niedziela, 25 stycznia 2015

Przypominajka i zimowe opowieści ciąg dalszy :)

Za oknem pada śnieg, w domu ciepło i przytulnie w sam raz żeby poczytać miłosne opowiadania:) Przy okazji przypominam, że piszemy do 10 lutego. Zakładka "Miłość niejedno ma imię" jest na górze i tam są wszystkie opowiadania, kto nie czytał zapraszam. Jeszcze dzisiaj zrobię banerek z boku, który będzie przenosił bezpośrednio do zakładki, bo wiem, że niektórzy mają problem z odnalezieniem. A i przy okazji dodam, że do opowiadania można dołączyć dedykację. To z mojej strony wszystko. Zapraszam do lektury. 


Elżbieta Kulczycka

Tango na śniegu

Patrycja podeszła do okna. Śnieg wciąż padał. Pierwszy śnieg w tym roku. Białe płatki przykryły całe miasto. Patrycja lubiła zimę. Lubiła ten czas, kiedy nie było widać brudnych i szarych ulic Warszawy, a mróz ścinał powietrze i wydobywał z ust delikatne mgiełki. Najbardziej lubiła stać przy oknie i patrzeć, jak miasto spowalnia i cichnie. Śnieg tłumił odgłosy. Miała wrażenie, że zagłuszał również jej myśli. To było bardzo kojące. Zwłaszcza teraz, gdy serce chciało wyskoczyć jej z piersi z rozpaczy a głowa bolała po nieprzespanej nocy.
Patrzyła jak płatki spadają z nieba i wirują w pląsającym między nimi wietrze. Niektóre z nich przytulały się do siebie, jak tancerze na parkiecie, by za chwilę gwałtownie wyrwać się ze swoich objęć i samotnie spocząć na parapecie jej okna. Tak jak w tangu. Stała przy oknie i obserwowała tańczące płatki.


Kochała taniec. Był częścią jej życia. Będąc dzieckiem bardzo chorowała, słabo się uczyła i nie była jakoś szczególnie uzdolniona. Nie była też duszą towarzystwa i nie miała wielu koleżanek. Lubiła spędzać czas w domu, z książką, w swoim pokoju, tam gdzie czuła się najbezpieczniej. Bardzo lubiła czytać. Zdarzało jej się czytać nawet trzy książki naraz. Mama nieraz pytała się jej, jak to jest możliwe, że nie plączą jej się czytane historie. Nie umiała tego wytłumaczyć. Nie plątały się i już. To była jej bezpieczna wyspa na wzburzonym morzy, jej świat.
Drugim był właśnie taniec. Lubiła tańczyć. Ale pod warunkiem, że nikt tego nie widział. Uwielbiała zostawać sama w domu. Gdy tylko mama wychodziła na dyżur do szpitala i drzwi zamykały się za nią, Patrycja cichutko wchodziła do pokoju mamy, otwierała szafę i wyciągała z niej najbardziej kolorową spódnicę, jaką w życiu widziała. Była naprawdę piękna. Długa i rozkloszowana. Namalowana była na niej łąka z całym mnóstwem maków, zieloną trawą, błękitnym niebem i słońcem ozłacającym to wszystko swoimi promieniami. Już samo patrzenie na nią wprawiało Patrycję w dobry humor i chciało jej się śmiać.
Gdy Patrycja wykonywała w niej obroty, maki na spódnicy tańczyły razem z nią. Ich czerwień łączyła z wszystkim kolorami i Patrycja wyobrażała sobie, że zamiast spódnicy wiruje wokół niej najprawdziwsza tęcza. Nastawiała wtedy ulubioną płytę mamy z piosenkami Abby, chwytała miśka Leona w objęcia, który był prawie jej wzrostu, i tańczyła. Tak, jak umiała. Śmiejąc się, obracała się wokół własnej osi, w maminej spódnicy, aż zaczynało kręcić się jej w głowie.
Któregoś dnia, gdy tak tańczyła i była pewna, że nikt jej nie widzi, usłyszała oklaski. Speszona zatrzymała się w pół obrotu i zobaczyła wzruszoną twarz mamy. Wróciła wcześniej z pracy a muzyka płynąca z odtwarzacza zagłuszyła zgrzyt klucza w zamku. Mama… Ona jedna nigdy w nią nie zwątpiła i potrafiła cieszyć się z każdego, nawet najmarniejszego sukcesu córki. Nawet teraz, gdy jest już dorosła, to mama w dalszym ciągu jest jedyną osobą, na której Patrycja może polegać bez żadnego zastrzeżenia. Oddanie i do końca. Prawdziwy przyjaciel. Następnego dnia pojechały razem do najbliższej szkoły tańca i zapisały Patrycję na kurs tańca towarzyskiego. Wtedy też padał śnieg. Gdy wracały do domu ulicami Wrocławia, pod stopami skrzypiał ścięty mrozem biały dywan. Patrycja chwyciła mamę za ręce i razem zaczęły kręcić piruety na śniegu.

– Dlaczego nie nosisz tej spódnicy, mamo? – zapytała Patrycja tamtego dnia, gdy wróciły do domu. – Jest taka piękna.
– Co ty opowiadasz, kochanie – zaśmiała się mama. – Nie noszę jej, bo… Dostałam ją od… – zawahała się. –  Zresztą nieważne. – Mama zmieniła temat. – Jest za bardzo kolorowa, gdzież ja bym w niej chodziła.
– Od taty, prawda? Dostałaś ją od taty. – Nie dała się zbyć Patrycja. Chciała o nim porozmawiać. Chciała wypłakać razem z mamą cały ten ból i żal. I złość, że ich zostawił. Miała wtedy 9 lat. Dużo rozumiała i wiedziała, że kiedyś mu to wykrzyczy. Że się z tym nie zgadza, że nie akceptuje jego nowej rodziny, bo one przecież wciąż są, nie umarły przecież, i jak on mógł im to zrobić. Ale dla mamy wspomnienie o mężu było wciąż zbyt bolesne. Nie potrafiła rozmawiać o nim z Patrycją, chociaż minęły już cztery lata.
– A co ty tam wiesz. Lekcje odrobiłaś? – mama ucięła temat i zaczęła zmywać naczynia.

Patrycja wiedziała, że mama wciąż czeka na ojca. Wiele razy widziała, jak ukradkiem ocierała łzy i stała w oknie patrząc na puste miejsce parkingowe po samochodzie, którym odjechał do tego swojego nowego życia. Mówią, że czas leczy rany. Patrycja szczerze w to wątpiła. Są rany, które może pokryć tylko blizna przebaczenia. A ona nie umiała wybaczyć ojcu. Bo jak można wybaczyć komuś, kto o to wybaczenie ani razu nie poprosił. Nie umiała sobie tego wyobrazić. Wtedy. A teraz….

Oderwała się na chwilę od okna i spojrzała w stronę walizki, którą spakowała wczoraj wieczorem. Cały jej marny dobytek. Wszystkie koleżanki już dawno powychodziły za mąż i urodziły dzieci. Tylko jej się to nie udało. Jak ona chciała mieć prawdziwą rodzinę! Z mężem i dziećmi. I z psem przygarniętym ze schroniska. Lub z kotem. Leonem. Z zapachem wody kolońskiej w łazience o poranku i z parującym krupnikiem na obiad. Patrycja uwielbiała krupnik. Kojarzył jej się z dzieciństwem. I z beztroską. I z bezpieczeństwem. Krupnik i zaparowane w zimie okna w kuchni były dla Patrycji synonimem udanego dnia. I koniecznie z mamą krzątającą się po domu. Mama denerwowała się na te okna, że parują i że nie można ich otworzyć, bo mróz na dworze i Patrycja może się przeziębić. Próbowała przekonać mamę, żeby polubiła tę parę na oknach, jak ona, bo tak jest dobrze. Bo daje poczucie bezpieczeństwa i żadne zło z zewnątrz przez nią do nich nie zajrzy. Ale mama nie potrafiła tego zrozumieć.

