Norbert Góra
Tajemnica poza czasem
Minęła dziesiąta,
kiedy detektyw Władysław Mroczewski po raz ostatni rzucił okiem na swój notes,
zanim wysiadł z autobusu relacji Przemyśl-Lwów. To była raptem jedna strona
uzupełniona kilkoma banalnymi myślnikami, z dołączoną fotografią młodej, nieco
zatroskanej dziewczyny. Nazywała się Ilona Lipczyk i miała dwadzieścia pięć
lat. Zaginęła w Przemyślu tydzień temu. Jej ojciec, Sławomir, zgłosił ten fakt
na policję, ale funkcjonariusze nieszczególnie kwapili się do pomocy. Tłumaczono
to brakami kadrowymi i wieloma innymi, równie ważnymi dla tamtejszych
policjantów sprawami. Lipczyk w końcu nie mógł dłużej wytrzymać i wynajął
prywatnego śledczego – emerytowanego gliniarza, z czteroletnim doświadczeniem
jako detektyw. Mroczewski doskonale zdawał sobie sprawę z jednego faktu – ojciec
mało co wiedział o córce. Przedstawiał ją jako przewrażliwioną, zamyśloną i
roztargnioną, młodą damę o wielkich aspiracjach. Nie potrafił powiedzieć, kiedy
ostatni raz szczerze rozmawiali, czy Ilona kiedykolwiek opowiadała mu o swoich
planach na przyszłość, czy spotykała się z jakimiś mężczyznami. Władysława nie
dziwiło to ani odrobinę. W dzisiejszym świecie rodzice poświęcali swoim
pociechom coraz mniej czasu. Gdy dochodziło do ucieczek z domu, każdy z rodziców
był taką decyzją wielce zaskoczony. Chociaż Mroczewski nie miał potomstwa,
zastanawiał się, jak on zachowałby się w takiej sytuacji. Praca w policji
wymagała poświęcenia. Wielu jego kolegów po fachu wypalało się zawodowo
szybciej niż żarówki.
Otrząsnąwszy się
z zamyślenia, zorientował się, że autobus zdążył już odjechać spod przystanku i
zajechał na parking. Władysław przerzucił spojrzenie z powrotem na notes. Dwa
dni temu Sławomir Lipczyk otrzymał tajemniczy telefon. Ktoś, kto nie chciał
zdradzać swoich danych, poinformował go, że Ilonę – albo chociaż kobietę bardzo
do niej podobną – widziano we Lwowie, przy recepcji polskiego, niedużego
hoteliku na ulicy Hnatiuka, niedaleko ratusza. To była jedyna poszlaka, dla
której Mroczewski przyjechał aż tutaj. Miał nadzieję, że znajdzie dziewczynę
całą i zdrową, a potem zdoła ją jakoś namówić na rozmowę z ojcem, tak, aby obie
strony mogły sobie wszystko wyjaśnić. Chrząknął i poruszył głową.
Marzyciel ze
mnie, pomyślał, a potem głęboko westchnął. Na pewno w hotelu cała sytuacja znacznie
się skomplikuje.
**
Na terenie dworca
znajdowała się informacja turystyczna, gdzie sympatyczna kobieta w granatowej
sukience, o lśniących i długich do pasa blond włosach wytłumaczyła detektywowi,
jak może dostać się stąd do hotelu, na Hnatiuka. Całe szczęście Mroczewski
doskonale porozumiewał się po rosyjsku. Autobusem „3A” musiał dostać się aż do
przystanku przy ulicy Pełtewnej. Stamtąd dojście do tego hotelu nie zajmowało
już więcej niż dziesięć minut.
W trakcie jazdy
zatłoczonym środkiem publicznego transportu starał się zignorować panujący
wewnątrz hałas. Rozgadani współpasażerowie generalnie prawili o błahostkach.
Ktoś niedawno dostał pracę, kto inny rozmyślał nad małżeństwem, dwie starsze
panie siedzące po prawicy Mroczewskiego opowiadały o swoich wnukach, ich
pierwszych słowach i krokach. Młodsi lwowianie dyskutowali o problemach w
szkole, o planach na przyszłość, gdzie zamierzają pójść na studia i tym
podobne. Detektyw prosił tylko, żeby los pozwolił mu zastać Ilonę Lipczyk w
hotelu. Nic innego się już nie liczyło.
