Za oknem pada śnieg, w domu ciepło i przytulnie w sam raz żeby poczytać miłosne opowiadania:) Przy okazji przypominam, że piszemy do 10 lutego. Zakładka "Miłość niejedno ma imię" jest na górze i tam są wszystkie opowiadania, kto nie czytał zapraszam. Jeszcze dzisiaj zrobię banerek z boku, który będzie przenosił bezpośrednio do zakładki, bo wiem, że niektórzy mają problem z odnalezieniem. A i przy okazji dodam, że do opowiadania można dołączyć dedykację. To z mojej strony wszystko. Zapraszam do lektury.
Elżbieta Kulczycka
Tango na śniegu
Patrycja
podeszła do okna. Śnieg wciąż padał. Pierwszy śnieg w tym roku. Białe płatki
przykryły całe miasto. Patrycja lubiła zimę. Lubiła ten czas, kiedy nie było
widać brudnych i szarych ulic Warszawy, a mróz ścinał powietrze i wydobywał z
ust delikatne mgiełki. Najbardziej lubiła stać przy oknie i patrzeć, jak miasto
spowalnia i cichnie. Śnieg tłumił odgłosy. Miała wrażenie, że zagłuszał również
jej myśli. To było bardzo kojące. Zwłaszcza teraz, gdy serce chciało wyskoczyć
jej z piersi z rozpaczy a głowa bolała po nieprzespanej nocy.
Patrzyła
jak płatki spadają z nieba i wirują w pląsającym między nimi wietrze. Niektóre z
nich przytulały się do siebie, jak tancerze na parkiecie, by za chwilę
gwałtownie wyrwać się ze swoich objęć i samotnie spocząć na parapecie jej okna.
Tak jak w tangu. Stała przy oknie i obserwowała tańczące płatki.
Kochała
taniec. Był częścią jej życia. Będąc dzieckiem bardzo chorowała, słabo się
uczyła i nie była jakoś szczególnie uzdolniona. Nie była też duszą towarzystwa
i nie miała wielu koleżanek. Lubiła spędzać czas w domu, z książką, w swoim
pokoju, tam gdzie czuła się najbezpieczniej. Bardzo lubiła czytać. Zdarzało jej
się czytać nawet trzy książki naraz. Mama nieraz pytała się jej, jak to jest
możliwe, że nie plączą jej się czytane historie. Nie umiała tego wytłumaczyć.
Nie plątały się i już. To była jej bezpieczna wyspa na wzburzonym morzy, jej
świat.
Drugim
był właśnie taniec. Lubiła tańczyć. Ale pod warunkiem, że nikt tego nie widział.
Uwielbiała zostawać sama w domu. Gdy tylko mama wychodziła na dyżur do szpitala
i drzwi zamykały się za nią, Patrycja cichutko wchodziła do pokoju mamy, otwierała
szafę i wyciągała z niej najbardziej kolorową spódnicę, jaką w życiu widziała.
Była naprawdę piękna. Długa i rozkloszowana. Namalowana była na niej łąka z
całym mnóstwem maków, zieloną trawą, błękitnym niebem i słońcem ozłacającym to
wszystko swoimi promieniami. Już samo patrzenie na nią wprawiało Patrycję w
dobry humor i chciało jej się śmiać.
Gdy
Patrycja wykonywała w niej obroty, maki na spódnicy tańczyły razem z nią. Ich
czerwień łączyła z wszystkim kolorami i Patrycja wyobrażała sobie, że zamiast
spódnicy wiruje wokół niej najprawdziwsza tęcza. Nastawiała wtedy ulubioną
płytę mamy z piosenkami Abby, chwytała miśka Leona w objęcia, który był prawie
jej wzrostu, i tańczyła. Tak, jak umiała. Śmiejąc się, obracała się wokół
własnej osi, w maminej spódnicy, aż zaczynało kręcić się jej w głowie.
Któregoś
dnia, gdy tak tańczyła i była pewna, że nikt jej nie widzi, usłyszała oklaski.
Speszona zatrzymała się w pół obrotu i zobaczyła wzruszoną twarz mamy. Wróciła
wcześniej z pracy a muzyka płynąca z odtwarzacza zagłuszyła zgrzyt klucza w
zamku. Mama… Ona jedna nigdy w nią nie zwątpiła i potrafiła cieszyć się z
każdego, nawet najmarniejszego sukcesu córki. Nawet teraz, gdy jest już
dorosła, to mama w dalszym ciągu jest jedyną osobą, na której Patrycja może
polegać bez żadnego zastrzeżenia. Oddanie i do końca. Prawdziwy przyjaciel. Następnego
dnia pojechały razem do najbliższej szkoły tańca i zapisały Patrycję na kurs
tańca towarzyskiego. Wtedy też padał śnieg. Gdy wracały do domu ulicami
Wrocławia, pod stopami skrzypiał ścięty mrozem biały dywan. Patrycja chwyciła
mamę za ręce i razem zaczęły kręcić piruety na śniegu.
–
Dlaczego nie nosisz tej spódnicy, mamo? – zapytała Patrycja tamtego dnia, gdy
wróciły do domu. – Jest taka piękna.
– Co ty
opowiadasz, kochanie – zaśmiała się mama. – Nie noszę jej, bo… Dostałam ją od…
– zawahała się. – Zresztą nieważne. –
Mama zmieniła temat. – Jest za bardzo kolorowa, gdzież ja bym w niej chodziła.
– Od
taty, prawda? Dostałaś ją od taty. – Nie dała się zbyć Patrycja. Chciała o nim
porozmawiać. Chciała wypłakać razem z mamą cały ten ból i żal. I złość, że ich
zostawił. Miała wtedy 9 lat. Dużo rozumiała i wiedziała, że kiedyś mu to
wykrzyczy. Że się z tym nie zgadza, że nie akceptuje jego nowej rodziny, bo one
przecież wciąż są, nie umarły przecież, i jak on mógł im to zrobić. Ale dla
mamy wspomnienie o mężu było wciąż zbyt bolesne. Nie potrafiła rozmawiać o nim
z Patrycją, chociaż minęły już cztery lata.
– A co
ty tam wiesz. Lekcje odrobiłaś? – mama ucięła temat i zaczęła zmywać naczynia.
Patrycja
wiedziała, że mama wciąż czeka na ojca. Wiele razy widziała, jak ukradkiem
ocierała łzy i stała w oknie patrząc na puste miejsce parkingowe po
samochodzie, którym odjechał do tego swojego nowego życia. Mówią, że czas leczy
rany. Patrycja szczerze w to wątpiła. Są rany, które może pokryć tylko blizna przebaczenia.
A ona nie umiała wybaczyć ojcu. Bo jak można wybaczyć komuś, kto o to
wybaczenie ani razu nie poprosił. Nie umiała sobie tego wyobrazić. Wtedy. A
teraz….
Oderwała
się na chwilę od okna i spojrzała w stronę walizki, którą spakowała wczoraj wieczorem.
Cały jej marny dobytek. Wszystkie koleżanki już dawno powychodziły za mąż i
urodziły dzieci. Tylko jej się to nie udało. Jak ona chciała mieć prawdziwą
rodzinę! Z mężem i dziećmi. I z psem przygarniętym ze schroniska. Lub z kotem.
Leonem. Z zapachem wody kolońskiej w łazience o poranku i z parującym
krupnikiem na obiad. Patrycja uwielbiała krupnik. Kojarzył jej się z
dzieciństwem. I z beztroską. I z bezpieczeństwem. Krupnik i zaparowane w zimie okna
w kuchni były dla Patrycji synonimem udanego dnia. I koniecznie z mamą
krzątającą się po domu. Mama denerwowała się na te okna, że parują i że nie
można ich otworzyć, bo mróz na dworze i Patrycja może się przeziębić. Próbowała
przekonać mamę, żeby polubiła tę parę na oknach, jak ona, bo tak jest dobrze. Bo
daje poczucie bezpieczeństwa i żadne zło z zewnątrz przez nią do nich nie
zajrzy. Ale mama nie potrafiła tego zrozumieć.
Powoli
robiło się ciemno. Uliczne latarnie swoim blaskiem ozłociły wirujące płatki
śniegu. Zaraz powinna przyjechać taksówka. Za godzinę Patrycja ma pociąg do
Wrocławia. Do domu. O swoim mieszkaniu w Warszawie nigdy nie umiała tak
powiedzieć. Dom. Dom był tam, gdzie się wychowała. Gdzie dorastała. Gdzie
pachniało miłością, ciepłem i marzeniami. Gdzie była mama… Choroba mamy
sprawiła, że dom zrealizował się w Warszawie, do której Patrycja przywiozła
mamę 3 lata temu, żeby być przy niej i opiekować się nią. Tutaj też było więcej
lekarzy specjalistów, więcej możliwości. Do końca wierzyły, że przezwyciężą
chorobę. Lecz teraz, gdy mama odeszła, dom stał się pustym słowem. Wraz z mamą
umarło serce Patrycji. Nikogo już nie miała na tym świecie. Została zupełnie
sama. To dopiero miesiąc, ale czy czas zagoi ranę? Czy złagodzi ból…? Nie miała
zbyt dużego wyboru – zostać w stolicy, która ją odtrąciła lub wrócić do domu,
który już nigdy nie będzie domem. Zdecydowała się wrócić. Czy dobrze zrobiła?
Tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Mamo…
Nie
martwiła się o pracę. Firma, w której pracowała, zaproponowała Patrycji etat we
wrocławskiej filii. Akurat zwolniło się miejsce, bo jedna z dziewczyn właśnie
urodziła dziecko i potrzebowali kogoś na zastępstwo. Mieszkanie wynajęła dwóm
studentkom. Na razie na rok a potem zobaczy. Chciała sprzedać mieszkanie od
razu, ale zapamiętała jedną z ważnych rad mamy, żeby nigdy nie robiła niczego
pochopnie. Żeby nie podejmowała decyzji w chwilach smutnych lub radosnych. Bo
często przesłaniają one istotę rzeczy. Niech najpierw ochłonie, nabierze
dystansu i wszystko to sobie jakoś poukłada. Żeby niczego nie żałowała. Patrycja
westchnęła żałośnie a ciepłe powietrze z jej ust skropliło się parą na szybie.
Machinalnie uniosła rękę i palcem napisała na niej jego imię. S e b a s t i a
n…
W dniu
w którym zrozumiała prawdę, mama Patrycji powróciła do lepszego świata. Bardzo
cierpiała i śmierć wydawała się wybawieniem. Patrycja towarzyszyła jej do
końca. Do ostatniej sekundy wspominała radosne chwile przeżyte z mamą. Przez
łzy, których już nie powstrzymywała. Trzymała mamę za rękę i opowiadała o tym,
jaka była z nią szczęśliwa. Odkąd zostawił ich ojciec, były dla siebie
wszystkim. Wspierały się i chroniły nawzajem. Z czasem Patrycja przejęła rolę
opiekunki, powierniczki i pielęgniarki. Prosiła, żeby mama nie martwiła się, bo
nie zostanie sama. Jest przecież Sebastian. Jakże się wówczas myliła. Nie
upłynęła godzina, gdy Patrycja została na świecie zupełnie sama.
Wyszła
ze szpitala zapłakana i tak bardzo nieszczęśliwa. Nie miała sił wrócić do pustego
mieszkania. Odwlekała tę chwilę, by nie musiała zostać sam na sam z własnymi
myślami. Postanowiła powłóczyć się po Starym Mieście. Zrezygnowała z
komunikacji miejskiej. Gdy szła Książęcą, listopadowy wiatr targał jej włosy.
Na Placu Trzech Krzyży była już całkiem rozczochrana, ale nie dbała o to.
Zaczął padać deszcz. Zmrok zapalił latarnie i świąteczne ozdoby, którymi tuż po
Wszystkich Świętych próbowano rozweselić ludzi. Za szybko. Patrycja nigdy nie
umiała cieszyć się bożonarodzeniowymi gadżetami już w listopadzie. Żeby
przynajmniej zaczął się Adwent. Nie wyjęła parasolki, nie miała na to siły.
Przecięła Aleje Jerozolimskie i szła dalej Nowym Światem. Gdy dochodziła do
Świętokrzyskiej była już przemoczona do suchej nitki. Spojrzał w bok i w szybie
wystawowej zobaczył własne odbicie. I Sebastiana. Zaparkował po przeciwnej
stronie ulicy, niedaleko przychodni lekarskiej. Obok niego szła kobieta
prowadząc za rękę ich dziesięcioletniego synka. Patrycja wiedziała o wszystkim.
Że od lat są w separacji. I że nie mieszkają już razem a rozwód jest tylko
kwestią czasu. Musi tylko znaleźć czas, żeby poszukać prawnika i jakoś to
zorganizować. Patrycja zaczęła się już martwić, bo organizowanie tego zaczęło
odliczać się w miesiącach… Oddała mu serce i uwierzyła, że on też oddał jej
swoje. Była cierpliwa i kochająca. I wierzyła mu, jak tysiące kobiet w
podobnych sytuacjach.
Pamiętała dzień w którym się poznali. Każdą
chwilę, każdy szczegół. Wchodziła właśnie do studia nauki tańca i myślami była
jeszcze w biurze. Zbliżało się Boże Narodzenie a atmosfera w pracy nie była
nawet poprawna. Patrycja nie rozumiała ludzi. Nie potrafiła zaakceptować tego
całego wielkomiejskiego blichtru, fałszywej życzliwości, pozorów i plotek.
Ciągle musiała być czujna, żeby nie popełnić błędu, bo zaraz znajdowali się
chętni obwieścić o tym całemu światu, a przynajmniej szefowi. Zwłaszcza podczas
przydzielania premii. Patrycja na początku próbowała z tym walczyć, tłumaczyć,
usprawiedliwiać się. Z czasem zauważyła, że na to, co powiedzą ludzie, nie ma
najmniejszego wpływu i nie warto się z tym szarpać. Postanowiła nie przejmować
się i wykonywała swoja pracę najlepiej jak umiała. Była miła, uczynna, zawsze
chętna do pomocy innym, ale wolała omijać szerokim łukiem wspólne kawy w kuchni
– źródło wiedzy o każdym i wszystkim niczym Pudelek.pl. Dzięki temu była
zdrowsza ale brakowało jej bratniej duszy.
Przez
całą drogę prowadziła w głowie monolog z Darkiem, który przed końcem pracy
wyprowadził ją z równowagi. Nie oddał projektu w terminie, bo zwyczajnie
zabalował. Dane do raportu miała przygotować mu Patrycja, ale poprosił ją o nie
dopiero dzisiaj rano i siłą rzeczy nie był w stanie sporządzić na czas
rzetelnej analizy. I kto, zdaniem Darka, zawalił? Tak, ona, Bogu ducha winna. Zbliżała
się 17.00 i z ulgą wyłączyła komputer. Gdy wyszła z biura, policzki jeszcze jej
płonęły z gniewu. Uniosła twarz do nieba. Na jej policzkach spoczęły delikatne
płatki śniegu.
Szła
przed siebie i co jakiś czas głośno wzdychała, unosząc twarz i pozwalając zimie,
aby muskała jej policzki zimnymi pocałunkami. Nagle poślizgnęła się i omal nie
upadła, gdyby nie podtrzymało jej czyjeś silne ramię.
– Hej,
Marzycielko, uważaj, droga się skończyła! – zawołało ramię łagodnym, męskim
barytonem.
–
Dziękuję. – Wydukała Patrycja, gdy tylko złapała równowagę. Nie zauważyła, że
ramię miało rację. Pochłonięta myślami potknęła się o próg studia tańca, do
którego miała uczęszczać przez najbliższe dwa miesiące. – Ślisko dzisiaj. –
Usprawiedliwiła się nieśmiało.
–
Sebastian. – Przedstawiło się ramię i uśmiechnęło się. Uśmiechnęło się tak
pięknie, tak ciepło, tak… Patrycji aż nogi ugięły się od tego piękna i ciepła i
gdyby nie to ramię, to zapewne upadłaby po raz drugi. Tym razem naprawdę. „Nie
ma obrączki”, odetchnęła z ulgą. „Jaka ja jestem głupia. I co z tego?”
zbeształa się w myślach. Próbowała wyzbyć się tego nałogu lustracji dłoni wszystkich
mężczyzn, którzy w jakiś szczególny sposób wpadli jej w oko i których spotkała
choćby przypadkiem – w tramwaju, w sklepie, w bibliotece. A nawet w kościele.
Wciąż wierzyła w swoją wielką pierwszą miłość. Wierzyła tak już dwanaście lat,
odkąd stała się pełnoletnia. I gdy tylko zauważała błysk złota na palcu, natychmiast
robiła się smutna, jakby traciła swoją życiową szansę.
–
Patrycja. – Odpowiedziała skrępowana. Jej policzki płonęły. Chciała ukryć
zmieszanie i szybko wyminęła swego wybawcę.
– Wybierasz
się na tango? – dogonił ją na schodach.
– Tak.
Ty też?
– Tak.
Ja również. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zatem, do zobaczenia. – Dodał i zniknął
za drzwiami męskiej szatni.
– Do
zobaczenia… – szepnęła Patrycja. W sercu poczuła gorzkie ukłucie nadziei. Jak
ona tego nie lubiła. Tej budzącej się w sercu nadziei i tego jej umierania za
chwilę. Kiedy ona przestanie się wreszcie katować. Powinna pogodzić się z
losem. Być może jej przeznaczeniem jest po prostu samotność? Pokręciła głową.
Nie chciała tego. Bardzo nie chciała. Weszła do szatni i wyjęła z torby
ukochaną spódnicę w maki.
Zapisała
się na ten kurs tanga, bo organizatorzy zapewniali, że nie trzeba mieć pary.