Powoli robiło się ciemno. Uliczne latarnie swoim blaskiem ozłociły wirujące płatki śniegu. Zaraz powinna przyjechać taksówka. Za godzinę Patrycja ma pociąg do Wrocławia. Do domu. O swoim mieszkaniu w Warszawie nigdy nie umiała tak powiedzieć. Dom. Dom był tam, gdzie się wychowała. Gdzie dorastała. Gdzie pachniało miłością, ciepłem i marzeniami. Gdzie była mama… Choroba mamy sprawiła, że dom zrealizował się w Warszawie, do której Patrycja przywiozła mamę 3 lata temu, żeby być przy niej i opiekować się nią. Tutaj też było więcej lekarzy specjalistów, więcej możliwości. Do końca wierzyły, że przezwyciężą chorobę. Lecz teraz, gdy mama odeszła, dom stał się pustym słowem. Wraz z mamą umarło serce Patrycji. Nikogo już nie miała na tym świecie. Została zupełnie sama. To dopiero miesiąc, ale czy czas zagoi ranę? Czy złagodzi ból…? Nie miała zbyt dużego wyboru – zostać w stolicy, która ją odtrąciła lub wrócić do domu, który już nigdy nie będzie domem. Zdecydowała się wrócić. Czy dobrze zrobiła? Tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Mamo…

Nie martwiła się o pracę. Firma, w której pracowała, zaproponowała Patrycji etat we wrocławskiej filii. Akurat zwolniło się miejsce, bo jedna z dziewczyn właśnie urodziła dziecko i potrzebowali kogoś na zastępstwo. Mieszkanie wynajęła dwóm studentkom. Na razie na rok a potem zobaczy. Chciała sprzedać mieszkanie od razu, ale zapamiętała jedną z ważnych rad mamy, żeby nigdy nie robiła niczego pochopnie. Żeby nie podejmowała decyzji w chwilach smutnych lub radosnych. Bo często przesłaniają one istotę rzeczy. Niech najpierw ochłonie, nabierze dystansu i wszystko to sobie jakoś poukłada. Żeby niczego nie żałowała. Patrycja westchnęła żałośnie a ciepłe powietrze z jej ust skropliło się parą na szybie. Machinalnie uniosła rękę i palcem napisała na niej jego imię. S e b a s t i a n…

W dniu w którym zrozumiała prawdę, mama Patrycji powróciła do lepszego świata. Bardzo cierpiała i śmierć wydawała się wybawieniem. Patrycja towarzyszyła jej do końca. Do ostatniej sekundy wspominała radosne chwile przeżyte z mamą. Przez łzy, których już nie powstrzymywała. Trzymała mamę za rękę i opowiadała o tym, jaka była z nią szczęśliwa. Odkąd zostawił ich ojciec, były dla siebie wszystkim. Wspierały się i chroniły nawzajem. Z czasem Patrycja przejęła rolę opiekunki, powierniczki i pielęgniarki. Prosiła, żeby mama nie martwiła się, bo nie zostanie sama. Jest przecież Sebastian. Jakże się wówczas myliła. Nie upłynęła godzina, gdy Patrycja została na świecie zupełnie sama.

Wyszła ze szpitala zapłakana i tak bardzo nieszczęśliwa. Nie miała sił wrócić do pustego mieszkania. Odwlekała tę chwilę, by nie musiała zostać sam na sam z własnymi myślami. Postanowiła powłóczyć się po Starym Mieście. Zrezygnowała z komunikacji miejskiej. Gdy szła Książęcą, listopadowy wiatr targał jej włosy. Na Placu Trzech Krzyży była już całkiem rozczochrana, ale nie dbała o to. Zaczął padać deszcz. Zmrok zapalił latarnie i świąteczne ozdoby, którymi tuż po Wszystkich Świętych próbowano rozweselić ludzi. Za szybko. Patrycja nigdy nie umiała cieszyć się bożonarodzeniowymi gadżetami już w listopadzie. Żeby przynajmniej zaczął się Adwent. Nie wyjęła parasolki, nie miała na to siły. Przecięła Aleje Jerozolimskie i szła dalej Nowym Światem. Gdy dochodziła do Świętokrzyskiej była już przemoczona do suchej nitki. Spojrzał w bok i w szybie wystawowej zobaczył własne odbicie. I Sebastiana. Zaparkował po przeciwnej stronie ulicy, niedaleko przychodni lekarskiej. Obok niego szła kobieta prowadząc za rękę ich dziesięcioletniego synka. Patrycja wiedziała o wszystkim. Że od lat są w separacji. I że nie mieszkają już razem a rozwód jest tylko kwestią czasu. Musi tylko znaleźć czas, żeby poszukać prawnika i jakoś to zorganizować. Patrycja zaczęła się już martwić, bo organizowanie tego zaczęło odliczać się w miesiącach… Oddała mu serce i uwierzyła, że on też oddał jej swoje. Była cierpliwa i kochająca. I wierzyła mu, jak tysiące kobiet w podobnych sytuacjach.

 Pamiętała dzień w którym się poznali. Każdą chwilę, każdy szczegół. Wchodziła właśnie do studia nauki tańca i myślami była jeszcze w biurze. Zbliżało się Boże Narodzenie a atmosfera w pracy nie była nawet poprawna. Patrycja nie rozumiała ludzi. Nie potrafiła zaakceptować tego całego wielkomiejskiego blichtru, fałszywej życzliwości, pozorów i plotek. Ciągle musiała być czujna, żeby nie popełnić błędu, bo zaraz znajdowali się chętni obwieścić o tym całemu światu, a przynajmniej szefowi. Zwłaszcza podczas przydzielania premii. Patrycja na początku próbowała z tym walczyć, tłumaczyć, usprawiedliwiać się. Z czasem zauważyła, że na to, co powiedzą ludzie, nie ma najmniejszego wpływu i nie warto się z tym szarpać. Postanowiła nie przejmować się i wykonywała swoja pracę najlepiej jak umiała. Była miła, uczynna, zawsze chętna do pomocy innym, ale wolała omijać szerokim łukiem wspólne kawy w kuchni – źródło wiedzy o każdym i wszystkim niczym Pudelek.pl. Dzięki temu była zdrowsza ale brakowało jej bratniej duszy.
Przez całą drogę prowadziła w głowie monolog z Darkiem, który przed końcem pracy wyprowadził ją z równowagi. Nie oddał projektu w terminie, bo zwyczajnie zabalował. Dane do raportu miała przygotować mu Patrycja, ale poprosił ją o nie dopiero dzisiaj rano i siłą rzeczy nie był w stanie sporządzić na czas rzetelnej analizy. I kto, zdaniem Darka, zawalił? Tak, ona, Bogu ducha winna. Zbliżała się 17.00 i z ulgą wyłączyła komputer. Gdy wyszła z biura, policzki jeszcze jej płonęły z gniewu. Uniosła twarz do nieba. Na jej policzkach spoczęły delikatne płatki śniegu.
Szła przed siebie i co jakiś czas głośno wzdychała, unosząc twarz i pozwalając zimie, aby muskała jej policzki zimnymi pocałunkami. Nagle poślizgnęła się i omal nie upadła, gdyby nie podtrzymało jej czyjeś silne ramię.
– Hej, Marzycielko, uważaj, droga się skończyła! – zawołało ramię łagodnym, męskim barytonem.
– Dziękuję. – Wydukała Patrycja, gdy tylko złapała równowagę. Nie zauważyła, że ramię miało rację. Pochłonięta myślami potknęła się o próg studia tańca, do którego miała uczęszczać przez najbliższe dwa miesiące. – Ślisko dzisiaj. – Usprawiedliwiła się nieśmiało.
– Sebastian. – Przedstawiło się ramię i uśmiechnęło się. Uśmiechnęło się tak pięknie, tak ciepło, tak… Patrycji aż nogi ugięły się od tego piękna i ciepła i gdyby nie to ramię, to zapewne upadłaby po raz drugi. Tym razem naprawdę. „Nie ma obrączki”, odetchnęła z ulgą. „Jaka ja jestem głupia. I co z tego?” zbeształa się w myślach. Próbowała wyzbyć się tego nałogu lustracji dłoni wszystkich mężczyzn, którzy w jakiś szczególny sposób wpadli jej w oko i których spotkała choćby przypadkiem – w tramwaju, w sklepie, w bibliotece. A nawet w kościele. Wciąż wierzyła w swoją wielką pierwszą miłość. Wierzyła tak już dwanaście lat, odkąd stała się pełnoletnia. I gdy tylko zauważała błysk złota na palcu, natychmiast robiła się smutna, jakby traciła swoją życiową szansę.
– Patrycja. – Odpowiedziała skrępowana. Jej policzki płonęły. Chciała ukryć zmieszanie i szybko wyminęła swego wybawcę.
– Wybierasz się na tango? – dogonił ją na schodach.
– Tak. Ty też?
– Tak. Ja również. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Zatem, do zobaczenia. – Dodał i zniknął za drzwiami męskiej szatni.
– Do zobaczenia… – szepnęła Patrycja. W sercu poczuła gorzkie ukłucie nadziei. Jak ona tego nie lubiła. Tej budzącej się w sercu nadziei i tego jej umierania za chwilę. Kiedy ona przestanie się wreszcie katować. Powinna pogodzić się z losem. Być może jej przeznaczeniem jest po prostu samotność? Pokręciła głową. Nie chciała tego. Bardzo nie chciała. Weszła do szatni i wyjęła z torby ukochaną spódnicę w maki.

