać dniu porodu. Moje życie znów legło w gruzach.


15 października 1879

Wyobrażałam sobie ten dzień. Wstanę z samego rana i pobiegnę go przywitać. Minęło tyle czasu… Mój ból jest jednak zbyt duży. Nie mogłabym spojrzeć mu w oczy. Nie umiałabym mu tego powiedzieć. I tak będę musiała. Przyjdzie i zapyta co się stało. Nie mogę go oszukać. Nie potrafię… Należą mu się wyjaśnienia.
Niech to się już skończy!


I skończyło się. To były ostatnie słowa napisane w tym dzienniczku. Dramat tej kobiety był zbyt duży by miała to jeszcze opisywać. Na pewno było jej ciężko. Mam chociaż nadzieję, że Jakub ją wspierał i że byli potem razem.
To takie przerażające, a w dodatku wydarzyło się naprawdę!
Byłam za bardzo zdruzgotana żeby zasnąć, dlatego założyłam szlafrok i zeszłam do kuchni, żeby zrobić sobie coś do jedzenia. Było grubo po trzeciej i byłam przekonana, że nikogo nie napotkam, ale najwyraźniej moja mama też nie mogła spać. Siedziała na fotelu z kubkiem herbaty w ręku. Spojrzała na mnie trochę zaskoczona, ale nie odezwała się tylko poklepała ramię drugiego fotela zapraszając mnie, abym do niej dołączyła. Nalałam sobie herbaty z dzbanka i usiadłam na wyznaczonym miejscu. Byłam tak zrozpaczona, że stwierdziłam, iż muszę z kimś porozmawiać. Mama był do tego idealną osobą.
Opowiedziałam jej jak znalazłam pamiętnik i chciałam go nieco streścić, ale jak się okazało, gdy była mniej więcej w moim wieku, również go przeczytała.
- Czy autorka tego pamiętnika jest naszą krewną? – zapytałam w końcu. – Nie znalazłam żadnego nazwiska, ani nawet imienia tej kobiety.
- Gdy tak jak ty znalazłam ten pamiętnik i go przeczytałam - mama zaczęła opowiadać – byłam ciekawa czy ktoś wie do kogo należał. Poszłam do swojej mamy, żeby dowiedzieć się nieco o pamiętniku i jego właścicielce. Kobieta, która go pisała to Liliana Zatorska, a dla mojej mamy była prababcią. Jej historia jest bardzo smutna. Jako szesnastolatka poznała nieco starszego od siebie chłopaka, który się w niej zakochał. Po wielu staraniach zdobył jej zaufanie, a  wkrótce potem również jej serce. Ich rodzice pozwolili na tą znajomość, bo mieli nadzieję, że młodzi się kiedyś pobiorą i zaczną wspólne życie. Jednak żadne z nich nie myślało o przyszłości i żyło chwilą. Podobno byli dla siebie stworzeni. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu i byli nierozłączni. Do momentu, gdy Jakub zgodził się wyjechać do pracy. Marzył o wspólnej przyszłości z Lilianą, ale obawiał się, że jego ukochana nie będzie chciała wyjść za mąż za ubogiego człowieka. Postanowił wybudować dom, w którym mogłaby być bezpieczna i szczęśliwa. Nic jednak nie było takie proste i musiał opuścić ją na dwa miesiące, podczas których ona przeżyła prawdziwe piekło. Po nocy spędzonej w sadzie Liliana zaczęła chorować. Nie sądziła jednak, że zaszła w ciążę. Gdy w końcu zdała sobie z tego sprawę, nie mogła się długo tym nacieszyć. Po prawie dwóch miesiącach zmagań z gorączką i skurczami poroniła, a jej serce wypełniła pustka. Była załamana i nie zgodziła się, żeby jej siostra Anna poinformowała Jakuba. Nie chciała z nikim rozmawiać. Tak bardzo zamknęła się w sobie, że nawet przestała pisać swój ukochany pamiętnik. Któregoś dnia Jakub zakończył pracę i wróciła do domu, aby w odpowiedni sposób poprosić miłość swego życia o rękę. Zastał jednak wrak człowieka, który nie widział sensu życia. Z przybyciem Jakuba Liliana zaczęła wracać do zdrowia zarówno fizycznego, jaki i psychicznego. Pół roku później odbył się ślub, a jakiś czas potem młodzi wprowadzili się do własnego domu. Zdawało się, że ich życie zaczęło wracać do normy, jednak po dwóch latach Liliana po raz kolejny zaszła w ciążę. Znów zaczęła chorować, a strach jaki w sobie nosiła na nowo się odrodził. Obawiała się, że straci i to dziecko. Na szczęście Jakub był przy niej i dzięki niemu dotrwało do porodu. Ten okazał się jednak tragiczny, bo tuż po urodzeniu prześlicznej córeczki Liliana zmarła.
Nastała długa cisza. Przełknęłam ślinę i zamknęłam oczy, żeby zapanować nad potokiem łez. Nie mogłam uwierzyć, że ta kobieta jest dla nas tak bliską rodzinę i… i że tak szybko odeszła z tego świata. Była przecież młoda, miała tyle przed sobą! Dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe?
- A co stało się z Jakubem? – zapytałam w końcu.
- Był załamany śmiercią ukochanej ale włożył całe serce w wychowanie córki i w zapewnienie jej odpowiednich warunków. Poświęcił wszystko, aby tylko była szczęśliwa. Oczywiście ciężko było bez kobiecej ręki, ale obiecał sobie, że nie zawiedzie ani córki, ani żony.
Po tym co przeczytałam, a następnie usłyszałam moje życie odwróciło się do góry nogami. Nieustannie myślałam o nieszczęściu tej kobiety i o tym co musiała przeżyć. Wiem, że minie wiele wiele dni zanim uporam się z tym wszystkim i emocje opadną. Tak naprawdę to tego chciałam… Pragnęłam przeczytać coś, co wstrząśnie moim życiem. I tak się właśnie stało. Dostrzegłam piękno każdej chwili, szczęście kryjące się za rogiem. Nie potrzebne są klucze aby otworzyć drzwi spełniania i radości. Wystarczy obdarzać miłością najbliższych i cieszyć się każdą mijającą sekundą, bo ta już nigdy do nas nie wróci. Trzeba żyć tak, aby na łożu śmierci nie żałować absolutnie niczego.
Pomimo tych wszystkich chyba pozytywnych myśli nadal byłam wypełniona emocjami rozpaczy i smutku. Miałam mętlik w głowie i chciałam na raz zrobić zbyt dużo rzeczy.
A wszystko przez mały i bardzo stary pamiętnik.


Bartosz Skrobisz

Zdarzyło się w miasteczku Malowniczem

Wschód słońca oświetlając, z coraz to wyższego kąta, chaty i domy mieszkańców miasteczka, przekazywał im wieść o konieczności pobudki. Nie wszyscy byli tym zachwyceni, co więcej, niektórzy, na próżno rzecz jasna, próbowali oszukać dany fakt, zakrywając się szczelnie kołdrą i kierując głowę w stronę przeciwną do porannych promieni. Jednym z tych buntowników był piętnastoletni Tod, przerażony wizją kolejnego dnia w budynku, określanym oficjalnie jako drugie publiczne gimnazjum imienia generała Bajgla w Malowniczem.
Jak co dzień, i tym razem, jego anarchię przerwała kobieta średniego wzrostu, z podkrążonymi oczami i nieuczesanymi, jeszcze, blond włosami.
- Tod – krzyczała, stawiając kolejne kroki na schodach prowadzących na piętro. - Tod! Wiem, że nie śpisz! Czy musimy codziennie powtarzać tą samą awanturę?!
Musieli.
Chłopak chwycił dłońmi krańce kołdry i krzyżując ramiona zacisnął ją na sobie, twarz natomiast wbił w poduszkę, po chwili jednak z owego zamiaru zrezygnował, zauważając nagły brak dopływu tlenu. W ostatniej chwili przekręcił głowę na prawą stronę zaciskając powieki, gdy drzwi pokoju otworzyły się.
- Jak zwykle to samo. - powtórzyła kobieta i łapiąc za nakrycie pociągnęła je w swoją stronę. Kołdra jednak trzymała się ciała buntownika, które teraz zaczęło się delikatnie poruszać nieudolnie tłumiąc śmiech. - Tod! Spóźnisz się na zajęcia! Wstawaj!
- Pięć minut, dobrze? - odpowiedział cichy, zaspany, i chyba ochrypnięty, matka będzie musiała iść z nim do lekarza przed weekendem, głos przebił się przez warstwę nakrycia. - Pięć minut i jestem na dole.
Nieprzekonana najwidoczniej w prawdziwość rzucanych przez syna obietnic kobieta rzuciła się na łóżko i, tym razem z powodzeniem, zdarła z niego kołdrę. Chłopak zaczął delikatnie drżeć z zimna przybierając pozycję embrionalną, wiedział, że ta walka jest skończona. Poniósł klęskę.
Chwilę później ubrany szedł chodnikiem, mijając kolejne domki jednorodzinne, taszcząc ciężki niebieski plecak z nadrukowanym spider-manem stojącym na skraju jednego z wieżowców.
Kilka chwil później otaczające go domy ustąpiły miejsca parkowi, ciągnącemu się kilka kilometrów dalej i łączącego się z lasem.
Park ozdabiały huśtawki, piaskownice i karuzele, rozmieszczane w losowej, nikomu nie rozumianej, prawidłowości. Jedyne, w czym zachowano logikę projektując dany teren były ławki, umieszczane parami co sto metrów wzdłuż głównej ścieżki, prowadzącej do rzeczki, którą przecinał  stary drewniany most. Obecnie znajdowali się na nim robotnicy, rozładowujący z ciężarówki, zaparkowanej nieopodal, cały potrzebny im sprzęt. Odgrywającą się tam plątaninę obserwowało dwóch starszych mężczyzn, siedzących na jednej ze wspominanych ławek.
- Co oni robią z naszą biedną starą Tussy, przyjacielu? - zapytał jeden z nich, znając plany wyburzenia mostu i zbudowania nowego na jego miejscu. - Przecież my na nim pół młodości spędziliśmy... Jak tak można? I to bez pytania!
Jego towarzysz nie odpowiadał, kiwając tylko głową i przypatrując się pracownikom, wyciągającym aktualnie łomy i liny, nieustannie rozmawiającym radośnie między sobą.
Gdy robotnicy zabrali wymagany osprzęt, kierowca ciężarówki upewniając się, czy wszystko jest w należytym porządku odpalił silnik.
W tej samej chwili usłyszał pukanie do szyby w jego drzwiach. Spoglądając ujrzał starszego mężczyznę, jednak nie był to żaden z dwóch obserwatorów z ławki, pytającego o podwózkę w stronę miasta. Kierowca zmierzył go dokładnie wzrokiem, po czym wyraził zgodę.
Ostrożnie wyjechał na ścieżkę, kierując się w stronę ulicy. Jego  pasażer milczał patrząc przed siebie. Gdy jego wóz zbliżał się do ulicy, puściwszy lewy kierunkowskaz, dołączył do ruchu i mknął ku kolejnemu celowi, placu budowy na ulicy Broniew, by i tam wyładować sprzęt, umożliwiający rozpoczęcie pracy czekającym robotnikom.
Mijając kolejne skrzyżowanie niezręczną ciszę przerwał głos staruszka, był spokojny, stonowany, taki, jaki większość wyobraża sobie u świętego Mikołaja. Niski, ale ciepły.
- Powiedz mi, chłopcze, pochodzisz stąd?
 Pytanie „Mikołaja” nie należało do najtrudniejszych, jednak sprawiło chłopakowi za kierownicą nie lada problem. Otóż, wprowadził się do Malowniczem z rodzicami, gdy miał siedemnaście lat, od tamtej pory żyje tu, pracuje i mieszka. Jednak staruszek, taki jak jego pasażer, może być przewrażliwiony na punkcie słowa „pochodzenie” i prawdopodobnie wyśmiałby jego przynależność do miasteczka, dowiadując się prawdy.
 - Nie. Nie pochodzę stąd proszę pana.
 - Yhym. Moja rodzina żyje tu od pokoleń... Moi dziadkowie poznali się na moście, spod którego wyjechaliśmy i wiesz, nie mam wam za złe przebudowy go. Chodzi o bezpieczeństwo, wiadomo. Jednak... bolą mnie inne zmiany, np. miejsce oświadczyn moich rodziców, stara restauracja „Kogu Roga”, kojarzysz ją?
 Oczywiście, że kojarzył. Zawsze jadał tam z tatą, gdy mama miała drugą zmianę i nie była w stanie przygotować im obiadu.
 - Już jej nie ma, a znajdowała się na tej ulicy, o... tutaj! - starzec wskazał palcem przed siebie lekko przekrzywiając go w lewą stronę, kierowca spojrzał w wyznaczony punkt, na którym obecnie mieściła się firma ubezpieczeniowa jakiejś niemieckiej marki.
 Uwaga, jaką chłopak poświęcił na dany obiekt sprawiła, że nie zwolnił on zbliżając się do przejścia dla pieszych, przejścia po którym zmęczonym krokiem szedł nastolatek z niebieskim plecakiem i nadrukowanym na nim spider-manem.
 Uderzenie było nieuniknione, chłopak zorientowawszy się, co go za chwilę czeka, wydał krótki, przerwany w połowie, krzyk. Jego ciało chwilę później uniosło się gwałtownie, lecąc kilkanaście metrów dalej, kierowca i staruszek przerażeni patrzyli na nie, łapiąc ciężko oddech. Noga pierwszego z nich zaciśnięta była na hamulcu, a cały wóz stał na pasach po ostrym zatrzymaniu, na dowód którego za oponami rozpostarły się czarne ślady.
Nastolatek wylądował na masce jednego ze stojących w korku wozów, dla mężczyzny go prowadzącego ten poranek w jednej chwili zmienił się ze spokojnego, współdzielonego z gorącą kawą ekspresso i gazetą poranną w drastyczny koszmar, przypominający się przez długie lata w te upalne, jak owy poranek, noce.
O wypadku na przejściu dla pieszych poinformowała lokalna telewizja, jeden z telewizorów wyświetlających wtedy ten kanał, stał na powieszonej na ścianie półce w rogu knajpy „U Ryszarda”. Tej samej, do której często zaglądał miejski pijaczyna... Siwecki. I tym razem go nie zabrakło, zasiadającego na swoim ulubionym krześle przy barze. Rozgościł się i poprosił o to, co zwykle, czyli szklankę taniej whisky. Gdy już się z nią uporał, poprosił o kolejną, a chwilę później następną. Barman Tommy, jego dawny przyjaciel z lat szkolnych, powoli martwiąc się o ilość spożytego już przez Siweckiego alkoholu nachylił się w jego stronę i spytał czy nie wystarczy mu na dzisiaj.
Siwecki nie odzywał się, póki nie dostał do rąk kolejnej szklanki, a gdy to nastąpiło spojrzał na barmana i odparł:
- Mój drogi, dziś piję za przeszłość. A gdy pijesz za przeszłość, nie można się ograniczać.
Tommy wycierając ścierką szklanki chwilę zamyślił się nad słowami swojego klienta po czym zapytał:
- Nad własną przeszłością ubolewasz?
Siwecki nagle zerwał się poruszony, jednak po chwili znów usiadł. Przechylił szklankę, wypijając kolejną porcję palącego trunku, przetarł usta rękawem wolnej dłoni i znów zaczął mówić:
- Nie za swoją, lecz wszystkich wspomnianych. Za przeszłość tego miasta piję. Bo przyszłości już w nim nie widzę. Co ujrzą twoje dzieci, może kiedyś wnuczęta, co pokażę dzieciakom mojej siostry? Gdzie je zaprowadzę? Gdzie się będą bawić? To miasteczko nie ma przyszłości, ma jedynie rozrastające się budynki firm, nową technologię i udogodnienia, garnitury, zobowiązania, kontrakty. Zabraliśmy bezczelnie naszym potomkom, to, co tak hojnie przekazali nam przodkowie. Zabraliśmy im wolność...
Tommy pomyślał, że Siwecki jak zwykle przemawia bez sensu, że znów się zalał i gada bez namysłu. Poprosił Weronikę, oto, co zwykle, czyli by odwiozła pijaczynę do domu. Jednak Siwecki wstał odmówiwszy podwózce, twierdząc, że dojdzie sam. Powolnym, lecz nie chwiejnym, krokiem opuścił bar.
Jednak kolejny raz Tommy ujrzał go dopiero w trumnie, po tym jak zabił się przekraczając próg domu i wieszając na sznurze we własnym salonie.
Kilka dni później, gdy msza żałobna miastowego pijaczyny kończyła się, Tommy zaczynał rozumieć jego słowa. A zasługą tego był autokar, który podjechał po żałobników i trumnę, skracając obu ostatnią drogę zmarłego do miejsca spoczynku.
„To miasteczko nie ma przyszłości, ma jedynie rozrastające się budynki firm, nową technologię i udogodnienia”
Wspomniał barman, odczytując numer telefonu firmy widniejący na autobusie.
„Zabraliśmy bezczelnie naszym potomkom”
Te słowa przypomniał sobie, oglądając zza szyby autokaru nowe parkingi, w miejscach, w których kiedyś znajdowały się place zabaw. Jadąc dalej mijali park, a w nim dostrzegł kolejny element układanki. Stary most, który był głównym punktem jego młodzieńczych szaleństw. Akurat w chwili gdy go mijał, jeden z robotników przy nim pracujących, po odpowiednim oddaleniu się wcisnął przycisk, sprawiający wybuch drewnianej konstrukcji. Nie był on spektakularny, spróchniałe drewno od razu poleciało w dół, do wody. Gdy tak patrzył na to wszystko zza szyby, w czarnym, wyprasowanym garniturze, siedząc w wynajętym pierwszorzędnym autobusie, wspomniał jeszcze jedno zdanie z tamtego, nic nie znaczącego wtedy jeszcze, wieczoru. Zdanie, które zawierało w sobie cały żal, jaki zdążył zgromadzić w sobie przez całe swoje życie ten podrzędny pijaczek.
„Zabraliśmy im wolność...”


Ewa Kaczówka

Sowa

- Skaranie boskie z tymi turystami - mruknął pod nosem, później mimo bólu pleców wstał z ławeczki, wziął sękaty kij i podpierając się nim pokuśtykał w stronę płotu, który zatrzymywał niesione przez wiatr wizytyówki cywilizacji: opakowania po chipsach i batonach, czasem jakieś worki foliowe, papierki po lodach. Zbierał śmieci i wrzucał do plastikowego kubła na kółkach,  który raz na miesiąc opróżniała żółta śmieciarka. Poza sezonem turystycznym śmieciarka pojawiała się raz na dwa miesiące, o ile droga była przejezdna, a i to kubeł nie był nawet do połowy zapełniony. Bo i co takiemu staruszkowi do życia potrzeba? Bochenek chleba starczał na cały tydzień, margaryna też. A jak ugotował rosół, to jadł od niedzieli do niedzieli. Makaron kupował w blaszaku u Maciejowskiej odkąd został sam na świecie. Kluski były zapakowane w celofan, ale celofanem po kluskach kubła przecież nie zapełni. Gdzież im tam do tych robionych na stolnicy przez jego Antosię, ale cóż począć. Został sam, a żyć jakoś trzeba. Czasem w lecie sobie pozwalał na małe szaleństwo i kupował lody, ale nawet opróżniony  kubeczek wykorzystywał na doniczki do flancowania pomidorów albo na pojemniki do mieszania farb. Jego niezapełniony kosz był przedmiotem żartów śmieciarzy:
- Oj, dziadku! Nie najedliście, nie najedli przez te dwa miesiące!  Po was nie ma co  na wysypisko wywozić - wołał ten, który zeskakiwał ze stopni śmieciarki i ustawiał kubeł. - Turysty nie kupują tych waszych aniołków? Nie rozumieją się na sztuce?
- Kupować to może i kupują, ale sumienia człowiek nie ma drogo za nie brać - odpowiadał staruszek. - Zostawiają co łaska i idą na nocleg do Malowniczego.
- A jak nic nie łaska?  - zaśmiał się cwaniacko mężczyzna.
- To darmo daję. Przecie to tylko kawałek lipowego drzewa - odpowiadał cierpliwie, bo starość nie wygra z butną młodością.
- Was już nic rozumu nie nauczy, dziadku - konkludował śmieciarz pogardliwie i dziarsko wskakiwał z powrotem na stopnie z tyłu śmieciarki, zostawiając staruszka z pustym koszem na drodze. Po takich słowach staruszek sam czuł się jak śmieć. Kładł kij na pokrywie pustego kubła i mozolnie popychał przed sobą na kamienistej drodze, aby go postawić przy ścianie na rogu domu.
Jego dom znajdował się na obrzeżach miasteczka w miejscu najbardziej oddalonym od centrum. Kiedyś należał do osobnej, całkiem sporej wsi, ale wojna, śmierć i bieda wyganiały z niej po kolei ludzi, po których zostawały rozpadające się chałupy i stodoły, poprzewracane płoty, zarośnięte studnie. Łopuchy i pokrzywy zakładały swoje państwa na niegdyś gwarnych, rozbrzmiewających śmiechem dzieci podwórkach. Od dawna  nie było tu już słychać gdakania kur i prychania koni.  Z kilkunastu gospodarstw zostało jedno - jego. Dla porządku postanowiono przyłączyć je do miasta i tym sposobem od kilku lat, jako mieszkaniec ulicy Lipowej, a nie jak dawniej wsi Lipówka, korzystał z usług komunalnych, których hałaśliwym forpocztem  była żółta śmieciarka. Cywilizacja potrzebowała przestrzeni, którą mogłaby anektować i próżniowo zapakować w folię. Kolejnego miejsca, nad którym zamiast Słońca i Księżyca zaświeci różowy neon. Cywilizacja chciała zawiesić reklamę  hot - dogów i taniego motelu dla turystów, dlatego wysłała na zwiady żółtą śmieciarkę jako zapowiedź ostatecznej zagłady murszejącego świata. Staruszek czuł do tej maszyny niechęć. Wdzierała się hałaśliwie w jego cichy świat, płoszyła bociany znad zagrody Wybrańca. Bał się jej. Była dla niego niczym Jeździec Apokalipsy, powiewający nad jego światem chorągwią śmierci. Władze miasta proponowały mu mieszkanie zastępcze i dobrą cenę za ten jego kawałek łąki z lasem, ale gdzież jemu do miasta! W tych rozczłapanych trzewikach, w tym drelichu i kufajce pójdzie? Na śmiech ludziom chyba. On tam nikogo nie zna, a tutaj, na tym kawałku kamienistej ziemi, na tej górce, znają go wszystkie ptaszki, drzewa i nawet mrówki. Nijak mu było zostawić to, co tu przeżył, co widział. Nijak mu odejść tych duchów, które nocami wracają do chałup i stodół,  chrobotają jak myszy, przysiadają na wydeptanych progach, słuchają świerszczy i szmerów nocy, doglądają swoich gospodarstw. Staruszek siadał wieczorami na ławeczce. Wspominał Kędziora, który najlepszy we wsi bimber pędził i starą Natalkę, co to od małego kulała na lewą nogę i przez to  przy chodzeniu biodrem zarzucała. Przesuwał w palcach wyświecony różaniec i każdą zdrowaśkę za kogoś innego odmawiał. Jak zostawić to wszystko co żyje tylko przed jego oczami, w jego głowie? Tylko zapach zbutwiałej deski mógł wywabić z zakamarków pamięci tamtych ludzi, którzy barwnym orszakiem przesuwali się przed jego oczami równo z koralikami różańca w palcach. Jeśli on o nich zapomni, to się rozwieją jak dym z wygaszonego paleniska. Zdrowaś Mario łaskiś pełna… Ostatni dziesiątek zostawiał dla swojej Antosi, której nie mógł inaczej pamiętać niż tak, jak była w dniu ich ślubu: we włosach wysoko nad czołem upiętych jak w koronie i białej sukni u krawca w miasteczku szytej. Nie, nie… Nijak mu stąd odejść.
Któregoś wieczoru, a było to może z rok po tym, jak pochował Antosię, stało się coś, czego do tej pory nie potrafi zrozumieć. Przyniósł ze stodoły kołki lipowe do palenia. Układał je w koszyku obok pieca i wtedy jeden z klocków spojrzał na niego ludzkim wzrokiem, jakby o coś błagał, czegoś się dopominał, czegoś bardzo chciał… Staruszek długo ważył w dłoniach drewno, obracał, macał i dumał. I był coraz bardziej pewny, że z tych sęków  patrzy na niego kulawa Natalka. Przed zaśnięciem położył klocek na taborecie przy łóżku, a rano już wiedział, o co proszą te oczy: o to, żeby je wydobyć z drewnianych słojów. Oczy Natalki chciały raz jeszcze spojrzeć na świat, zanim się rozwieją na amen jak dym. Jeszcze przed śniadaniem pokuśtykał do szopy po swoje dawno porzucone narzędzia stolarskie. Od maleńkiego w drewnie robił, nazbierało się tego sporo. Przyniósł cały zestaw dłut, wyczyścił je z rdzy, naostrzył i  zabrał się do strugania. Od tej pory robił to całymi dniami. Raz nawet zapomniał o różańcu, tak był pochłonięty wydobywaniem ludzkich postaci z drewna. Bo z czasem zrozumiał, że w każdym lipowym kołku siedzi jakiś człowiek, jakiś znajomy z wymarłej wsi. Trzeba tylko wiedzieć, w którym kołku kto się schował i go cierpliwie stamtąd dłutem wydostać.
Sypiał w pomieszczeniu z kuchnią kaflową, a druga izba, ta, w której do ostatka leżała nieboszczka, zaczęła się zapełniać ludźmi z drewna. Nieraz złość go brała, często nie był ze swojej pracy zadowolony, ale nie ustawał. Brał nowy kołek i próbował do skutku. Po jakimś czasie wpadł na pomysł, żeby swoje figurki malować. Najpierw je powlekał podkładem, a później farbkami kupionymi u  Maciejowskiej. Od tej pory jego wieś była kolorowa, jak paradne chusteczki kobiet, które jeszcze z dzieciństwa pamiętał.
Na struganiu upłynęło mu ostatnich dwadzieścia lat życia.
Kilka lat temu wzdłuż drogi biegnącej obok jego chałupy wyznaczono pieszy szlak, prowadzący na taras widokowy wyznaczony na następnej górce. I od tej pory zaczęli się tu pojawiać turyści, a z turystami śmieci. Po jakimś czasie staruszek wpadł na pomysł, żeby strugać z drewna aniołki i w sezonie wystawiać je przed dom wraz z metalową miską na wolne datki. Jednak nigdy nie wystawił  żadnego ze swoich znajomych. Tych trzymał w izbie po nieboszczce. Ci nie byli na sprzedaż. Tych nie widział nikt oprócz niego i nieboszczki spoglądającej ze ślubnego zdjęcia. Raz jeden zrobił wyjątek dla pewnej pani z Malowniczego, bo miała włosy jak jego Antosia. Chwaliła jego aniołki, a on niechcący się wygadał o postaciach w izbie. To jej pokazał. Kręciła nad drewnianymi ludźmi głową, dużo wypytywała, mówiła, że jest im za ciasno w tej chałupie, że powinno się ich światu pokazać, przyjeżdżała dwa razy, robiła nawet zdjęcia. W końcu złamał się i dał jej kilka figurek, bo tak ładnie prosiła. Sprzedać by nie sprzedał, ale dać dał. Podziękowała, powiedziała, że tu jeszcze wróci, ale już będzie chyba z pół roku, a tu ani jej, ani figurek. Ale cóż. Takie życie. A włosy miała jak jego Antosia…