Mieli rację. Sebastian, który okazał się instruktorem tańca, stał się jej parą
przez wszystkie zajęcia. A także po nich. Zakochała się w nim bez pamięci. Po
raz pierwszy poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie przeszkadzało
jej, że nie był do końca bez zobowiązań. Opowiedział jej o wszystkim. Że nigdy
nie kochał swojej żony. Że ożenił się z nią tylko dlatego, że w drodze było
dziecko. Że czuł się odpowiedzialny. I że dłużej nie może ich oszukiwać, a
przede wszystkim siebie. Ona nigdy nie podzielała jego pasji. Ciągle
krytykowała. I ciągle miała o wszystko pretensje. Była kłótliwa, krzykliwa i
złośliwa. Słowem hetera. Patrycja zapragnęła zrekompensować mu to całe
odtrącenie. Chciała dać mu miłość i poczucie wyjątkowości. I dobro. I
cierpliwość. I wrażliwość. Wszystko to, czego nie dała mu żona. Miała tez
nadzieję, że małżeństwo kościelne nie było ważnie zawarte. Sama była wierząca i
było to dla niej bardzo ważne. Zaczęła budować ich przyszłość na piasku,
którego każde ziarenko stanowiło jedno marzenie. Przestała myśleć racjonalnie.
Uświadomiła
to sobie stojąc w strugach deszczu. Widziała wzrok tej kobiety. Pełen bólu i
miłości. Coś do niego mówiła, on pochylił się w jej stronę, żeby usłyszeć, bo
hałas przejeżdżających samochodów zagłuszał słowa. Uśmiechnął się na jej słowa a
ona przytuliła się do niego z wdzięcznością. To wystarczyło Patrycji. Jej zamek
z piasku spłynął w kroplach deszczu i łez. Zrozumiała, że musi odejść. Że nie
wolno jej trwać w tym, co wydawało się dla niej przeznaczeniem. Pojęła z bólem,
że nie może przyczynić się do rozbicia jego małżeństwa. Tak, rozbicia. To co,
że mówił, że istniało tylko na papierze. Że nie był szczęśliwy. Ale przecież
kiedyś był. Tak jak na początku każdego związku. Każdego. Bez wyjątku. Patrycja
zrozumiała, że Sebastian odrzucał tę myśl, bo zmierzenie się z prawdą boli.
Musiałby przyznać się do własnych słabości. Musiałby schować do kieszeni męską
dumę. Musiałby wyciągnąć do żony rękę i przypomnieć sobie to wszystko, co ich
połączyło. I zdobyć się na wysiłek stawienia czoła przeciwnościom. I może
przyznać się, że stchórzył. Bo syn wymagał większej uwagi. Bo chorował a on
sobie z tym nie radził. O wiele łatwiej jest uciec, podeptać i udawać, że nic
się nie stało. I zacząć od nowa…
Przez
niezaparowany fragment okna Patrycja zobaczyła taksówkę, która miała zawieźć ją
na dworzec. Dłonią zmazała Sebastiana a chusteczką dokładnie wytarła resztkę
pary. Pragnęła, aby wraz z parą wytarte zostały wszystkie wspomnienia związane
z Sebastianem. Wiedziała jednak, że para na oknie pojawi się, gdy tylko za
bardzo zbliży się do szyby i pozwoli dłoni napisać jego imię. Westchnęła
głęboko i chwyciła walizkę. Zamknęła drzwi i przywołała windę. Gdy szła do
taksówki, stopy mimowolnie wystukiwały na śniegu rytm tanga: wolny, szybki,
szybki, wolny… Wiedziała już, że dobrze zrobiła. Jutro znowu będzie nowy dzień.
A z nim wiara, że wszystko jakoś się ułoży. Patrycja postanowiła, że nie
pozwoli umrzeć nadziei…
Agnieszka
Miśkowiec
Pod choinkę
Co roku, w listopadzie, chciało jej się
płakać, nie, nie płakać a wyć. Po Wszystkich Świętych wszędzie napotykała
przystrojone choinki, w galeriach handlowych brokatowe łańcuchy oraz zwisające
z sufitu bombki i co roku krzyczała w duchu Powariowaliście! Za szybko!
Spacerowała po sklepach i kręciła z dezaprobatą głową. Przez przyspieszanie
świąt w grudniu ludzie są już znudzeni ozdobami i piosenkami, a to wtedy
powinni czuć magię świąt! Ale ludziom nie przegada. Wracała właśnie do domu z
zakupów, gdy przy sklepie przed blokiem
zobaczyła stojącego na drabinie pana Igora. Mężczyzna usiłował przyozdobić
choinkę lampkami. Mógł ubrać ją w sklepie a później przymocować. Na Boga!
Niżej! Po co tak wysoko? Mruknęła
zła na żonę pana Igora, wiedziała, że to ona wymyśliła, by świąteczne drzewko
stało akurat tam. Sympatyczne małżeństwo znała praktycznie od zawsze.
-
Dzień dobry! - krzyknęła próbując przekrzyczeć szalejącą śnieżną burzę. Na
próżno.
Zamiast
ruszyć przed siebie, podeszła do drabiny i zadarła głowę. Drzewko chwiało się
przy akompaniamencie świszczącego wiatru. Po dłuższej chwili mężczyzna zszedł.
-
Witam panią. No, gotowe. - uśmiechnął się i otrzepał dłonie. Czarne niegdyś
rękawiczki pana Igora teraz oblepił śnieg.
-
Panu to chyba życie nie miłe. Kto to widział w taką pogodę spacerować po
drabinie!
-
Żona kazała. - wzruszył ramionami.
Właśnie
dlatego wolę być sama. Stwierdziła z nikłym uśmiechem. Żeby o mnie nikt nie
powiedział: „Wiola kazała”.
-
No cóż poradzić. Spokojnych życzę! - westchnęła biorąc stojące po obu stronach
moich nóg torby.
- A
spokojnych, spokojnych no i zdrowych. Wszystkiego dobrego w nowym roku. -
odpowiedział odwracając się ku drzwiom, za którymi czekała pani Ela.
Święta zawsze spędzała z rodzicami. Mieszkają
w małym mieszkaniu na drugim piętrze na jednej z zakopiańskich ulic. Lubiła ten
czas, gdy zasiadali do Wigilii, uśmiechali się do siebie i zapominali co było
złe. Przeważnie zostawała w rodzinnym domu aż do Sylwestra, dopóki mama
dziewczyny porządnie nie zdenerwowała gadką o mężu, którego powinna, jej
zdaniem, już mieć. Na szczęście tato zawsze łagodził sytuację. Wiola nie
chciała się z nikim wiązać, było jej bardzo dobrze samej. Wierzyła, że mama to
wreszcie zaakceptuje, nie wiedziała kiedy, ale przyjmie do wiadomości. Wiola
była jedynaczką i może dlatego tak ją boli fakt, że zamiast wydawać pieniądze
na portale randkowe: „Córciu, jeśli nie możesz znaleźć partnera na dyskotece
to myślę, że powinnaś spróbować przez internet.” „Zobacz kochanie, wczoraj
przez przypadek znalazłam portal randkowy Uniknij samotności. Myślę, że
powinnaś...” wydaje je na stare banknoty. Kiedy tylko miała wolny wieczór,
przeglądała aukcje internetowe w poszukiwaniu prawdziwych perełek.
-
Po co ci taka pasja? - zapytana przez mamę w zeszłoroczną Wigilijną noc,
odpowiedziała bezzwłocznie.
-
Lubię to. - Boże, jak to Facebookowo brzmi – skarciła się w myśli. - Oj
no po prostu... cieszy mnie to! Na razie nie mogę realizować swojej największej
pasji jaką jest jazda konna, więc banknoty!
-
Powinnaś sobie znaleźć porządne zajęcie po pracy...
Olga uśmiechnęła się na słowa o jeździe
konnej lecz nic nie powiedziała.
-
Przestań, dobrze? Na prawdę cię szanuję i zawsze starałam się słuchać twoich
rad ale od dziesięciu lat jestem dorosła, nie mam męża ani partnera bo nie chcę
mieć. - „nie chcę” zaakcentowała najpiękniej jak tylko mogła, chociaż, jako
polonistce, nie sprawiło jej to większego problemu. - Jest mi dobrze tak jak
jest! - znów akcent, tym razem na ostatnie trzy krótkie słowa.
-
Córciu ale...
-
Nie. - jak zawsze próbowała coś wskórać. Z marnym powodzeniem.
Wtedy Wiola opuściła dom na krótko przed północą. Zdążyła na Pasterkę. Kościół
był przepięknie przybrany kolorowymi światełkami oraz łańcuchami. Usiadła w
ławce i cierpliwie czekała na mszę...
Od tamtego czasu minął już rok. Wstał piękny
dzień. Na ulicy śnieg skrzył się w słońcu, gałęzie uginające się pod ciężarem
białego puchu powoli zaczynały się łamać. W oddali widziała wieżę kościoła na
Krzeptówkach również pokrytą śnieżną pierzyną. Powiodła wzrokiem po
uprzątniętej wczoraj sypialni i podeszła do szafy. Drzwi uchyliły się dopiero
za drugim podejściem. Wyjęła ciemno zieloną sukienkę oraz czarny sweterek.
Rzuciła ubrania na łóżko i pobiegła do kuchni. Włączyła radio i otworzyła
lodówkę, w której znalazła słoik śledzi. Nałożyła dwa na talerz.
Przed wyjściem do rodziców zasiadła jeszcze
przy laptopie by sprawdzić czy los w tak wyjątkowy dzień jej sprzyjał. Tak!
Kolejne banknoty są moje! - krzyknęła z radością godną dziecka
odpakowującego prezent wyciągnięty spod choinki. Zgarnęła te najlepsze z
Grecji, Maroka, Hiszpanii, Madagaskaru i wiele innych. Ciekawe jakiej
jakości będą – uśmiechnęła się z satysfakcją i zatrzasnęła komputer.