Zapisała się na ten kurs tanga, bo organizatorzy zapewniali, że nie trzeba mieć pary. Mieli rację. Sebastian, który okazał się instruktorem tańca, stał się jej parą przez wszystkie zajęcia. A także po nich. Zakochała się w nim bez pamięci. Po raz pierwszy poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie przeszkadzało jej, że nie był do końca bez zobowiązań. Opowiedział jej o wszystkim. Że nigdy nie kochał swojej żony. Że ożenił się z nią tylko dlatego, że w drodze było dziecko. Że czuł się odpowiedzialny. I że dłużej nie może ich oszukiwać, a przede wszystkim siebie. Ona nigdy nie podzielała jego pasji. Ciągle krytykowała. I ciągle miała o wszystko pretensje. Była kłótliwa, krzykliwa i złośliwa. Słowem hetera. Patrycja zapragnęła zrekompensować mu to całe odtrącenie. Chciała dać mu miłość i poczucie wyjątkowości. I dobro. I cierpliwość. I wrażliwość. Wszystko to, czego nie dała mu żona. Miała tez nadzieję, że małżeństwo kościelne nie było ważnie zawarte. Sama była wierząca i było to dla niej bardzo ważne. Zaczęła budować ich przyszłość na piasku, którego każde ziarenko stanowiło jedno marzenie. Przestała myśleć racjonalnie.

Uświadomiła to sobie stojąc w strugach deszczu. Widziała wzrok tej kobiety. Pełen bólu i miłości. Coś do niego mówiła, on pochylił się w jej stronę, żeby usłyszeć, bo hałas przejeżdżających samochodów zagłuszał słowa. Uśmiechnął się na jej słowa a ona przytuliła się do niego z wdzięcznością. To wystarczyło Patrycji. Jej zamek z piasku spłynął w kroplach deszczu i łez. Zrozumiała, że musi odejść. Że nie wolno jej trwać w tym, co wydawało się dla niej przeznaczeniem. Pojęła z bólem, że nie może przyczynić się do rozbicia jego małżeństwa. Tak, rozbicia. To co, że mówił, że istniało tylko na papierze. Że nie był szczęśliwy. Ale przecież kiedyś był. Tak jak na początku każdego związku. Każdego. Bez wyjątku. Patrycja zrozumiała, że Sebastian odrzucał tę myśl, bo zmierzenie się z prawdą boli. Musiałby przyznać się do własnych słabości. Musiałby schować do kieszeni męską dumę. Musiałby wyciągnąć do żony rękę i przypomnieć sobie to wszystko, co ich połączyło. I zdobyć się na wysiłek stawienia czoła przeciwnościom. I może przyznać się, że stchórzył. Bo syn wymagał większej uwagi. Bo chorował a on sobie z tym nie radził. O wiele łatwiej jest uciec, podeptać i udawać, że nic się nie stało. I zacząć od nowa…

Przez niezaparowany fragment okna Patrycja zobaczyła taksówkę, która miała zawieźć ją na dworzec. Dłonią zmazała Sebastiana a chusteczką dokładnie wytarła resztkę pary. Pragnęła, aby wraz z parą wytarte zostały wszystkie wspomnienia związane z Sebastianem. Wiedziała jednak, że para na oknie pojawi się, gdy tylko za bardzo zbliży się do szyby i pozwoli dłoni napisać jego imię. Westchnęła głęboko i chwyciła walizkę. Zamknęła drzwi i przywołała windę. Gdy szła do taksówki, stopy mimowolnie wystukiwały na śniegu rytm tanga: wolny, szybki, szybki, wolny… Wiedziała już, że dobrze zrobiła. Jutro znowu będzie nowy dzień. A z nim wiara, że wszystko jakoś się ułoży. Patrycja postanowiła, że nie pozwoli umrzeć nadziei…