Tego dnia ruszył ze swoim kosturem w dół, do blaszaka Maciejowskiej w niezbyt dobrym humorze spowodowanym odwiedzinami żółtej śmieciarki i bólem kolan. Coraz trudniej mu było pokonywać trasę, na której znał wszystkie kamienie, ale one wcale przez to nie stawały się bardziej przyjazne, mniej dokuczliwe dla pokrytych odciskami i połamanych przez artretyzm stóp. Dotarł do sklepu w południe. Już od drzwi wyczuł, że coś się stało. Utwierdziło go w tym nietypowe zachowanie Maciejowskiej, która na jego widok energicznie jak nigdy wytoczyła się zza lady i rozpostarła potężne ramiona:
- Panie Kazimierzu! Panie Kazimierzu kochany -  powiedziała łamiącym się ze wzruszenia głosem i wymownie zamilkła. Teatralnym gestem otarła łzę, która oto oderwała się od rzęs i spływała po policzku, zostawiając na nim smolistą smugę tuszu. Nagle opuściła rozłożone ramiona i sięgnęła na stolik z prasą, z którego wzięła ,,Wieści z Malowniczego”. Potrząsnęła gazetą przed oczyma coraz bardziej zdumionego staruszka, powtarzając:
- Panie Kazimierzu! Kto by pomyślał! Trzeba było tak od razu… Ja bym na zeszyt towaru dała…gdybym tylko wiedziała… Całe dwie strony o panu!
Po tych słowach podetknęła mu pod nos gazetę z dużym, kolorowym zdjęciem na pierwszej stronie. A staruszek patrzył i patrzył… Maciejowska zamarła w bezruchu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Słychać było tylko ćwierkanie wróbla. Przez otwarte drzwi wpadł wiatr i poruszył lepem na muchy przyczepionym do żyrandola. A on patrzył raz na zdjęcie, raz na Maciejowską i oczom nie wierzył. To przecież jego figurki! Tutaj, w gazecie jest jego wymarła wieś! Usiadł na plastikowym krześle, bo przez chwilę wydawało mu się, że odkrył błąd stworzenia, który zaraz zostanie naprawiony. Czekał. Jednak zdjęcie w gazecie nadal było: błędu nikt nie naprawiał. Mało tego, na mniejszej fotografii był on sam, Kazimierz Sowa na tle swojej chałupy. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to wszystko za sprawą tamtej pani z Malowniczego, która obiecała wrócić. Bo przecież nikt inny jego figurek nie widział ani im zdjęć nie robił.
Pierwsza oprzytomniała Maciejowska:
- Panie Sowa! Tu jest napisane, że te pana rzeźby pojadą do Ameryki! Na wystawę twórców ludowych! Do Chicago! Pan taki artysta, a ja nic nie wiedziałam! Tymi aniołkami dla turystów to pan tylko ludziom oczy mydlił! - ze zgrozą załamała dłonie, a obfita pierś od nadmiaru emocji zafalowała pod kwiecistą podomką z bistoru.
Wracając z zakupami do domu staruszek co chwilę zerkał na gazetę wsuniętą do reklamówki obok chleba. Droga zleciała mu jak nigdy, odcisków nawet nie poczuł. Ani się obejrzał, a już stał pod drewnianą furtką i sięgał po haczyk. Znajome skrzypnięcie obudziło w nim poczucie rzeczywistości, która od chwili rozmowy z Maciejowską spłatała mu figla i się rozmyła. Usiadł na ławeczce pod ścianą, założył okulary, rozłożył gazetę i zaczął czytać obszerny artykuł o Kazimierzu Sowie, artyście ludowym, którego prace mają być prezentowane na polonijnym festiwalu twórców ludowych w Chicago. Ten Kazimierz Sowa zrazu wydał mu się jakiś obcy, jednak w miarę czytania postać z gazety stawała mu się coraz bardziej znajoma, coraz bliższa, wreszcie stała się nim samym. Pani z Malowniczego umiała tak to wszystko, co mu na sercu leży, wypowiedzieć, że staruszek co chwilę potrząsał z niedowierzaniem głową, a przy ostatnim akapicie ze wzruszenia trzęsła mu się broda. Wszedł do izby po nieboszczce, długo stał i przyglądał się swoim ludziom z drewna, patrzył na ślubne zdjęcie, wiszące nad łóżkiem obok obrazu i czuł, że coś się zmienia. Jakby ktoś przestawił zwrotnicę i skierował pociąg na inne tory. W porządku świata następowało jakieś przeszeregowanie, dzięki któremu jego życie robiło się jakieś głębsze i ważniejsze. Może zawsze takie było, tylko on o tym nie wiedział? Może ktoś inny musiał to dostrzec, nazwać i mu o tym powiedzieć, gdy tymczasem on ślizgał się po powierzchni jak najdrobniejszy papier ścierny polerujący lipową figurkę. Nie mógł się dobrze rozeznać w tym wszystkim, co się kotłowało w jego głowie. Poczuł ulgę, jakby mu ktoś wielki ciężar zdjął z placów: wieś będzie  żyć nawet po jego śmierci, choć myślał, że wraz z nim zginie po tych ludziach wszelka pamięć. Nie na darmo te oczy i twarze z lipowego drewna całymi latami wydobywał. Nie tylko dla siebie, żeby samotność po śmierci Antosi złagodzić. Kto by pomyślał...Kto by pomyślał…  Stary Kędzior i kulawa Natalka pójdą w świat! Wielka wdzięczność zalała mu serce, a widmo żółtej śmieciarki wydało się mniej straszne.
Wyszedł z izby, stanął na progu i podniósł oczy na niebo, na las, na bocianie gniazdo nad zagrodą Wybrańca. Nabrał pewności, że pani z Malowniczego znów przyjedzie.
- Ale się zdziwi, gdy własne oczy wydobyte z drewna zobaczy - pomyślał i pokuśtykał do stodoły, gdzie podsychały lipowe klocki...


Natalia Stachowska

Opowieść Starego Górala

Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. 
Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko. 
Albert Einstein 

Było bardzo wcześnie rano. Dorota Michalska siedziała w przedziela pociągu relacji Warszawa – Malownicze. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: najpierw budynki, potem pola, lasy… Obok na siedzeniu spała jej rodzina – trójka dzieci i mąż. Dorota zdawała się tego wszystkiego nie zauważać. Jej myśli biegły zupełnie innym torem. Zastanawiała się, co ona tu robi. Była tu już chyba tysiąc razy, ale jej mąż – Mateusz – uparł się, że to właśnie tu, wspólnie z dziećmi – Piotrem, Elą i Gosią – spędzą swoje wymarzone wakacje... 

***

Pensjonat Malowniczy Zakątek był mały, ale przytulny i stwarzał domową atmosferę. Położony był w cichej i spokojnej okolicy. Zresztą całe Malownicze było właśnie takie – ciche i spokojne – ukryte wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Następnego dnia po przyjeździe Dorota zaproponowała, aby całą rodziną wybrali się na wycieczkę. Nie chciała jednak iść na typową wędrówkę po górach, dlatego zaproponowała wycieczkę do Rezerwatu Buki Sudeckie. Jak podają przewodniki turystyczne, jest to rezerwat leśny utworzony dla ochrony naturalnych zbiorowisk leśnych, głównie żyznej buczyny sudeckiej. Rośnie tu 17 gatunków roślin chronionych w tym: lilia złotogłów, storczyk plamisty, goryczka orzęsiona i pokrzyk wilcza jagoda. Była piękna słoneczna pogoda i Michalscy mogli bez przeszkód podziwiać tę wspaniałą przyrodę. Dzieci były zachwycone. Jednakże po kilku godzinach maszerowania wszyscy byli bardzo zmęczeni, więc usiedli pod drzewem, rozmawiali, jedli kanapki i słuchali śpiewu ptaków. Nagle zrobiło się bardzo ciemno i zaczął padać deszcz, niebo się błyskało, a w oddali było słychać grzmoty. Zbliżała się burza. Michał podjął decyzję, że muszą wrócić do pensjonatu, ale z minuty na minutę padało mocniej. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Na szczęście w oddali ujrzeli jakąś chatkę, więc pobiegli do niej. Drzwi były otwarte, więc weszli do środka, ale w domu nikogo nie było. Z powodu burzy nie było prądu i, mimo że była godzina 16.00, wyglądało, jakby była północ. Michalscy niewiele widzieli w tych ciemnościach, ale przynajmniej mieli dach nad głową. Dzieci szybko zaczęły się nudzić i dla zabicia czasu opowiadały rodzicom różne historie o duchach. Grzmoty się nasilały, atmosfera zrobiła się mroczna, a nawet trochę przerażająca. Michalscy żałowali, że poszli na tę wycieczkę, a nie zostali w miłym i przytulnym pensjonacie. Nadal było ciemno, a ponieważ byli bardzo zmęczeni, wkrótce zasnęli. Nagle obudził ich jakiś dziwny hałas, coś poruszało się na zewnątrz. Nie mieli zielonego pojęcia, co to może być. Kilka chwil później przy wejściu do chatki pojawiła się jakaś postać. Byli przerażeni. Nagle ktoś gwałtownie otworzył drzwi...

***

– AAAAAAAAAA!!!!! – z piersi przerażonych Michalskich wydobył się wielki krzyk. 
– Kim jesteście i co tu robicie? – zapytała tajemnicza postać podejrzliwie. Kiedy lampa, którą miała ze sobą, oświetliła jej twarz, okazało się, że to żaden duch ani potwór, ale prawdziwy góral wrócił do swojego domu. Był to już niemłody mężczyzna z długą siwą brodą i licznymi zmarszczkami na twarzy. Miał na sobie znoszony wędrowny płaszcz i pelerynę przeciwdeszczową oraz charakterystyczny góralski kapelusz na głowie.
– Przepraszamy za najście, zabłądziliśmy, a na zewnątrz szaleje burza, więc jak tylko zobaczyliśmy ten domek, to się tu schowaliśmy, bo drzwi, na szczęście, były otwarte.
– Ach tak? – powiedział gospodarz z niedowierzaniem w głosie, ale jego twarz złagodniała, a cała rodzina opowiedziała mu dokładnie swoją przygodę.
Kiedy już wszystkie nieporozumienia zostały wyjaśnione, gospodarz zaprosił swoich gości na herbatę.
– Właściwe to kim jesteś – nagle wypalił Piotrek. 
– Piotrek, to było niegrzeczne, nie jesteś z panem na Ty, przeproś – upomniał syna Mateusz, ale gospodarz zdawał się nie przejmować.
– Możecie nazywać mnie Starym Góralem, bo wszyscy tak mnie nazywają… To mówicie, że opowiadaliście sobie różne historie o duchach. To może teraz chcielibyście posłuchać mojej opowieści?
– O duchach gór? – zapytał Piotrek. 
– Nie, o cudach – odpowiedział Stary Góral.
– Eee tam, cudów nie ma – powiedziała Ela.
– To samo można powiedzieć o duchach, a jednak przed chwilą krzyczeliście, bo myśleliście, że jestem duchem – skwitował Stary Góral.
Dzieci były zawstydzone i nikt już nic nie powiedział, a Stary Góral zaczął swoją opowieść...

***

Przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie miasteczko położone wśród gór. Z ryneczkiem okalanym starymi kamienicami, z rzeką tajemniczo szumiącą i chlupoczącą o kamieniste dno. Odetchnijcie pełną piersią... Czujecie to rześkie, górskie powietrze? Rozgrzane słońcem albo, jak kto woli, przesiąknięte zapachem dopiero co spadłego deszczu. Zróbcie parę kroków w głąb miasteczka i zapuśćcie się w kręte, wąskie uliczki. Pogładźcie stare mury, posłuchajcie, o czym opowiada bijący tu od dziesięcioleci kościelny dzwon... Gdzieś tam, dawno dawno temu, żył sobie pięcioletni chłopiec o imieniu Sebastian. Marzył on o życiu pełnym przygód i niesamowitych zdarzeń. Pewnego dnia, kiedy wracał z rodzicami z przedszkola, był bardzo zamyślony. Zbliżała się Wielkanoc i dziś mieli na ten temat zajęcia. Pani przyniosła ze sobą różne książki, były tam zdjęcia pisanek i palm wielkanocnych, chłopcu jednak utkwił w pamięci jeden fragment: 

„Wszyscy wiemy, że trzeciego dnia Pan Jezus odwalił ciężki kamień i wyszedł z grobu. Poprzewracali się ze strachu żołnierze stojący na warcie. Stał się największy cud. Pan Jezus przychodzi do nas ukryty, ale żywy. Uśmiechamy się niosąc święcone w koszyczkach. Bije wesoło dzwon. Mali, średni i dorośli wciąż klękają w konfesjonałach, spowiadają się, żałują, że byli takimi głuptasami i zwątpili w Pana Jezusa. Raniutko każdy kogut pieje z radością od razu na czterech płotach1”.

– Tato, czy, skoro Pan Jezus wyszedł z grobu, podczas świąt Wielkanocnych cuda zdarzają się częściej niż zwykle? 
– Trudne pytanie, ale myślę, że tak, chociaż trzeba uważać, aby ich nie przeoczyć.
– Jak to? – zapytał zaskoczony chłopiec.
– Bo cuda często objawiają się w rzeczach z pozoru błahych. Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.
Mały Sebastianek niewiele z tego zrozumiał, ale postanowił cierpliwie czekać na swój wielkanocny cud.
***
Czekał, czekał i.... się nie doczekał. Od tamtej pory minęło już 10 lat, a on, ile razy przypomniał sobie ten obraz ze swojego dzieciństwa, to wydawało mu się to tak nierealne, jak piękny sen. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, a on trafił do domu dziecka. Tam ostatecznie wyzbył się złudzeń: cudów nie ma, a cała ta opowieści o niezwykłości świąt to bajki dla małych dzieci, a jeśli chce się coś w życiu osiągnąć, to trzeba to sobie wywalczyć samemu, bez żadnych sentymentów. Od kilku lat realizował tę politykę i nieźle na tym wychodził, wszyscy się go bali i nikt mu nie podskoczył, był królem życia – tak mu się przynajmniej wydawało.
Właśnie wcielał w życie swój kolejny plan. Zbliżały się kolejne święta Wielkanocne, ale te będą inne, niż wszystkie poprzednie. Razem z kumplami postanowił uciec za granicę i zacząć nowe życie, bez tego całego zgiełku, zakazów i nakazów. Wystarczyło ukraść trochę pieniędzy na wyjazd, ale to przecież dziecinne proste. Wszytko było perfekcyjnie zaplanowane. Dom był dość nietypowy, bo niby zwyczajny, taki, jakich wiele można spotkać w okolicy, biały z czerwonym dachem, jednak wyróżniała go charakterystyczna wieżyczka z lewej strony domu. Piękna, cicha okolica na skraju lasu, nieopodal strumyka, żadnych niepotrzebny świadków. Musiało się udać… Jednak nie wszystko poszło według planu...

***

Sam nie wiedział, jak to się stało. Został przyłapany. Nagle w domu, do którego się włamali razem z kolegami, pojawiła się kobieta. Nawet się nie spostrzegł, jak jego kumple uciekli, a on stał sam na środku dużego pokoju, a kieszenie miał wypchane kosztownościami. Dlatego teraz, zamiast wylegiwać się gdzieś na Kanarach, siedział w jakimś hospicjum czy innym ośrodku dla chorych dzieci. Cała ta szopka to pomysł pana Marka – jego wychowawcy – który wymyślił sobie, że w ten sposób wstrząśnie swoim podopiecznym i wpłynie na zmianę jego zachowania.
Phi, też coś – myślał Sebastian – przecież każdy jakoś styka się z cierpieniem, on na przykład nie ma rodziców i jakoś nie robi z tego tragedii. Nie rozumiał, co ma wynikać z tego, że jest tu codziennie od godzinny 7.00, by niańczyć jakieś bachory, do czasu...

***

Większość dzieci traktowała go z dystansem, a nawet się go trochę bała, ponieważ Sebastian był zawsze posępny, nigdy nie angażował się we wspólne zabawy. Nie lubił rozmów i pytań dzieci, kim jest i co tu robi, ale był jeden chłopiec, który szczególnie go polubił. Mały złotowłosy chłopiec z burzą loków na głowie. Leżał w łóżku przy oknie na końcu sali. Jego ulubionym zajęciem było układnie puzzli i sklejanie modeli. Miał na imię Dominik i był cichy i skryty. Sebastian, z braku lepszego zajęcia, często mu pomagał – lepsze to niż ciągłe rozmowy, czy inne dziecięce zabawy. Miedzy nimi nawiązała się szczególna więź i, choć Sebastian nie chciał się do tego przyznać, polubił tego chłopca, który przypominał mu jego samego, gdy był dzieckiem. Spędzał z nim coraz więcej czasu, nawet po godzinach. 

***

Pewnego dnia, kiedy siedział w autobusie i jechał do hospicjum, spotkał swojego dawnego kumpla – Grześka – jednego z tych, z którym próbował okraść dom.
– O, cześć Seba, jak leci, podobno robisz za niańkę?
– No, a co Cię to obchodzi? – mruknął w odpowiedzi.
– Spokojnie, coś tak nerwowy, już niedługo będziesz mógł z tym skończyć.
– Co masz na myśli?
– Robimy nowy skok i uciekamy stąd, gdzie nas tylko oczy poniosą.
– Taa, a potem znowu coś nie wyjdzie i wystawcie mnie do wiatru.
– Tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem, muszę wysiadać, jak się namyślisz, to tu masz wszystko napisane – pozwiedzał wysiadając i wręczył mu zwinięty kawałek papieru.

***

  Dominik już na niego czekał, ale tego dnia wydawał się bardziej zamyślony niż zazwyczaj.
– Wierzysz w cuda? – zapytał Sebastiana, kiedy składali kolejny model.
– Czemu pytasz?
– W niedzielę jest Wielkanoc, a rodzice mówią, że wtedy cuda zdarzają się częściej niż zwykle. Może wtedy wreszcie pójdę na spacer, bo teraz rodzice ciągle się o mnie boją, bo przez moją chorobę jestem słaby i łatwo się przeziębiam.
Sebastian nic nie odpowiedział, pomyślał tylko, jak niewiele trzeba, żeby uszczęśliwić tego małego chłopca. Dlatego nazajutrz postanowił spełnić jego marzenie. Była piękna, ciepła i słoneczna pogoda, więc ryzyko, że mały się przeziębi, wydawało się minimalne. Wystarczyło posadzić go na wózku i można było ruszać w drogę. Trzeba było tylko uważać, żeby nikt z personelu ich nie przyuważył, bo wtedy byłoby już po wycieczce, ale przecież Sebastian był mistrzem ucieczki.
To był chyba najszczęśliwszy dzień w życiu Dominika, od czasu, kiedy zachorował. Najpierw poszli do parku i zjedli lody, a później Sebastian zabrał Dominika do zoo i do wesołego miasteczka. Na strzelnicy Sebastian ustrzelił dla Dominika pluszowego misia. Obaj chłopcy bawili świetnie i zapomnieli o całym świcie. Nagle wszystko się skończyło, bo przybiegli do nich zdenerwowani rodzice Dominika
– Co ty sobie wyobrażasz bezczelny chłopku? On jest chory, mogło mu się coś stać!!! – krzyczeli nie zwracając uwagi na protesty Dominika. Sebastian był w szoku nie dlatego, że zaskoczyła go reakcja rodziców chłopca, ale dlatego, iż zdał sobie sprawę, że kobieta, która na niego krzyczała, to ta sama kobieta, która przyłapała go, podczas włamania do domu. Los po raz kolejny spłatał mu figla...