Choinkę postanowiła nie wyłączać. Nie lubiła wracać do ciemnego mieszkania a
coś jej mówiło, że dzisiaj po północy na powrót przekroczy próg tego domu. Nie
wiedziała, jak bardzo się myli...
Otulona grubym szarym szalem dźwigając
prezenty ruszyła w stronę ulicy Szczęsnej. O tej porze rzadko można było kogoś
spotkać, wszak było już po dziewiętnastej w wigilię. Ruch na ulicach zmalał.
Minęły ją tylko dwa samochody, co w mieście może zaniepokoić lecz nie w ten
szczególny wieczór. W mijanych kamienicach paliły się światła, widać było
choinki, ludzi odświętnie ubranych zasiadających do pięknie nakrytego stołu.
Jest to cudna noc. Noc cudów.
-
Wesołych świąt sąsiadko! Czy wreszcie powiesz „tak”, gdy ponownie poproszę o
twoją rękę, o pani? - rozległ się donośny męski głos.
Rozejrzała się dookoła lecz przez zamieć
nikogo nie dostrzegła. No powiedz tak – zaczęła dopingować obcą kobietę,
która była niewątpliwie świątecznym marzeniem owego mężczyzny.
-
Tak! - krzyknęła. - Tak Julianie! Wyjdę za ciebie.
No i bardzo dobrze. Kilka metrów Wiolą
przyszła młoda para zapewne utonęła w potoku pocałunków. W tym czasie już
wchodziła po schodach oddychając ciężko. Serce waliło szybko a ciałem co chwila
wstrząsał zimny dreszcz. Stróżka potu spłynęła po jej kręgosłupie. Gdy wreszcie
dotarła do celu, stanęła przed drzwiami, postawiła torby i zdjęła szal.
-
Przybieżeli do Betlejem pasterze... - zaczęła śpiewać wchodząc do mieszkania
rodziców.
-
Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze... - starał się kontynuować tata, gdy
ściągała buty.
-
Chodź, chodź córciu. Karol nie czas na kolędy. - zgromiła męża Olga i
przytuliła córkę.
Z toreb wyjęła dwa duże starannie oklejone
świątecznym papierem pudełka i położyła pod dużym drzewkiem w salonie. Stół był
przygotowany. Przykryty białym obrusem dźwigał cztery nakrycia, świecę stojącą
pośrodku, oraz złoty stroik. Zaraz po odczytaniu fragmentu z Pisma Świętego
oraz modlitwie zasiedli do Wieczerzy. Pierwszy raz od wielu lat było spokojnie.
-
Wiolciu a jak tam w szkole? Dzieci
grzeczne? - Olaf jak zawsze starał się podtrzymać rozmowę w czasie, gdy
Olga nalewała kolejną zupę w kuchni.
-
Tatku to już nie są dzieci. Młodzież. Grzeczni, grzeczni. Chcą się uczyć, chyba
wreszcie zrozumieli, że to nie przelewki. Po świętach ostatnia prosta,
sprawdziany, testy, kartkówki i mnóstwo ustnych odpowiedzi a ponadto milion
poprawek, bo, jak zwykle, nie wszyscy zaliczają w pierwszym terminie. Będę
jeszcze musiała spędzić parę długich wieczorów nad bibliografiami, a to zawsze
zmora trzecioklasistów. - Tata lubił słuchać wywodów o pracy córki, więc bez
wyrzutów sumienia, jak to było w przypadku wiecznie znudzonej mamy, opowiadała.
-
Ale lubisz tą pracę. Czasami ponarzekasz, ponarzekasz ale mimo wszystkich
ciemnych stron widzę rano jak biegniesz do szkoły. - uśmiechnął się i dolał jej
kompotu, który wypiła podczas długiej wypowiedzi.
Kiedy Olga przyniosła następną zupę, przy
stole zapanowała cisza nie przerywana, o dziwo, żadnymi dźwiękami, które zwykle
dobiegały zza ściany. Sąsiedzi pozbawieni wyczucia oraz taktu zwykli głośno
słuchać muzyki późno w nocy lub w święta, których, swoją drogą, nie obchodzili.
Po kolacji oddaliły się do kuchni by
pozmywać.
-
Jak się czujesz mamo? - zagadnęła nie przestając wycierać talerzy, które
rodzicielka podsuwała jej pod nos w ekspresowym tempie.
-
Bardzo dobrze. Od paru miesięcy nic mi
nie doskwiera lekarz nawet przy ostatniej wizycie nie przepisał mi żadnych tabletek twierdząc, że
nie ma takiej potrzeby. - zakręciła kurek, zamknęła drzwi i ze ścierką w
dłoniach usiadła na taborecie przed Wiolą. - Martwię się o ojca. Od miesiąca
jest jakiś taki nie swój, mało je, mało śpi. Siedziałby tylko w oknie i czekał
na wieczór...
-
By oglądać gwiazdy. Przecież to astronom z zawodu i zamiłowania, nie ma co się
dziwić! - weszła w słowo mamie ale widząc jej zatroskane spojrzenie, zamilkła
czekając.
-
Kiedyś... kiedyś było inaczej... jakoś tak normalnie. Jest cichy, nic go nie
cieszy. Przedwczoraj zadzwoniła Marylka z Włoch żeby złożyć nam świąteczne życzenia.
Rozmawiali może z pięć minut. Pamiętasz jak wisiał na telefonie godzinami
i nie mogłaś się doprosić, na migi
oczywiście, żeby zakończył bo musisz przekręcić do Danusi? Byłaś wtedy chora
ale, jak na pilną uczennicę przystało, chciałaś wiedzieć co było w szkole.
Chociaż i tak zawsze przed świętami były luźne lekcje. - Mama przerwała.
Popatrzyła na córkę błagalnym wzrokiem, który znaczył zawsze to samo: „Powiedz
coś, pomóż, wskrześ we mnie nadzieję”.
-
Zostanę przez całe święta. Poobserwuję go i porozmawiamy po sylwestrze. - a
co mi tam, zostanę! - postanowiła w myśli. Nie chciała być sama w te dni.
Coś się zmieniło. Już nie chciała uciekać w samotność...
Olga skinęła głową i nieco uspokojona
starannie powiesiła ściereczki na ciepłym kaloryferze.
Za oknem padał gęsty śnieg. Zmierzch zapadł
już dawno i góry zniknęły z zasięgu wzroku siedzącego przy oknie Olafa. Pod
kamieniczką na powrót zaczęły kursować samochody, co chwila pogotowie gnało na
sygnale ale również policja nie miała lżej. Taka pora, że niektórzy nie mogli
zasiąść do stołu i nie myśleć o niczym prócz biesiadowania.
-
No dobrze moi mili zbliża się dwudziesta trzecia, za pół godziny wychodzimy na
pasterkę? - Wiola poprawiła się na fotelu i spojrzała na rodziców.
-
Oczywiście! Nie ma innej możliwości, pasterka musi być! - odpowiedział Olaf a
dziewczyna puściła oko do matki.
Mamuśka jak zwykle przesadza. -
stwierdziła z radością. Z ojcem wszystko gra!
Wolnym krokiem ruszyli wreszcie w stronę
rozświetlonej już świątyni. Kościół był duży, z ołtarza patrzyła na wchodzących
figura Matki Bożej. Po obu stronach rozstawiono wysokie choinki przystrojone
tylko kolorowymi światełkami. Ładnie, tak skromnie. - mruknęła
uśmiechnięta Wiola i usiadła w pięknie ubranej kaplicy. Góralskie pasterki
zawsze są magiczne, lecz ta zapierała dech w piersiach. Gdy zabrzmiały pierwsze
takty pieśni wszyscy oniemieli z zachwytu. Zakopiański zespół uwieńczył
uroczystość czystym donośnym śpiewem i radosną muzyką. Na homilii proboszcz
opowiadał o Bożym Narodzeniu i tradycjach, które niestety są zapominane.
Ubolewał nad tym, że w święta ludziom zależy tylko na zakupach, by mieć jak
największe, jak najpiękniejsze prezenty pod choinką.
-
Jeżdżąc po Polsce w okresie Bożonarodzeniowym zauważyłem, że kościoły o północy
w Wigilię świecą pustkami. Domy rozświetlone różnorakimi lampkami, w pokojach
biesiada trwa w najlepsze a w najważniejszym miejscu? Pusto, cicho. -
odchrząknął i kontynuował. Na koniec powiedział. - Tylko na Podhalu wiara wciąż
jest żywa. Widać to każdej niedzieli oraz w święta.
Panie siedzące w drugiej ławce aż pokraśniały
z dumy i radości, czując, że kapłan mówi, między innymi oczywiście!, o nich.
Wychodząc z kościoła Olga wsunęła zmarznięte
dłonie do kieszeni i poszła do domu nie czekając na córkę i męża. Dogonili ją
dopiero przy kamienicy, lecz żadne nie odezwało
się na temat owego zachowania. Wiola wiedziała, że mama potrzebuje
chwili samotności ale nie mogła zrozumieć czym się martwi. Z kolei Olaf
domyślał się, że żonę niepokoi stan jego zdrowia. Po Nowym Roku jeszcze raz
pójdę do lekarza. - przyrzekł sobie patrząc na ściągającą kurtkę Olgę.