Agnieszka Miśkowiec

Pod choinkę

  Co roku, w listopadzie, chciało jej się płakać, nie, nie płakać a wyć. Po Wszystkich Świętych wszędzie napotykała przystrojone choinki, w galeriach handlowych brokatowe łańcuchy oraz zwisające z sufitu bombki i co roku krzyczała w duchu Powariowaliście! Za szybko! Spacerowała po sklepach i kręciła z dezaprobatą głową. Przez przyspieszanie świąt w grudniu ludzie są już znudzeni ozdobami i piosenkami, a to wtedy powinni czuć magię świąt! Ale ludziom nie przegada. Wracała właśnie do domu z zakupów, gdy przy  sklepie przed blokiem zobaczyła stojącego na drabinie pana Igora. Mężczyzna usiłował przyozdobić choinkę lampkami. Mógł ubrać ją w sklepie a później przymocować. Na Boga! Niżej! Po co tak  wysoko? Mruknęła zła na żonę pana Igora, wiedziała, że to ona wymyśliła, by świąteczne drzewko stało akurat tam. Sympatyczne małżeństwo znała praktycznie od zawsze.
- Dzień dobry! - krzyknęła próbując przekrzyczeć szalejącą śnieżną burzę. Na próżno.
Zamiast ruszyć przed siebie, podeszła do drabiny i zadarła głowę. Drzewko chwiało się przy akompaniamencie świszczącego wiatru. Po dłuższej chwili mężczyzna zszedł.
- Witam panią. No, gotowe. - uśmiechnął się i otrzepał dłonie. Czarne niegdyś rękawiczki pana Igora teraz oblepił śnieg.
- Panu to chyba życie nie miłe. Kto to widział w taką pogodę spacerować po drabinie!
- Żona kazała. - wzruszył ramionami.
Właśnie dlatego wolę być sama. Stwierdziła z nikłym uśmiechem. Żeby o mnie nikt nie powiedział: „Wiola kazała”.
- No cóż poradzić. Spokojnych życzę! - westchnęła biorąc stojące po obu stronach moich nóg torby.
- A spokojnych, spokojnych no i zdrowych. Wszystkiego dobrego w nowym roku. - odpowiedział odwracając się ku drzwiom, za którymi czekała pani Ela.
  Święta zawsze spędzała z rodzicami. Mieszkają w małym mieszkaniu na drugim piętrze na jednej z zakopiańskich ulic. Lubiła ten czas, gdy zasiadali do Wigilii, uśmiechali się do siebie i zapominali co było złe. Przeważnie zostawała w rodzinnym domu aż do Sylwestra, dopóki mama dziewczyny porządnie nie zdenerwowała gadką o mężu, którego powinna, jej zdaniem, już mieć. Na szczęście tato zawsze łagodził sytuację. Wiola nie chciała się z nikim wiązać, było jej bardzo dobrze samej. Wierzyła, że mama to wreszcie zaakceptuje, nie wiedziała kiedy, ale przyjmie do wiadomości. Wiola była jedynaczką i może dlatego tak ją boli fakt, że zamiast wydawać pieniądze na portale randkowe: „Córciu, jeśli nie możesz znaleźć partnera na dyskotece to myślę, że powinnaś spróbować przez internet.” „Zobacz kochanie, wczoraj przez przypadek znalazłam portal randkowy Uniknij samotności. Myślę, że powinnaś...” wydaje je na stare banknoty. Kiedy tylko miała wolny wieczór, przeglądała aukcje internetowe w poszukiwaniu prawdziwych perełek.
- Po co ci taka pasja? - zapytana przez mamę w zeszłoroczną Wigilijną noc, odpowiedziała bezzwłocznie.
- Lubię to. - Boże, jak to Facebookowo brzmi – skarciła się w myśli. - Oj no po prostu... cieszy mnie to! Na razie nie mogę realizować swojej największej pasji jaką jest jazda konna, więc banknoty!
- Powinnaś sobie znaleźć porządne zajęcie po pracy...
  Olga uśmiechnęła się na słowa o jeździe konnej lecz nic nie powiedziała.
- Przestań, dobrze? Na prawdę cię szanuję i zawsze starałam się słuchać twoich rad ale od dziesięciu lat jestem dorosła, nie mam męża ani partnera bo nie chcę mieć. - „nie chcę” zaakcentowała najpiękniej jak tylko mogła, chociaż, jako polonistce, nie sprawiło jej to większego problemu. - Jest mi dobrze tak jak jest! - znów akcent, tym razem na ostatnie trzy krótkie słowa.
- Córciu ale...
- Nie. - jak zawsze próbowała coś wskórać. Z marnym powodzeniem.
  Wtedy Wiola opuściła dom na krótko  przed północą. Zdążyła na Pasterkę. Kościół był przepięknie przybrany kolorowymi światełkami oraz łańcuchami. Usiadła w ławce i cierpliwie czekała na mszę...
  Od tamtego czasu minął już rok. Wstał piękny dzień. Na ulicy śnieg skrzył się w słońcu, gałęzie uginające się pod ciężarem białego puchu powoli zaczynały się łamać. W oddali widziała wieżę kościoła na Krzeptówkach również pokrytą śnieżną pierzyną. Powiodła wzrokiem po uprzątniętej wczoraj sypialni i podeszła do szafy. Drzwi uchyliły się dopiero za drugim podejściem. Wyjęła ciemno zieloną sukienkę oraz czarny sweterek. Rzuciła ubrania na łóżko i pobiegła do kuchni. Włączyła radio i otworzyła lodówkę, w której znalazła słoik śledzi. Nałożyła dwa na talerz.
  Przed wyjściem do rodziców zasiadła jeszcze przy laptopie by sprawdzić czy los w tak wyjątkowy dzień jej sprzyjał. Tak! Kolejne banknoty są moje! - krzyknęła z radością godną dziecka odpakowującego prezent wyciągnięty spod choinki. Zgarnęła te najlepsze z Grecji, Maroka, Hiszpanii, Madagaskaru i wiele innych. Ciekawe jakiej jakości będą – uśmiechnęła się z satysfakcją i zatrzasnęła komputer. Choinkę postanowiła nie wyłączać. Nie lubiła wracać do ciemnego mieszkania a coś jej mówiło, że dzisiaj po północy na powrót przekroczy próg tego domu. Nie wiedziała, jak bardzo się myli...
 Otulona grubym szarym szalem dźwigając prezenty ruszyła w stronę ulicy Szczęsnej. O tej porze rzadko można było kogoś spotkać, wszak było już po dziewiętnastej w wigilię. Ruch na ulicach zmalał. Minęły ją tylko dwa samochody, co w mieście może zaniepokoić lecz nie w ten szczególny wieczór. W mijanych kamienicach paliły się światła, widać było choinki, ludzi odświętnie ubranych zasiadających do pięknie nakrytego stołu. Jest to cudna noc. Noc cudów.
- Wesołych świąt sąsiadko! Czy wreszcie powiesz „tak”, gdy ponownie poproszę o twoją rękę, o pani? - rozległ się donośny męski głos.
  Rozejrzała się dookoła lecz przez zamieć nikogo nie dostrzegła. No powiedz tak – zaczęła dopingować obcą kobietę, która była niewątpliwie świątecznym marzeniem owego mężczyzny.
- Tak! - krzyknęła. - Tak Julianie! Wyjdę za ciebie.
  No i bardzo dobrze. Kilka metrów Wiolą przyszła młoda para zapewne utonęła w potoku pocałunków. W tym czasie już wchodziła po schodach oddychając ciężko. Serce waliło szybko a ciałem co chwila wstrząsał zimny dreszcz. Stróżka potu spłynęła po jej kręgosłupie. Gdy wreszcie dotarła do celu, stanęła przed drzwiami, postawiła torby i zdjęła szal.
- Przybieżeli do Betlejem pasterze... - zaczęła śpiewać wchodząc do mieszkania rodziców.
- Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze... - starał się kontynuować tata, gdy ściągała buty.
- Chodź, chodź córciu. Karol nie czas na kolędy. - zgromiła męża Olga i przytuliła córkę.
  Z toreb wyjęła dwa duże starannie oklejone świątecznym papierem pudełka i położyła pod dużym drzewkiem w salonie. Stół był przygotowany. Przykryty białym obrusem dźwigał cztery nakrycia, świecę stojącą pośrodku, oraz złoty stroik. Zaraz po odczytaniu fragmentu z Pisma Świętego oraz modlitwie zasiedli do Wieczerzy. Pierwszy raz od wielu lat było spokojnie.
- Wiolciu a jak tam w szkole? Dzieci  grzeczne? - Olaf jak zawsze starał się podtrzymać rozmowę w czasie, gdy Olga nalewała kolejną zupę w kuchni.
- Tatku to już nie są dzieci. Młodzież. Grzeczni, grzeczni. Chcą się uczyć, chyba wreszcie zrozumieli, że to nie przelewki. Po świętach ostatnia prosta, sprawdziany, testy, kartkówki i mnóstwo ustnych odpowiedzi a ponadto milion poprawek, bo, jak zwykle, nie wszyscy zaliczają w pierwszym terminie. Będę jeszcze musiała spędzić parę długich wieczorów nad bibliografiami, a to zawsze zmora trzecioklasistów. - Tata lubił słuchać wywodów o pracy córki, więc bez wyrzutów sumienia, jak to było w przypadku wiecznie znudzonej mamy, opowiadała.
- Ale lubisz tą pracę. Czasami ponarzekasz, ponarzekasz ale mimo wszystkich ciemnych stron widzę rano jak biegniesz do szkoły. - uśmiechnął się i dolał jej kompotu, który wypiła podczas długiej wypowiedzi.
  Kiedy Olga przyniosła następną zupę, przy stole zapanowała cisza nie przerywana, o dziwo, żadnymi dźwiękami, które zwykle dobiegały zza ściany. Sąsiedzi pozbawieni wyczucia oraz taktu zwykli głośno słuchać muzyki późno w nocy lub w święta, których, swoją drogą, nie obchodzili.
  Po kolacji oddaliły się do kuchni by pozmywać.
- Jak się czujesz mamo? - zagadnęła nie przestając wycierać talerzy, które rodzicielka podsuwała jej pod nos w ekspresowym tempie.