***

Siedział sam w pustym pokoju. Myślał, że to już koniec i że nigdy więcej nie zobaczy tych ludzi. Nie dbał o to, najbardziej mu było szkoda, że nie może widywać Dominika. Z jednej strony żałował, że naraził Dominika na niebezpieczeństwo, jednak z drugiej strony, gdy sobie przypominał, jaki mały był szczęśliwy, sam nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. To wszystko jednak nie miało teraz znaczenia, znowu był tym złym, nieznośnym chłopkiem. Przez chwile wydawało mu się, że może żyć inaczej, ale teraz myślał, że próbował oszukać samego siebie. Pora stąd wyjechać i nigdy nie wracać. Wyciągnął z szuflady kartkę, którą dostał od kumpla w autobusie, wiedział już, co chce zrobić...

***

Kiedy Sebastian dochodził na miejsce, było już późno, a do tego padał deszcz. Mimo że było ciemno, to z daleka już dostrzegł dość duży dom, jednak nigdzie nie widział swoich kompanów. Musieli już być w środku, bo widział jakieś cienie poruszające się po domu. Dzielił go niewielki kok od powrotu do dawnego życia, wystarczyło tylko, że przeskoczy płot. Postawił nogę na ogrodzeniu i zaczął się wspinać, jednak było ono mokre od padającego deszczu, więc się poślizgnął. Miał właśnie zacząć się wspinać od nowa, kiedy spostrzegł, że z kieszeni jego kurtki coś wypadło. Był to pluszowy miś, którego ustrzelił na strzelnicy w wesołym miasteczku dla Dominika, ale najwyraźniej zapomniał mu go oddać podczas całego zamieszania. Teraz ten oto pluszak sprawił, że Sebastiana zamurowało. Nic się dla niego teraz nie liczyło, przed oczami miał tylko Dominika i to, co razem przeżyli. Nagle sobie uświadomił, że nie może zrobić tego, co jeszcze przed chwilą zamierzał. Nie może włamać się tak po prostu do cudzego domu, bo co by na to powiedział jego mały przyjaciel, co, jeśli skrzywdzi tym kogoś podobnego do niego? Musi powstrzymać swoich kumpli. Wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer 997. 

***

Nigdy nikt się nie dowiedział, kto zadzwonił na policję. Sebastian sam nie był pewien, czy podjął słuszną decyzję, nigdy jednak jej nie żałował. Z jednej strony doniósł na swoich dawnych kumpli, ale z drugiej dawał im szansę na zmianę ich życia, może teraz na swojej drodze też spotkają takiego Dominika., który odmieni ich życie, tak samo jak zmieniło się jego życie?
Sebastian właściwie już się pogodził z myślą, że nigdy już nie zobaczy Dominka, ale ku jego zaskoczeniu rodzice Dominika pojawili się w domu dziecka w Wielką Sobotę. 
– Od czasu, kiedy cię poznał stał się weselszy i cały czas o tobie mówił. Nie miałam pojęcia, że złodziej z naszego domu i nowy przyjaciel mojego syna, to ta sama osoba.
– Przepraszam za wszystko – wybąkał Sebastian.
– Minie pewnie wiele czasu zanim zapomnimy wzajemne urazy, ale myślę, ale nie mam serca pozbawiać Dominika tylu radości – powiedziała mama Dominika.
Jeszcze tego samego dnia Sebastian odwiedził Dominika wspólnie z jego rodzicami. Chłopiec był przeszczęśliwy.
– A jednak cuda się zdarzają – powiedział chłopiec
– Głuptasie, przecież to, że byliśmy na dworze, to nie cud – powiedział Sebastian.
– Nie o to chodzi. Mam starszego brata, o którym zawsze marzyłem – powiedział Dominik i mocno go przytulił.
Sebastian się wzruszył. Nagle zdał sobie sprawę, że cud, na który tak czekał od wielu lat, właśnie się dokonał i to dzięki małemu chłopcu. Nareszcie zrozumiał, co jego tata chciał mu powiedzieć wiele lat temu, kiedy wracali z przedszkola To będą jego najlepsze świata Wielkanocne od dawien dawna.

 ***
Michalscy byli tak zasłuchani, że nie zauważyli nawet, jak burza się skończyła. Podziękowali swojemu gospodarzowi i zaczęli się szykować do drogi powrotnej do pensjonatu. Stary Góral wyprowadził ich z rezerwatu tak, żeby bez trudu mogli odnaleźć drogę powrotną do Malowniczego Zakątka. Kiedy już Stary Góral nikł pomału w góralskim lesie, Gosia krzyknęła za nim: 
– Powidz chociaż, jak masz na imię?
– Sebastian – odpowiedział z uśmiechem i mrugnął do nich znacząco, a potem zniknął w gęstwinie.

 ***

Kiedy Michalscy wrócili do pensjonatu, była już prawie noc. Wszyscy z Malowniczego Zakątka bardzo się o nich martwili i ucieszyli się, że nic im się nie stało. Michalscy opowiedzieli im swoją przygodę, ale nikt nie wiedział, kim jest Stary Góral, bo w chatce góralskiej w rezerwacie od lat nikt nie mieszkał, ale Michalscy byli zbyt zmęczeni, żeby się nad tym dłużnej zastanawiać. Dorota pomyślała tylko, że nie zna Malowniczego aż tak dobrze, jak na początku przypuszczała, i te wakacje na pewno nie będą nudne.