-
Herbatki? - zapytała radosnym tonem Wiola.
-
Owocową poprosimy. - odpowiedział Olaf po czym zatrzasnął drzwi łazienki,
usiadł na brzegu wanny i przyciskając mocno dłoń do serca oddychał szybko.
Pół godziny później wszedł blady do pokoju.
-
Co ci jest? - zmartwiony głos żony kazał mu otworzyć oczy.
-
Boli mnie serce.
-
Dzwonię po pogotowie. - postanowiła Wiola biegnąc do telefonu leżącego w
przedpokoju w duchu dziękując, że nadal jest stacjonarny, ponieważ nie
wiedziałaby gdzie zostawiła komórkę.
Lekarz wbiegł do mieszkania i od razu zbadał
wciąż ciężko oddychającego pacjenta.
-
Zabieramy do szpitala. - orzekł nie znoszącym sprzeciwu głosem.
-
Ale jak to? Przecież... - zaczęła Olga patrząc bezradnie na męża.
-
Na razie nic nie mogę powiedzieć. - rzucił pomagając kolegom ułożyć chorego na
noszach.
-
Do którego szpitala go zabieracie? - padło ostatnie pytanie.
-
Na Chałubińskiego.
Usiadły w cichym już pokoju i spoglądając
nerwowo na siebie, milczały przez chwilę. Olga wstała pierwsza przeszła do
sypialni, wyjęła zza szafy nie wielką torbę i zaczęła pakować niezbędne rzeczy
męża.
-
Mamo. - Wiola przystanęła w drzwiach pokoju rodziców. - Mamo. - rzekła znów, ponieważ
za pierwszym razem kobieta nie podniosła wzroku. - Może ja pojadę? Ty zostań,
odpocznij.
Olga pokręciła głową nie przerywając
wyciągania ubrań z dużej dębowej szafy.
-
Chcę przy nim być.
Córka skinęła tylko zgadzając się i odeszła.
Trudny i dziwny był to czas. Czy to możliwe żeby Olaf nie wiedział o jakiejś
chorobie? Czy to był jednorazowy silny atak? Pytania piętrzyły się w
zastraszającym tempie, odpowiedzi nie było.
Nazajutrz krótko po ósmej Wiolę obudził
dźwięk telefonu komórkowego. Zdenerwowana wstała szybko.
-
No gdzie jesteś? - pytała tak jakby urządzenie mogło odpowiedzieć. Jest! -
Słucham? - wyjęła go z małej torebeczki rzuconej w kąt salonu.
-
Tata... - głos mamy był cichy i przerywany nagłymi atakami płaczu. Dzwoniła ze
szpitalnego telefonu.
-
Boże, co się stało?
-
Zabrali go...
-
Gdzie? - serce dziewczyny waliło tak mocno, że wystraszona przyłożyła do niego
wolną dłoń.
-
Nie wiem. Aparatura została piszczeć i …
-
Dobra mamo zaraz tam będę. Trzymaj się. - rozłączyła szybko rozmowę i zła na
siebie, że posłuchała rodzicielki by została w domu, wciągnęła spodnie i
niebieski ciepły golf, narzuciła kurtkę po czym wypadła na podwórze.
Wstawał piękny dzień. Niebo było bezchmurne,
słońce zaczynało swą pracę, ptaki śpiewały a ludzie śpieszyli do kościoła. Powinnam
iść z rodzicami do bazyliki, jak zawsze, a nie gnać do szpitala. -
posmutniała Wiola.
-
Lekarz stwierdził, że w samą porę Olaf trafił do nich bo gdyby nadal ukrywał
chorobę... - Olga siedziała zgarbiona przed gabinetem.
-
Ukrywał chorobę?! Co chcesz przez to powiedzieć?! - polonistka zawsze potrafiła
czytać między wierszami, jednak dziś wolała się niczego nie domyślać a mieć
wszystko czarno na białym.
-
Jakiś czas temu na jednej z wizyt dowiedział się, że ma stan przedzawałowy i jeśli
nie zmieni trybu życia...
-
Spokojnie, tylko spokojnie. - zaczęła pocieszać roztrzęsioną mamę obejmując i
pocierając krzepiąco jej ramię.
Popołudniu, gdy lekarz prowadzący uspokoił
nieco zdezorientowane kobiety, przemierzając w milczeniu marnie oświetlone
szpitalne dotarły do dużej i jasnej kawiarenki. Zamówiły dania obiadowe po czym
nadal w ciszy zaczęły jeść.
-
Myślisz, że wyjdzie po Nowym Roku? - zapytała Olga zmęczonym głosem. Miała
świadomość beznadziei tego pytania, lecz nie mogła się powstrzymać.
-
Na pewno, przecież doktor powiedział, że muszą go zostawić tylko na parę dni na
badania. Myślę, że przepiszą mu całą gamę leków i wraz z zaleceniami zdrowego
trybu życia wypiszą do domu. - Wiola wiedziała, że te słowa musi wypowiedzieć z
odpowiednią mocą i chyba odniosła sukces. Matka odetchnęła z ulgą. Wierzyła
córce. Czasami wiedziała, że słowa jej dziecka są mocno naciągnięte, lecz i tak
się ich trzymała bo dawały nadzieję.
-
Córciu przecież nawet prezentu nie rozpakowałaś! - Olga pragnęła chociaż na
chwilę zmienić temat.
-
Rzeczywiście nie odpakowaliśmy paczek. - westchnęła z uśmiechem. - Możesz mi
zdradzić co tam jest?
-
Mowy nie ma, ale na pewno się ucieszysz i przypomnisz stare dobre czasy. -
twarz kobiety rozpromieniła się na wspomnienie młodej dziewczyny ciągnącej w
stronę ujeżdżalni...
Olga i Olaf poznali się w stadninie konnej
w małej miejscowości gdzieś przy Słowackiej granicy. Dojeżdżali do pracy z
Zakopanego ale nie narzekali. Uwielbiali to zajęcie. W pięknej ciemnowłosej
instruktorce młody Olaf zauroczył się od pierwszego wejrzenia, lecz długo
musiał czekać odwzajemnienie. Kilka lat później wybuchnęło między nimi szczere
i prawdziwe uczucie. Szalona miłość i namiętność została z nimi już na zawsze.
Byli swoimi pierwszymi partnerami a zarazem ostatnimi. Przerwy pomiędzy grupami
uczniów spędzali w stajni czyszcząc i karmiąc ukochane konie. Czasami szli
także na kawę. Zaręczyli się po dwóch latach znajomości. Olaf zabrał wybrankę
na przejażdżkę i wykorzystując moment kiedy konie odpoczywały, porwał
dziewczynę w ramiona i pocałował namiętnie.
-
Zostaniesz moją żoną? - zapytał drżącym, pełnym emocji głosem klęcząc przed
zapłakaną Olgą. Słońce grzało w najlepsze, ptaki koncertowały, nieopodal
szumiał potok.
-
Tak, tak, tak. - każde „tak” zaśpiewała wyżej.
-
Kocham cię, kocham cię, kocham cię bardzooo. - Olaf nie pozostał dłużny.
Usiedli wtedy na suchej trawie i wtedy
chłopak zaczął przeszukiwać kieszenie.
-
Cholera jasna. Pierścionek! - wykrzyknął po czym wstał gwałtownie. - Został na
stoliku w sypialni.
-
Głuptasie siadaj tutaj przy mnie. - rzuciła rozbawiona młoda kobieta. - No
usiądź!
Usiadł posłusznie i schował twarz w gąszczu
ciemnych włosów narzeczonej.
-
Na początek taka klapa. - mruknął speszony.
-
Hej, spójrz na mnie kochanie. - odwróciła się i ujęła jego twarz w dłonie a na
ustach złożyła delikatny pocałunek. - To było słodkie...
-
Niby co było takiego słodkiego? - obruszył się nagle.
-
Wszyscy mężczyźni są świetnie do tego przygotowani, no wiesz garnitur, krawat,
kwiaty, pierścionek, restauracja a my mamy wszystko na opak i to jest piękne! -
roześmiała się kobieta patrząc w błękitne oczy wybranka.
Każdego poranka frunęła do pracy już z
zaręczynowym cudnym pierścionkiem na palcu. Od tamtej chwili miała dwie
miłości: Olafa i konie. Czyż mogło być większe szczęście? Owszem i to
największe szczęście przyszło dwa lata po ich pięknym ślubie... już nie wśród
koni.
-
Dowiesz się wieczorkiem, gdy wrócimy do domu. - obiecała Olga.
Weszły do sali i od razu dostrzegły Olafa.
Leżał pod oknem ze wzrokiem wbitym w gazetę, którą trzymał bardzo blisko
twarzy.
-
Cześć tatku. - Wiola pocałowała wychudzony i blady policzek ojca po czym
usiadła na taborecie obok łóżka.
-
Witajcie moje kochane. Jak się macie? - złożył prasę i okulary.
-
Nie zgrywaj się dobrze? Przestań wreszcie udawać, że wszystko jest w porządku
bo nie jest! Jak mogłeś o niczym mi nie powiedzieć? Stan przedzawałowy! Boże...