- Bardzo dobrze. Od paru  miesięcy nic mi nie doskwiera lekarz nawet przy ostatniej wizycie nie  przepisał mi żadnych tabletek twierdząc, że nie ma takiej potrzeby. - zakręciła kurek, zamknęła drzwi i ze ścierką w dłoniach usiadła na taborecie przed Wiolą. - Martwię się o ojca. Od miesiąca jest jakiś taki nie swój, mało je, mało śpi. Siedziałby tylko w oknie i czekał na wieczór...
- By oglądać gwiazdy. Przecież to astronom z zawodu i zamiłowania, nie ma co się dziwić! - weszła w słowo mamie ale widząc jej zatroskane spojrzenie, zamilkła czekając.
- Kiedyś... kiedyś było inaczej... jakoś tak normalnie. Jest cichy, nic go nie cieszy. Przedwczoraj zadzwoniła Marylka z Włoch żeby złożyć nam świąteczne życzenia. Rozmawiali może z pięć minut. Pamiętasz jak wisiał na telefonie godzinami i  nie mogłaś się doprosić, na migi oczywiście, żeby zakończył bo musisz przekręcić do Danusi? Byłaś wtedy chora ale, jak na pilną uczennicę przystało, chciałaś wiedzieć co było w szkole. Chociaż i tak zawsze przed świętami były luźne lekcje. - Mama przerwała. Popatrzyła na córkę błagalnym wzrokiem, który znaczył zawsze to samo: „Powiedz coś, pomóż, wskrześ we mnie nadzieję”.
- Zostanę przez całe święta. Poobserwuję go i porozmawiamy po sylwestrze. - a co mi tam, zostanę! - postanowiła w myśli. Nie chciała być sama w te dni. Coś się zmieniło. Już nie chciała uciekać w samotność...
  Olga skinęła głową i nieco uspokojona starannie powiesiła ściereczki na ciepłym kaloryferze.
  Za oknem padał gęsty śnieg. Zmierzch zapadł już dawno i góry zniknęły z zasięgu wzroku siedzącego przy oknie Olafa. Pod kamieniczką na powrót zaczęły kursować samochody, co chwila pogotowie gnało na sygnale ale również policja nie miała lżej. Taka pora, że niektórzy nie mogli zasiąść do stołu i nie myśleć o niczym prócz biesiadowania.
- No dobrze moi mili zbliża się dwudziesta trzecia, za pół godziny wychodzimy na pasterkę? - Wiola poprawiła się na fotelu i spojrzała na rodziców.
- Oczywiście! Nie ma innej możliwości, pasterka musi być! - odpowiedział Olaf a dziewczyna puściła oko do matki.
  Mamuśka jak zwykle przesadza. - stwierdziła z radością. Z ojcem wszystko gra!
  Wolnym krokiem ruszyli wreszcie w stronę rozświetlonej już świątyni. Kościół był duży, z ołtarza patrzyła na wchodzących figura Matki Bożej. Po obu stronach rozstawiono wysokie choinki przystrojone tylko kolorowymi światełkami. Ładnie, tak skromnie. - mruknęła uśmiechnięta Wiola i usiadła w pięknie ubranej kaplicy. Góralskie pasterki zawsze są magiczne, lecz ta zapierała dech w piersiach. Gdy zabrzmiały pierwsze takty pieśni wszyscy oniemieli z zachwytu. Zakopiański zespół uwieńczył uroczystość czystym donośnym śpiewem i radosną muzyką. Na homilii proboszcz opowiadał o Bożym Narodzeniu i tradycjach, które niestety są zapominane. Ubolewał nad tym, że w święta ludziom zależy tylko na zakupach, by mieć jak największe, jak najpiękniejsze prezenty pod choinką.
- Jeżdżąc po Polsce w okresie Bożonarodzeniowym zauważyłem, że kościoły o północy w Wigilię świecą pustkami. Domy rozświetlone różnorakimi lampkami, w pokojach biesiada trwa w najlepsze a w najważniejszym miejscu? Pusto, cicho. - odchrząknął i kontynuował. Na koniec powiedział. - Tylko na Podhalu wiara wciąż jest żywa. Widać to każdej niedzieli oraz w święta.
  Panie siedzące w drugiej ławce aż pokraśniały z dumy i radości, czując, że kapłan mówi, między innymi oczywiście!, o nich.
  Wychodząc z kościoła Olga wsunęła zmarznięte dłonie do kieszeni i poszła do domu nie czekając na córkę i męża. Dogonili ją dopiero przy kamienicy, lecz żadne nie odezwało  się na temat owego zachowania. Wiola wiedziała, że mama potrzebuje chwili samotności ale nie mogła zrozumieć czym się martwi. Z kolei Olaf domyślał się, że żonę niepokoi stan jego zdrowia. Po Nowym Roku jeszcze raz pójdę do lekarza. - przyrzekł sobie patrząc na ściągającą kurtkę Olgę.
- Herbatki? - zapytała radosnym tonem Wiola.
- Owocową poprosimy. - odpowiedział Olaf po czym zatrzasnął drzwi łazienki, usiadł na brzegu wanny i przyciskając mocno dłoń do serca oddychał szybko.
  Pół godziny później wszedł blady do pokoju.
- Co ci jest? - zmartwiony głos żony kazał mu otworzyć oczy.
- Boli mnie serce.
- Dzwonię po pogotowie. - postanowiła Wiola biegnąc do telefonu leżącego w przedpokoju w duchu dziękując, że nadal jest stacjonarny, ponieważ nie wiedziałaby gdzie zostawiła komórkę.
  Lekarz wbiegł do mieszkania i od razu zbadał wciąż ciężko oddychającego pacjenta.
- Zabieramy do szpitala. - orzekł nie znoszącym sprzeciwu głosem.
- Ale jak to? Przecież... - zaczęła Olga patrząc bezradnie na męża.
- Na razie nic nie mogę powiedzieć. - rzucił pomagając kolegom ułożyć chorego na noszach.
- Do którego szpitala go zabieracie? - padło ostatnie pytanie.
- Na Chałubińskiego.
  Usiadły w cichym już pokoju i spoglądając nerwowo na siebie, milczały przez chwilę. Olga wstała pierwsza przeszła do sypialni, wyjęła zza szafy nie wielką torbę i zaczęła pakować niezbędne rzeczy męża.
- Mamo. - Wiola przystanęła w drzwiach pokoju rodziców. - Mamo. - rzekła znów, ponieważ za pierwszym razem kobieta nie podniosła wzroku. - Może ja pojadę? Ty zostań, odpocznij.
  Olga pokręciła głową nie przerywając wyciągania ubrań z dużej dębowej szafy.
- Chcę przy nim być.
  Córka skinęła tylko zgadzając się i odeszła. Trudny i dziwny był to czas. Czy to możliwe żeby Olaf nie wiedział o jakiejś chorobie? Czy to był jednorazowy silny atak? Pytania piętrzyły się w zastraszającym tempie, odpowiedzi nie było.
  Nazajutrz krótko po ósmej Wiolę obudził dźwięk telefonu komórkowego. Zdenerwowana wstała szybko.
- No gdzie jesteś? - pytała tak jakby urządzenie mogło odpowiedzieć. Jest! - Słucham? - wyjęła go z małej torebeczki rzuconej w kąt salonu.
- Tata... - głos mamy był cichy i przerywany nagłymi atakami płaczu. Dzwoniła ze szpitalnego telefonu.
- Boże, co się stało?
- Zabrali go...
- Gdzie? - serce dziewczyny waliło tak mocno, że wystraszona przyłożyła do niego wolną dłoń.
- Nie wiem. Aparatura została piszczeć i …
- Dobra mamo zaraz tam będę. Trzymaj się. - rozłączyła szybko rozmowę i zła na siebie, że posłuchała rodzicielki by została w domu, wciągnęła spodnie i niebieski ciepły golf, narzuciła kurtkę po czym wypadła na podwórze.
  Wstawał piękny dzień. Niebo było bezchmurne, słońce zaczynało swą pracę, ptaki śpiewały a ludzie śpieszyli do kościoła. Powinnam iść z rodzicami do bazyliki, jak zawsze, a nie gnać do szpitala. - posmutniała Wiola.
- Lekarz stwierdził, że w samą porę Olaf trafił do nich bo gdyby nadal ukrywał chorobę... - Olga siedziała zgarbiona przed gabinetem.
- Ukrywał chorobę?! Co chcesz przez to powiedzieć?! - polonistka zawsze potrafiła czytać między wierszami, jednak dziś wolała się niczego nie domyślać a mieć wszystko czarno na białym.
- Jakiś czas temu na jednej z wizyt dowiedział się, że ma stan przedzawałowy i jeśli nie zmieni trybu życia...
- Spokojnie, tylko spokojnie. - zaczęła pocieszać roztrzęsioną mamę obejmując i pocierając krzepiąco jej ramię.
  Popołudniu, gdy lekarz prowadzący uspokoił nieco zdezorientowane kobiety, przemierzając w milczeniu marnie oświetlone szpitalne dotarły do dużej i jasnej kawiarenki. Zamówiły dania obiadowe po czym nadal w ciszy zaczęły jeść.
- Myślisz, że wyjdzie po Nowym Roku? - zapytała Olga zmęczonym głosem. Miała świadomość beznadziei tego pytania, lecz nie mogła się powstrzymać.
- Na pewno, przecież doktor powiedział, że muszą go zostawić tylko na parę dni na badania. Myślę, że przepiszą mu całą gamę leków i wraz z zaleceniami zdrowego trybu życia wypiszą do domu. - Wiola wiedziała, że te słowa musi wypowiedzieć z odpowiednią mocą i chyba odniosła sukces. Matka odetchnęła z ulgą. Wierzyła córce. Czasami wiedziała, że słowa jej dziecka są mocno naciągnięte, lecz i tak się ich trzymała bo dawały nadzieję.
- Córciu przecież nawet prezentu nie rozpakowałaś! - Olga pragnęła chociaż na chwilę zmienić temat.
- Rzeczywiście nie odpakowaliśmy paczek. - westchnęła z uśmiechem. - Możesz mi zdradzić co tam jest?
- Mowy nie ma, ale na pewno się ucieszysz i przypomnisz stare dobre czasy. - twarz kobiety rozpromieniła się na wspomnienie młodej dziewczyny ciągnącej w stronę ujeżdżalni...