1. Fragment książki Ks. Jana Twardowskiego "Pacierz z Księdzem Twardowskim”. 



Kamila Oleszczuk

Historia Kariny

Karina leżała w łóżku i beznamiętnym wzrokiem patrzyła w przesuwające się w literki na ekranie nowego Kindle’a. Nie czytała. Nie miała siły. Jej zmęczony wzrok odmawiał posłuszeństwa. Mimowolnie spojrzała na śpiącego obok niej Filipa. Byli małżeństwem już blisko dziesięć lat. Kochała go bardzo, nadal niesamowicie ją pociągał. Cieszyła się, że trafiła właśnie na tak wspaniałego  mężczyznę. Był jej mężem, kochankiem, ale przede wszystkim przyjacielem, zawsze miała w nim oparcie, nawet, gdy robiła głupoty, popełniała błędy. Był z nią, kiedy odnosiła sukcesy i kiedy upadała ponosząc porażki. Tak było zawsze. Nagle zapragnęła znów poczuć na swoim ciele jego dłonie, chciała poczuć, jak jego silne męskie ramię przyciąga do siebie jej drobne ciało, jak jego usta łapczywie po nim błądzą, składając pocałunkami hołd ich namiętności. Płonęła z pożądania i tęsknoty, wiedziała jednak, że nic z tego nie będzie. Nie może posunąć się dalej niż do wspomnień tamtych gorących wspólnych nocy. Nie może już przytulić się do ukochanego męża, nie ma prawa pogładzić go czule po policzku. Zgasiła lampkę, odwróciła się plecami do Filipa i pozwoliła łzom ukołysać się do snu. 
Nad ranem obudził ją płacz córeczki. Natalka znów zmoczyła łóżko. Widać było gołym okiem, że dziecko wyczuwa i mocno przeżywa kryzys, jaki narodził się między rodzicami. Miała dopiero trzy latka, była długo wyczekiwanym dzieckiem, ich największą miłością. Dziś już chyba tylko ona ich łączyła. Tylko dla niej nie rozstali się z hukiem, a postanowili udawać, że są nadal kochającą się i szczęśliwą rodziną. Karina zerwała się z łóżka nie zważając, że gwałtownymi ruchami obudziła Filipa. Oboje pobiegli do pokoju Natalki. Wzięła dziewczynkę na ręce i mocno przytuliła, chcąc ją jak najszybciej uspokoić. Mała wciąż płakała. Filip pocałował córeczkę w główkę i spokojnym troskliwym głosem zapytał, co się stało.
– Miałam sen. – odpowiedziała zachodząc się łzami –  Nie było mamy.
– Zadowolona? – ofuknął Filip żonę. 
Karina poczuła jak pod wpływem lodowatego spojrzenia męża przeszywa ją dreszcz. 
– Już dobrze, kochanie, mama jest przy tobie. – czule zwróciła się do dziecka, ignorując atak Filipa. Ucałowała córeczkę i zajęła się szukaniem suchej pidżamki. W tym czasie Filip zmienił już pościel, jednak zamoczony materac łóżka nie nadawał się do położenia na nim dziecka. Zabrali Natalię do swojej sypialni. Mała przytuliła się do obojga rodziców i szybko zasnęła, podobnie jak jej ojciec. Tylko do Kariny nie chciał przyjść już sen. Miliony myśli kłębiły się w jej głowie. Wciąć zadawała sobie pytanie, jak to możliwe, że pozwoliła sprawom tak się potoczyć. Dlaczego los spłatał jej tak okrutnego figla. Miała przecież wszystko: wspaniałego mężczyznę, zdrowe i mądre dziecko, dobrą pracę, w której się realizowała. Dlaczego, do cholery, właśnie mnie to spotkało?! Niecierpliwie spoglądała na budzik stojący na nocnej szafce Filipa. Jeszcze tylko dziesięć minut i zadzwoni wzywając jej męża do pracy. Jeszcze tylko tych kilka krótkich minut będzie miała w łóżku całą rodzinę przy sobie, cały swój świat, a potem wszystko pryśnie jak bańka mydlana, rozbije się o codzienność.
Nie myliła się. Budzik zadzwonił, a Filip wstał i bez słowa poszedł pod prysznic. Słyszała jak zakręca kurki i po chwili włącza swoją szczoteczkę do zębów. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że jest tam z nim, że wchodzi do kabiny podczas gdy on się goli, czuła na sobie jego ukradkowe spojrzenia. Znów spod jej powiek popłynęły łzy. To tak bardzo boli, myślała. Ta przeciągająca się w czasie sytuacja w ich małżeństwie stawała się coraz mniej znośna. Karina żyła w wielkim stresie, ciągle zmuszała się do zakładania coraz to innej maski – przed Natalką udawała, że bardzo się z tatusiem kochają, przed rodzicami, że jest niebiańsko szczęśliwa, przed lekarzem, że nic jej nie jest, a do psychoterapeuty już dawno przestała chodzić. Rozgryzł ją, cwaniak jeden, i nie była w stanie wmówić mu, że nad wszystkim panuje. Zatęskniła za Magdą, przyjaciółką jeszcze ze studenckich czasów. Tylko jej mogła szczerze wyznać, co się dzieje i tylko ona mogła pomóc Karinie pozbierać jej rozbite w drobny mak życie. Magda, Magda, gdzie ona teraz może być? Z zamyślenia wyrwało ją trzaśnięcie drzwi. Filip wyszedł do pracy. Karina sięgnęła po komórkę, postanowiła odszukać numer do Magdy i umówić się z nią na spotkanie. Niestety numer, który posiadała, nie odpowiadał. Postanowiła zadzwonić do rodziców przyjaciółki, ale za godzinkę, może dłużej, bo o tej porze mogli jeszcze spać. Przytuliła się do córeczki i sama nie wiedziała, kiedy zapadła w sen. Kiedy się obudziła, dochodziła dziewiąta. Złapała telefon i wystukała numer matki Magdy.
– Halo? Dzień dobry, mówi Karina Majewska, nie wiem, czy pani mnie pamięta, jestem przyjaciółką Magdy. Studiowałyśmy razem.
– Ależ oczywiście, Karinko, że cię pamiętam – usłyszała w słuchawce ciepły głos matki Magdy – w czym mogę ci pomóc, moje dziecko?
– Usiłuję skontaktować się z Magdą, ale chyba zmieniła numer. Czy mogłabym prosić panią o namiar do niej? Mam dość pilną sprawę, nie chcę pisać maila, bo nie wiem, jak często sprawdza skrzynkę i… 
Nie zdążyła dokończyć, matka Magdy jej przerwała
– Kochana, Madzia faktycznie zmieniła numer, bo tam, gdzie teraz mieszka, jej operator nie ma zasięgu. za chwileczkę podam ci nowy. 
– To Magda nie mieszka w Warszawie? – zdziwiła się Karina
– A skąd?! Jakiś czas temu kupiła stary dom w Malowniczem, teraz tam układa sobie życie. 
– Chyba jestem daleko w tyle z nowinkami. Od obrony minęło parę lat, z czasem nasze kontakty nieco się rozluźniły. 
– Nie przejmuj się, Karinko, tak to już w życiu bywa, ale prawdziwa przyjaźń przetrwa wszystko, nawet kilometry. Magda na pewno się ucieszy, kiedy usłyszy twój głos.
Karina zanotowała numer do przyjaciółki i postanowiła zadzwonić od razu. Nie ma sensu zwlekać. 
– Lepiej już nie będzie, oby nie było gorzej – powiedziała do siebie i wybrała numer. Po kilku sygnałach usłyszała w słuchawce znajomy wesoły głos.
– Halo?
– Magda? Mówi Karina. 
– Karin? Jej, jak się cieszę, że dzwonisz. Co u ciebie? Kobieto, nie widziałyśmy się sto lat! – Magda krzyczała do słuchawki, a w jej głosie było słychać radość i podniecenie.
– No ostatnio rozmawiałyśmy chyba tuż przed moim wylotem do Hiszpanii. Nie chciałabyś nadrobić tych dwóch straconych lat?
– Karin, pewnie, że bym chciała. Tylko jak my się spotkamy? Pewnie już wiesz, że nie mieszkam w Warszawie. 
– Tak, twoja mama powiedziała mi, że wywiało cię pod Wrocław. 
– Wywiało, hmm, dobrze powiedziane. Mieszkam w Malowniczem, Karuśku. Piękna mała i bardzo malownicza miejscowość. To co prawda spory kawałek od Łodzi, ale może zabierzesz swoje towarzystwo i odwiedzicie mnie?
– Madzia, dzięki, ale jeśli przyjadę, to sama, może zabiorę małą. Muszę to uzgodnić z Filipem. Zadzwonię do ciebie po południu, dobrze?
– Pewnie, będę czekała. Trzymaj się, kochana. Coś mi mówi, że będziemy miały całkiem sporo do obgadania.
Rozłączyły się, a Karina nie zwlekając wybrała w komórce numer Filipa. Czekała na połączenie i z czułością patrzyła na ciągle jeszcze śpiącą córeczkę. Nagle w słuchawce usłyszała szorstki głos męża.
– Coś z Natalką? – Początkowo nie zrozumiała, o co pytał – Karina! – krzyknął jej do ucha – Coś się stało Natalii?
– Co? Nie, z Natką wszystko w porządku.
– To po co dzwonisz? – Nie był miły, już nie umiał.
– Filip, musimy porozmawiać. – Czuła, że chciał jej przerwać, ale mu nie pozwoliła. – Posłuchaj, ja już tak dłużej nie mogę. Nie umiem udawać, to ponad moje siły. Potrzebuję odpoczynku. Dzwoniłam do Magdy, mieszka teraz gdzieś w Sudetach. Chciałabym ją odwiedzić i zabrać ze sobą Natkę.
Usłyszała w słuchawce szyderczy śmiech męża. 
– Chyba oszalałaś. Wyobrażasz sobie, że ci na to pozwolę? Dla twojej wygody mam narazić małą na wielogodzinną tułaczkę w samochodzie albo w pociągu? Nic mnie nie obchodzi, jak się czujesz. Osobiście na to zapracowałaś, więc ciesz się, że jeszcze toleruję twoją obecność z nami. Natalka zostaje ze mną. Ty sobie jedź, droga wolna.
Rozłączyła się bez słowa pożegnania. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Piekące łzy popłynęły jej po policzkach. Miał rację, zasłużyła sobie na to. Poszła szybko pod prysznic. Nie chciała, żeby córeczka po przebudzeniu zobaczyła ją w takim stanie. Chłodna woda postawiła ją na nogi. Szybko się ubrała i zaczęła pakowanie. Kończące się lato było piękne, wybrała więc kilka sukienek, jeansy, kilka koszulek, zapakowała kosmetyczkę i domknęła niewielkich rozmiarów walizkę. Była gotowa. Zajrzała jeszcze raz do sypialni. Natalka właśnie się obudziła i z niepewnym uśmiechem spojrzała na mamę. Karina odwzajemniła uśmiech i podeszła do łóżka, żeby przytulić córeczkę. 
– Wyspałaś się, kochanie? Zrobię ci śniadanie. – mówiła mocno tuląc malutkie, drobniutkie ciałko dziecka. Zaniosła małą do kuchni i posadziła na wyspie. Nalała mleka do dwóch miseczek i wsypała płatki śniadaniowe. Natalka zajadała kakaowe kuleczki, kiedy Karinie przyszło do głowy, że nie zostawi teraz małej, że zabierze ją ze sobą mimo sprzeciwów Filipa. 
Spakowała walizeczkę Natalii, mężowi zostawiła kartkę z krótką informacją, gdzie będzie. Zapisała również numer do Magdy, gdyż nie wiedziała, czy ona sama będzie miała zasięg w Malowniczem. Miała lekkie wyrzuty sumienia, że stawia Filipa kolejny już raz przed faktem, a on nie ma na nic wpływu, ale w głębi duszy wiedziała, że to najlepsze wyjście z tej pogmatwanej sytuacji. 
Podróż miała im w cudownej atmosferze. Natalka była podekscytowana wycieczką, radosna śpiewała wesołe piosenki albo dla odmiany opowiadała bajki ukochanemu pluszowemu króliczkowi, którego dostała na drugie urodziny od obojga, jeszcze wtedy zgodnych i kochających się, rodziców. Nigdzie się bez niego nie ruszała. Karina popatrzyła na różowego pluszaka i znów poczuła, jak w oczach kręcą się jej łzy. Skupiła się na drodze. Do Malowniczego dojechała późnym popołudniem i uświadomiła sobie, że do tej pory nie zadzwoniła do Magdy. Zatrzymała się na rynku i szybko wyciągnęła komórkę.
– Madzia? Jestem w Malowniczem. Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej, jakoś tak spontanicznie podjęłam decyzję i ruszyłam w trasę. – powiedziała niemal jednym tchem. W słuchawce usłyszała słodki śmiech.
– Karin, mogłam się tego spodziewać. Zawsze taka byłaś, nic się nie zmieniłaś. Gdzie dokładnie teraz jesteś?
– Chyba w centrum, w każdym razie na jakimś rynku czy czymś takim. Widzę fontannę i jakąś cukiernię.
– To cukiernia Krysi. Poczekaj tam na mnie, zaraz do ciebie dołączę i razem pojedziemy do mnie.
– Dobrze, będę czekać. Aha, Magda, przyjechałam z Natalką.
– Świetnie, Marcyśka będzie miała towarzystwo. Do zobaczenia, Karin.
Karina zabrała córeczkę i obie powędrowały do cukierni Krysi, gdzie zamówiła po ciastku dla siebie i małej oraz sok marchwiowy i kawę migdałową. Krysia z uśmiechem zrealizowała zamówienie i już chciała zacząć rozmowę, kiedy w drzwiach pojawiła się Magda. 
– Karinka! – krzyknęła od progu. Obie rzuciły się sobie w ramiona. Krysia i Natalka, lekko oszołomione, skupiły swoje spojrzenia na dwóch przyjaciółkach, które przypominały bardziej dwudziestolatki niż dorosłe ustatkowane kobiety. Krysia, widząc, że Natalka z apetytem kończyła już swoje ciastko, podsunęła jej pyszną czekoladową babeczkę z uroczo wyglądającą wisienką na szczycie i puściła oko na znak, że może śmiało je zjeść, a mama na pewno nie będzie się gniewać. Miała rację. Karina, wyrwawszy się z objęć i uścisków przyjaciółki, przedstawiła jej swoją córeczkę.
– Magda, to jest właśnie Natalka, moja córeczka. – przyjrzawszy się dziecku krzyknęła udając oburzenie – Ty mały łakomczuchu! – po czym dodała – To jest pani Madzia.
– Mów mi Magda, kochanie. – zwróciła się do Natalki, po czym spojrzała uśmiechnięta na Karinę – Wzięła od was najlepsze geny. Jest prześliczna. Ma twoje oczy i loczki Filipa. 
Na wspomnienie Filipa po twarzy Kariny przebiegł ledwie zauważalny cień. Odwzajemniła uśmiech i usiadła przy stoliku między dzieckiem a koleżanką. Zamówiły jeszcze po kawie i pewnie nie wyszłyby od Krysi przez długie godziny, jednak Natalka zaczęła się już nudzić i trzeba było szybko zwijać manatki i pędzić do domu. 
– Ureguluję rachunek – powiedziała Karina.
– Tym razem nic pani nie płaci. Jest pani koleżanką mojej drogiej Madzi, umówmy się, że to rabat na dobry początek i naszej znajomości, dobrze? Taki niecodzienny marketing. – Krysia nie dała się przekonać Karinie. 
– No dobrze, tym razem niech tak będzie. – odpowiedziała zaskoczona Karina, po czym pożegnała się z miłą właścicielką cukierni i udała się w kierunku drzwi, przy których Magda i Natalka czekały na nią rozbawione. Zadziwiające, jak ufna była jej mała córeczka. Ledwo poznała Magdę, a już razem radośnie grały w łapki. Karinie zakręciła się łezka w oku. 
– Karin, słuchaj, ja przyjechałam tu rowerem, więc może pojadę pierwsza i poprowadzę cię, a ty z Natalcią pojedziesz samochodem za mną? – zaproponowała Magda.
– Chyba żartujesz, dziewczyno, dawaj tę swoją dwukółkę na bagażnik i wsiadaj do samochodu. Natalka, ładuj się, skarbie, do fotelika. Jedziemy porozrabiać u Magdy. – zadecydowała Karina z szelmowskim uśmiechem.
Dotarły do domu w kilka minut. Magda migiem przygotowała dzban chłodnej lemoniady i nakryła stół na werandzie — w taki upalny dzień zacieniona weranda i lemoniada z lodem były niczym zbawienie. Tymczasem Karina i Natalka rozpakowywały swoje rzeczy we wskazanym przez gospodynię pokoju. 
– Jeszcze przez kilka godzin będę nosiła tę maskę, potem niech się dzieje wola nieba – mruknęła pod nosem Karina. Postanowiła, że jak tylko nadarzy się odpowiednia chwila, zwierzy się przyjaciółce. Może wtedy rozwiązanie problemów okaże się bliższe niż teraz przypuszcza. Zawsze były w tym dobre — dzieliły się dobrymi radami i zawsze wychodziły cało z opresji. No może z drobnymi siniakami, ale na pewno silniejsze i bogatsze o nowe doświadczenia. Zeszły z Natalką na dół, bo Magda już niemal zachrypła od ciągłego wołania ich na tę niebiańską lemoniadę. Usiadły wygodnie na werandzie i w pełnym relaksie, dla Kariny pierwszym od wielu miesięcy, delektowały się napojem i pięknym widokiem na ogród. 
– Nie dziwię się, że zostawiłaś Warszawę. W takim miejscu można zapomnieć o reszcie świata. Sama chętnie bym się tu zaszyła. 
– Zakochałam się w Malowniczem. To naprawdę magiczne miejsce. Dopiero tutaj poczułam, co znaczy być naprawdę szczęśliwą. – Rozpromieniona twarz Magdy tylko potwierdzała prawdziwość jej słów.  – Twoja córcia wygląda na zmęczoną. Miała ciężki dzień. Może położymy ją wcześniej, a same urządzimy sobie babski wieczór? Michał zabrał dziś dziewczynki na wycieczkę, wrócą dopiero jutro przed południem.
– Michał? Dziewczynki? – zapytała zdziwiona Karina.
– Opowiem ci wszystko, jak będziemy same. Przeżyłam rewolucję i, o dziwo, dobrze na niej wyszłam. – uśmiechnęła się Madeleine.
Natalka bardzo szybko zasnęła głębokim snem. Karina ucałowała córeczkę i wyszeptała jej do uszka słowa, które każdej nocy słyszała z ust swojej matki 
– Niech ci się przyśnią aniołki – po czym okryła małą szydełkowym pledem i zeszła do przyjaciółki. 
Na stole stało już wino i jakieś przekąski. Magda postarała się, by ich pierwszy od lat babski wieczór był naprawdę wyjątkowy. Usiadły wygodnie i od razu po domu rozniósł się ich radosny śmiech. Jakby nic się nie zmieniło od czasu, gdy obie biegały po uniwersyteckich korytarzach w poszukiwaniu zajęć z praktycznej nauki języka. Nadal były sobie bliskie, rozumiały się bez słów, mimo że nie widziały się przecież już blisko dwa lata. Madeleine opowiedziała przyjaciółce jak kupiła dom i poznała Marcysię, a potem jej siostrę Kaśkę, jak zostały jej przybranymi córkami, bo tak je w rzeczywistości traktowała i nigdy nie pozwoliłaby, by poczuły się inaczej w jej domu. Na sam koniec opowiedziała o Michale, okraszając tę opowieść wtrąceniem o panu Mieciu i jego wielkiej, wręcz szalonej miłości. Uśmiały się do łez, w butelce widać było dno, kiedy Magda zapytała Karinę o jej losy. Dziewczyna zasępiła się. Magda poczuła, że potrzebne będzie jeszcze jedno wino, pobiegła więc do kuchni. 
– Trzymaj, coś czuję, że nasz wieczór sporo się przeciągnie. Mamy dużo do nadrobienia. – podała butelkę Karinie – nalewaj i opowiadaj. Co u Filipa? Musi być bardzo szczęśliwy i dumny, że ma w domu dwie tak urocze kobietki. 
– Tak, musi. Nie może być inaczej.
– Karo, co się dzieje? Nie układa się wam? Spokojnie, to pewnie tymczasowy kryzys. Zawsze byliście zgraną parą, zupełnie jakbyście byli stworzeni tylko po to, by przejść przez życie razem. 
– Obawiam się, że tym razem to nie jest zwykły taki tam kryzys, który można po prostu przeczekać i wszystko wróci do normy, Madzia. 
– Co ty opowiadasz?
– Mówię poważnie. To coś o wiele trudniejszego, nie wiem, czy damy radę uratować to małżeństwo. Pewnie gdyby nie Natka już byśmy byli po rozwodzie. Mieszkamy razem tylko dla niej.
To wyznanie wprawiło Madeleine w osłupienie. Milczała czekając aż przyjaciółka pociągnie swą opowieść. Złapała ja za rękę, chcąc dodać jej otuchy. Czuła, że Karina musi teraz wyrzucić z siebie wszystko, co do tej pory tłumiła. Łzy ciekły po policzkach Kariny.
– Niedługo po urodzeniu Natalki wykryto u mnie niewielkiego guza piersi. – zaczęła
– Pamiętam, Filip bardzo się wtedy o ciebie bał. 
– Guza usunięto, przez rok wszystko wydawało się w porządku. Byliśmy bardzo szczęśliwi, razem wychowywaliśmy naszą córeczkę, Filip nadal był czułym i kochającym mężem. W tym czasie czułam się niesamowicie kochana, atrakcyjna, zupełnie jakbym była gwiazdą filmową. To był wyjątkowy czas, naprawdę, chyba najlepszy okres naszego wspólnego życia. Na badaniu kontrolnym coś zaniepokoiło mojego lekarza i skierował mnie do szpitala. Tam okazało się, że mam raka, to wiesz. Zdecydowano się na amputację piersi. Filip ogromnie to przeżył, nie wiem, czy nie bardziej niż ja, ale cały czas był blisko mnie. Ciągle powtarzał, jak bardzo mnie kocha, że to nie ma dla niego znaczenia. Wierzyłam mu. Tylko dzięki niemu udało mi się przejść przez leczenie, potem przez terapię u psychologa. Bycie amazonką okazało się łatwiejsze i bogatsze niż się spodziewałam. Wcale nie czułam się mniej kobieca. Tylko po pewnym czasie coś się zmieniło. Niby Filip zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, że nadal jestem dla niego atrakcyjna, że mnie kocha, ale kiedy wróciłam do domu, nie było już nic tak jak dawniej. Nie sypialiśmy ze sobą, to znaczy, owszem, dzieliliśmy razem to nasze przepastnych rozmiarów łóżko, ale każde spało po swojej stronie, niemal na brzegach. Filip nie dotknął mnie już, a ja nie miałam już takiej śmiałości jak dawniej, by samej zaczynać. Wiesz, co mam na myśli? – Magda skinęła głową na znak, że rozumie przyjaciółkę, choć za nic nie mogła zrozumieć zachowania jej męża. Karina była piękną, bardzo seksowną kobietą. Po porodzie jej kształty stały się jeszcze bardziej ponętne, kobiece. O co mu chodziło? O tę odjętą pierś? Aż tak bardzo to okaleczenie go odrzucało? W tej opowieści nie poznawała Filipa, którego znała i którego dawniej po cichu zazdrościła Karinie. Przyjaciółka ciągnęła historię dalej – Przeczekałam, skupiłam się na Natalce i swoim zdrowiu. Dla Filipa stałam się żoną idealną, wiesz śniadanka, obiadki, kolacyjki, domek wysprzątany na błysk. O nic nie pytałam, do niczego go nie zmuszałam. On przyjął to bez zastrzeżeń. Jego codzienność wróciła do założonej na długo przed ślubem normy. Nie protestowałam, kiedy szedł do klubu z kumplami albo znikał na długie godziny na wycieczkach rowerowych. Kiedy skończyło się moje zwolnienie lekarskie, wróciłam do pracy. Byłam zmęczona i bardzo cieszyłam się z możliwości wyrwania się z tego dziwnego kołowrotka. Akurat moja firma nawiązała współpracę z Hiszpanami i potrzebowali wysłać do Barcelony kogoś zaufanego. Zgłosiłam się na ochotnika. Szef początkowo bardzo sceptycznie odniósł się do mojego pomysłu, ale udało mi się go przekonać i już dwa tygodnie później siedziałam w samolocie do Hiszpanii. Natalka została pod opieką Filipa i mojej mamy. Miała dopiero dwa latka, nie mogłam jej zabrać ze sobą, choć serce mi pękało z tęsknoty. Mój mąż nie był zachwycony takim obrotem sprawy, ale życzył mi powodzenia. Nawet nie pocałował mnie na pożegnanie na lotnisku. To bolało, Madzia, cholernie bolało, bo nawet nie wiedziałam, co tak naprawdę było powodem jego odsunięcia się ode mnie. Z jednej strony zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, że nadal mnie kocha, z drugiej strony przestałam już być kochanką, przestałam czuć się atrakcyjna dla jedynego faceta, którego kochałam. W Hiszpanii rzuciłam się w wir pracy. Mój główny współpracownik, Diego, był niesamowity. Pracowało nam się wspaniale, a po pracy pokazywał mi uroki Katalonii. Zaprzyjaźniliśmy się, z czasem bardziej niż mogłam się tego spodziewać. Podobałam mu się, Madziu, i nie przeszkadzał mu mój, nazwijmy to, defekt. Diego akceptował mnie, a i on nie był mi obojętny. Jak to Hiszpan, przystojniak, więc moja słowiańska kochliwa dusza nie oparła się jego urokowi. Oboje wiedzieliśmy, że to będzie krótki związek bez przyszłości. Było nam razem dobrze tu i teraz, i żadne z nas nie chciało tego psuć. Na chwilę zapomniałam o moich kłopotach w Polsce, Łódź była tylko kropką na mapie, kropką, która przysłoniła niechęć męża do mnie. 
– Karina, przecież ty zdradziłaś Filipa. – Magda nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Jej przyjaciele tak bardzo pogubili się w codzienności, że stoją teraz na krawędzi wielkiej przepaści i, jeśli ktoś ich nie powstrzyma, to za chwilę w nią runą i roztrzaskają się w drobny mak. Jak mocno muszą być poranione ich, kiedyś tak bardzo się kochające, serca?
– Wiem, Magda, wiem, ale proszę, ty jedna mnie nie oceniaj i nie potępiaj.
– Nie oceniam, kochanie, w końcu, jeśli wszystko wyglądało tak, jak opowiadasz, to przeżyłaś piekło, które musiałaś odreagować. Skoro Filip nie chciał przejść przez to razem z tobą, teraz dostał od życia zapłatę.
– Uproszczając, tak to mniej więcej wyglądało. Mój związek z Diego zakończył się wraz z moim powrotem do Polski. Nadal utrzymujemy ze sobą kontakt, ale tylko na drodze zawodowej. Żadne z nas nie wraca do tego, co było w Barcelonie. Niedługo po powrocie poczułam, że muszę opowiedzieć o wszystkim mężowi, bo czułam się okropnie okłamując go. Filip zrobił mi okropną awanturę, po czym złożył pozew o rozwód. Zapowiedział, że mnie zniszczy, że odbierze mi Natkę i wszystko, co kocham. Oczywiście nie udało nam się ukryć problemów przed córeczką, ona od razu wyczuła, że między rodzicami jest coś nie w porządku. Nasze uśmiechy i czułe jej traktowanie nie zmyliły jej. Stała się nerwowa, coraz częściej płakała, zaczęła moczyć łóżko, miewa nocne koszmary. Skrzywdziłam swoje ukochane dziecko, Madzia. Filip obwinia mnie za całą tą sytuację. Oczywiście łaskawie zgodził się nie wyprowadzać z domu dla dobra Natalki, ale nasze rozmowy dotyczą tylko jej, na inne tematy nie rozmawiamy. Nie chodzimy już na wspólne spacery, każde z nas zabiera dziecko o innej porze. Dzwonimy do siebie też tylko wtedy, gdy musimy poinformować siebie nawzajem o dziecku.  – teraz płakały już obie. – Madzia, wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? To, że uświadomiłam sobie, że nadal bardzo go kocham, że podoba mi się bardziej niż dawniej, że bez niego moje życie nie ma sensu. A teraz już wszystko stracone. Nawet dziś zabrałam Natalkę bez jego zgody, zostawiłam mu tylko namiar na ciebie. Pewnie zaraz będzie dzwonił, wściekły, że tak go załatwiłam.
Magda zaniemówiła. Jedyne, co mogła zrobić w tej sytuacji, to przytulić Karinę. Nie wiedziała, jak może pomóc małżeństwu przyjaciół. Jedyne, co mogło ją ucieszyć w całej tej sytuacji, to to, że Karina wreszcie się otworzyła, że wyrzuciła trzymane tak długo wewnątrz kłopoty. 
– Karo, już dobrze. Wypłacz się, to ci pomoże. Połóż się, już grubo po północy. Rano zajmiemy się Filipem i całą resztą problemów. Teraz już wiemy, na czym stoimy. 
Karinie szumiało lekko w głowie, więc nie protestowała. Poszła na górę, poprawiła okrycie córeczki i sama położyła się do wygodnego łóżka. Chłodna pościel przyjemnie otoczyła jej ciało. Zasnęła.
Magda nie miała ochoty sprzątać. Chciała się położyć, ale wiedziała, że sen szybko nie przyjdzie. Ciągle miała mętlik w głowie. Wino wcale nie pomagało, przynajmniej nie jej. Nie wiedziała, czy uda się uratować to małżeństwo, czy tych dwoje tak okaleczonych emocjonalnie ludzi może przestać się ranić jeszcze mocniej i pomóc sobie nawzajem, choćby tylko w imię dawnej miłości i dla dobra ich jedynej córki? Nawet nie wiedziała, kiedy zmorzył ją sen. Obudziło ją dzikie walenie do drzwi. Z przyzwyczajenia spojrzała na zegar, dochodziła piąta rano. To na pewno nie mógł być Michał, wić co u licha tak wali do jej drzwi, że omal nie wyskoczą z zawiasów?
Otworzyła. W drzwiach stał Filip, przystojny jak zawsze, z wiekiem stał się jeszcze bardziej męski. Tylko jego oczy były pełne złości.
– Gdzie ona jest? – spytał.
– Dzień dobry, też się cieszę, że cię widzę. – Madeleine bez skrępowania popatrzyła w twarz dawnego kolegi. – Jeśli szukasz Kariny i Natalki, to śpią na górze, ale grubo się mylisz, jeśli sądzisz, że pozwolę ci teraz tam do nich wejść. Nie patrz tak na mnie, jest środek nocy, daj im wypocząć. Chodź, zaparzę herbatę, pogadamy.
Filip poszedł za Magdą bez słowa. Doskonale wiedział, że żona opowiedział już wszystko swojej przyjaciółce i nie ma sensu, by teraz on się tłumaczył. Poza tym, dlaczego miałby to robić, w końcu to wszystko wina Kariny, to ona rozbiła ich rodzinę.
– Filip – zaczęła Magda – na początku chciałabym, żebyś troszkę się opanował. Wiem od Kariny, że przechodzicie trudne chwile. Twoja duma, twoja miłość, ty sam – wszystko jest teraz głęboko zranione i obolałe. Wiem. Chcę tylko, żebyś wiedział, że Karna nadal bardzo cię kocha, a Natalka potrzebuje obojga rodziców i stabilizacji w rodzinie.
– Karina mnie kocha? Dobre sobie. Tylko ona mogła ci naopowiadać takich głupot. Która kochająca kobieta wskakuje do łóżka innemu facetowi? – Filip z trudem powstrzymywał się od krzyku. – Zabieram Natalkę i wracam do Łodzi. Możesz jej to przekazać.
– Poczekaj, może jednak istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji? One muszą trochę pobyć razem, odetchnąć od codzienności, muszą się odstresować. Pozwól im na krótkie wakacje. Może sam dołączysz? W miasteczku jest hotelik prowadzony przez moich przyjaciół, zatrzymaj się u nich. Będziesz miał kontakt z dzieckiem i sam odpoczniesz. 
– Zwariowałaś do reszty, dziewczyno, ale niech będzie, przenocuję tam. Rano przyjadę po Natalkę. Lepiej, żeby była gotowa do drogi. – Trzasnął drzwiami i z piskiem opon ruszył w stronę centrum Malowniczego.
O śnie już nie było mowy. Madeleine postanowiła poczekać do rana, przygotować śniadanie, a po nim zabrać swoich gości na spacer po okolicy. Nie wiedziała jeszcze, czy powinna powiedzieć przyjaciółce o nocnej wizycie jej męża. Na razie chciała się skupić na tu i teraz. Dziewczyny nie kazały na siebie długo czekać. Dzień zapowiadał się na piękny i słoneczny, nikogo nie trzeba było namawiać na wyjście  domu. Do południa chodziły we trójkę po okolicy, potem Magda odłączyła się od nich, tłumacząc się koniecznością przygotowania obiadu na przyjazd Michała i dziewczynek. Karina ochoczo zgłosiła się do pomocy, ale koleżanka nie chciała o tym słyszeć. Stanowczo nakazała jej dalsze spacerowanie, a nawet piknik z Natalką. Z Madzią się nie dyskutowało, więc Karina nawet nie próbowała, uściskały się i rozstały. Kiedy Magda dotarła do domu, czekał tam na nią Filip. Przy furtce minęła go bez słowa, po czym gestem ręki zaprosiła go środka domu. Sen chyba dobrze mu zrobił, bo nie krzyczał już i nie rozglądał się nerwowo za Natalką i żoną.
– Karina – zaczął niepewnie – przepraszam za tę scenę skoro świt. Byłem zmęczony i cholernie zdenerwowany, wściekły na Karinę za to, że zabrała mi dziecko i wyjechała.
– Wiesz doskonale, że musiała to zrobić, inaczej nie pozwoliłbyś jej wyjechać na te wakacje. 
– No raczej. Pewnie już wiesz, że nie układa nam się w małżeństwie i rozważamy rozwód. Karina musiała ci już wszystko opowiedzieć. 
– No nawet gdyby mi o tym nie powiedziała, to dowiedziałabym się tego od ciebie. Nad ranem byłeś bardzo wylewny, wrzeszcząc o zdradzieckiej naturze mojej przyjaciółki. Co z ciebie za osioł, Filipie? Mieliście takie wspaniałe życie, dobre prace, podróże, cudowne dziecko. Niewiele wam brakowało do ideału. Nawet nie waż mi się teraz przerywać! – ostrzegła zapobiegawczo, widząc, że Filip otwiera już usta, by zaprotestować – Owszem, Karina opowiedziała mi o swoim romansie, ale ty nie zadałeś sobie nawet grama trudu, by odgadnąć, co ją do tego skłoniło. Jak mogłeś ją tak zaniedbać? Czy choroba aż tak ją w twoich oczach zniekształciła? Aż tak?! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że gdyby nie amputacja, dziś mogłoby już jej nie być? Byłbyś wdowcem, a Natka półsierotą. – Magda zauważyła, że jej głos podnosił się z każdym wypowiedzianym zdaniem – Czy ty ją kiedykolwiek kochałeś? Odpowiedz!
– Magda, przecież wiesz, że kochałem i nadal kocham Karinę i Natalię. Zawsze były dla mnie całym światem. Wiem, że nawaliłem, kiedy żona najbardziej mnie potrzebowała. Nie umiałem sobie wyobrazić nas wtedy… wiesz, co mam na myśli. Potem było już tylko gorzej, aż w końcu ją straciłem. Szlag mnie trafił, wściekłość wyciekała mi przez skórę wraz z potem, aż któregoś dnia spotkałem starego kumpla, teraz jest zakonnikiem. Wypłakałem mu się wtedy w rękaw habitu, przegadaliśmy wiele godzin, po których zrozumiałem, że tak naprawdę już dawno jej wybaczyłem, ale nie umiałem wybaczyć sobie i poprosić Karinę o to, by i ona wybaczyła mnie, więc dalej ciągnąłem tę szopkę, aż do wczoraj, kiedy spakowała się i przyjechała do ciebie.
– W życiu nie słyszałam o bardziej zakręconej parze niż wy dwoje. Co zamierzasz dalej? Ona cię kocha, wiesz? Tęskni za tobą, za waszym dawnym życiem, nocami ci się przygląda, jak śpisz, ale nie może znaleźć w sobie siły, by zawalczyć o wasze małżeństwo. Twierdzi, że nie ma do tego prawa. – Filip stał jak słup i słuchał słów przyjaciółki – No i na co się tak gapisz jak sroka w gnat? Biegnij do nich i wyjaśnijcie sobie wreszcie wszystko szczerze. 
Tym razem nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wyrwał się, ale przy furtce przystanął, odwrócił się i spojrzał na Magdę, która machnęła ręką w lewo, krzycząc:
– Tam! Znajdziesz je za jakieś pół godziny, jeśli będziesz się trzymał głównej drogi.
Pobiegł. Odnalazł żonę i córeczkę, kiedy bawiły się razem na łączce przed wejściem do lasu. Zrywały kwiaty i plotły wianki. Były takie radosne i spokojne. Długo je obserwował, zanim zdecydował się do nich podejść.
– Tatuś! – krzyknęła Natalka rzucając się w objęcia Filipowi. Karina zbladła na widok męża. Przez głowę przeszło jej, że przyjechał po Natalkę i skończą się ich wakacje, wspólne życie… skończy się wszystko.
– Spokojnie, Karina, nie stresuj się, nie zabiorę ci dziecka. Nie po to tu przyjechałem. Chyba musimy poważnie porozmawiać. Ko… kochanie, przepraszam. Byłem głupi, od dawna zachowuję się jak idiota, ale to przez to, że czuję, że cię tracę, że nie daję sobie rady z twoją chorobą, ze zmianami, jakie w tobie poczyniła, a potem z tym Hiszpanem, który mi cię odebrał. 
Karina stała jak osłupiała.
– Co ty bredzisz, Filip? Choroba już się skończyła. Nie ma nawrotów, przerzutów. Amputacji już nie cofnę, podobnie jak romansu z Diegiem, ale to nie zmieniło mojego uczucia do ciebie. Kocham cię od lat tą samą miłością, a może jeszcze większą, bo teraz wiem, co znaczy utrata ciebie. – chciała mówić jeszcze i jeszcze, ale już nie mogła. Łzy toczyły się po jej policzkach, a Filip scałowywał je z nich, obejmował żonę tak mocno, jak jeszcze chyba nigdy i nadal między pocałunkami przepraszał i błagał o wybaczenie. Dalsze słowa nie były już potrzebne. Może jeszcze kiedyś powrócą do tej rozmowy, na pewno, ale nie dziś, nie teraz. Teraz liczyło się jedynie to, że pierwszy i najważniejszy krok został poczyniony, że oczyścili atmosferę i znów mogą być razem, całą trójką. 
Objęli córeczkę i z nadzieją w oczach skierowali się ku domu Madeleine, która już ze swoją rodziną czekała na nich z obiadem.