**
Po ponad
godzinnej podróży autobusem i przejściu piechotą kilku przecznic, znalazł się
na ulicy Hnatiuka. Miejsce noclegowe rzeczywiście było niewielkie, a jego
śmieszna nazwa – „Śpioch” – przyciągała. Mroczewski otworzył drzwi wejściowe i
postawił dwa kroki do przodu, zwracając na siebie uwagę młodej kobiety. Mogła
być w wieku podobnym do córki Lipczyka, ale to na pewno nie była Ilona.
Poszukiwana miała kręcone, ciemne włosy, niebieskie oczy, lekko zadarty do góry
nos i okrągłą, nieco wystraszoną twarz. Kobieta, która stała za mahoniową ladą
była wysoką blondynką o brązowych oczach, a przesadna ciekawość wręcz emanowała
z jej pociągłej twarzy. Wygładziła swój granatowo-biały mundurek i wyprostowała
się.
– Witam
serdecznie w hotelu „Śpioch”. W czym mogę pomóc? – zapytała, bez chwili
wahania.
– Witam. Szukam
pewnej osoby – odparł Mroczewski i uśmiechnął się.
Kobieta
przyjrzała się uważniej jego srebrnym jak księżyc włosom i sieci zmarszczek na
twarzy. Władysław miał na sobie lnianą, kremową marynarkę sportową, z niebieską
koszulą pod spodem i czarne spodnie dżinsowe.
– To znaczy kogo?
– na jej twarzy zagościł cień niepewności.
Mroczewski
pokazał kobiecie zdjęcie Ilony. Recepcjonistka zerknęła na nie, zamrugała i
przeciągnęła wzrok z powrotem na Władysława.
– Zawołam
kierownika. Może on coś będzie wiedział.
Powiedziawszy to,
chwyciła za słuchawkę stacjonarnego, białego telefonu i wystukała jakiś numer.
Po chwili poprosiła kierownika do recepcji. Mroczewski zorientował się, że po
prawej stronie jej biurka znajdowało się wejście na korytarz. To właśnie
stamtąd po paru minutach wyłonił się kierownik. Miał kruczoczarne włosy,
zaczesane na lewo. Ubrany w grafitowy garnitur, nerwowo poprawiał krawat w
kolorze miętowym i gmerał przy okularach, których szkła przysłaniały jego
podkrążone, błękitne jak ocean oczy.
– W czym mogę
pomóc? – zapytał sympatycznym tonem. Władysław podszedł bliżej niego i wręczył
mu zdjęcie Ilony. – Szukam tej dziewczyny. To bardzo ważne.
Kierownik
przyjrzał się uważniej fotografii i otworzył szeroko usta.
– Niech pan mi o
niej nawet nie przypomina. Wstrętna smarkula – wycedził pod nosem, ku
zdziwieniu recepcjonistki i Mroczewskiego.
– Powiedziałem,
że to bardzo ważne. Muszę ją znaleźć – dodał detektyw po chwili ciszy,
przypatrując się zaniepokojonemu kierownikowi.
– Usiądźmy,
dobrze? – zaproponował, wskazując kanapę za plecami Władysława, obitą kremową,
sztuczną skórą, tuż obok mahoniowego, niewielkiego stolika.
**
Gdy usiedli na
kanapie, kierownik nachylił się ku Mroczewskiemu. Jego twarz była kamienna jak
posąg.
– Będę z panem
brutalnie szczery. Gdyby ta dziewczyna przyszła do mojego hotelu jeszcze raz,
to daję słowo, że pożałowałaby swojej decyzji.
Detektyw ściągnął
brwi i zacisnął usta.
– Dlaczego?
– Najęła się u
mnie do pracy. Popracowała raptem dzień. Zapłaciłem jej, ale na kolejnej
zmianie już się nie pojawiła. Bogu dzięki, że to nie jakiś Sheraton, bo inaczej
poszedłbym z torbami. Załatwiłem zastępstwo na ostatnią chwilę – opowiadał kierownik,
kręcąc co rusz głową. Mroczewski zapisał sobie coś w notesie.
– Zachowywała się
jakoś podejrzanie? No nie wiem, pytała o coś dziwnego?
– No cóż, jeśli o
tym już mówimy, sprawiała wrażenie nieobecnej myślami. Kilkakrotnie próbowała
się czegoś ode mnie dowiedzieć o lwowskich podziemiach, jakby chciała coś tam
znaleźć – odparł rozmówca detektywa i wzruszył ramionami. Zgodnie z
przewidywaniami Władysława, sytuacja powoli zaczynała się komplikować. Czyżby
Ilona coś ukrywała?