  Olga i Olaf poznali się w stadninie konnej w małej miejscowości gdzieś przy Słowackiej granicy. Dojeżdżali do pracy z Zakopanego ale nie narzekali. Uwielbiali to zajęcie. W pięknej ciemnowłosej instruktorce młody Olaf zauroczył się od pierwszego wejrzenia, lecz długo musiał czekać odwzajemnienie. Kilka lat później wybuchnęło między nimi szczere i prawdziwe uczucie. Szalona miłość i namiętność została z nimi już na zawsze. Byli swoimi pierwszymi partnerami a zarazem ostatnimi. Przerwy pomiędzy grupami uczniów spędzali w stajni czyszcząc i karmiąc ukochane konie. Czasami szli także na kawę. Zaręczyli się po dwóch latach znajomości. Olaf zabrał wybrankę na przejażdżkę i wykorzystując moment kiedy konie odpoczywały, porwał dziewczynę w ramiona i pocałował namiętnie.
- Zostaniesz moją żoną? - zapytał drżącym, pełnym emocji głosem klęcząc przed zapłakaną Olgą. Słońce grzało w najlepsze, ptaki koncertowały, nieopodal szumiał potok.
- Tak, tak, tak. - każde „tak” zaśpiewała wyżej.
- Kocham cię, kocham cię, kocham cię bardzooo. - Olaf nie pozostał dłużny.
  Usiedli wtedy na suchej trawie i wtedy chłopak zaczął przeszukiwać kieszenie.
- Cholera jasna. Pierścionek! - wykrzyknął po czym wstał gwałtownie. - Został na stoliku w sypialni.
- Głuptasie siadaj tutaj przy mnie. - rzuciła rozbawiona młoda kobieta. - No usiądź!
  Usiadł posłusznie i schował twarz w gąszczu ciemnych włosów narzeczonej.
- Na początek taka klapa. - mruknął speszony.
- Hej, spójrz na mnie kochanie. - odwróciła się i ujęła jego twarz w dłonie a na ustach złożyła delikatny pocałunek. - To było słodkie...
- Niby co było takiego słodkiego? - obruszył się nagle.
- Wszyscy mężczyźni są świetnie do tego przygotowani, no wiesz garnitur, krawat, kwiaty, pierścionek, restauracja a my mamy wszystko na opak i to jest piękne! - roześmiała się kobieta patrząc w błękitne oczy wybranka.
  Każdego poranka frunęła do pracy już z zaręczynowym cudnym pierścionkiem na palcu. Od tamtej chwili miała dwie miłości: Olafa i konie. Czyż mogło być większe szczęście? Owszem i to największe szczęście przyszło dwa lata po ich pięknym ślubie... już nie wśród koni.
- Dowiesz się wieczorkiem, gdy wrócimy do domu. - obiecała Olga.
  Weszły do sali i od razu dostrzegły Olafa. Leżał pod oknem ze wzrokiem wbitym w gazetę, którą trzymał bardzo blisko twarzy.
- Cześć tatku. - Wiola pocałowała wychudzony i blady policzek ojca po czym usiadła na taborecie obok łóżka.
- Witajcie moje kochane. Jak się macie? - złożył prasę i okulary.
- Nie zgrywaj się dobrze? Przestań wreszcie udawać, że wszystko jest w porządku bo nie jest! Jak mogłeś o niczym mi nie powiedzieć? Stan przedzawałowy! Boże...
- No Boga w to nie mieszaj, okej? Nie chciałem cię martwić...
  Wiola przysłuchiwała się tej wymianie zdań, sama do końca nie wiedziała dlaczego, z rosnącym niepokojem.
- Martwić? Boże Przenajświętszy! Olaf czy ty słyszysz co mówisz? Marylka może nic nie wiedzieć, Inga, Paulina ale nie ja! Ja muszę wiedzieć takie rzeczy! - wstrzymała przez chwilę oddech by za chwilę, ciszej już, kontynuować kazanie, które, miała nadzieję, dotrze do męża. - Myślisz, że niczego nie zauważyłam?! Chodzisz cichy, blady, smutny, mało jesz, mało śpisz, wszystkiego jest w tobie ostatnio za mało.
  Córka przeczuwając kulminację, na szczęście w porę położyła dłoń na ramieniu mamy, czym dodała jej otuchy.
- Przepraszam... - zaczął Olaf lecz nie dane mu było dokończyć.
- No i co mi z twojego przepraszam?!
- Nigdy już to się nie powtórzy ale naprawdę nie chciałem cię martwić. - powiedział, uniósł rękę żony do swoich ust i pocałował.
  Olga, pełna niepokoju i strachu o zdrowie męża, za namową córki poszła do domu. Wiola zajęła jej miejsce. Rozmawiali do późnej nocy o wszystkim. Ojciec opowiadał o koniach, wspominał pierwsze lata małżeństwa, wyprowadzkę ze wsi, pracę na polu i przy wyrabianiu oscypków.
- Dlaczego nie pokusiliście się i nie zbudowaliście jakiejś małej chałupki tuż pod Giewontem? Można by było sprowadzić konia a może i całe stadko. Rehabilitację można by prowadzić lub po prostu uczyć jazdy. - Wiola, tak jak rodzice, uwielbiała konie i ubolewała, że nie może mieć swego rumaka.
- Pieniędzy nie było, ciężkie czasy to i trzeba było każdy grosz pięć razy obrócić przed wydaniem. Mama nie pracowała a ja... no cóż z oscypków zarobisz? Próbowałem też pod Gubałówką pocztówki sprzedawać ale to ino na chwilę było. Na zastępstwo za starego świętej pamięci Kowala. Potem to już nikogo nie potrzebowali. A co? - spojrzał na nią przenikliwie. - Źle ci było?
  Dziewczyna speszyła się ale szybko odpowiedziała pewnym głosem.
- Absolutnie. Przecież wiesz, że dzieciństwo wspominam z przyjemnością. Było cudowne. - uśmiech rozświetlił jej twarz.
  Mężczyzna przytaknął przeczesując palcami rzadkie włosy. Ziewnął przeciągle czym sprowadził na ziemię córkę.
- Pójdę już, odpoczywaj. Jestem w szoku, że nikt się mną jeszcze nie zainteresował. No wiesz, siedzę i siedzę... - rozejrzała się po pokoju, powiodła wzrokiem bo odrapanych zielonych ścianach i westchnęła. - Mogli się bardziej postarać. No cóż, do jutra. - pocałowała policzek ojca i wyszła.
  Na zewnątrz było mroźno i wietrznie. Przydrożne lampy rzucały blade światło na ulicę. Kobieta owinęła szyję jeszcze ciaśniej szalem po czym wbiwszy wzrok w drogę, ruszyła szybszym krokiem. Pod zaniedbanym blokiem obok szpitalnego gmachu na trawie leżał staruszek przykryty lichą kołdrą pochrapując lekko. Wiola przyjrzała się bezdomnemu i po chwili ze zdumieniem spostrzegła, że jest to były nauczyciel języka angielskiego w jednej z zakopiańskich podstawówek. Swego czasu było o nim głośno. Ludzie mówili, że coraz częściej zaczął sięgać po kieliszek po śmierci ukochanej żony. Córka pana Kowala wyjechała za granicę i nie przejmowała się losem starego ojca. Mężczyzna odwrócił się na drugi bok i tym razem zachrapał donośnie. Jeśli wprowadzę swój plan w życie, już nikt nie będzie spał w takich warunkach. - postanowiła gorliwie, włożyła zmarznięte dłonie do kieszeni po czym odeszła do domu.
  W mieszkaniu panowały egipskie ciemności. Dziewczynę nie zdziwił widok śpiącej w bujanym fotelu matki. Telewizor był ściszony a pilot w dłoni Olgi wysuwał się powoli. Wiola przykryła kobietę, wyłączyła pudło, tak zwykła nazywać telewizję i cicho otworzyła drzwi swojej sypialni. Okno, które otworzyła rano, teraz było uchylone. Stojący na stoliczku elektroniczny zegar wskazywał czwartą nad ranem. Wiola, zszokowana późną godziną oraz możliwością spędzenia przy chorym ojcu aż tyle czasu, wsunęła się pod kołdrę pachnącą lawendą. Dzięki Ci Boże za tak silnego tatę. - wyszeptała ziewając. Chwilę później odpłynęła w kojące ramiona Morfeusza.
  Od niepamiętnych czasów tej krótkiej nocy śniła.
- Wstawaj no! Wstawaj słyszysz?! Konie wybiegły ze stajni! - mruknął mężczyzna nachylając się nad zakopaną w pościeli Wiolą.
- Co? Co ty bredzisz? Daj mi spokój, chcę spać! - ofuknęła go sennie.
- Już nie pamiętasz co mówiłaś? „Obudź mnie jakby coś się działo! Nie ważne jak bardzo będę zaspana! Obudź!” - Paweł doskonale potrafił naśladować jej głos. Pewnie trenował nie raz nie dwa, gdy ta go zdenerwowała co  zdarzało się naprawdę często. - Wstawaj!
- Boli mnie brzuch i głowa i... - nie pozwolił jej dalej wymieniać.
- Brzuszek i główka to szkolna wymówka nie wiesz o tym? A ty, o ile mi wiadomo, już dawno edukację zakończyłaś.
- Paluszek i główka to szkolna wymówka to wiem. Twojej wersji nie ma! - mimo wszystko lubiła się z nim drażnić i przegadywać.
  Skapitulowała w końcu. Wstała, narzuciła na siebie szlafrok, udała, że nie widzi spojrzenia kolegi i ruszyła po schodach. Konie stały w boksach tak jak  je wczoraj zostawiła. Jadły marchewki, które Paweł wrzucił im w wyznaczone miejsca, przeżuwając głośno. Wiola skwitowała dziecinne zachowanie mężczyzny naburmuszoną miną i ciężkim westchnieniem.
- Skoro już wstałaś to chodź na kawę, co? - zaproponował niczym nie zrażony stojąc przed piękną instruktorką.
- Pawełku do pierwszej grupy zostały trzy godziny czuwaj tu nad wszystkim. Idę spać, miałam naprawdę trudną noc.- po namyśle dodała. - Wspaniały z ciebie facet, wiesz co zrobić by postawić laskę szybko na nogi, ale nic z tego nie będzie. Nie myśl, że mi się nie podobasz. Podobasz się każdej dziewczynie mijanej na ulicy.