Katarzyna Metzger

Nuty przeszłości

Julia ubrana w płaszcz chodziła nerwowo po pokoju. Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Spokojnie myśleć. Mimo upływu lat nadal nie pogodziła się ze wspomnieniami. Choć przez te wszystkie lata otoczyła swoją przeszłość wysokim murem milczenia, wspomnienia nadal nie dawały jej spokoju. Wracały, niczym znienawidzone nuty przeszłości.  
Dziś po latach miała stawić im czoło. Miała stanąć twarzą w twarz z ojcem i dzielącą ich przeszłością. Miała powiedzieć o wszystkim Tadeuszowi. A tego bała się najbardziej. 
Od rana miotała się po domu jak dzikie zwierze złapane w klatkę. Bo przeszłość była dla niej klatką z której dotąd nie potrafiła się wydostać. Nawet list który napisała kiedyś do Tadeusza niewiele pomógł. Przez te wszystkie lata nie miała odwagi go wysłać. Ciążył jej tylko w torebce jak nie potrzebny bagaż. Choć miała dziś raz na zawsze rozliczyć się z przeszłością i zerwać wszystkie krępujące ją dotąd więzy wcale nie czuła ulgi. Czuła tylko strach. Bała się, ale już nie ojca. Bała się tego co powie Tadeusz. Czy zrozumie jej milczenie. 
Szczęśliwym trafem samochód znowu im się zepsuł. Właśnie teraz, kiedy musiała zebrać myśli. Miała nadzieję, że przez te kilka chwil uda jej się uspokoić. Co chwilę spoglądała na ścienny zegar. Czas płynął nieubłaganie, a ona wcale nie czuła się lepiej. Bała się porozmawiać z Tadeuszem, zanim ostatecznie rozliczy się z przeszłością. Po tylu latach była mu winna szczerość, ale nie wiedziała jak mu to wszystko opowiedzieć. 
Czas płynął. 
Wiedziała, że powinna zawiadomić matkę o tym, że się spóźnią, ale nie miała na to dość siły. Nie chciała usłyszeć jej przepełnionego strachem głosu. Zbyt  dobrze go znała. Kiedy po raz kolejny spoglądała na zegar wydawało jej się, że wskazówki poruszające się na tarczy krążą coraz szybciej. W końcu wszystko wokół zaczęło wirować. Julia zamroczona potwornym bólem głowy bezwładnie osunęła się na fotel. Nie potrafiła określić ile czasu siedziała skulona w fotelu. Bała się ponownie otworzyć oczy, żeby wszystko nie zaczęło się od nowa.      
- Już dłużej tak nie mogę... - szepnęła do samej siebie kiedy odezwał się dzwonek telefonu komórkowego. Dźwięk przeszywał ją na wylot sprawiając ból. Sięgnęła po torebkę leżącą na podłodze i nerwowo przeszukiwała jej wnętrze. Chciała jak najszybciej znaleźć telefon, żeby uporczywy dzwonek przestał ją wreszcie dręczyć. 
- Słucham...
- Witaj córciu, daleko jesteście? - spytała matka 
- My? A tak, raczej tak... - wydusiła z siebie Julia  
- Co się stało? Tak dziwnie cię słychać?... - spytała zaniepokojona kobieta - Może dzwonię nie w porę?
- Nie, dlaczego... Nic się nie stało, po prostu spóźnimy się trochę... - powiedziała z wysiłkiem Julia próbując nad sobą panować. - ... samochód nam się zepsuł.
- Tylko mi nie mów, że nie przyjedziecie. - powiedziała z rozpaczą - Ojciec dostał by szału!
- Wiem... - powiedziała z goryczą - Nie przejmuj się będziemy na pewno, ale spóźnimy się na obiad. Nie czekajcie na nas odgrzejemy sobie po przyjeździe...
- Ale...
- Mamo, daj spokój podgrzejemy sobie i tyle. Naprawdę nie ma sensu żebyście na nas czekali. Po co masz się narażać ojcu.  - "Wystarczy, że ja doprowadzam go do szału." - pomyślała - Nie martw się. Niedługo będziemy. - powiedziała i rozłączyła się nie czekając na odpowiedz Niepewnym krokiem doszła do barku. Nalała sobie kieliszek wina i włączyła ulubioną płytę. 
''Od razu lepiej." - pomyślała siadając ponownie w fotelu. Machinalnie postawiła na podłodze prawie nie tknięty kieliszek wina. Z zamkniętymi oczami poddała się muzyce. Pozwoliła, by z każda kolejna nuta odsuwała od niej to co nękało jej duszę. Z czasem wydawało jej się nawet, że cierpienie zupełnie zatonęło w otaczających ją dźwiękach. Nic poza muzyką nie miało dla niej teraz znaczenia. Nawet trzask zamykanych drzwi był zbyt daleki, by zwróciła na niego uwagę.
- Kochanie możemy jechać. - powiedział Tadeusz wchodząc do mieszkania. W powietrzu unosił się leki zapach perfum Julii. Od razu go poczuł. - Julia możemy jechać! Julia!!! - wołał zaglądając do pokoi. 
W domu słychać było tylko muzykę, która zaprowadziła go do salonu. Wiedział co to oznacza. Mimo, że Julia nadal siedziała w salonie była teraz bardzo daleko. Znajdowała się w swoim własnym świecie do, którego on nigdy nie miał dostępu. Nie potrafił tak jak ona zatracić się w muzyce każdym kawałeczkiem swojego ciała i duszy. Przez dłuższą chwile stał wpatrzony w jej łagodny wyraz twarzy. Nie chciał spłoszyć w niej tego piękna i spokoju, ale ścienny zegar bezlitośnie sprowadzał go na ziemię swoim głośnym tykaniem. Czas płynął nieubłaganie.
- Julia... - powiedział nienaturalnym głosem. - wyłącz to musimy już jechać. Jesteśmy już strasznie spóźnieni. O tej porze mogą być już korki... Nie wiem czy uda nam się dojechać do rodziców na kolację... Zawiadomiłaś ich, że się spóźnimy? - spytał łagodnie. Doskonale wiedział, że sprawia jej przykrość odrywając ją od słuchania.  
Julia podniosła wolno powieki i spojrzała na niego smutno. Milczała, ale jej spojrzenie mówiło mu więcej niż słowa, które mogła by wypowiedzieć. Zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Kiedy słuchała muzyki była w zupełnie innym świecie. Nierzeczywistym. Nie lubiła gdy ktoś bez jej zgody próbował ingerować w ten świat.   
-Tak, tak... Jedzmy... - powiedziała nagle. Była już całkiem spokojna i gotowa na wszystko, cokolwiek miało by się dziś wydarzyć.

Mimo, że Julia nadal odczuwała dziwne zawroty głowy podróż sprawiała jej przyjemność. Ten zimowy dzień urzekł ją swoim pięknem. Pozwalał na chwilę oderwać się od gnębiących ją rozterek. Ogromne ilości śniegu nadawały zaniedbanemu dotąd krajobrazowi wprost bajkowy koloryt. Choć na ulicach nie było jeszcze widać kolorowych lampek, to w powietrzu czuło się już bliskość świąt. Wszystkie mijane przez nich domy wydawały się Julii bardzo przytulne. Chciała jak najdłużej napawać się ich pięknem, ale jechali zbyt szybko. Domy znikały jej z pola widzenia zanim zdążyła im się dobrze przyjrzeć. Denerwowało ją to choć wiedziała, że jeśli mają być na miejscu o rozsądnej porze nie powinni tracić czasu. 
Chciała odwlec czekającą ją rozmowę z Tadeuszem i konfrontację z ojcem.    
- Zwolnij... - powiedziała wreszcie czując nieprzyjemny uścisk w żołądku kiedy z zawrotną dla niej prędkością wyminął kolejny samochód. -  Co ty wyrabiasz? Chcesz nas zabić?!
- Musimy....
- Zwolnij!!! - wrzasnęła poirytowana patrząc na niego groźnie. Wiedziała, że przesadziła, ale Tadeusz zwolnił bez słowa jakby nie zauważył jej reakcji. Jechali dalej w milczeniu. 
"Boże jak ja bym chciała mieć to wszystko za sobą."- pomyślała z rozpaczą spoglądając na niego ukradkiem. Dla niego zachowywała się zwyczajnie, może była tylko trochę bardziej zdenerwowana przed wizytą u rodziców niż zwykle. To wszystko. Postanowiła nie czekać ani chwili dłużej. 
- Zatrzymaj się przy tym zajeździe. - powiedziała spokojnie
- Ale, przecież jest późno. - powiedział zdziwiony - Myślałam, że chcesz być tam chociaż na kolację. Powinniśmy...
- Zatrzymaj się. - powiedziała z uśmiechem. Mimo, że zrobiła to z wysiłkiem nie zauważył tego. Zagrała świetnie. 
"Boże od kiedy ja umiem tak udawać?" - spytała samej siebie w myślach kiedy Tadeusz bez słowa parkował samochód. 
Malutki drewniany zajazd miał niezwykły myśliwski klimat. Urzekał swoim ciepłem, ale Julia nie zwracała już uwagi na otoczenie. Nawet ogień w kominku nie zrobił na niej wrażenia. Wszystkie jej myśli wypełniała przeszłość którą miała podzielić się z Tadeuszem. Z każdą chwilą coraz bardziej bała się jego reakcji.    
- Gdzie siadamy? - spytał Tadeusz spokojnie 
- Co?... - spytała zdezorientowana.
- Gdzie siadamy? - powtórzył Tadeusz spokojnie jakby jej zachowanie nie robiło na nim wrażenia  
- Wszystko jedno... - odparła obojętnie - Może tu? - spytała wskazując długą drewnianą ławę. Nie chciała dać po sobie pokazać, że jest aż tak zdenerwowana.
- Nie ma sprawy... Na pewno wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej. - powiedział z niepokojem patrząc na jej bladą napiętą twarz 
- Nic mi nie jest. Zamów mi specjalność zakładu i kawę. - powiedziała głaskając opuszkami palców gładki blat ławy. Zupełnie nie zwracała uwagi na to co się dzieje wokół. Nie zauważyła nawet kelnera który postawił przed nią talerz. Cały czas toczyła walkę ze swoimi myślami. Czuła, że nie będzie w stanie opowiedzieć mu tego co przeszła. Nie miała na to siły. Otworzyła skórzaną torebkę i wyjęła z niej grubą kopertę. Kiedy Tadeusz posłał jej kolejne zdziwione spojrzenie po prostu położyła ją na blacie. 
- Słuchaj muszę ci coś powiedzieć, ale to dla mnie trudne... - powiedziała cicho
- Julia, co się dzieje? Naprawę zaczynasz mnie przerażać... 
Wszystkimi siłami próbowała powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Nie chciała żeby to zauważył. Zanim po jej policzkach zaczęły płynąć łzy, odwróciła głowę i utkwiła wzrok w ogniu kominka. Miała ochotę uciec, ale już nie było odwrotu. Od kont zaczęła mówić nawet nie spojrzała na Tadeusza. Bała się, że wytrzyma jego wzroku i będzie chciała się wycofać. Wiedziała, że już nie ma odwrotu, że musi wytrwać. 
- Zaraz ci wszystko wyjaśnię, a przynajmniej spróbuję. Wiem, że może ci być przykro, że mówię o tym dopiero teraz, ale nie potrafiłam zrobić tego wcześniej. Teraz też nie bardzo potrafię... łatwiej mi było o tym napisać. Nie byłam w stanie opowiedzieć ci o tym w inny sposób, a potem nie miałam odwagi ci tego pokazać... Nie mogę jednak czekać z tym dłużej - powiedziała łamliwym głosem mieszając nerwowo kawę. - Przeczytaj to, a potem wyjaśnię ci resztę jeśli uznasz, że jest jeszcze coś do wyjaśnienia... 
Tadeusz patrzył na nią zaskoczony, nic nie rozumiał. Nie wiedział co ma o tym myśleć. Po chwili ciszy, która wydawała się Julii wiecznością sięgnął ostrożnie po kopertę. Pożółkły papier i wyblakłe pismo żony świadczyły o tym, że koperta którą trzymał w ręku długo czekała na tę chwilę. Wiedział, że jeśli zdecydowała się mu ją dać nie ma sensu zadawać pytań, ani czekać na wyjaśnienia. 

Dźwięk rozdzieranego papieru sprawiał Julia straszny bul. Czuła się tak jakby Tadeusz rozdzierał na kawałki jej duszę. Nie musiała na niego patrzeć, żeby wiedzieć co myśli. Każdym kawałeczkiem swojego ciała czuła jakie wrażenie robią na nim słowa, które kiedyś napisała. Po chwili nie widziała już płomieni tańczących na kominku. Przeszłość po raz kolejny zastąpiła jej rzeczywistość...

* * * 

Poranek sączył się po szybach mgliście. Julia miała przed sobą kolejny ciężki dzień. Na sama myśl o tym co ją czekało westchnęła ciężko. Zapowiadało się na to, że czeka ją kolejna katastrofa. I to wcale nie dlatego, że zaspała i teraz musiała gnać po schodach na złamanie karku żeby nie spóźnić się na klasówkę z historii. 
Na parterze niespodziewanie wpadła na listonosza wytrącając mu z ręki wszystkie koperty.
- Dzień dobry, przepraszam... - powiedziała zawstydzona pomagając mu zbierać porozrzucane listy.
- Nie szkodzi..., ale pośpiech nigdy się nie opłaca...
- Zazwyczaj tak, ale dzisiaj to konieczne. - powiedziała zerkając ukradkiem na zegarek. Było późno.
 - O jest coś do nas! - zawołała
- Do ciebie...
- Do mnie? - spytała zaskoczona - Rzeczywiście.
- To polecony. Proszę tu podpisać... - powiedział z uśmiechem podając jej kwit - To na pewno dobra wiadomość. 
- Zobaczymy. Do widzenia. Dziękuję bardzo...
- Do widzenia. Uważaj na siebie. - powiedział.
Joanna wcisnęła tajemniczą kopertę do plecaka i pobiegła do szkoły. Nie już jednak o klasówce, a o licie, który miała w plecaku. Wiedziała, że listonosz nigdy nie chodzi do nich o tej porze
- Dziwne, że zrobił wyjątek akurat dzisiaj. - pomyślała – To  dziwne...  
Koperta, którą od kilku chwil trzymała w rękach tak ją zaintrygowała, że całkiem zapomniała o szkole i grożącym jej spóźnieniu. Obejrzała list z każdej strony. Na znaczku był stempel z Warszawy. 
„To musi byś jakaś pomyłka.„ - pomyślała choć na szarej kopercie widniało jej nazwisko i adres. Ostrożnie otworzyła kopertę i zaczęła czytał list. Nie mogła uwierzyć w jego treść. Z wypiekami na twarzy czytała go po raz kolejny... 
- Wygrałam? Ale jak? Skąd...? Nic z tego nie rozumiem. - powiedziała postanawiając podzielić się z tą informacją z Panią Natalią. Szkoła, klasówka, rodzina były teraz nie ważne. Liczyło się tylko to, że dostała tak niezwykłą szansę. Zarwała się ze stopni i pobiegła przed siebie. Nie liczyło się nic innego. W kilka minut dotarła do kamienicy w której mieszkała Pani Natalia. Mimo, że miała już zadyszkę schody też pokonała biegiem po kilka stopni naraz. Próbując złapać oddech zaczęła energicznie stukać pięścią w stare drewniane drzwi.
- Już..., już chwileczkę. - usłyszała przez drzwi. - Komu się tak spieszy... jak do pożaru!  To ty Julka...?! Co tu robisz tak wcześnie? Nie powinnaś być teraz w szkole?
- Niby tak..., ale to nie mogło tyle czekać... - powiedziała dysząc
- Wejdź, ale pamiętaj, że ja się na wagary nie zgadzam. Na następnej lekcji masz być w szkole choćby nie wiem co!
- Dobrze... Ale naprawdę nie mogłam czekać. - powiedziała wchodząc do środka. W pośpiechu zapomniała nawęd zdjąć buty, ale kobieta kompletnie nie zwróciła na to uwagi. Była zajęta robieniem herbaty. Ta prosta czynność była jak rytuał. - Proszę zobaczyć co dziś dostałam. 
- O odpowiedzieli... nie sądziłam, że decyzja zapadnie tak szybko. - powiedziała przeglądając leżące na kuchennym stole.
- Wie Pani coś o tym? - Spytała zaskoczona.
- Oczywiście. Sama im wysłałam twoje zgłoszenie i nagrania.
- Nie rozumiem czemu mi Pani nic nie powiedziała?
- A po co? Gdybyś wiedziała o wszystkim na pewno byś się martwiła. A to nie miało by sensu. Oszczędziłam ci stresu... Przecież nie było pewności, że ci odpiszą...
- No tak, ale...
- Niema, żadnego ale... teraz musimy przekonać twoich rodziców żeby pozwolili ci wyjechać. - Stwierdziła.
- Wiem... i tego właśnie się boję. Wiesz jaki jest mój ojciec. Nigdy nie akceptował mojej fascynacji muzyką. Już teraz ćwiczę ukradkiem. U ciebie albo po piwnicach. Chowam przed nim instrument..., nagrody...
- To dlatego trzymasz je u mnie?
- Nie mogę zabrać ich do domu, bo by je zniszczył. Wiesz jaki jest... Niema senesu wchodzić mu w drogę.
- Ale musisz mieć jego zgodę na wyjazd. - Powiedziała kobieta poważnie. - Rodzice muszą to podpisać...
- On tego nigdy nie zrobi. Chociażby po to by utrudnić mi życie. - Powiedziała smutno.
- Nie możesz tracić nadziei. Porozmawiam z nim.
- Nie radzę. Rozmowa z nim t jak wizyta w klatce lwa. Nie radzę pani tam iść. To się źle dla nas skończy... - Powiedziała czując, że stanie się coś złego. Mimo, że nauczycielka bagatelizowała.
- Pójdę do was dzisiaj i z nim porozmawiam. Zobaczysz wszystko będzie dobrze.
- Szczerzę wtopię - Pomyślała. Miała złe przeczucia.

Był wczesny wieczór kiedy wszyscy siedzieli na kanapie rozmawiając o zaproszeniu jakie dostała. Ojciec spokojnie wysłuchał Pani Natalii po czym odmówił tonem nie znoszącym sprzeciwu podpisania zgody na wakacyjny wyjazd. Wymienił kilkanaście argumentów na nie. Poczynając od tego, że został oszukany przez rodzinę. Wciąż był głuchy na argumenty nauczycielki. Wszystko było tak jak przewidziała Julka. Patrzyła w milczeniu w podłogę czekając na to co się ma jeszcze wydarzyć. Spodziewała się najgorszego. Nie docierała do niej nawet sens prowadzonej rozmowy. Strach przysłaniał jej wszystko inne. Nie zareagowała nawet kiedy ukochana nauczycielka wychodziła. Wiedziała, że kobieta jest rozczarowana jej zachowaniem, ale nie mogła postąpić inaczej.
- Kiedyś jej to wyjaśnię. - Powiedziała do siebie w duchu patrząc przez okno jak kobieta odchodzi. Kiedy staruszka odwróciła się i spojrzała ze smutkiem w kierunku ich okien. Julka instynktownie się odsunęła nie chciała być widziana. Musiałaby za to zapłacić, a przecież i tak czekała ją kara z to co się właśnie stało. Nie wiedziała kiedy to będzie, ale wiedziała, że się stanie. Awantura wisiała w powietrzu przez następne kilka godzin.

Czas płynął a w domu nadal się nic nie działo. Przez okna wkradała się cisza i ciemność. Panował pozorny spokój zakłócany odgłosami programu telewizyjnego. Julka nie umiała powiedzieć co takiego oglądał ojciec. Pewne było tylko to, że w powietrzu unosił się znienawidzony przez nich zapach alkoholu co zapowiadało najgorsze. Zawsze zaczynało się tak samo. Matka za wolno podała kolację, albo nie to na co miał ochotę i ruszała lawina oskarżeń, wyzwisk. Przeplataną seriami ciosów. Bił tak by nie było na to śladów i dowodów. Tego wieczora było tak samo. Pretekst był jednak inny. Do przerażonej dziewczyny nie docierał sens wrzasków. Jak na filmie oglądała demolowanie jej pokoju. Nie ruszyła się nawet gdy ojciec znalazł fu terał ze skrzypcami i nuty schowane w jej tapczanie. Dopiero gdy zaczął je niszczyć próbowała o nie walczyć. Ochronić ukochany instrument który dostała od Pani Natalii. Ale o ją odepchnął wymierzając solidny cios.  

Obudziła się z dziwnym uczuciem otępienia. Nie mogła się ruszyć. Nie miała pojęcia gdzie jest, ani co się stało. Trudno jej było nawet ruszyć głową. Gdy próbowała coś powiedzieć ujrzała nad sobą zatroskaną twarz Nauczycielki. 
- Już dobrze... niczym się nie przejmuj... wszystko już będzie dobrze. Niczym się nie martw... - Powiedziała łagodnie. Robiła wszystko by pocieszyć dziewczynę po tym co się stało. Nie przypuszczała, że to jeszcze nie jest koniec.
Z zamyślenia wyrwał ją brzęk porcelanowej filiżanki którą potrąciła niechcący w chwili gdy stawiał ją przed nią kelner. Niewiele brakowało, a kawa zniszczyłaby czytane przez Tadeusza kartki.
- Przepraszam. - Powiedziała zażenowana – Straszna ze mnie niezdara. Naleśniki wyglądały pięknie ale nie miała ochoty na jedzenie. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Wiedzą co się stało. Mimo, że minęło kilka lat znowu się bała. Czuła wewnętrzny ból. Znów była tą młodziutką dziewczyną sprzed lat, kiedy opuściła budynek sądu. Mimo, że ojciec dostał wyrok i nie mógł jej już nic zrobić nie miało to dla niej znaczenia. Jej dusza znów była pęknięta jak rozbite przed laty o futrynę skrzypce. Nie miała ochoty do tego wszystkiego wracać. Przeżyła przecież mimo wszystko kilka szczęśliwych naprawdę szczęśliwych lat. Miała ochotę uciec i znowu ukryć w Malowniczym. W domu ciotecznej siostry pani Natalii. To tam udało jej się poukładać wszystko. Pogodzić z przeciwnościami losu. Tam poznała Tadeusza... Czas po raz kolejny się cofnął. Znów tam była. Układała w głowie kolejne zadanie terapeutki. Pani Wiola spędzała kolejny urlop u Pani Krysi. Pisała książkę o terapii dla kobiet. Spędzały razem dużo czasu i postanowiła, że jej pomoże. Julia wiedziała, że dzięki niej mogła teraz żyć normalnie, pracować. Wszystko dzięki temu że terapeutka się uparła
- Gdzie bym teraz była gdyby nie one? Czy byłabym w stanie pracować jako dekoratorka i specjalistka od Feng Shui? Czy była by szczęśliwa? Czy potrafiła by kochać? Mieć nadzieje? - Zastanawiała się. Pamiętała jak miesiącami spacerowała po okolicy, czy odpoczywała w ogrodzie. Potrafiła spędzać tak całe godziny ucząc się lub próbując poukładać swoje życie. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Matka mimo że była teraz szczęśliwsza  nadal była uzależniona od ojca. Czekała na jego powrót i wyglądało na to, że niczego nie rozumie. Współczuła jej, bo wiedziała, że będzie gorzej. Ona chciała czegoś innego musiała uwolnić się od przeszłości. Nauczyć się, żyć bez grania. Zrozumiała to kiedy zamieszkała w Malowniczym. Mimo, że miała tam zostać na chwilę czuła się tak jakby  znalazła własny port. Spokój i cudowni ludzie, bardzo jej wtedy jej pomogli. Pomogli jej zrozumieć, że można żyć inaczej. Czuła, że bardzo chce tam teraz wrócić. Był, to jej mały raj. Choć byli tam przecież zwykli ludzie. Mieli wady, zalety, mieli na sumieniu małe i duże grzeszki. Ksiądz tłumaczył jej to cierpliwie. Wiedział, że przemoc zdarza się wszędzie. Zwykle w czterech ścianach. By ją pokonać musiała pogodzić się z przeszłością. Wybaczyć sobie i innym. Nie było to proste, ale udało się dzięki ludziom których spotkała po drodze. To tam na zawsze zmieniło się jej życie. - I pomyśleć, że największe szczęście zawdzięczała kolejnemu nieszczęściu. Gdyby nie pożar po jesiennej burzy nigdy nie poznała by Tadeusza. Nie zostali by przyjaciółmi. Nie byli by razem... Mówiła mu o wszystkim oprócz tego co się stało. Chciała mu powiedzieć o wszystkim po ślubie, ale nie była w stanie. Ten list czekał na otwarcie bardzo długo. Ale nie mogła z tym dłużej czekać. Ojciec znowu mieszkał w domu. Nie rozumiała tego, ale jeśli miała spotkać się ze swoim katem musiała powiedzieć prawdę... Nie chciała być z tym sama.

Tadeusz łożył kartki. Patrzył na nią nieobecnym wzrokiem. Nie wiedziała co ma tym myśleć. Nie miała odwagi o nic zapytać. Parzyła jak wyciąga z kieszeni telefon i dzwoni.
- Przepraszam cię na chwilę... - Powiedział wstając.
- No to po mnie... - Pomyślała – On mi tego nigdy nie wybaczy...
- Przepraszam. Jestem już... Powiedziałem twojej mamie, że przyjedziemy za parę dni. Teraz powinnyśmy wracać do domu... - Wyjaśnił płacąc rachunek.
- Ale... 
- Nie rozmawiajmy teraz o tym. Wracamy do domu. Jest już późno, a pogoda wcale nie jest lepsza...
Wstała i bez słowa ruszyła za nim czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Był późny wieczór droga była śliska. Bała się, ale ciemność hipnotyzowała ją jak magnes.