-
No Boga w to nie mieszaj, okej? Nie chciałem cię martwić...
Wiola przysłuchiwała się tej wymianie zdań,
sama do końca nie wiedziała dlaczego, z rosnącym niepokojem.
-
Martwić? Boże Przenajświętszy! Olaf czy ty słyszysz co mówisz? Marylka może nic
nie wiedzieć, Inga, Paulina ale nie ja! Ja muszę wiedzieć takie rzeczy! -
wstrzymała przez chwilę oddech by za chwilę, ciszej już, kontynuować kazanie,
które, miała nadzieję, dotrze do męża. - Myślisz, że niczego nie zauważyłam?!
Chodzisz cichy, blady, smutny, mało jesz, mało śpisz, wszystkiego jest w tobie
ostatnio za mało.
Córka przeczuwając kulminację, na szczęście w
porę położyła dłoń na ramieniu mamy, czym dodała jej otuchy.
-
Przepraszam... - zaczął Olaf lecz nie dane mu było dokończyć.
-
No i co mi z twojego przepraszam?!
-
Nigdy już to się nie powtórzy ale naprawdę nie chciałem cię martwić. - powiedział,
uniósł rękę żony do swoich ust i pocałował.
Olga, pełna niepokoju i strachu o zdrowie
męża, za namową córki poszła do domu. Wiola zajęła jej miejsce. Rozmawiali do
późnej nocy o wszystkim. Ojciec opowiadał o koniach, wspominał pierwsze lata
małżeństwa, wyprowadzkę ze wsi, pracę na polu i przy wyrabianiu oscypków.
-
Dlaczego nie pokusiliście się i nie zbudowaliście jakiejś małej chałupki tuż
pod Giewontem? Można by było sprowadzić konia a może i całe stadko.
Rehabilitację można by prowadzić lub po prostu uczyć jazdy. - Wiola, tak jak
rodzice, uwielbiała konie i ubolewała, że nie może mieć swego rumaka.
-
Pieniędzy nie było, ciężkie czasy to i trzeba było każdy grosz pięć razy
obrócić przed wydaniem. Mama nie pracowała a ja... no cóż z oscypków zarobisz?
Próbowałem też pod Gubałówką pocztówki sprzedawać ale to ino na chwilę było. Na
zastępstwo za starego świętej pamięci Kowala. Potem to już nikogo nie
potrzebowali. A co? - spojrzał na nią przenikliwie. - Źle ci było?
Dziewczyna speszyła się ale szybko
odpowiedziała pewnym głosem.
-
Absolutnie. Przecież wiesz, że dzieciństwo wspominam z przyjemnością. Było
cudowne. - uśmiech rozświetlił jej twarz.
Mężczyzna przytaknął przeczesując palcami
rzadkie włosy. Ziewnął przeciągle czym sprowadził na ziemię córkę.
-
Pójdę już, odpoczywaj. Jestem w szoku, że nikt się mną jeszcze nie
zainteresował. No wiesz, siedzę i siedzę... - rozejrzała się po pokoju,
powiodła wzrokiem bo odrapanych zielonych ścianach i westchnęła. - Mogli się
bardziej postarać. No cóż, do jutra. - pocałowała policzek ojca i wyszła.
Na zewnątrz było mroźno i wietrznie.
Przydrożne lampy rzucały blade światło na ulicę. Kobieta owinęła szyję jeszcze
ciaśniej szalem po czym wbiwszy wzrok w drogę, ruszyła szybszym krokiem. Pod
zaniedbanym blokiem obok szpitalnego gmachu na trawie leżał staruszek przykryty
lichą kołdrą pochrapując lekko. Wiola przyjrzała się bezdomnemu i po chwili ze
zdumieniem spostrzegła, że jest to były nauczyciel języka angielskiego w jednej
z zakopiańskich podstawówek. Swego czasu było o nim głośno. Ludzie mówili, że
coraz częściej zaczął sięgać po kieliszek po śmierci ukochanej żony. Córka pana
Kowala wyjechała za granicę i nie przejmowała się losem starego ojca. Mężczyzna
odwrócił się na drugi bok i tym razem zachrapał donośnie. Jeśli wprowadzę
swój plan w życie, już nikt nie będzie spał w takich warunkach. -
postanowiła gorliwie, włożyła zmarznięte dłonie do kieszeni po czym odeszła do
domu.
W mieszkaniu panowały egipskie ciemności.
Dziewczynę nie zdziwił widok śpiącej w bujanym fotelu matki. Telewizor był
ściszony a pilot w dłoni Olgi wysuwał się powoli. Wiola przykryła kobietę,
wyłączyła pudło, tak zwykła nazywać telewizję i cicho otworzyła drzwi swojej
sypialni. Okno, które otworzyła rano, teraz było uchylone. Stojący na stoliczku
elektroniczny zegar wskazywał czwartą nad ranem. Wiola, zszokowana późną
godziną oraz możliwością spędzenia przy chorym ojcu aż tyle czasu, wsunęła się
pod kołdrę pachnącą lawendą. Dzięki Ci Boże za tak silnego tatę. -
wyszeptała ziewając. Chwilę później odpłynęła w kojące ramiona Morfeusza.
Od niepamiętnych czasów tej krótkiej nocy
śniła.
-
Wstawaj no! Wstawaj słyszysz?! Konie wybiegły ze stajni! - mruknął mężczyzna
nachylając się nad zakopaną w pościeli Wiolą.
-
Co? Co ty bredzisz? Daj mi spokój, chcę spać! - ofuknęła go sennie.
-
Już nie pamiętasz co mówiłaś? „Obudź mnie jakby coś się działo! Nie ważne jak
bardzo będę zaspana! Obudź!” - Paweł doskonale potrafił naśladować jej głos.
Pewnie trenował nie raz nie dwa, gdy ta go zdenerwowała co zdarzało się naprawdę często. - Wstawaj!
-
Boli mnie brzuch i głowa i... - nie pozwolił jej dalej wymieniać.
-
Brzuszek i główka to szkolna wymówka nie wiesz o tym? A ty, o ile mi wiadomo,
już dawno edukację zakończyłaś.
-
Paluszek i główka to szkolna wymówka to wiem. Twojej wersji nie ma! - mimo
wszystko lubiła się z nim drażnić i przegadywać.
Skapitulowała w końcu. Wstała, narzuciła na
siebie szlafrok, udała, że nie widzi spojrzenia kolegi i ruszyła po schodach.
Konie stały w boksach tak jak je wczoraj
zostawiła. Jadły marchewki, które Paweł wrzucił im w wyznaczone miejsca,
przeżuwając głośno. Wiola skwitowała dziecinne zachowanie mężczyzny
naburmuszoną miną i ciężkim westchnieniem.
-
Skoro już wstałaś to chodź na kawę, co? - zaproponował niczym nie zrażony
stojąc przed piękną instruktorką.
-
Pawełku do pierwszej grupy zostały trzy godziny czuwaj tu nad wszystkim. Idę
spać, miałam naprawdę trudną noc.- po namyśle dodała. - Wspaniały z ciebie
facet, wiesz co zrobić by postawić laskę szybko na nogi, ale nic z tego nie
będzie. Nie myśl, że mi się nie podobasz. Podobasz się każdej dziewczynie
mijanej na ulicy.
-
Więc? - przełknął ślinę. Jak zaraz usłyszę, że jest lesbijką to padnę,
przysięgam!
-
Nie jestem zainteresowana żadnym związkiem. Z nikim. Uwielbiam niezależność i
samotność. Hej! Chłopaku! Nie jestem lesbijką! - wybuchnęła śmiechem tak
głośnym, że konie podniosły głowy do góry, by zobaczyć co tak rozbawiło uroczą
Wiolę.
-
Skąd wiesz, że o tym pomyślałem? - zdezorientowany patrzył na koleżankę podejrzliwie.
Kobieta cmoknęła go w policzek.
-
Czytam w myślach!
Pobudka, którą zafundowała młodej polonistce
mama, była pachnąca i bardzo kusząca. Taka, jak za dawnych czasów. Olga weszła
do sypialni córki z kubkiem kakao z którego unosiła się para. Gorący napój
szybko postawił na nogi Wiolę.
-
Idziemy do taty? - zapytała z uśmiechem wyskakując z łóżka.
Matka pokręciła przecząco głową po czym
ruszyła do salonu.
-
Najpierw rozpakuj prezent. - podała córce średniej wielkości pakunek, usiadła
naprzeciwko w fotelu i patrzyła na zdumioną Wiolę, która od razu przycupnęła na
skraju krzesła.
-
Poczekaj, poczekaj. Mikołaj pamiętał przecież o wszystkich.
Gdy podarunki leżały na kolanach kobiet, te
wstrzymały oddech.
-
Koń? Na własność?! - wykrzyknęła dziewczyna trzymając w ręce list i raz po raz
zerkając na leżący obok nowy toczek.
-
Polonistka a nie umie dokładnie czytać! - żartobliwie ofuknęła ją Olga.
Rzeczywiście. Cała stadnina konna w
Poroninie na własność pani Wioletty Gazdy!
-
Mamo ale... ale jak to? Skąd? Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie? - pytania
gromadziły się w głowie dziewczyny w zastraszającym tempie.