- Więc? - przełknął ślinę. Jak zaraz usłyszę, że jest lesbijką to padnę, przysięgam!
- Nie jestem zainteresowana żadnym związkiem. Z nikim. Uwielbiam niezależność i samotność. Hej! Chłopaku! Nie jestem lesbijką! - wybuchnęła śmiechem tak głośnym, że konie podniosły głowy do góry, by zobaczyć co tak rozbawiło uroczą Wiolę.
- Skąd wiesz, że o tym pomyślałem? - zdezorientowany patrzył na koleżankę podejrzliwie.
  Kobieta cmoknęła go w policzek.
- Czytam w myślach!
  Pobudka, którą zafundowała młodej polonistce mama, była pachnąca i bardzo kusząca. Taka, jak za dawnych czasów. Olga weszła do sypialni córki z kubkiem kakao z którego unosiła się para. Gorący napój szybko postawił na nogi Wiolę.
- Idziemy do taty? - zapytała z uśmiechem wyskakując z łóżka.
  Matka pokręciła przecząco głową po czym ruszyła do salonu.
- Najpierw rozpakuj prezent. - podała córce średniej wielkości pakunek, usiadła naprzeciwko w fotelu i patrzyła na zdumioną Wiolę, która od razu przycupnęła na skraju krzesła.
- Poczekaj, poczekaj. Mikołaj pamiętał przecież o wszystkich.
  Gdy podarunki leżały na kolanach kobiet, te wstrzymały oddech.
- Koń? Na własność?! - wykrzyknęła dziewczyna trzymając w ręce list i raz po raz zerkając na leżący obok nowy toczek.
- Polonistka a nie umie dokładnie czytać! - żartobliwie ofuknęła ją Olga.
  Rzeczywiście. Cała stadnina konna w Poroninie na własność pani Wioletty Gazdy!
- Mamo ale... ale jak to? Skąd? Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie? - pytania gromadziły się w głowie dziewczyny w zastraszającym tempie.
- Nigdy o tym nie wspominałam ale mój ojciec pozostawił w spadku sporą sumę pieniędzy, które mają być przeznaczone na podtrzymanie jego działalności.
  Tata coś wspominał ale wpuściłam jednym uchem a wypuściłam drugim. - przypomniała sobie Wiola. Młoda kobieta nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Spełnienie jej skrywanych zawsze marzeń.
- Wiem, że to brzmi bajkowo i nie prawdopodobnie ale nigdy nie było dobrego momentu by o tym porozmawiać. Najpierw twoje studia później od razu praca, w której się spełniasz. Nie chcieliśmy wywrócić ci świata do góry nogami, lecz teraz, gdy już dość długo uczysz... sama postanowisz co dalej. - rzekła mama wciąż się uśmiechając.
  Ojciec Olgi odziedziczył ową stadninę po swoich dziadkach. Najpierw pracowali oni w Borze jako instruktorzy by po parunastu latach podjąć decyzję o założeniu własnej działalności. To tam Olaf zdobył serce ukochanej...
  Kobiety w dobrych nastrojach wyruszyły do szpitala tuż przed południem. Dzień był słoneczny lecz mroźny. Śnieg skrzypiał pod nogami skrząc się wszystkimi kolorami tęczy. Korytarz był, o dziwo, pusty przeszły więc szybko do sali, w której dochodził do zdrowia Olaf.
- Dzień dobry. - powiedziały naraz i wybuchnęły śmiechem.
- O moje panie w doskonałych nastrojach! To dobrze bo i ja mam się nie najgorzej. Podali jakieś leki i jestem jak nowo narodzony. Mógłbym już wyjść do domu. - rzucił na powitanie po czym przeczesał palcami włosy.
- Wiola odpakowała prezent. - Olga uśmiechnęła się tajemniczo spoglądając raz na męża raz na córkę.
- No i co? - popatrzył na dziewczynę wyraźnie zainteresowany.
- Jestem w szoku ale oczywiście takim pozytywnym. Jeszcze nie wiem co zrobię.
- Wiesz, wiesz. - mruknął ojciec biorąc dłoń córki i podnosząc ją do ust. - Będziesz wspaniałą instruktorką.
  Wiola zamyśliła się nad tymi słowami na moment, lecz zaraz wstała wskazując drzwi.
- Przynieść ci coś?
- Weź portfel i kup jakąś prasę tylko nie babską. Proszę!
  Zadowolona, że znalazła pretekst do wyjścia, cicho zamknęła za sobą drzwi. Zamiast od razu udać się do kiosku na parterze, przysiadła na krześle przed salą. Ojciec już wiedział, że zakochana w koniach kobieta, przyjmie podarunek i mądrze zainwestuje pieniądze leżące na koncie bankowym. Skoro on wiedział i matka również, czy ona, Wiola, mogła ich zawieść? Szkoda zostawiać pracę, która daje radość ale co w momencie, gdy z pracy człowiek idzie do pracy, którą kocha? Kontakt z ludźmi będzie miała nadal i wciąż będzie uczyła ale już nie w ponurych murach a pięknie odnowionej stadninie. Wstała i skierowała się w stronę windy, przed którą stał już wysoki mężczyzna w białym kitlu. Jego wzrok w trybie natychmiastowym odnalazł uroczą polonistkę a usta rozciągnęły się w uśmiechu ukazując białe uzębienie. Pewnie stomatolog. - stwierdziła szybko.
  Przez kilka minut czuła się jak podejrzana, obserwowana z góry na dół.
- Pani tutaj pierwszy raz?
  Wystarczy, że kobieta wpadnie w oko i już mężczyzna traci głowę oraz mądre myślenie a jego słownik zmniejsza się do najmniejszych możliwych rozmiarów.
- Mój ojciec tutaj leży. - odpowiedziała z trudem hamując śmiech. Dziwne pytanie. - zgromiła go w duchu.
- Ma pani może ochotę na kawę? - lekarz wyszedł z windy i zapatrzył się w szeroko otwarte oczy dziewczyny.
  Oburzenie wzięło górę.
- Co pan sobie wyobraża?! Że samotna kobieta chodzi po szpitalnych korytarzach, jeździ windą tylko po to, by kogoś poderwać?! Facet tu jest szpital a nie agencja towarzyska! Chyba jesteś bardzo spragniony wrażeń skoro grasz aż tak w otwarte karty. - wybuchnęła niepohamowanym gniewem.
- Przepraszam... chciałem, myślałem...
- To niech pan za dużo nie myśli! - warknęła i podbiegła do kiosku.
  Szybko wybrała odpowiednie czasopisma, dwie butelki niegazowanej wody oraz jabłka. Zapłaciła, dyskretnie obejrzała teren po czym ruszyła w drogę powrotną tym razem schodami. Jakże była szczęśliwa gdy minęła tylko kilku chorych, żadnego lekarza.
- No jestem. Masz tutaj parę gazet, wodę i twoje ukochane jabłka. - powiedziała kładąc torbę na szafce obok łóżka. Przycupnęła na krawędzi łóżka.
  Olaf podziękował uśmiechem. Rozmawiali jeszcze długo o planach Wioletty na przyszłość, o zdrowiu ojca oraz... planach na sylwestra, którego i tak mieli spędzić w domu.
- Wiecie, do kiosku zjechałam windą ale tak się zdenerwowałam, że już nigdy do niej nie wsiądę! Jeden lekarz w tym szpitalu jest źle wychowany. Próbował mnie podrywać i to tak bez ładu i składu. Zero taktu za to ma gość tupet. - emocjonowała się, jak zwykle, opowiadając.
- Nie dziwota. Śliczna kobieta z ciebie córuś. - przekonanie w głosie Olgi nie zdziwiło Wioli.
- Mama ma rację.
  No pewnie! Jeszcze mnie swatajcie! - pokręciła głową z niezadowoleniem.
- Jest mi bardzo dobrze samej i chcę by tak zostało. Na prawdę. - dodała dobitnie.
- Dobrze już dobrze. Nie denerwuj się kochanie. To co, idziemy? Ugotuję obiad to przyniesiemy ci koło siedemnastej. - Olga spojrzała na męża a ten skinął głową.
  Śpiew ptaków umilał powrót do domu. Tuż przed blokiem zatrzymały się na moment przy tablicy ogłoszeń.
- Cztery klepsydry naraz?! Umówili się czy co?
- No chyba tak, spójrz to przecież trzy przyjaciółki i mąż jednej. - zauważyła Wiola podchodząc bliżej białych kart. - Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt dziewięć. Pięknie! Imponujące.
  Matka westchnęła po czym uśmiechnęła się blado.
- Widać tę zależność między ludźmi. Nie potrafią żyć bez siebie.
  To była piękna prawda. Więzi, które łączą nie przerywa śmierć ona tylko przenosi nas na drugi piękniejszy, radośniejszy, barwniejszy brzeg.
  Po tygodniu pobytu w szpitalu, znowu silny Olaf z niemałym szczęściem wszedł do mieszkania, gdzie czekała na niego żona. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyciągnął dłoń do ukochanej.
- No i jak sprawy?
- Do końca roku szkolnego Wiola będzie pracować a później zajmie się remontem stadniny. - pocałowała czoło męża i przyjrzała mu się uważnie. - Jak twoje zdrowie?
- W porządku, jest dobrze naprawdę. Nic mi już nie grozi.
- Musisz na siebie uważać. - jej ton nie zniósłby  sprzeciwu toteż mężczyzna nie ośmielił się dyskutować. Skinął głową.
- A nasze jedyne dziecko chyba zawsze będzie samo... - Olaf, spragniony rozmowy, nie wypuścił z objęć małżonki, gdy ta chciała wstać.
- Cóż jej zrobisz? To już dorosła, mądra i inteligentna kobieta. Wie czego chce. Trzeba nam się z tym pogodzić. Będzie miała konie, więc nie będzie sama.