Obudziła się nie wiedząc gdzie jest ani co się dzieje. Ciemność nie pozwalała jej niczego dostrzec. Droga wyglądała jakoś inaczej. Nie było wokół miejskich świateł.
- Co się dzieje...?
- Jesteśmy w domu.
Wysiadając nie zobaczyła bloku. Byli w odbudowanym domu jego rodziny.
- Nic nie rozumiem... czemu jesteśmy tutaj?
- Bo tylko tu czujesz się bezpiecznie i możemy porozmawiać. Gdybyś powiedziała mi o wszystkim wcześniej nie zgodziłbym się na wizytę u twoich rodziców. Wiedziałem, że nigdy nie lubiłaś tam jeździć... Prawda jednak nigdy nie przyszła mi do głowy.
- Przepraszam. - Powiedziała cicho. 
- Nie... nigdy nie przepraszaj za coś co nie było twoją winą. Rozumiesz? - Powiedział obejmując ją. - Nie miałaś wpływu na to co się stało... Nawet jeśli można było temu zapobiec to nie było w twojej mocy. Niestety takie rzeczy będą się działy jeśli ludzie będą pozwalali na zmowę milczenia. My na to nie pozwolimy, bo masz to już za sobą... Dziwi mnie tylko czemu nie dałaś mi tego listu zanim pojechaliśmy tam po raz pierwszy. Czemu dopiero teraz?
- Wystraszyłam się...
- Czego?
- Wiem, że to nie tak powinno wyglądać, ale... prawdopodobnie jestem w ciąży. Nie chciałam go oglądać. Na samą myśl o tym zaczynałam się bać.
- Przecież masz mnie nie pozwoliłbym zrobić ci krzywdy... głuptasie. A z dzieckiem, to pewne?
- Jeszcze nie, ale czuję..., że to może się potwierdzić. - Wyjaśniła.
- Byłoby wspaniałe. Może wtedy przeprowadzimy się tu na stałe...
- Chciałbyś?
- Chcę, żebyście czuli się bezpiecznie. 


Zofia Łopuszańska

„Zmutowane myszy, krasnoludki i duchy”

- Nie chcę mówić, że oszalałeś, ale... oszalałeś.
Dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie rozmawiając, a wokół czekało w gotowości kilkunastu kolejnych, zbitych w grupkach, żegnających się. Wszyscy mieli na sobie lekko niedopasowane ubrania, niosące ślady zużycia lub walki, lecz gdzieniegdzie można było dostrzec także ślady okrągłości charakterystycznych dla płci przeciwnej. 
Mężczyzna posądzony o szaleństwo jedynie uśmiechnął się krzywo i powiedział:
- Wiem, że będzie ci mnie brakowało. – Następnie odwrócił się do zebranych i rozkazał podniesionym głosem. – Przygotujcie się. Zaraz wyruszamy. Marlene, ty wsiadaj pierwsza i przygotuj miejsce.
Wywołana kobieta skinęła głową i pobiegła gdzieś za plecy swojego – najwyraźniej – przełożonego. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było stwierdzić gdzie konkretnie, ponieważ wokół panowała niemal całkowita ciemność, choć po bokach terenu, w którym stali jaśniało przytłumione światło charakterystyczne w swej barwie i migotaniu dla szpitali i parkingów.
- Jacek – odezwał się jeszcze nasz pan psychiatra. – Bądźcie ostrożni i gdziekolwiek nie traficie, wyślijcie kartkę. Wiesz gdzie.
Jacek nie odezwał się, jedynie skinął głową, a jego oblicze złagodniało. Widać było, że tych dwóch, mimo pozornej niechęci, łączy głęboka przyjaźń.
Uścisnęli sobie jeszcze ręce i wymamrotali „Żegnaj...”.
- A tam! Żegnaj! – Pan psychiatra potrząsnął głową i uścisnął bardziej serdecznie przyjaciela.
- Spokojnie, Marek, nie połam mu żeber! – wykrzyknął jakiś żartowniś zza jego pleców i natychmiast dostał kuksańca od sąsiadki.
- No cóż... – Jacek klepnął w zamian Marka w ramię na pożegnanie. – Miejmy nadzieję, że to żegnaj zmieni się w do zobaczenia.
Następnie dziesiątka szalonego Jacka wyszła z czworokąta czerni, wspięła się dziurą obok hamulca do kabiny ciężarówki i schowała się z prowiantem na kilka dni w jednym z pudeł.
Tymczasem Marek także wydał kilka rozkazów.
- Giordano i Florek, weźcie kilku chłopaków i odwróćcie uwagę kici. Reszta po nasze pakunki. My też musimy się stąd zmywać.
Miał tylko nadzieję, że inne hipermarkety w dużym mieście mają równie wygodne nisze pod podłogą i że mniej zwracają uwagę na ubytek materiałów. No i przede wszystkim, że nie kupią kota i trutki na myszy.

- Szefie, szefie! Obudź się.
Jacek szybko podniósł się, otwierając oczy i kierując ich karcące spojrzenie w stronę Marlene.
 - Teraz nie jest twoja warta. Jeżeli znowu przejmujesz obowiązki jakiegoś wymoczka...
- Szef! Teraz nie o to idzie! Nasze pudło zostało gdzieś przeniesione. Kierowca na szczęście nie zauważył dziury, którą zrobiliśmy, ale to kwestia czasu...
- Dobra. Obudź resztę i każ się spakować. Jak tylko nas wniesie w miejsce docelowe uciekamy przez otwór i miejmy nadzieję, że nikt nas nie zauważy.
Marlene już się podniosła z kucek, gdy ją jeszcze zatrzymał.
- A twoją karę wymierzę później, ale nie myśli, ze ujdzie ci to znowu płazem.
- Tak, szef – westchnęła niewielka, naprawdę niewielka kobieta.
Wyszła drzwiami pokoju szefa i przeszła się przez resztę malutkich pokoi podrywając na nogi resztę oddziału z miniaturowych sof, łóżek, a nawet krzeseł.
Potrząsnęła głową nad ich losem. 
Ich nowa przygoda zaczyna się od podróży w zapakowanym domku dla lalek. Czy mogli upaść niżej?

- Ciociu! Ale powiedz! Ale powiedz! Co dostanę?
Marcysia, niegdyś źle traktowane i pozbawione opieki dziecko, teraz tryskało energią, pytając się o swój prezent urodzinowy. Madeleine pokręciła głową z uśmiechem na tę myśl. Zmiana, która zaszła w Marcysi i jej starszej siostrze Ani można było nazwać różnie, ale był to swego rodzaju cud. Cud, którego... no cóż... była jednym ze źródeł.
- Nie mogę ci powiedzieć. To niespodzianka.
W całym domu panował nieprzerwany chaos od dwóch dni, kiedy zaczęli przygotowania do urodzin Marcysi, a z Warszawy nadjechali goście – Kaśka i pani Basia. Sama gospodyni łatwo dała się w niego wciągnąć z pozostałymi domownikami. Była niezwykle podekscytowana perspektywą prezentów, nawet jeśli nie były dla niej. Chciała zobaczyć minę swojej przybranej córki, gdy ta zobaczy śliczny, nowy domek dla lalek, który dla niej specjalnie sprowadziła zza granicy przez jakąś luksusową siec sklepów. Sama doskonale pamiętała swój pierwszy miniaturowy, zabawkowy dom i ciekawiło ją czy ten dorówna wspomnieniom. Miała nadzieję, że tak. No i przede wszystkim, że spodoba się Marcysi.
Która teraz wypróbowywała swoją nową minę – próbowała być nadąsana.
- Ale ciociu...
- No dobrze. Powiem ci jutro z samego rana – obiecała Madeleine.
- Ale wtedy to będzie bez znaczenia! Wtedy już będę mieć urodziny!
Kobieta roześmiała się na tą odpowiedź i poczochrała małej włoski.
- Idź pobaw się z Anią i Kaśką. Jeśli będziesz grzeczna, dam ci kawałek tortu już dzisiaj, zamiast czekać do jutra.
Dziewczynka energicznie pokiwała główką i pobiegła do ogrodu.
- Naprawdę nie powinnaś tak jej rozpieszczać.  – Usłyszała za sobą męski głos, w którym natychmiast rozpoznała Michała.
- Och? A może zwyczajnie chcesz, żeby to ciebie porozpieszczała?
Roześmieli się w swoich ramionach, ale zanim doszło do nieuniknionego pocałunku na „dzień dobry”, zabrzmiał dzwonek do drzwi.
- Dostaliśmy napomnienie od losu. – Madeleine wzniosła oczy do nieba. A raczej do sufitu w korytarzu, gdzie dopadła ja Marcyśka. – Idź pomóż tam komuś w kuchni, czy gdzieś, nie wiem nawet gdzie, a ja otworzę drzwi.
- Jak widzę, całkiem straciłaś kontrolę nad swoim domem.
- Już dawno.
Michał niechętnie się od niej odsunął i poszedł w stronę kuchni. Tymczasem Madeleine poszła w drugą stronę i otworzyła drzwi kolejnym, niespodziewanym kłopotom.
- Proszę podpisać tu i tu i zamówienie jest pani.
Przy drugim pociągnięciu pióra usłyszała głośny trzask z wnętrza domu. Szybko odebrała duże ozdobne pióro z rąk kuriera. Pożegnała się i postawiła je na szafce na buty w przedpokoju i pobiegła szybko w kierunku katastrofy.

- Stoimy. Czas wysiadać.
- Dobra, Drak i Justyś, szukajcie niszy, pustych, zamkniętych przestrzeni, tajnych przejść, czegokolwiek. Musimy się ukryć.

- Marcysia, to miało być wieczorem, nie teraz. I jeden mały kawałek, nie pół tortu.
Madeleine spoglądała karcąco na dziewczynkę umazianą tortem czekoladowym, która jakimś cudem zdołała podkraść się do tortu nie alarmując pani Basi i Michała stojących nad przyszłym obiadem. Jednak gdy w końcu zorientowali się w sytuacji, dziewczynka przewróciła i stłukła stojącą obok szklankę. Teraz tych dwoje także próbowało teraz swoich najlepszych karcących spojrzeń na małej, która zaczęła się nieswojo kręcić.
- Trzeba będzie upiec nowy. – Pani Basia pierwsza przerwała milczenie. – Ale nie zdziwię się, jak rozboli cię brzuszek, młoda panno i nie zjesz dzisiejszego obiadu. – Pogroziła palcem dziewczynce.
- A dzisiaj twoje ulubione danie. – Dołączył do gry Michał.
- Kurczę.
- Zjem całe! – wykrzyknęła Marcysia, ale w tym samym momencie nieco pozieleniała na twarzy.

- Szef! Znalazłem!
Chwilę później cały oddział znalazł się w ciepłej niszy obok piecyka w kuchni. Gdy lato przestanie być tylko umowne, będzie tam nieznośnie, ale póki co to dobre miejsce, z którego można obserwować nowych lokatorów.
I rzeczywiście – byli świadkami powyższej rozmowy. 
I nie mogli pozwolić by takie pyszne ciasto się zmarnowało.

- Marcysi nic nie będzie. Każde dziecko któregoś dnia musi wsunąć za dużo i później to zwrócić. Czasami więcej niż raz.
- Wiem, pani Basiu, że stara się mnie pani pocieszyć, ale Marcysia naprawdę źle wygląda.
- Ano cóż – mój syn wyglądał podobnie, gdy jako pięciolatek zjadł robaka. To był chyba chrząszcz...
- Naprawdę? Pani syn? Ten policjant?
- O tak...
Dwie kobiety przekomarzając się przeszły z powrotem do kuchni. Za ich plecami szedł spokojnie Michał i to on pierwszy zauważył zgubę.
- Gdzie druga połowa tortu?
Reszta dnia upłynęła spokojnie. Pani Basia i Madeleine zdołały w tempie ekspresowym przygotować drugi (i na dodatek większy) tort, na widok którego Marcysia przestała żałować, że zjadła poprzedni i z błyszczącymi oczami stwierdziła, że ten jej się bardziej podoba. Nadal jednak nie udało się zidentyfikować złodzieja. Ania postanowiła nawet zabawić się w detektywa z Kaśką i przeprowadziły przesłuchania i rewizje, które jednak nie ujawniły winowajcy, więc szybko się poddały. Ostatecznie winę przypisano a) myszom, b) jakiegoś rodzaju domowym duszkom i c) krasnoludkom.
- Moja mama zawsze powtarzała, że jak coś ginie, to jest to wina krasnoludków. – uzasadniła Julka. – I że wystarczy na nie pokrzyczeć, a one oddadzą to jak najszybciej.
Niedługo później wszyscy wspólnie zasiedli do kolacji i dali sobie spokój tajemnicy znikającego tortu. Wszystko w końcu jakoś się ułoży.
O ile drugi tort nie zniknie.
Pod wpływem tej myśli Madeleine postanowiła jednak rozstawić pułapki na myszy, które znalazła w zeszłym tygodniu na strychu. Po odejściu od stołu zajęła się tym z Jazzmanem i Michałem.

- Rozstawili pułapki na myszy.
- Ludzie wszędzie są tacy sami.
- Właśnie! Zero dialogu  czy odpowiedniego podejścia!
- Oni naprawdę wierzą, że jakaś głupia mysz mogła ukraść taki kawał tortu?
- Tak się namęczyliśmy, a oni przypisują zasługę myszy! Jak zwykle!
- Co za idioci. Ktoś kto naraz w ciągu kilku minut może ukraść pół tortu, raczej nie będzie się przejmował pułapkami.
- Właśnie! Właśnie!
Tak mniej więcej wyrażały się emocje małych ludzi, którzy w czasie podróży do lodówki zauważyli rozstawione pułapki. W przeciwieństwie do tego czego można się spodziewać nie poczuli strachu, gniewu czy rozgoryczenia, że kolejny raz trafili na tę samą reakcję. Oddział rozpoznawczy, który wielokrotnie stykał się z wieloma różnymi niebezpieczeństwami poczuł się urażony. Uznać ich za wystarczająco nieudolnych, by złapać się w coś takiego? To był naprawdę cios poniżej pasa. Podobnie jak nie usłyszeć braw po skończonym spektaklu. Lub jeszcze gorzej: usłyszeć gwizdy i szelest wyciąganych pomidorów i surowych jaj. Ludzie Jacka czuli się jak niedocenieni aktorzy na najlepszej estradzie, którzy po skończeniu swoich ról mogą co najwyżej oczekiwać, że nie wyrzucą ich na zbity pysk.
Tak bardzo poczuli się urażeni, że nie wpadli na pomysł, że to nie koniec.
Po otwarciu lodówki rozległ się dźwięk zawieszonego w górze dzwonka, którego dźwięk poprzez mikrofalówki natychmiast popłynął do sypialni na górnym piętrze.
Ludzie duzi inaczej spojrzeli po sobie.
- A jednak nas docenili. Jak miło.

Gdy Madeleine, Michał i Jazzman (nie do końca w tej kolejności) zbiegli na dół dostrzegli jedynie otwartą lodówkę, z której zniknęło kilka produktów, ale przynajmniej tort nadal pozostawał w środku. O górną krawędź drzwi lodówki opierał się staromodny dzwonek, którego serce już się ustabilizowało i przestało bić o ścianki. Tuż obok przyklejona trwała włączona stara, zabawkowa (ale działająca) mikrofalówka, której kanał ustawiony był tak samo jak trzy pozostałe, które wchodzący nieśli w dłoniach.  
- Cokolwiek to jest to na pewno nie mysz. Pułapki zostały rozbrojone całkiem wprawnie. 
- Chyba, że to zmutowana mysz. Skąd tak dobrze znasz się na pułapkach na myszy, Jazzman?
- Wychowałem się tu, pamiętacie? U nas w domu zawsze było pełno tych szkodników. Chociaż nigdy nie potrzebowaliśmy takich sztuczek jak ta z dzwonkiem. Całkiem niezły pomysł.
Autor pomysłu – Michał – jedynie na niego spojrzał znad odklejanej taśmy izolacyjnej.
- Raczej nie podziała drugi raz. – W odpowiedzi na ich pytające spojrzenia wyjaśnił: - Baterie są na wykończeniu. 
- Dopóki się tu nie przeprowadziłam uważałam myszy za naprawdę słodkie zwierzątka domowe – westchnęła Madeleine. – A teraz uczestniczę w polowaniu na zmutowaną mysz.
- Chyba, że to duch.
- Albo krasnoludki.
- Raczej te dwa niż zmutowana mysz.
Wszyscy troje spojrzeli po sobie. Panowie uśmiechnęli się w specyficzny sposób, który dał Madeleine do myślenia, po co w ogóle to powiedziała.
- Uważam, że powinniśmy rozstawić warty. – zaproponował Michał. – Ja pierwszy.
- Przed północą cię zmienię – odparł Jazzman.
- Może jednak po północy? Czemu masz mieć całą zabawę dla siebie?
- To ty masz większe szanse. Będziesz pierwszy.
- Chłopcy, chłopcy – Madeleine uniosła ręce. – Nie będzie żadnych wart. Cokolwiek to było wzięło już kilka rzeczy z lodówki i miejmy nadzieję, że to mu wystarczy. A jeśli nie, to i tak nic na to nie poradzicie, bo znając was przyśniecie w środku warty.
Ostatecznie jednak, uznała, dobrze, że nie wspomniała nic o torcie, bo pewnie nie tylko z powodu urażonej, męskiej dumy zostaliby przy swoim, ale jeszcze wyjęliby go z lodówki i wpatrywali się w niego całą noc – na wypadek gdyby duch został właśnie przez tort przywołany.
Dobrze, że nie zaczęli wyrysowywać okultystycznych kręgów na podłodze.
Ale że dorośli faceci wierzą w duchy...

- Kuku, po co rzuciłeś się do tej lodówki po jedzenie? Dalibyśmy póki co radę bez niego, a tak ledwo zdążyliśmy.
- Przepraszam, szef. – Najgrubszy z małych ludzi i wyglądający nieco jak kulka przez swój niski wzrost zwiesił głowę i starał się wyglądać na jeszcze bardziej skruszonego niż zwykle.
- Gdzie się podziała dyscyplina tego oddziału? Kiedyś byś tak nie postąpił.
- Tak, szef.
Wszyscy wiedzieli, że kiedy Jacek wygląda i mówi bardzo spokojnie i na dodatek jeszcze mówi, że „kiedyś było lepiej”, to lepiej się z nim zgadzać w każdym calu i jak najczęściej przepraszać. Był bardzo dobrym dowódcą, dbającym o swoich ludzi, których traktował jak rodzina, i dlatego był dla nich taki srogi – nie chciał by im coś się stało. Nie robiło to jednak różnicy dla tego kto akurat stykał się z jego gniewem.
Zanim jednak zdołał dać mu ujście pojawiła się Marlene.
- Szef! Przeliczyłam nas, jak kazałeś, i Draka nie ma! Musiał zostać!

- Ustaliliśmy już, że musimy odwrócić uwagę wroga i jak najszybciej dostać się do lodówki zanim się spostrzegą. Dodatkowo musimy wszystko to zrobić w ciągu najwyżej pół godziny, o ile chcemy odzyskać Draka żywego, a nie w formie mrożonego filetu. Jakieś propozycje?
Jacek naprędce zebrał troje swoich podwładnych, którzy nie czuli jeszcze zbyt wielkiego zmęczenia, by wymyślić coś oprócz „Trzeba go wydostać! Jak? Po prostu trzeba! Szef!”, i zarządził naradę.
Po chwili milczenia ze swojego miejsca – konkretnie kawałku korka, który zapodział się wieki temu – wstał Bernard.
- Szefie, z tego co słyszeliśmy, ci ludzie spodziewają się myszy, nas lub jakiegoś rodzaju paranormalnej istoty. Proponuję dać im to ostatnie. 
- Chcesz udawać ducha? – Marlene spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Marlenko, tobie nikt nigdy nie przerywa – zauważył Jacek, choć z równym zaskoczeniem na twarzy. – Daj koledze się wypowiedzieć.
Bernard odchrząknął. Na twarzy zaczęły pojawiać się ślady rumieńców, ale brnął dalej.
- W pokoju obok kuchni, do którego spokojnie możemy przejść wewnątrz ściany – znaleźliśmy połączenie jeszcze przed zmrokiem – na stole była idealna do tego celu biała narzuta...
- Tak, tak, biała narzuta. Ale jak chcesz ją zawiesić w powietrzu?
- Marlenko.
- Tak jest, szefie.
Bernard znowu odchrząknął, ale tym razem wydawał się nieco pewniejszy siebie.
- Pamięta szef te małe gumki, które zabrałem jeszcze z poprzedniego miasta?
- Tak, co z nimi? – Jacek nawet się zainteresował propozycją. Doskonale pamiętał te denerwujące gumki, do wszystkiego się kleiły. I zanim Bernard się odezwał sam sobie odpowiedział. – Ach, chcesz je przyczepić do butów z jednej strony, a z drugiej do sufitu i w ten sposób przesuwać się razem z prześcieradłem zawieszonym w powietrzu. – Nie na darmo był w końcu dowódcą.
- Tak, szef. Co pan o tym myśli?
- Myślę, że to piekielnie zły pomysł. Wystarczy, że jedna gumka ci się obluzuje albo nie zechce się odkleić i jesteśmy ugotowani. – W miarę jak mówił, mina podwładnego powoli markotniała. – Ale o ile ci dwoje... – wskazał na Marlene i Justysia. - ...nie wymyślą czegoś lepszego, to jest to jedyny pomysł na dywersję jaki mamy. – Twarz Bernarda znowu wyrażała nadzieję. Od dawna chciał wykorzystać te gumki.
Jacek dał chwilę pozostałej dwójce na przemyślenie sprawy. Żadne z nich nie zgłosiło nowych pomysłów
- No dobrze. Czas na głosowanie.
Nikt nie sprzeciwił się „Operacji Gumka”, nawet mimo jej durnej nazwie.
- Bernard, tylko pamiętaj, by być uważnym. I w ogóle jak masz zamiar wciągnąć za sobą na sufit prześcieradło?
- Och, to proste, szef! – mężczyzna promieniał. – Ktoś mnie wyrzuci w górę z jakiejś położonej wysoko pułki, zaczepię się, a następnie ta osoba rzuci mi sznurek z obciążnikiem zahaczony o prześcieradło, tak, że będę mógł je do siebie podciągnąć.
- Niezły plan. – Dowódca klepał pomysłodawcę po ramieniu z miną człowieka, który zdał sobie sprawę, że właśnie obstawił na wyścigach nie tego konia, którego wygrana była pewna dzięki przekupieniu pozostałych dżokei. To była bardzo smutna, bardzo samotna mina.

- Wiesz co, Jazzman, ja chyba sobie jednak daruję. I ty też tak zrób. To głupie, żeby tak tu siedzieć w poszukiwaniu omamów. Magda miała w tym wypadku rację.
Siedzieli po przeciwnych stronach niewielkiego stołu w kuchni. Obaj już ledwie trzymali się na nogach – lub raczej trzymali na rzęsach swoje powieki.
Jazzman przetarł twarz dłońmi z widocznym zmęczeniem, a jednak się nie ruszył.
- Ty idź. Ja i tak bym nie zasnął, a tu może chociaż zobaczę zmutowaną mysz.
Michał usiadł naprzeciwko, starając się wyrwać z półsnu w jaki zapadł.
- Coś się znowu stało między tobą i twoją dziewczyną, prawda?
- Należy ci się nagroda za domyślność. Przysięgałem przed nią, że tym razem to nie moja wina i że to nie ja zacząłem. Co było prawdą. A i tak mi nie wierzyła.
Michał pokiwał głową ze zrozumieniem, chociaż nie rozumiał. Związek z Magdą był jego pierwszym związkiem, który nie skończył się na pierwszej nocy i nie miał szczególnego doświadczenia z zazdrosnymi ukochanymi. W tym wypadku jednak, uznał, zachowanie dziewczyny jest zrozumiałe. Specyficzne poglądy Jazzmana na temat flirtu zdążył poznać już pierwszego dnia ich znajomości i nie sądził, by podobały się one jego dziewczynie.
- Niewiele mogę ci poradzić, ale jestem pewien, że jakoś się między wami ułoży. Tak jak ostatnim razem.
- Tak, ale tym razem przysięgała, że nie będzie następnego razu.
Michał wysilił głowę starając sobie przypomnieć wszystkie doświadczenia z kobietami jakie miał w ciągu wszystkich jego podróży.
- Kobiety zwykle tak robią, a potem – choć się do tego w życiu nie przyznają – żałują. Kobiety kochają być odzyskiwane.
A w każdym razie tak wynikało z filmów jakich się naoglądał w życiu.
Jazzman popatrzył na niego z powątpiewaniem i swego rodzaju politowaniem.
- Wiesz co, stary, doceniam, że starasz się mnie pocieszyć, ale masz chyba jeszcze mniej doświadczenia w tego typu sytuacjach niż ja.
W tym miejscu rozmowę przerwał im głośny huk w jadalni, gdzie skierowali się i zobaczyli ducha.
Gdy już się napatrzyli, usłyszeli z kolei kolejny dźwięk – tym razem z kuchni – dźwięk otwieranej lodówki. Nie było jednak czasu sprawdzić co ją otworzyło i kto pokrzykiwał „A teraz, chłopcy i dziewczęta...”, ponieważ nagle ciało – ciało? - ducha, którym był w rzeczywistości obrus, spadło na nich ze świstem i obaj odczuli dwa silne uderzenia w tył głowy. 
Gdy już pokonali chwilowe zamroczenie – bynajmniej nie stracili przytomności – i rozplątali się z masy białego materiału, nie było już śladu po zmutowanych myszach, duchach i krasnoludkach.