-
Nigdy o tym nie wspominałam ale mój ojciec pozostawił w spadku sporą sumę
pieniędzy, które mają być przeznaczone na podtrzymanie jego działalności.
Tata coś wspominał ale wpuściłam jednym
uchem a wypuściłam drugim. - przypomniała sobie Wiola. Młoda kobieta nie
mogła uwierzyć w to, co widzi. Spełnienie jej skrywanych zawsze marzeń.
-
Wiem, że to brzmi bajkowo i nie prawdopodobnie ale nigdy nie było dobrego
momentu by o tym porozmawiać. Najpierw twoje studia później od razu praca, w
której się spełniasz. Nie chcieliśmy wywrócić ci świata do góry nogami, lecz
teraz, gdy już dość długo uczysz... sama postanowisz co dalej. - rzekła mama
wciąż się uśmiechając.
Ojciec Olgi odziedziczył ową stadninę po
swoich dziadkach. Najpierw pracowali oni w Borze jako instruktorzy by po
parunastu latach podjąć decyzję o założeniu własnej działalności. To tam Olaf
zdobył serce ukochanej...
Kobiety w dobrych nastrojach wyruszyły do
szpitala tuż przed południem. Dzień był słoneczny lecz mroźny. Śnieg skrzypiał
pod nogami skrząc się wszystkimi kolorami tęczy. Korytarz był, o dziwo, pusty
przeszły więc szybko do sali, w której dochodził do zdrowia Olaf.
-
Dzień dobry. - powiedziały naraz i wybuchnęły śmiechem.
- O
moje panie w doskonałych nastrojach! To dobrze bo i ja mam się nie najgorzej.
Podali jakieś leki i jestem jak nowo narodzony. Mógłbym już wyjść do domu. -
rzucił na powitanie po czym przeczesał palcami włosy.
-
Wiola odpakowała prezent. - Olga uśmiechnęła się tajemniczo spoglądając raz na
męża raz na córkę.
-
No i co? - popatrzył na dziewczynę wyraźnie zainteresowany.
-
Jestem w szoku ale oczywiście takim pozytywnym. Jeszcze nie wiem co zrobię.
-
Wiesz, wiesz. - mruknął ojciec biorąc dłoń córki i podnosząc ją do ust. -
Będziesz wspaniałą instruktorką.
Wiola zamyśliła się nad tymi słowami na
moment, lecz zaraz wstała wskazując drzwi.
-
Przynieść ci coś?
-
Weź portfel i kup jakąś prasę tylko nie babską. Proszę!
Zadowolona, że znalazła pretekst do wyjścia,
cicho zamknęła za sobą drzwi. Zamiast od razu udać się do kiosku na parterze,
przysiadła na krześle przed salą. Ojciec już wiedział, że zakochana w koniach
kobieta, przyjmie podarunek i mądrze zainwestuje pieniądze leżące na koncie
bankowym. Skoro on wiedział i matka również, czy ona, Wiola, mogła ich zawieść?
Szkoda zostawiać pracę, która daje radość ale co w momencie, gdy z pracy
człowiek idzie do pracy, którą kocha? Kontakt z ludźmi będzie miała nadal i
wciąż będzie uczyła ale już nie w ponurych murach a pięknie odnowionej
stadninie. Wstała i skierowała się w stronę windy, przed którą stał już wysoki
mężczyzna w białym kitlu. Jego wzrok w trybie natychmiastowym odnalazł uroczą
polonistkę a usta rozciągnęły się w uśmiechu ukazując białe uzębienie. Pewnie
stomatolog. - stwierdziła szybko.
Przez kilka minut czuła się jak podejrzana,
obserwowana z góry na dół.
-
Pani tutaj pierwszy raz?
Wystarczy, że kobieta wpadnie w oko i już
mężczyzna traci głowę oraz mądre myślenie a jego słownik zmniejsza się do
najmniejszych możliwych rozmiarów.
-
Mój ojciec tutaj leży. - odpowiedziała z trudem hamując śmiech. Dziwne
pytanie. - zgromiła go w duchu.
-
Ma pani może ochotę na kawę? - lekarz wyszedł z windy i zapatrzył się w szeroko
otwarte oczy dziewczyny.
Oburzenie wzięło górę.
-
Co pan sobie wyobraża?! Że samotna kobieta chodzi po szpitalnych korytarzach,
jeździ windą tylko po to, by kogoś poderwać?! Facet tu jest szpital a nie
agencja towarzyska! Chyba jesteś bardzo spragniony wrażeń skoro grasz aż tak w
otwarte karty. - wybuchnęła niepohamowanym gniewem.
-
Przepraszam... chciałem, myślałem...
-
To niech pan za dużo nie myśli! - warknęła i podbiegła do kiosku.
Szybko wybrała odpowiednie czasopisma, dwie
butelki niegazowanej wody oraz jabłka. Zapłaciła, dyskretnie obejrzała teren po
czym ruszyła w drogę powrotną tym razem schodami. Jakże była szczęśliwa gdy
minęła tylko kilku chorych, żadnego lekarza.
-
No jestem. Masz tutaj parę gazet, wodę i twoje ukochane jabłka. - powiedziała
kładąc torbę na szafce obok łóżka. Przycupnęła na krawędzi łóżka.
Olaf podziękował uśmiechem. Rozmawiali
jeszcze długo o planach Wioletty na przyszłość, o zdrowiu ojca oraz... planach
na sylwestra, którego i tak mieli spędzić w domu.
-
Wiecie, do kiosku zjechałam windą ale tak się zdenerwowałam, że już nigdy do
niej nie wsiądę! Jeden lekarz w tym szpitalu jest źle wychowany. Próbował mnie
podrywać i to tak bez ładu i składu. Zero taktu za to ma gość tupet. -
emocjonowała się, jak zwykle, opowiadając.
-
Nie dziwota. Śliczna kobieta z ciebie córuś. - przekonanie w głosie Olgi nie
zdziwiło Wioli.
-
Mama ma rację.
No pewnie! Jeszcze mnie swatajcie! -
pokręciła głową z niezadowoleniem.
-
Jest mi bardzo dobrze samej i chcę by tak zostało. Na prawdę. - dodała
dobitnie.
-
Dobrze już dobrze. Nie denerwuj się kochanie. To co, idziemy? Ugotuję obiad to
przyniesiemy ci koło siedemnastej. - Olga spojrzała na męża a ten skinął głową.
Śpiew ptaków umilał powrót do domu. Tuż przed
blokiem zatrzymały się na moment przy tablicy ogłoszeń.
-
Cztery klepsydry naraz?! Umówili się czy co?
-
No chyba tak, spójrz to przecież trzy przyjaciółki i mąż jednej. - zauważyła
Wiola podchodząc bliżej białych kart. - Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt
pięć, osiemdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt dziewięć. Pięknie! Imponujące.
Matka westchnęła po czym uśmiechnęła się
blado.
-
Widać tę zależność między ludźmi. Nie potrafią żyć bez siebie.
To była piękna prawda. Więzi, które łączą nie
przerywa śmierć ona tylko przenosi nas na drugi piękniejszy, radośniejszy,
barwniejszy brzeg.
Po tygodniu pobytu w szpitalu, znowu silny
Olaf z niemałym szczęściem wszedł do mieszkania, gdzie czekała na niego żona.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyciągnął dłoń do ukochanej.
-
No i jak sprawy?
-
Do końca roku szkolnego Wiola będzie pracować a później zajmie się remontem
stadniny. - pocałowała czoło męża i przyjrzała mu się uważnie. - Jak twoje
zdrowie?
- W
porządku, jest dobrze naprawdę. Nic mi już nie grozi.
-
Musisz na siebie uważać. - jej ton nie zniósłby
sprzeciwu toteż mężczyzna nie ośmielił się dyskutować. Skinął głową.
- A
nasze jedyne dziecko chyba zawsze będzie samo... - Olaf, spragniony rozmowy,
nie wypuścił z objęć małżonki, gdy ta chciała wstać.
-
Cóż jej zrobisz? To już dorosła, mądra i inteligentna kobieta. Wie czego chce.
Trzeba nam się z tym pogodzić. Będzie miała konie, więc nie będzie sama.
-
Oluś, Oluś konie jej drugiego człowieka nie zastąpią! - nieznacznie podniósł
głos. - Chciałbym, by miała kochającego mężczyznę obok siebie. Nie musi brać
ślubu, urządzać wesela nie wiadomo jak
wystawnego.
-
Bój się Boga! Co też ty opowiadasz?! Ma żyć na kocią łapę?! - obruszyła się
kobieta. Wstała, wyszła do kuchni gdzie nastawiła wodę na herbatę.
-
Wiesz jacy są młodzi. Lubią niezależność i te no... wolne związki. Znaczy, że
on idzie na dyskotekę a ona zostaje w domu i nie jest zazdrosna. - dołączył do
żony nie pozwalając jej uniknąć dalszego wywodu.
-
Udaje, że nie jest zazdrosna. - sprostowała odruchowo. Usiadła przy stole i
czekając na herbatę, wbiła wzrok w męża.
-
Oluś pomyśl co będzie jak nas zabraknie? Jak ona sobie poradzi?