- Oluś, Oluś konie jej drugiego człowieka nie zastąpią! - nieznacznie podniósł głos. - Chciałbym, by miała kochającego mężczyznę obok siebie. Nie musi brać ślubu, urządzać wesela nie wiadomo jak  wystawnego.
- Bój się Boga! Co też ty opowiadasz?! Ma żyć na kocią łapę?! - obruszyła się kobieta. Wstała, wyszła do kuchni gdzie nastawiła wodę na herbatę.
- Wiesz jacy są młodzi. Lubią niezależność i te no... wolne związki. Znaczy, że on idzie na dyskotekę a ona zostaje w domu i nie jest zazdrosna. - dołączył do żony nie pozwalając jej uniknąć dalszego wywodu.
- Udaje, że nie jest zazdrosna. - sprostowała odruchowo. Usiadła przy stole i czekając na herbatę, wbiła wzrok w męża.
- Oluś pomyśl co będzie jak nas zabraknie? Jak ona sobie poradzi?
- Poradzi, poradzi. Mówię ci, musimy się pogodzić, że wnuków nie będzie...
  Wiola spędziła cały dzień na poprawianiu sprawdzianów z „Pana Tadeusza”, chcąc po przerwie świątecznej dopisać oceny bo im więcej, tym łatwiej później będzie wystawiać stopnie końcowe. W nocy, gdy nie mogła zasnąć, wymyśliła plan, którego realizację zacznie pod koniec czerwca. Pojedzie do nowo nabytej stadniny, obejrzy całość i podejmie decyzję co musi zmienić, odnowić a co zostawi takie, jakie jest. Czuła, że romantyczna dusza nie pozwoli jej na zbyt wielki remont. Drewniane podwójne drzwi w lecie otwarte na oścież będą zapraszały gości do pięknej stylowej ujeżdżalni.  Wszędzie będzie królowało drewno oraz różne odcienie brązu. Stajnie są połączone z wielką aulą, na której odbywają się lekcje tego Wiola była pewna. Mieszkania znajdują się nad boksami. Małe pokoiki zarezerwowano dla gości, lecz dla właścicielki także znajdzie się miejsce. Muszę tylko uważać, by nie zatrudnić chłopaka o imieniu Paweł. Ponieważ wtedy po spokojnym życiu pośród pięknych łąk pozostanie tylko wspomnienie. - przypomniała sobie i natychmiast zanotowała zdanie z miłym uśmieszkiem na końcu.
  Ostatni dzień grudnia wstawał powoli i leniwie. Śnieg padał bez przerwy pokrywając świat jeszcze grubszą kołdrą białego puchu. O zasypanych ulicach od rana informowali gotowi do pracy dziennikarze telewizyjni i radiowi. Chwała ci  Boże, że nie mam samochodu! - dziewczyna wstała, zaścieliła łóżko, narzuciła na siebie szlafrok po czym przeszła do łazienki. Cudne woreczki pod oczami nie zadziwiły uroczej polonistki. Obmyła twarz letnią przeźroczystą wodą, wyszorowała zęby. Z małego głośnika płynęła spokojna muzyka, w sam raz na miły początek dnia.
- Rozpędzony tir na ukraińskich tablicach wpadł w poślizg na drodze krajowej...
- Zderzenie pięciu samochodów osobowych przy granicy ze Słowacją....
- Siedemdziesiąt osób przewieziono do szpitala wskutek przemrożenia...
  Zatrzęsienie informacji wbiło Wiolę w fotel. Przez minione dni była pozbawiona kontaktu z mediami, więc teraz z wielkimi oczami wpatrywała się w co chwila inne obrazy w telewizji. Dziennikarze szybko informowali widzów o coraz to nowszych i ważniejszych wydarzeniach. Po przełknięciu ostatniego kęsa chleba skierowała pilot do ekranu i pstryknęła czerwony przycisk. Zapadła cisza.
  Późnym wieczorem zapakowała piżamę oraz szczoteczkę i ruszyła do rodziców. Nie mogła zostawić ich samych. W sylwestrową noc zawsze byli razem.
- Wiola! - znajomy głos kazał jej przystanąć i spojrzeć w tył.
- Basia! Co ty tu robisz? Kopę lat!
- Przyjechałam z rodziną na święta i sylwestra do pięknie ośnieżonej stolicy Tatr. - rozejrzała się wokoło i głośno wciągnęła mroźne powietrze. - W życiu nie podejrzewałabym, że cię poznam. Wyszłam na spacer a tu taka niespodzianka. - emocjonowała się żwawo gestykulując. - Ale ty na pewno się spieszysz, co?
- Nie specjalnie. Jest dopiero dwudziesta. Co powiesz na gorącą czekoladę? Tutaj -  wskazała małą kawiarenkę ozdobioną jednokolorowymi światełkami naprzeciwko.
  Rozmowom nie było końca, trzeba w końcu nadrobić zaległości. Basia, zaraz po studiach, wyszła za mąż i urodziła dziecko. Po powrocie do pracy awansowała na stanowisko redaktora naczelnego, z czego była bardzo dumna.
- Mieszkamy w Warszawie i jest nam naprawdę dobrze. Miłosz chodzi do prywatnego przedszkola na Bemowie, ma tam fantastyczną opiekę. - opowiadała nie dopuszczając do głosu Wioli. - Henryk jest fotoreporterem. - dodała, jakby owa informacja była niezbędna.
- Wspaniale! Przykładna rodzinka. - stwierdziła polonistka bez cienia zazdrości.
- A ty co robisz? - upiła łyk gorącej czekolady  i spojrzała wyczekująco na znajomą.
  W przeciągu piętnastu minut opowiedziała jak minęły jej ubiegłe lata oraz jakie ma plany na przyszły. Basia słuchając wywodu Wioli, nie mogła ukryć zdziwienia.
- Samotność? Niezależność? Ty chyba nie mówisz poważnie? - zaperzyła się wielce i wytrzeszczyła oczy.
- Tak, to najlepsze co może być. - rzekła spokojnie. - Cudnie, że tak wszystko się układa a teraz wybacz, muszę iść. - wstała, założyła kurtkę, szalik i czapkę po czym uściskała koleżankę. - Szczęśliwego Nowego Roku. - pocałowała powietrze obok policzka Basi.
- Niech ci się wiedzie!
  Wyleciała z restauracji jak z procy. Była spóźniona i rozzłoszczona. Czemu wszyscy zawsze się dziwią, że jestem sama? Kocham niezależność! Koniec kropka. Co mnie podkusiło żeby proponować czekoladę! Przecież dobrze wiem, jaka jest Baśka. - denerwowała się Wiola. W mieszkaniu rodziców unosił się zapach świeżo upieczonego makowca, w salonie rozłożony na kanapie odpoczywał Olaf zaś w kuchni krzątała się Olga. Dziewczyna przystanęła w korytarzu chłonąc ten widok.
  Nowy Rok, nowe siły, nowe pomysły. Wiola to wszystko miała lecz na realizację największego marzenia musiała poczekać do czerwca. Zobowiązania zawodowe trzeba było wypełnić a póki co zanurzyła się po brzegi w kolejnej turze sprawdzianów i kartkówek. Hobby polonistki zostało wstrzymane, wszystkie papiery o dofinansowanie stadniny złożone. Konie zdecydowała dokupić w maju a te, które hodował dziadek sprowadzić do Poronina na początku czerwca.
  Olaf, zdrowy, silny i pełny dobrej energii na początku lutego zabrał żonę na dwutygodniowe wczasy do jednej z nadmorskich wiosek. Małżonkowie zamieszkali w nie dużym hoteliku tuż przy plaży. Z okien sypialni roztaczał się piękny widok na park oraz morze, które o tej porze roku było przez większość czasu niespokojne. Wieczory spędzali w kawiarni gdzie poznali ciekawych ludzi, miłośników astronomii oraz literatury.
  Pod koniec stycznia rozpoczął się remont stadniny. Profesjonalna firma na życzenie uroczej instruktorki bez wahania przyjęła zlecenie. Zreperowano dach, odmalowano ściany, przymocowano deski, naprawiono drzwi. Pracy było od groma. Wiola przyglądała się poczynaniom mężczyzn z podziwem i gdyby nie nawał zajęć na pewno do podziwu doszłoby również zniecierpliwienie.
  Każdej nocy po odwiedzinach w stadninie śniła.
  Piękny, duży, podłużny budynek rozciąga się na całą szerokość pola. Jest drewniany. Ujeżdżalnia stanowi największą część nowego miejsca na ziemi  Wioletty. Droga jest wąska a po obu jej stronach hasają zadbane konie. Ich sierść lśni w letnim słońcu. Wiola w koszuli nocnej wychodzi na podwórze by sprawdzić czy wszystko jest na swoim miejscu. Jest. Wszystkim zajmuje się Klaudia, koleżanka z czasów studenckich, uwielbiająca konie i pracę na świeżym powietrzu. Wokół nóg rozespanej właścicielki biega uradowany psiak – przybłęda. Ptaki śpiewają, nieopodal szumi strumień, zadowolone konie rozmawiają ze sobą we własnym języku. Wioletta z uśmiechem wstawia wodę na herbatę i wraz z Klaudią sączy ją niespiesznie na progu mieszkania. Do pierwszej lekcji jest jeszcze dużo czasu, co można wykorzystać na relaks. Nie ważne, że dopiero co opuściło się łóżko. Wszechogarniająca cisza zakłócana tylko ptasią muzyką aż prosi by przycupnąć na chwilę w słońcu.
 Tak będzie już niedługo... Jeszcze tylko kilka miesięcy i sny staną się piękną rzeczywistością a ona będzie robić to, co naprawdę kocha. Gdzie znaleźć jakąś Klaudię? - zastanawiała się po przebudzeniu  Wiola. Na razie poradzi sobie sama... a później któż to wie …
  Prezent pod choinkę naprawdę potrafi zmienić życie...



2 komentarze:

  1. Szykuje nam się piękna tomikowa i miłosna uczta.

    Pozdrawiam.
    Krysia

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś tych wierszy mało.... Poeci! Co z Wami?
    Pozdrawiam,
    Ilona

    OdpowiedzUsuń