– Niewiele o niej
wiedziałem. Szczerze mówiąc, na dłuższą metę nie nadawałyby się tu do pracy. To
w sumie wszystko, co mogę panu powiedzieć. Ona wymagała pomocy dobrego
psychoterapeuty, o ile nie psychiatry. Niezdecydowana, zamknięta w sobie,
zamyślona. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność – kontynuował kierownik, po
czym zwrócił uwagę na telefon stojący na biurku tuż obok recepcjonistki. Podniosła
go, zamrugała i odsunęła od ucha słuchawkę, zerkając porozumiewawczo na
przełożonego.
– Ktoś chce z
panem rozmawiać.
– Już idę –
stwierdził mężczyzna i zerknął jeszcze na detektywa. – Pan wybaczy, obowiązki
wzywają.
– Oczywiście,
dziękuję za poświęcony mi czas – powiedział Mroczewski i uścisnął rękę
kierownikowi. Zanim jednak wyszedł z hotelu, podszedł do pracowniczki i
uśmiechnął się.
– Prosiłbym panią
jeszcze o drobną przysługę – zaczął, a kobieta odwzajemniła jego uśmiech.
**
Wyjaśniła
Mroczewskiemu, jak dostać się do lwowskich podziemi. Nie było to możliwe na
własną rękę – niezbędny był przewodnik. Recepcjonistka podała mu numer telefonu
do tutejszego biura podróży, które zajmowało się organizacją wycieczek po
podziemiach.
Na całe szczęście
pozostało jedno, wolne miejsce w grupie mającej zejść pod ziemię za
czterdzieści minut. Władysław zarezerwował je i pospieszył piechotą w kierunku
ratusza, gdzie miała być zbiórka.
**
Kręte korytarze,
gdzieniegdzie oświetlone pomarańczowym, ostrym światłem, wyglądały
przerażająco. W powietrzu unosił się nieokreślony zapach dni, które przeminęły.
Przez moment miał nawet dziwne wrażenie, że ktoś go śledzi, ale był przecież
osobą, która szła na samym końcu wycieczki. W połowie jednego z dłuższych
korytarzy przystanął przy cuchnącej, starej ścianie i ściągnął brwi. Na czole
pojawił mu się charakterystyczny mars.
Zza muru
dochodziły szepty, zbyt ciche, żeby można było je zrozumieć.
– Halo? Jest tam
ktoś? – zapytał, ale nie na tyle głośno, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Grupa
zdążyła się już oddalić. Przewodnik raczej nie należał do osób cierpliwie
czekających na innych – dwa słowa tu, trzy słowa tam, aby szybciej, aby
skończyć.
Szepty nie
ustawały. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Władysław
wyciągnął rękę i przeciągnął opuszkami palców po zakurzonej ścianie. W którymś
momencie usłyszał tajemnicze strzyknięcie. Coś pękło po drugiej stronie. Zdążył
się tylko odsunąć, gdy ujawniło się przed nim wejście. W środku panował
nieprzejednany mrok. Detektyw wyjął telefon komórkowy i za pomocą wyświetlacza
rozjaśnił ciemność. To musiało być jakieś ukryte pomieszczenie. Nikt tu nie
zaglądał od dobrych kilkudziesięciu lat. Pajęczyny widniały w rogach, czuć było
niemiłosierny zapach stęchlizny. Przełknąwszy ślinę, przeszedł kawałek dalej,
drżąc. Gdy postawił trzy kroki, wejście za nim zamknęło się z trzaskiem.
Mroczewski krzyknął ze strachu. Serce podeszło mu do gardła. Nakierował przed
siebie słaby, mlecznobiały promień światła wydobywający się z ekranu komórki,
ale, jak na zawołanie, telefon wyłączył się.
Cudownie,
pomyślał i westchnął. Błądząc po omacku, próbował wyczuć którąkolwiek ze ścian.
Z wyprostowanymi rękami postawił krok do przodu, gdy jego ciało przeszyła fala
lodowatego wiatru, tak mroźna, aż pisnął z przerażenia.
Tkwił w bezruchu
jeszcze przez ułamek chwili, starając się uspokoić.
Rozsądek nie mógł
jednak przezwyciężyć drżenia i nawału pytań, które przesuwały się po umyśle jak
pociąg towarowy po starych szynach.
– Boże, a jeśli tutaj
umrę? – szepnął ledwie słyszalnym głosem. Ciemność otaczała go z każdej strony.
Nie widział absolutnie nic. Każdy następny krok mógł spowodować, że poślizgnie
się i upadnie na ziemię, łamiąc sobie nogę.