- Bernard, należy ci się pochwała za szybko reakcję, gdy zacząłeś się odklejać. A te uderzenia były czystym geniuszem.
- Dzięki, szef – człowiek, do którego pochwała została skierowana aż urósł z dumy. Nieczęsto zdarza się słyszeć takie słowa z ust ich dowódcy.
 - Wszystkim wam należy się pochwała. 

- Więc nasi dzielni wartownicy nie przetrzymali nawet jednej nocy na straży. Jakie to przewidywalne.
Magda rankiem powitała ich porcją uszczypliwości. Złagodzoną jednak przez rozbawiony uśmiech. Nic jednak nie było w stanie im osłodzić wyrazu „A nie mówiłam” w jej oczach. Podobnie zachowywała się Julka, gdy tylko usłyszała o co chodzi. 
- Dobrze, że nic im nie powiedzieliśmy.
- Dokładnie, i tak mają zbyt wielki ubaw.
Całe szczęście, całe zdarzenie szybko zostało zapomniane, gdy tylko Marcysia wstała z łóżka i zaczęły się obchody jej pierwszych urodzin wśród rodziny, która o nią naprawdę dbała. Było dużo gości, dużo prezentów i dużo słodyczy – czyli to co dzieci lubią najbardziej.
A na koniec, do wyboru albo kurczak, albo tort.
Co najdziwniejsze, solenizantka wybrała ostatecznie mięso i poprosiła, by przestawić na nie świeczki. To dopiero był niezapomniany – i wzgardzony – tort urodzinowy.

- Konował, na pewno nic nie da się zrobić?
- Szefie, ja czytałem jedynie książki medyczne i gdy mieszkałem jeszcze w szpitalu, to podglądałem dużych ludzi przy pracy. Ale nie jestem lekarzem. Zdołałem doprowadzić ciało Draka do odpowiedniej temperatury, ale doszło do zatrzymania akcji serca. Całe szczęście, że przy tym byłem i wykonałem RKO, ale tak czy tak wpadł w śpiączkę, a ja nie wiem dlaczego. Nie wiem też co się stanie, gdy znowu dostanie zawału. Nie jestem lekarzem, szef!
Jacek patrzył na smutne i pełne rozpaczliwej determinacji oblicze Konowała – jedynego znachora jakiego mieli. 
- Co proponujesz?
Konował zagryzł wargi ze zdenerwowania. Teraz nadchodził najgorszy fragment rozmowy.
- My nie jesteśmy w stanie im pomóc, szef. Wiem co szef pomyśli, ale... Ale oni... – wskazał na ścianę, zza której dobiegała cicha, wieczorna rozmowa zmęczonych po dniu zabawy dorosłych. - ...tak. W przeciwnym razie Drak umrze.
Jacek odwrócił się do ściany nośnej, zza której nie dobiegał żaden odgłos. Przez długi czas milczał, ale w końcu poskładał swoje myśli w całość i odezwał się.
- Wielu już pochowaliśmy i nigdy nie prosiliśmy „ich”, by nam pomogli. Gdyby nie „oni” z Drakiem wszystko byłoby w porządku. Podobnie jak z wieloma innymi. Ilu naszych zginęło w wielkim mieście? – znów zamilkł, zaciskając i rozprostowując nerwowo dłonie. - Nie chcę więcej o tym słyszeć. 
- Tak, szef – Konował spuścił wzrok, gdy ten na niego znowu spojrzał. – Ale szef, przysięgałem nie szkodzić, a to jest szkoda.
I wyszedł z niewielkiego gabinetu Jacka.
Przez wiele godzin jednak po jego wyjściu wciąż paliło się tam światło, a niski i w gruncie rzeczy już stary wojownik starał się przemyśleć kilka spraw. Na przykład to czy może się nie pomylił. Dbał przez tyle lat jedynie o swoich, że być może zapomniał kilku starych lekcji...

Tymczasem Madeleine siedziała w salonie z Michałem popijając czerwone wino. Wyjątkowo nikt im nie przeszkadzał. Julka jeszcze wczesnym wieczorem, tuż po odejściu gości wyjechała z Tymkiem na jakiś koncert rockowy. Jazzmanowi udało się namówić dziewczynę na próbę naprawy związku w czasie wycieczki w góry zaraz z rana, więc starał się wyspać. Dziewczynki padły najcięższym snem jaki u nich widziała jeszcze przed dziewiątą. Kaśka musiała wracać do Warszawy. Pozostała jedynie pani Basia, ale ona postanowiła dzisiaj nocować u Leontyny.
- Jesteśmy sami – powtórzyła na głos z lubością Madeleine.
- Tak – odpowiedział Michał odbierając jej kieliszek i całując delikatnie. – I jutro nadal będziemy.
- Och? 
- Namówiłem panią Basię, by wzięła jutro dziewczynki na wycieczkę w góry. Są w końcu wakacje. – Każde kolejne słowo akcentował pocałunkiem: najpierw w usta, potem w szyję, dekolt...
- Zostaw wino tutaj.

- Konował! – zawołał ktoś szeptem, co wyraźnie mu nie wychodziło.
Niewyraźna, ciemna sylwetka wychylała się z wejścia do jeszcze niesprawdzonych przejść w ścianach. Natychmiast pośpieszył w jej stronę.
- Już jestem. Co się stało?
- Podsłuchiwałam twoją rozmowę z szefem. Mam pomysł.
Po barwie głos Konował zorientował się z kim ma do czynienia. Nie budziło to w nim wielkiego entuzjazmu. Zresztą z jej głosu wynikało to samo – nie była zadowolona z tego, że ma połączyć siły z kimś kogo szczególnie nie lubiła.
- Marlene, jestem pewien, że masz, ale Drakowi nie pomoże bieg z przeszkodami. Przede wszystkim dlatego, że w najbliższym czasie się nie ruszy. – Każde słowo wypowiadał z niezwykłą powagą i czymś w rodzaju ironii jednocześnie. Patrzył przy tym na rozmówczynie wyraźnie z góry i pogardliwie.
Wyjaśnienie tego jest dość proste, ale wymagałoby naprawdę dużej ilości czasu i papieru. Ważne jest to, że konflikt między lekarzem i nieoficjalnym zastępcą szefa oddziału był powszechnie znany i budził często niezrozumiałe śmiechy. Jednakże nigdy u samych zainteresowanych.
- Naprawdę uważasz mnie za aż taką idiotkę? Zresztą, nieważne... Lepiej posłuchaj czego mam do powiedzenia...
Kilku minut wymagało wyjaśnienie o co jej chodzi.
- Chcesz, żebym całkowicie złamał nakazy, zakazy i Bóg jeden wie co szefa i poprosił o pomoc ludzi?
- Tak. Szczególnie, że jutro będzie ich tylko dwoje. W razie czego nie znikniemy i nie uwierzą nawet sobie nawzajem.
- Rzeczywiście dotąd to działało. Ale jeżeli któreś z nich już nas widziało... 
- Jedno tak, ale może...

Po nocy spędzonej przez jednych w ciszy i spokoju, a przez innych... wprost przeciwnie wstało słońce oświetlając nawet najbardziej oporne cienie. W domach w Malowniczem powoli ludzie wstawali na nogi, przeciągali i przygotowywali się do swoich zajęć. Część szła do pracy, inni wyjeżdżali na wycieczki, a jeszcze inni obudzili się tylko na chwilę, by pożegnać wychodzących bliskich i położyć się z powrotem spać.
Tymczasem w domku położonym na peryferiach tego uroczego miasteczka przeciągało się więcej osób niż możnaby się spodziewać.
- Pani Basiu, tylko proszę uważać na siebie i na dziewczynki i wrócić przed kolacją.
- Tak, tak. Kochaniutka, naprawdę nie powinnaś się tak martwić i zająć czymś innym. 
Następnie nadszedł czas pożegnania z dziewczynkami.
- Papa, ciociu. 
– Do zobaczenia, pani Magdo. – Ania nadal zwracała się do niej bardziej formalnie niżby sobie tego życzyła, ale potrzebowała nieco czasu by się przystosować. Tak wiele przeżyła...
- Znowu się roztkliwiasz. – Szepnął jej do ucha Michał, gdy trzy sylwetki skręciły ku lasowi i zaczęły niknąć im w oczach.
- Wcale nie.
- A wcale, że tak. Masz ten wyraz twarz. Mnie nie oszukasz. Poza tym po co byś tu stała i tak za nimi wodziła wzrokiem?
- By się roztkliwiać – odparła przekornie, zamykając drzwi i odwracając się z uśmiechem.
Zanim jednak cokolwiek miałoby szansę się wydarzyć odezwał się telefon Michała.

- Niesamowite. Widać los nam sprzyja. Nie musieliśmy nawet wprowadzać w życie punktu 1. planu A.
- Tak. Rzeczywiście, nie musieliśmy. Nieoczekiwane wezwanie od jakiegoś tam zwierzchnika-wydawcy to rzeczywiście dobry omen. 
- No widzisz. A tak bardzo protestowałeś przeciwko temu planowi.
- Ale nadal może pojawić się wiele problemów. Zresztą skąd wiesz, że ona w ogóle będzie mogła nam pomóc, o ile nie zemdleje lub coś podobnego.
- Mdlenia bym się raczej spodziewała po facecie. My, kobiety jesteśmy bardziej wytrzymałe.
- Och, jasne.
- Nadchodzi decydujący moment! Jak zareaguje kobieta o imieniu Magda na nasz widok?
- Właśnie tego w tobie nienawidzę. Za dużo naoglądałaś się filmów.

Jak to się stało, że teraz dzwoni do lekarza niegdyś poznanego przez proboszcza i na tyle miłego, że o nic nigdy nie pytał?
Odpowiedź na to pytanie była jednocześnie niezwykle prosta i skomplikowana.
Prosta, ponieważ przedstawiała się w jednym zdaniu: Krasnoludki, których przyjaciel tkwił w śpiączce (między innymi z jej winy), ją o to poprosiły.
Część skomplikowana właściwie tkwiła w prostej: Kto by jej, u licha, uwierzył?
- Więc mówi pani, że ma pani przypadek śpiączki wywołanej głęboką hibernacją? Skąd pani wzięła tyle lodu, by coś takiego mogło się wydarzyć?
- Proszę o nic nie pytać, panie doktorze.
Przez słuchawkę usłyszała wyraźne westchnienie.
- Nawet jeśli jest pani przyjaciółką proboszcza, to to jest naprawdę...
- Naprawdę, proszę doktora, to jest poważna sprawa!
- Dobrze, ale później zadzwonię do proboszcza. – Słysząc jej ciche przekleństwo, nieco złagodził wypowiedź: nie był w końcu złym człowiekiem, ale chciał mieć pewność, że pomaga tym dobrym. – Zadzwonię jutro, bo dzisiaj mówił, bym mu nie przeszkadzał.
- Dziękuję, panie doktorze.
- Pacjenta przydałoby się przebadać i zrobić topografię mózgu, ale jak sądzę to niemożliwe. Z pani słów jednak wynika, że jego ciało po sześciu godzinach tkwienia w cieple nie wróciło do normalnej temperatury, więc założyliście, że zanurzenie go w gorącej wodzie raczej pomoże niż zaszkodzi... Co rzecz jasna wywołało coś co my, lekarze, nazywamy szokiem, który z kolei wywołał zawał, z którym sobie pani poradziła stosując RKO. 
- Tak, dokładnie – sama była zdziwiona jak dobrze sobie poradziła z pacjentem, który był wielkości jej przedramienia.
Zapanowała chwila milczenia, gdy lekarz przewracał jakieś papiery.
- Możliwe, że śpiączka jest spowodowana szokiem. Wtedy pani przyjaciel się obudzi w ciągu następnej doby. Jednakże jeśli jest wywołana krwiakiem albo uszkodzeniem nerwów wywołanym długotrwałym oziębieniem, to cóż... wtedy po 24h będzie już za późno.
- Rozumiem. – Madeleine jeszcze nigdy nie czuła takiego ciężaru na sercu. Z jednej strony nadzieja, a z drugiej kompletna rozpacz. A przecież po części wina za ten stan rzeczy spoczywa na niej. Już teraz jej mózg głównie wołał: „morderczyni” niż „wariatka”. Adrenalina i poczucie winy to pewnie jedyne co pozwoliło jej uwierzyć w istnienie tych małych ludzików zwanych krasnoludkami. – Dziękuję, doktorze. Odezwę się za niedługo. – I rozłączyła się.
Westchnęła ponownie, próbując zarobić na czasie, by przemyśleć następny ruch i odwróciła się w stronę stojących na stoliku na kawę w salonie małych ludzików. I natychmiast się zmitygowała. Nie powinna ich tak nazywać. Może i byli niscy, ale z tego co usłyszała byli równie silni co każdy normalny człowiek co było nieco przerażające – o ile nie było przechwałką, ale nie wydawało jej się.
- No i co? – od razu zapytała się kobieta o imieniu Marlene, która podobnie do Madeleine biegle znała francuski i miała kilku krewnych tam mieszkających. Nie prowadziły tej rozmowy w języku Marii-Antoniny tylko z powodu stojącego obok niej medyka oddziału, który zamieszkał w jej domu, Konowała.
- Lekarz powiedział, że są dwie możliwości. 
Postanowiła, by nie obwijać w bawełnę, bo i tak nic to nie da, a ona sama z pewnością wolałaby prawdę od głupich gierek. Miała tylko nadzieję, że nie skończy się to na wojnie, bo miała przeczucie, że mimo wszystko wielkość nie oznacza wygranej. 
Streściła więc szybko rozmowę z lekarzem i czekała.
Jedyne o czym pomyślała Marlene, gdy już zapadła cisza to to, że przydałby się szef.
Konował był jednak pewien, że tak czy tak badania nie wchodziłyby w grę. Sprzęt używany przez dużych ludzi do badań i prześwietleń emituje zbyt dużą dawkę promieniowania, by przeżył to ktoś jego wzrostu. Pozostawała więc nadzieja. Nadzieja, że Drak będzie na tyle silny, by przeżyć. 
I problem jak powiedzieć szefowi o ich akcji.

Madeleine westchnęła i usiadła na kanapie z kieliszkiem w ręku. Chciała by wrócił Michał. Nawet jeśli nie mogła mu nic powiedzieć, to jego bliskość byłaby dla niej niezwykle pocieszająca. Póki co mogła jedynie oczekiwać wieści od jej nowych współlokatorów.

- Na zakończenie, chcę dodać tylko tyle, szefie, że oboje zrobilibyśmy to jeszcze raz i że nie żałujemy. Nawet jeśli Drak nie da rady, to przynajmniej wiemy co mu jest i nie powtórzymy tego samego błędu w przyszłości.
- Och? Więc nie żałujecie?
Jacek rozparł się w miniaturowym krześle, które jako jedyne wzięli z domku dla lalek. Musiał przyznać, że było niezwykle wygodne. Teraz jednak liczyła się dwójka jego podwładnych pocąca się ze strachu, na którą patrzył ponad złączonymi dłońmi.
- Tak, szef.
- Widzę, ze się pogodziliście. 
Marlene i Konował wydawali się nieco zdziwieni naglą zmianą tematu, ale szybko odzyskali równowagę.
- To tylko chwilowy sojusz.
- Rozumiem. Więc kiedy ślub?
- Szef. Wolałabym jednak, żeby szef zajął się poprzednią sprawą.
- Jak wolisz. Więc co według was mam zrobić jeszcze w tej sprawie?
- Nie wiem, szef. Krzyczeć? Wściekać się?
Jacek uśmiechnął się krzywo na tę uwagę. Rzeczywiście poprzedniej nocy nieco nakrzyczał na Konowała, ale przeprowadzki zawsze źle na niego działały, a wiek nie polepszał sprawy. Ostatnio dużo częściej odczuwał upływający czas. Dlatego po wyjściu podwładnego przemyślał sprawę i doszedł do zaskakujących wniosków. Rankiem nakazał reszcie by nie przeszkadzała w samowolnej misji tej dwójki. Doprawdy. Żeby ktoś był tak głupi, by uwierzyć, że może zaplanować taką akcję bez jego wiedzy... 
- Krzyczeć? Po co?
A skoro to kwestia dumy, to chyba ma prawo do odrobiny wyższości? 
Może by im tak powiedział prawdę?
Nie. Zabawniejsze jest znęcanie się nad nimi w takiej formie.
Jeszcze przez tygodnie będą się czuli nieswojo, bo to chyba pierwszy raz gdy nie ukarał ich za jakieś nieposłuszeństwo. Szczególnie, że sami z siebie czuli się już winni.
O tak. Może i był raczej wojownikiem niż politykiem, ale znał się całkiem nieźle na ludzkiej psychice.
A każdy czasem ma gorszy dzień i okazuje się w gruncie rzeczy całkiem miły i nawet łaskawy. Choć nigdy się do tego nie przyzna.

Niecały tydzień później do jednej ze skrytek na warszawskiej poczcie trafił list. W skrytce tej niezwykłe było jednak tylko to, że gwoździe w tylnej ściance były tak wygodnie poluzowane.
List był przeznaczony dla niejakiego Marka.
Co niezwykłe streszczał całkiem wiarygodnie powyższe wydarzenia. Ostatni akapit stanowił zakończenie i brzmiał mniej więcej w ten sposób:
„Drak po około siedmiu godzinach się obudził. Nadal jest trochę niemrawy, ale nic wyraźnego mu nie dolega. Tutejsi ludzie nie są tak źli jak inni, choć rzecz jasna i tak nie można im ufać. Mimo to jednak jest z nimi łatwiej niż w mieście, a miejsca i jedzenia wystarczy dla kolejnych pięciu dziesiątek. Co ty na to?”
I podpis: „Jacek”.