-
Poradzi, poradzi. Mówię ci, musimy się pogodzić, że wnuków nie będzie...
Wiola spędziła cały dzień na poprawianiu
sprawdzianów z „Pana Tadeusza”, chcąc po przerwie świątecznej dopisać oceny bo
im więcej, tym łatwiej później będzie wystawiać stopnie końcowe. W nocy, gdy
nie mogła zasnąć, wymyśliła plan, którego realizację zacznie pod koniec
czerwca. Pojedzie do nowo nabytej stadniny, obejrzy całość i podejmie decyzję
co musi zmienić, odnowić a co zostawi takie, jakie jest. Czuła, że romantyczna
dusza nie pozwoli jej na zbyt wielki remont. Drewniane podwójne drzwi w lecie
otwarte na oścież będą zapraszały gości do pięknej stylowej ujeżdżalni. Wszędzie będzie królowało drewno oraz różne
odcienie brązu. Stajnie są połączone z wielką aulą, na której odbywają się
lekcje tego Wiola była pewna. Mieszkania znajdują się nad boksami. Małe pokoiki
zarezerwowano dla gości, lecz dla właścicielki także znajdzie się miejsce. Muszę
tylko uważać, by nie zatrudnić chłopaka o imieniu Paweł. Ponieważ wtedy po
spokojnym życiu pośród pięknych łąk pozostanie tylko wspomnienie. - przypomniała
sobie i natychmiast zanotowała zdanie z miłym uśmieszkiem na końcu.
Ostatni dzień grudnia wstawał powoli i
leniwie. Śnieg padał bez przerwy pokrywając świat jeszcze grubszą kołdrą
białego puchu. O zasypanych ulicach od rana informowali gotowi do pracy
dziennikarze telewizyjni i radiowi. Chwała ci Boże, że nie mam samochodu! - dziewczyna
wstała, zaścieliła łóżko, narzuciła na siebie szlafrok po czym przeszła do
łazienki. Cudne woreczki pod oczami nie zadziwiły uroczej polonistki. Obmyła
twarz letnią przeźroczystą wodą, wyszorowała zęby. Z małego głośnika płynęła
spokojna muzyka, w sam raz na miły początek dnia.
- Rozpędzony
tir na ukraińskich tablicach wpadł w poślizg na drodze krajowej...
-
Zderzenie pięciu samochodów osobowych przy granicy ze Słowacją....
-
Siedemdziesiąt osób przewieziono do szpitala wskutek przemrożenia...
Zatrzęsienie informacji wbiło Wiolę w fotel. Przez
minione dni była pozbawiona kontaktu z mediami, więc teraz z wielkimi oczami
wpatrywała się w co chwila inne obrazy w telewizji. Dziennikarze szybko
informowali widzów o coraz to nowszych i ważniejszych wydarzeniach. Po
przełknięciu ostatniego kęsa chleba skierowała pilot do ekranu i pstryknęła
czerwony przycisk. Zapadła cisza.
Późnym wieczorem zapakowała piżamę oraz szczoteczkę
i ruszyła do rodziców. Nie mogła zostawić ich samych. W sylwestrową noc zawsze
byli razem.
-
Wiola! - znajomy głos kazał jej przystanąć i spojrzeć w tył.
-
Basia! Co ty tu robisz? Kopę lat!
-
Przyjechałam z rodziną na święta i sylwestra do pięknie ośnieżonej stolicy
Tatr. - rozejrzała się wokoło i głośno wciągnęła mroźne powietrze. - W życiu
nie podejrzewałabym, że cię poznam. Wyszłam na spacer a tu taka niespodzianka.
- emocjonowała się żwawo gestykulując. - Ale ty na pewno się spieszysz, co?
-
Nie specjalnie. Jest dopiero dwudziesta. Co powiesz na gorącą czekoladę? Tutaj
- wskazała małą kawiarenkę ozdobioną
jednokolorowymi światełkami naprzeciwko.
Rozmowom nie było końca, trzeba w końcu
nadrobić zaległości. Basia, zaraz po studiach, wyszła za mąż i urodziła
dziecko. Po powrocie do pracy awansowała na stanowisko redaktora naczelnego, z
czego była bardzo dumna.
-
Mieszkamy w Warszawie i jest nam naprawdę dobrze. Miłosz chodzi do prywatnego
przedszkola na Bemowie, ma tam fantastyczną opiekę. - opowiadała nie
dopuszczając do głosu Wioli. - Henryk jest fotoreporterem. - dodała, jakby owa
informacja była niezbędna.
-
Wspaniale! Przykładna rodzinka. - stwierdziła polonistka bez cienia zazdrości.
- A
ty co robisz? - upiła łyk gorącej czekolady
i spojrzała wyczekująco na znajomą.
W przeciągu piętnastu minut opowiedziała jak
minęły jej ubiegłe lata oraz jakie ma plany na przyszły. Basia słuchając wywodu
Wioli, nie mogła ukryć zdziwienia.
-
Samotność? Niezależność? Ty chyba nie mówisz poważnie? - zaperzyła się wielce i
wytrzeszczyła oczy.
-
Tak, to najlepsze co może być. - rzekła spokojnie. - Cudnie, że tak wszystko
się układa a teraz wybacz, muszę iść. - wstała, założyła kurtkę, szalik i
czapkę po czym uściskała koleżankę. - Szczęśliwego Nowego Roku. - pocałowała
powietrze obok policzka Basi.
-
Niech ci się wiedzie!
Wyleciała z restauracji jak z procy. Była
spóźniona i rozzłoszczona. Czemu wszyscy zawsze się dziwią, że jestem sama?
Kocham niezależność! Koniec kropka. Co mnie podkusiło żeby proponować
czekoladę! Przecież dobrze wiem, jaka jest Baśka. - denerwowała się Wiola.
W mieszkaniu rodziców unosił się zapach świeżo upieczonego makowca, w salonie
rozłożony na kanapie odpoczywał Olaf zaś w kuchni krzątała się Olga. Dziewczyna
przystanęła w korytarzu chłonąc ten widok.
Nowy Rok, nowe siły, nowe pomysły. Wiola to
wszystko miała lecz na realizację największego marzenia musiała poczekać do
czerwca. Zobowiązania zawodowe trzeba było wypełnić a póki co zanurzyła się po
brzegi w kolejnej turze sprawdzianów i kartkówek. Hobby polonistki zostało
wstrzymane, wszystkie papiery o dofinansowanie stadniny złożone. Konie
zdecydowała dokupić w maju a te, które hodował dziadek sprowadzić do Poronina
na początku czerwca.
Olaf, zdrowy, silny i pełny dobrej energii na
początku lutego zabrał żonę na dwutygodniowe wczasy do jednej z nadmorskich
wiosek. Małżonkowie zamieszkali w nie dużym hoteliku tuż przy plaży. Z okien
sypialni roztaczał się piękny widok na park oraz morze, które o tej porze roku
było przez większość czasu niespokojne. Wieczory spędzali w kawiarni gdzie
poznali ciekawych ludzi, miłośników astronomii oraz literatury.
Pod koniec stycznia rozpoczął się remont
stadniny. Profesjonalna firma na życzenie uroczej instruktorki bez wahania
przyjęła zlecenie. Zreperowano dach, odmalowano ściany, przymocowano deski,
naprawiono drzwi. Pracy było od groma. Wiola przyglądała się poczynaniom
mężczyzn z podziwem i gdyby nie nawał zajęć na pewno do podziwu doszłoby
również zniecierpliwienie.
Każdej nocy po odwiedzinach w stadninie
śniła.
Piękny, duży, podłużny budynek rozciąga się
na całą szerokość pola. Jest drewniany. Ujeżdżalnia stanowi największą część
nowego miejsca na ziemi Wioletty. Droga
jest wąska a po obu jej stronach hasają zadbane konie. Ich sierść lśni w letnim
słońcu. Wiola w koszuli nocnej wychodzi na podwórze by sprawdzić czy wszystko
jest na swoim miejscu. Jest. Wszystkim zajmuje się Klaudia, koleżanka z czasów
studenckich, uwielbiająca konie i pracę na świeżym powietrzu. Wokół nóg rozespanej
właścicielki biega uradowany psiak – przybłęda. Ptaki śpiewają, nieopodal szumi
strumień, zadowolone konie rozmawiają ze sobą we własnym języku. Wioletta z
uśmiechem wstawia wodę na herbatę i wraz z Klaudią sączy ją niespiesznie na
progu mieszkania. Do pierwszej lekcji jest jeszcze dużo czasu, co można
wykorzystać na relaks. Nie ważne, że dopiero co opuściło się łóżko.
Wszechogarniająca cisza zakłócana tylko ptasią muzyką aż prosi by przycupnąć na
chwilę w słońcu.
Tak będzie już niedługo... Jeszcze tylko kilka
miesięcy i sny staną się piękną rzeczywistością a ona będzie robić to, co
naprawdę kocha. Gdzie znaleźć jakąś Klaudię? - zastanawiała się po
przebudzeniu Wiola. Na razie poradzi
sobie sama... a później któż to wie …
Prezent pod choinkę naprawdę potrafi zmienić
życie...
Szykuje nam się piękna tomikowa i miłosna uczta.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Krysia
Coś tych wierszy mało.... Poeci! Co z Wami?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Ilona