Marta Podgórna

Hansine

Hansine niedługo kończy 18lat . Jej wielkim marzeniem od zawsze były góry. Pamiętała jak babcia , która jeszcze żyła zabrała ją do ,,  Malownicze’’ małej miejscowości w Sudetach . Spodobał jej się ryneczek i ludzie bardzo mili dla siebie . A najbardziej cukiernia , która zachęcała mieszkańców i turystów na gorącą czekoladę. Czy marzenia będą kiedyś rzeczywistością? To miał być ten dzień . Hansine wchodząc do kuchni oznajmiła mamie: 
- Mamo?
- Tak córeczko
- Wyjeżdżam…
- Dokąd?
- Spełniać swoje marzenia
Mama nie wiedziała co ma odpowiedzieć . Zdziwiło ją , to że jej córka chce wyjechać . Czyżby jej było źle w domu? Co my takiego złego zrobiliśmy? Hansine przytuliła się i powiedziała :
- Wrócę 
I tak pewnego sierpniowego dnia Hansine wyjechała do pięknego malowniczego miejsca do ,, Malowniczego” . Jadąc autobusem podziwiała uroki jakie niesie przyroda . Gdy dotarła był już wieczór . Stała sobie pod małym przystaneczkiem ,,Malownicze’’ i tak rozmyślała , którą stronę iść . Co by zrobiła babcia? Nocleg… To jest myśl. Idąc ścieżką nie wiedziała za bardzo , którą stronę się kieruje . Ciemności wynurzyło jej się coś wielkiego . Koń ? Hm… A na nim jeździec . Nie mając nic do stracenia Hansine zapytała:
- Dobry wieczór . Gdzie mogłabym przenocować ?
- Na rynku jest pełno pokoi do wynajęcia 
- A jak się tam dostać ?
- Zaprowadzę Cię 
- Ale Pan jest na koniu , a Ja pieszo
- He, He nie żaden Pan tylko Grim . To Ja również się przejdę razem z koniem 
- Dziękuję . A Ja mam na imię Hansine 
I tak szli milczeniu aż dotarli . Hansine zamknęła oczy i jakby , to wczoraj była tu z babcią . A , to już minęło 10 lat jak tu ostatnio była . Grim coś mówił ale nie usłyszała taka zamyślona była :
- Czy coś mówiłeś ?
- Tak , że tu nad cukiernią jest pokoik do wynajęcia
- U Pani Marit ?
- Tak… a skąd ją znasz?
- Kiedyś tu byłam
Dotarłszy pod cukiernię Grim  pożegnał się i życzył powodzenia . Hansine zapukała do drzwi , a Marit jakby czekała  na gości bądź też na nią :
- Wejdź moje dziecko
Przywitała się ze starszą kobietą ucałowała dwa policzki i usiedli do stołu . Marit podała gorącą czekoladę i zaczęli rozmawiać : 
- Jak Ty urosłaś i jaka piękna z ciebie dziewczyna 
- Oj , Marit przesadzasz
- A co Cię tu sprowadza ?
- Wakacje 
- Miło , że pomyślałaś o takim małym miasteczku jak ,, Malownicze” 
- Marit , bo Ja wróciłam do gór które kocham. Pamiętasz jak dawno temu jak byłam tu z babcią opowiedziałaś nam historię : o domku nad jeziorem otoczony lasem i górami
- Pamiętam i powiem Tobie Hansine , że nikt tam nie mieszka od wielu lat
- Jutro przejdę się i zobaczę to miejsce 
- Oj głuptasku przecież , to daleko… Jesteś już pewnie zmęczona pokój jest na górze tam gdzie zawsze i ten sam co miałaś jak byłaś tutaj 
Marit zaprowadziła Hansine po schodach na stryszek do małego pokoiku i sama również udała się na spoczynek . Hansine śniła o Grimie . Dlaczego pojawił się jej w śnie? Przecież Go nie zna. Gdy Cię nie widzę nie wiem jak wyglądasz tak , jakby dla mnie w ogóle nie istniałeś . I tęskniąc za czymś co na razie nie może stać się realne . Czy znajdę  tu miłość ? Najlepsze lekarstwo na miłość , to są marzenia tak mawiała moja ukochana babcia . W końcu trzeba wstać , bo to nie wypada tak u kogoś w gościnę i leniuchować . Pomalutku wstając z łóżka na boso Hansine podeszła do okna i otworzyła je szeroko . Co zobaczyła ? Widok , który zaparł jej dech . Z jej okienka zobaczyła wierzchołek góry . Nie zauważyła jak Marit weszła do środka : 
- Tak , to właśnie tam za tym szczytem Sudetów jest , to miejsce bardzo daleko nie prawda? 
- Tak , ale czym tam się mogę dostać 
- Koniem 
- Koniem? Ale skąd ja wezmę konia?
Marit nie zastanawiając się długo powiedziała , że Hubert młody wdowiec ma stadninę koni i chętnie wypożyczy jakiegoś konia . Hansine zapytała tylko gdzie ma go szukać  i poszła na rynek . Rynek , którym jest życie , śmiech dzieci , zabawa i pełno straganów. Hubert zauroczył Hansine , ale nie wiedziała czym miał coś sobie . Ach te Jego oczy , niebieskie zatopione w oceanie . Nie chciała na razie o tym myśleć . Nie zamieniając praktycznie wielu słów . Podziękowała i wskoczyła na konia . Odjechała . A jeździ bardzo dobrze , bo rodzice zapisali Hansine do szkoły jeździeckiej . Wspomniała o nich i poczuła tęsknotę . Co u nich? Konia , którego jej wybrał był spokojny i od razu spodobał się jej . Grzywa biała , cały czarny i oczy takie niebieskie jak u właściciela . Koń , bardzo mało spotykany . Czując zapach konia , przyrodę , wiatr we włosach Hansine wjechała na ścieżkę prowadzoną na górę . Poprowadziła konia już kłusem i tak , jakby się zdała na intuicję zwierzęcia , że będzie wiedziało jak ją poprowadzić . Po drodze minęła drewniany kościółek , polanę i tak dotarła na górę z której roztaczał się widok . Hm… to chyba tam o tym domku co Marit opowiadała . Jak , tu cudownie , jakbym mogła tu zamieszkać , to jest właśnie to marzenia . Ale czy się spełni? Marzenia się spełniają , ale trzeba to mocno wierzyć . Pomalutku podjechała bliżej domku . Konia puściła aby napił się wody ze strumienia i żeby odpoczął . Hansine stojąc tak przed chatką , bo tak można nazwać . Mała z dwoma okienkami , niebieska z ganeczkiem , ale bardzo zaniedbana . Wchodząc do środka poczuła wilgoć , ale zauważyła że kiedyś był ładnie urządzone pomieszczenia . Oglądając doszła do wniosku , że to tylko mały domek (chatka) utrzymała się dobrym stanie . Wychodząc na ganeczek przesiadła na schodkach i myślała do kogo , to może należeć . Odjeżdżając i pragnąc zarazem wrócić w to miejsce obiecała , że się dowie . W cukierni czekała już Marit :
- Co taka zamyślona Hansine ?
- Bo zastanawiam się do kogo należy ten domek nad strumieniem 
- Chodź napijemy się lemoniady i pogadamy sobie
I tak Marit opowiedziała młodej dziewczynie kolejną historię o domku nad strumieniem malowniczym otoczeniu gór . Ten domek i strumyk oraz las należą do Huberta . Ale nie chce tam wracać , to miało być miejsce jego i jego żony z synem . Oni zginęli w górach niedaleko tego domku . Chociaż Hubert kocha góry nie chce wracać tamto miejsce . Postanowił zostać przy rodzicach , którzy mają tu stadninę . Gdy Marit skończyła Hansine miała łzy w oczach :
- A czy , to jest na sprzedaż ?
- Nie wiem 
- Marit  , a jak mogę się tego dowiedzieć 
- Zapytaj jego na pewno jest w domu
Hansine wybrała się do Huberta , którego parę godzin temu poznała . A może Go znała tyle , że była wtedy małą dziewczynką , a teraz młodą panną :
- Przepraszam jest może Hubert 
- Tak w stajni z końmi
- Dziękuję 
Stoją tak oparta o drzwi wpatrywała się jak czyści konia na , którym niedawno jechała . Jak robi , to delikatnie z wyczuciem . Hubert jakby wyczuł , że ktoś jest odwrócił się i ujrzał właśnie Hansine . Jej włosy , jej sukienka i smukła talia , jaka cudowna dziewczyna . Czego może chcieć od takiego starego chłopa jak on ? Postanowił odezwać się pierwszy :
- Tak słucham . Znowu przejażdżka ? Zaraz będzie gotowy koń 
- Nie , może potem . Chciałam coś zapytać . Ale najpierw się przedstawię . Na imię mi Hansine
- Hubert , a więc słucham co tak młoda dama chce się dowiedzieć jeśli będę umiał odpowiem na pytanie
- Czy ten domek nad strumieniem należy do Ciebie ?
- Tak 
- A czy jest na sprzedaż ?
- Nie stać ciebie On jest zbyt drogi
- Mówią , że marzenia nie kosztują podaj cenę 
- Marzenia ?
- Tak , kocham góry od momentu gdy byłam tu 10 lat temu
- To nic nie znaczy , to trzeba dbać o dom kochać całym życiem być duszą dla tego miejsca 
- Będę…
- Jesteś jeszcze za młoda
Hansine była smutna gdy wracała . Pożegnała się z ,, Malownicznym” i odjechała do domu . Nie mogła znaleźć miejsca . Bardzo utkwił jej obraz tego co widziała i ten domek . Mama nie mogła patrzeć na córkę , która ciągle się zadręcza . Postanowiła z nią pogadać :
- Hansine 
- Tak
- Co Cię dręczy?
- Nic …
- Odkąd wróciłaś jesteś jakaś przybita opowiedz mi co się stało 
Hansine opowiedziała wszystko po kolei na końcu popłynęły jej łezki :
- I co Ja teraz zrobię mamo
- Spróbuję zadzwonić do Marit i się dowiedzieć czegoś 
Minął tydzień odkąd rozmawiały . Marit wysłała list ,że Hubert na okres wakacji wynajmuję domek turystą . Hansine nie uwierzyła , że jej marzenie o malowniczym domku może się spełnić . Natychmiast zadzwoniła pod numer , który wysłała im liście Marit :
- Słucham 
-Witam chciałabym wynająć ten domek 
- Dobrze , jak będzie Pani pobliżu proszę przyjść po klucze 
I tak właśnie Hansine zrobiła . Następnego dnia wyruszyła do ,,  Malownicze” . Pierwsze kroki skierowała właśnie nad stadninę koni po konia i klucze . Gdy Hubert ją ujrzał po raz 3 nie mógł uwierzyć :
- To znowu panienka
- Tak , ale tym razem po konia i klucze . Dzwoniłam domek na wynajem 
- A tak …tylko nie wiem cz się Tobie tam spodoba . Tyle do zrobienia jest pojadę z Tobą . Jeżeli coś będzie potrzebne będę wiedział co dowieźć 
- Dobrze , dziękuję 
Wyruszyli , ale Hansine już wiedziała , że nic nie potrzebuje . Wszystko jest , to co chce mieć . Gdy dotarli Hubert przeraził się , że jego  ukochane miejsce jest opłakanym stanie . Nie może tej pięknej , młodej dziewczyny tu ulokować :
- Hansine przepraszam , ale nie wiedziałem że jest aż tak źle . To się nie nadaje do zamieszkania 
- Ależ nadaje , posprzątam co tylko można . Woda jest , ognisko zrobię , prądu nie potrzebuję są świeczki . Potrafię sobie poradzić
- Ale chociaż coś do jedzenia dowiozę Tobie 
- I za , to mogę podziękować 
Gdy wrócił pod wieczór wiedział , że ucieknie , że nie zechce tu mieszkać . Ale gdy zobaczył , że posprzątała i że jest jako tako do zamieszkania ucieszył się :
- Widzę , że dałaś radę 
- No pewnie  Teraz jest inaczej niż na początku 
- Wierzę Ci , ale uważaj tu na siebie
- A kto może tu przyjechać ?
- Grim…
- Poznałam Go dwa tygodnie temu . A od dawna tu mieszka ?
- Tak , to mój przyjaciel
- O , to mogę go poznać 
- Będę go posyłał , aby przywoził coś do jedzenia i jeżeli coś jeszcze potrzebujesz , to powiedz 
- Na razie nie
Hansine została sama otoczona górami ,lasem i strumieniem . Postanowiła zwiedzić mały domek . Skoro mam tu zamieszkać przez kilka dni na próbę najpierw obejrzę skarb . Na dole znajdowała się mała kuchnia , dwa małe pokoiki i schody prowadzące na górę . Hm… co tam może być ? Nie zastanawiając się długo weszła po schodach . Co zobaczyła ? Poddasze i pełno półek z książkami , fotel , lampa i aż zachwytu klasnęła ręce . Czego chcieć więcej ? Mam wszystko , ale czyżby? Brakuje jeszcze kogoś z kim bym mogła dzielić , to miejsce . Tylko kim okaże się wybranek ? Czy , to będzie Grim , którego nie zna ? A może , to Hubert taki tajemniczy . Ciekawe ile Hubert może mieć lat? Skoro Marit opowiedziała , że to młody wdowiec miał żonę i synka . Hm… nie chcę teraz nad tym rozmyślać . Przejrzała księgozbiór książek i już wiedziała , że lubiła tu przebywać kobieta . Czy , to nie zmarła jego żona ? Hansine położyła się spać była zmęczona po ciężkiej podróży . Obudziła się bardzo szybko zaskoczyło  ją , ale i się wyspała . Zaparzyła sobie kawę i usiadła na ganeczku . Podziwiała malownicze otoczenie tego co widzi przed sobą . Gdy od strony chatki nadjeżdżał właśnie pierwszej chwili nie poznała . To Grim :
- Hej
- Witaj przywiozłem prowiant i zapytać o zdrowie
- Dobrze dziękuję 
- Czy na długo tu zostaniesz ?
- Na zawsze 
- No co ty ? Taka młoda powinna się bawić , a nie zaszywać jakimś ustronnym miejscu 
- Ale Ja pokochałam , to miejsce . I , to właśnie będzie mój dom 
- To przecież dom Huberta 
- Ale mi sprzeda
- Taka pewna jesteś
Od ostatniej rozmowy minęło 2 miesiące . Nadchodzi jesień czy Ja wytrzymam , tu a może wrócić do domu ? Postanowiła wybrać się do Marit . Marit opowiedziała jej , że rodzice chcą przyjechać i obejrzeć , to cudowne miejsce :
- Marit , ale Ja tam nie mam miejsca
- Nie martw się będzie dobrze dam ci skóry , żebyś mogła się przekryć czasie przymrozków , bo jak to górach bywa nadchodzą szybko
Pożegnała się i udała do Huberta , a potem do domku :
- Witaj Hansine czy czymś ci pomóc
- Chciałabym kupić ten domek
- On nie jest na sprzedaż
- Ale…
- Ja się zakochałem w Tobie od pierwszej chwili gdy się tu pojawiłaś . Chciałbym tam zamieszkać z Tobą . Bo , to również mój dom 
- A co z końmi , domem tu?
- To dom moim rodziców . Wiem może , to za szybko , że tak uczucia przed tobą otwieram . Ale obiecuję nie zawiodę Cię 
Dotknął Hansine delikatnie po włosach , pocałował usta i obiecał , że na wiosnę będą razem . Teraz może mieszkać w domku ile zechce . Hansine była ucieszona , ale też się bała , że to chyba jednak za szybko . Ale miłość nie sługa . Ona również zakochała się w tych oczach jego , ale co z Grimem ? Dobrze się dogadują , czy to jest przyjaźń , czy jednak co innego ? Mam czas do wiosny . Zima ciekawe jaka ona może być tak bajecznym miejscu . Śnieg , mróz oczy szczypie , książki i mój domek . Przez całą zimę Hansine czekała na Huberta , ale się go nie doczekała . Odwiedzał ją natomiast Grim . Gadali , śmiali się aż Grimowi również Hansine  przypadła do gustu . I pocałował ją tak aż kolana się pod nią ugięły . Zaniósł ją do sypialni i zaczął się z nią kochać . Gdy odjechał Hansine długo płakała . Co Ja uczyniłam ? Przecież mam być żoną Huberta , ale jak mam być skoro on się mną nie interesuje . Śniegi stopniały i pomału zaczęły pączki się pojawiać na drzewach , sarenki powychodziły z lasu nad strumyk , ptaszki zaczęły swój śpiew . Na ścieżce nie daleko domu pojawił się Hubert , co ją zdziwiło ale i ucieszyło . Chociaż od tamtego razu z Grimem już się nie pojawił . Musiała radzić sobie sama :
- Witaj Hansine 
- Witaj Hubercie jak miło , że się pojawiłeś 
- Przepraszam ,ale chcę cię prosić o rękę 
- Nie mogę
- Ależ Hansine ,,Kocham Cię ‘’
- Ale Ja cię zdradziłam 
- Wynoś się i nie wracaj 
Po roku czasu Hansine tylko czekała na wiadomość od Huberta . I doczekała się listu

Kochana Hansine 
Przebaczam Ci i rozumiem Cię 
Wróć najdroższa i zamieszkaj 
Domku , którym Ja również 
Chcę zamieszkać z Tobą .
Hubert

Hansine nie miała wyboru jak pojechać z niespodzianką . Z małą Julią . Hubert jak zobaczył Hansine z małą na rękach nie mógł uwierzyć :
- Czy ta mała , to…
- Tak Hubercie 
- Kochasz mnie ?
- Tak
- Chciałbym ciebie razem z tą cudowną istotką 
Zabrał ich do domku , którym znów zawita dusza i ognisko miłości . Oboje kochają  góry i wszystko co ich otacza . Żyją skromnie , ale szczęśliwie . Jednak marzenia się spełniają jeśli się ich naprawdę pragnie . Trzeba o nie walczyć . Tak jak Hansine walczyła o , to co pragnęła jako mała dziewczynka . A doczekała się jako młoda kobieta , żona i matka .


Aleksandra Boniecka

Przy Kawie

Stoję w kolejce. Kupuję kawę.  Zawsze lubiłem jej zapach. Smak był do niczego, ale zapach sprawiał, że potrafiłem odpłynąć. Jak było źle, zaparzałem kawę, siadałem przy oknie i pozwalałem, żeby drażniła moje zmysły. Nigdy jej nie wypijałem. Stoję w kolejce. Trzy osoby przede mną, dwie za mną. Za kasą siedzi starsza pani z przyklejonym uśmiechem i znudzonym głosem. Pięćdziesiąt cztery złote i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy. Mogę być winna…? Zawsze to robi. Pamiętam ją, pracuje tu od kilku lat. A kiedy Pani odda? Pyta pan z wąsem, uśmiechając się. Zabawne. A kiedy Ona odda moje serce? Mógłbym pójść do niej i uderzając pięściami w drzwi, zmusić, żeby otworzyła. Mógłbym przygwoździć ją wzrokiem i się o to zapytać. Ale po co? Znam odpowiedź, tak samo jak pan z wąsem. Stoję w kolejce. To takie banalne. Wstać rano, zjeść śniadanie, iść do sklepu. Jak zwykle. Czy jeśli ma się złamane serce cokolwiek może być jak zwykle? Wstaję wcześnie nie dlatego, że nie lubię tracić czasu.  Wstaję, bo nie mogę spać.  Polecamy zestaw maszynek Gillette za jedyne… Ona wyłamywała z takich maszynek żyletki i używała w nieodpowiedni sposób. Cięła się w poprzek nadgarstka, płytko. Dla zabawy, żeby mnie postraszyć. Wiem o tym. Pokazywała mi później blizny i krzyczała. Widzisz? Takie same pęknięcia mam na sercu… To twoja wina.  Następnym razem się zabiję! Wiedziałem, że tego nie zrobi, ale bałem się. Przydadzą się, poproszę. Wiem jak to zrobić. Wzdłuż, żeby otworzyć żyłę. I mocno, nie za płytko. Przecież nie chcę nikogo straszyć, że coś ze mną nie w porządku. 
Nie byłem pewny czy mogę sobie zaparzyć kawę, żeby jednak ktoś/coś przy mnie było. Lepiej umierać nieszczęśliwym i zapisać się w czyjejś pamięci czy uśmiechniętym, by nikt nie musiał się obarczać winą? Usiadłem na sedesie powoli rozłamując maszynki. Z lustra ktoś na mnie spoglądał. Smutna twarz, zmrużone oczy, pobladłe poliki. Czy to już jestem ja? Po naszym pierwszym spotkaniu, krwistą szminką, zapisała na tym lustrze swój numer. Mogłem nie dzwonić, mogłem zmyć tylko ten napis, jednocześnie wymazując ją z mojego życia. Przecież i tak nie lubiłem kobiet malujących usta.  
Pokaż jej, za czym będzie tęsknić. Tak powiedział facet pracujący w barze w Malowniczem, gdzie się upijałem przez kilka pierwszych dni. Co mam jej pokazać? To, że mieszkam w ciasnej kawalerce, nie mam pracy, wiedzy i urody? Podobno kobiety zakochują się w uśmiechu i oczach. Wciąż mi powtarzała, że mam przestać się krzywić. Nie wyglądasz wtedy ładnie. I nie mruż tak tych oczu, wyglądasz jak Chińczyk. Powinieneś zacząć nosić aparat na zęby, pomogłoby ci to. Kiedyś zapytałem ją, co tak naprawdę we mnie kocha. Roześmiała się ironicznie i nie odpowiedziała. Dopiero jak się żegnaliśmy szepnęła: Twoją prawdziwość kocham. Może to ma jakiś sens. Może powinienem pójść do niej i uwodnić, że nie jestem złudzeniem, nie jestem jakimś wymysłem, który może odrzucić, bo okazał się zbyt nudny na dłuższą metę. 
Dłoń mi drży. Czy naprawdę jestem taki tchórzem i nie potrafię wykonać kilku prostych ruchów? W naszym związku, to ona zawsze sprawiała wrażenie tej odpowiedzialnej za wszystko. Myślę, że w głębi serca uważała mnie za tchórza. Co za szczęśnie; nigdy nie powiedziała mi tego prosto w oczy. Zrobię sobie kawę. Czajnik szybko się nagrzewa, w równie szybkim tempie jak pokochałem jej usta. Gwizd zlewa się z dzwonkiem komórki. Odbieram szybko i wyłączam gaz. Masz chwilę czasu dla starej przyjaciółki? Ania. Jestem zupełnie w porządku, ale nie na taki moment. Czemu w ogóle odebrałem? Nie powinienem. Złe decyzje podejmuje się zbyt łatwo. Chętnie bym się z tobą zobaczył, ale jestem trochę zajęty. Grzecznie, ale stanowczo. Tak właśnie odpowiadają mężczyźni, którzy nie są tchórzami. A co takiego robisz? Zabijam się. Co za przykra sytuacja. Nic takiego. Odpowiadam pospiesznie czując w ustach smak swojej głupoty. Więc przyjdę. Rozłącza się. W takim wypadku zabijanie się byłoby nieco niestosowne. Lubię Anię. Nie chcę, żeby sobie coś o mnie pomyślała. Pyta często co tam u mnie czy coś. To miłe. Ponownie nastawiam wodę. Ania też lubi kawę. Z tymże ona ją pije. Staję przy oknie. Powinienem je już umyć. Wesołe Malownicze widać teraz jak przez mgłę, wyraźnie zaznaczają się plamy i rysy w kilku miejscach. Może i moja kawalerka jest ciasna i brzydka, ale z jej okien roztacza się najpiękniejszy widok. Sudety. Czasami spacerowaliśmy po górach. Są piękne. Lubiłem zacząć dzień wdychając rześkie powietrze. Bez Niej. Spacer z Nią był dużo trudniejszy. Powietrze gęstniało i wstyd mi było patrzeć w oczy roześmianych przechodniów. Malowniczanie tak mają, że zawstydzają tym, że cieszą się prostym dniem. Kiedy szedłem sam nie spotykałem nikogo, przed kim musiałbym udawać, że jestem szczęśliwy. Ona wolała wychodzić wtedy, gdy miała pewność, że kogoś spotka. Nawiązywała wówczas swobodne rozmowy, odgarniała uroczo włosy i uśmiechała się. Wciąż się uśmiechała. O rany. Jak ona pięknie to robiła. 
Tam gdzie Ją zazwyczaj żegnałem i witałem wyrosły dwa bratki. Ona wolała róże. Nigdy pojedyncze. Zawsze w bukiecie, choćby najskromniejszym. Puk, puk. Otwieram. W progu zdejmuje kalosze, tłumacząc, że straszne błoto się zrobiło po deszczu. Ania nigdy nie była tak dystyngowana i elegancka jak Ona. Była na to za swobodna. Szybko jesteś, nie zdążyła się nawet woda zagotować. Wskazuję głową na czajnik. Śmieje się głośno. Jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo mi to przeszkadza. Nic dziwnego, skoro nawet nie włączyłeś palnika. Cóż. Rzeczywiście. Wyręczyła mnie i po chwili siedzieliśmy oboje z kawą w dłoniach. Nadal jej nie pijesz? Kiedy potwierdziłem, zabrała mi ją, by za chwilę oddać wzbogaconą o mleko, cukier i jakiś inny składnik, którego nie mogłem rozpoznać. Smakowało niebem. Jak dobrze, że przyszła. Nie mogę znieść myśli, że mógłbym umrzeć nie smakując tego. 
Długo milczeliśmy. To była miła rozmowa. Zupełnie inna niż z Nią. Kiedy brakowało Nam tematów patrzeliśmy po kątach, licząc, że je tam znajdziemy. Jeżeli trwało to zbyt długo, zniecierpliwiona zabierała mnie do łóżka. Milczenie z Anią było inne. Pełne zrozumienia i prostych słów. To niepojęte jak wiele mi przekazała w tej głuchej rozmowie. Rok to za długo, by zadawać sobie ból. 
Czego potrzebujesz do życia? Oczy dziwnie jej zabłyszczały, jakby miała upatrzoną odpowiedź i czekała tylko, aż padnie z moich ust. Takich dni. To najlepsze, co padło z moich ust od dawna. Jednak nie o to chodziło. Zmarszczyłem brwi. A ty? Roześmiała się. Jestem wstrząśnięty tym, jak bardzo mi się to spodobało. Ja nie chcę wiele, ale nie mniej niż wszystko… Zaczęła wpatrując się w moje oczy, badając moją reakcję. Żadne z nas nie interesowało się poezją, ale kiedyś w starym tomiku mojej cioci znaleźliśmy „Zielony wiersz” Broniewskiego. Nazwaliśmy go naszym. Żyliśmy w przeświadczeniu, że nikt prócz nas nie ma o nim pojęcia.
- Ciebie i zieleń
- I żeby listkom akacji było wietrznie
- I żeby sercu – bezpiecznie
- Żeby kot się bawił firanką, jak umie
- Żeby siedzieć na jerozolimskim ganku i…
Nic nie rozumieć. Dokończyliśmy wspólnie ulubiony fragment. Naszego wiersza. Powiedziała, że pójdzie już, że czas na nią. Dobrze. Przyjdę jutro. Z butelką wina. Właśnie. Czemu nie? Tak zrobię. Wstanę rano, zjem śniadanie i pójdę do sklepu, po najlepsze wino. A to wszystko nie będzie już miało prawa być banalne. Niech będzie. Zrobię ciasteczka i nauczę cię robić kawę. Taką jak dziś. Jak dziś. I poszła. A ja wyrzuciłem rozłamane maszynki. 

14 komentarzy:

  1. Gdzieś się przypis zagubił do mojego tekstu numerek 1 jest, ale przypisu brak i myślę, że jednak Stary Góral w tytule pownien być z dużych liter, bo to taki "pseudonim" pozdrawiam Natalia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale może się jednak mylę i zawracam głowę:D
      Pozdrawiam
      Natalia

      Usuń
    2. Już:) Poprawione i odnalezione

      Usuń
  2. Udało mi się zdążyć w ostatniej chwili :) posłałam na maila :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że i moja "Pozytywka" dotarła:-).

    Kinga K.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dotarło też opowiadanie Memke, Emilii i Irenki:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pani Magdo, czy mogłaby Pani wpisać imię i nazwisko autorki "Historii Kariny"? Wysłałam Pani dane mailem. Dziękuję. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już wpisane:) Przepraszam nie ogarniam wszystkiego:) Ale się staram:)

      Usuń