Władek, weź się w
garść. Byłeś policjantem i śmierć nie raz, nie dwa zaglądała ci w oczy, starał
się sobie wmówić. W końcu zdecydował się na ruch. Powoli, bardzo ostrożnie, przesunął
się do przodu. Na drodze nic nie leżało. Postawił dwa następne kroki. Po prawej
stronie zauważył żółte, ostre światło. Modlił się w duchu, aby tylko dojść
bezpiecznie do jego źródła. Kolejne kroki były już zdecydowanie pewniejsze, a im
bardziej szedł przed siebie, tym bardziej ścieżka na wprost stawała się
jaśniejsza. To miejsce wyglądało na zapomniane przez świat. Kurz na ceglanych
ścianach, przyozdobionych długimi, pajęczymi sieciami. Mroczewski kroczył
niepewnie w kierunku światła, gdy usłyszał odgłosy dwóch mężczyzn, żywo
dyskutujących o obecnym stanie polityki państwowej. Dochodziły z bliska.
Detektyw doszedł prawie do końca korytarza i zorientował się, że po prawej
stronie znajduje się wąski, równie zaniedbany łącznik między pomieszczeniami.
On z kolei prowadził do bliżej nieokreślonej, dużej sali, skąd dochodziły te
męskie głosy. Władysław przyspieszył i opuścił przerażający korytarz.
– Przepraszam,
halo! – krzyknął w kierunku nieznajomych. Mężczyźni obrócili się do niego i
otworzyli szeroko oczy. Wyglądali na żywcem wyjętych z innych czasów. Detektyw
postawił jeszcze krok do przodu i teraz, dzięki blaskowi płonących pochodni
przybitych do ścian, mógł przyjrzeć się im uważniej. Na głowach mieli melanżowe
kaszkiety, a na ich odzienie wierzchnie składały się stare, brązowe i wyjątkowo
znoszone łachmany.
– Patrz na
dziwaka – stwierdził szyderczo jeden do drugiego.
– Słucham?! –
ryknął Mroczewski, oburzony jak nigdy.
– Pewnie z Ameryki
przypłynął, nowobogacki. Tfu! – splunął detektywowi pod nogi ten drugi, niższy.
Władysław chciał wrzasnąć, ale powstrzymał się. Coś było z nimi nie w porządku.
– Chciałbym się
dowiedzieć, gdzie jestem? – zapytał Mroczewski i rozejrzał się po sali. Do jej
ścian przybite były rozmaite plakaty – „Walcz dla Lwowa”, „Głosuj na Stanisława
Ostrowskiego*”, „Polskie
serca biją w nas”.
*Stanisław Ostrowski(29.10.1892 - 22.11.1982) – ostatni,
polski prezydent Lwowa II Rzeczypospolitej, lekarz
– Już własnej
ojczyzny nie rozpoznaje. Wracaj tam skąd przybyłeś, amerykański pachołku! –
syknął wyższy obdartus i obaj, zanosząc się śmiechem, obrócili się plecami do
detektywa.
Co tu jest grane?
– pomyślał Mroczewski i pokręcił głową.
Naprzeciwko
niego, w odległości sześciu, może siedmiu kroków znajdowało się wejście do
kolejnego łącznika. Idąc w tamtym kierunku zastanawiał się nad treścią jednego
z plakatów. „Głosuj na Stanisława Ostrowskiego”. Gdzieś słyszał o tym nazwisku.
W jednym z magazynów internetowych, w których… o rany! Kaskada świadomości
spłynęła na niego jak deszcz z jasnego nieba. Przecież ten człowiek nie żył od
ponad trzydziestu lat. Jakim cudem przetrwały tu, w tym zakurzonym
pomieszczeniu plakaty zachęcające do głosowania na niego? Pytań ciągle
przybywało i próżno było szukać jakichkolwiek odpowiedzi.
Gdy doszedł do
wejścia do łącznika, zdumiał się po raz kolejny.
**
Zaraz za
łącznikiem widniało następne wejście, tym razem do mniejszej salki. W jej
centralnej części ustawiony był duży krzyż i kilka mahoniowych ław, jak w
kościele.
Władysław wszedł
do salki i rozejrzał się. Obok ławy, tuż przy krzyżu, modliły się żarliwie dwie
osoby. Palące się pochodnie rzucały blask na obiekt sakralny.
– Halo?
Przepraszam, że przeszkadzam w modlitwie, ale… – zaczął detektyw i zaniemówił,
kiedy twarze zwróciły się ku niemu. Jedna z nich należała do Ilony Lipczyk.
**
Współtowarzyszka zaginionej
dziewczyny, młoda dama o sympatycznej, ale nieco bladej twarzy, ściągnęła brwi.
– Tak? Kim pan jest? – zapytała
nieuprzejmie. Mroczewski zignorował ją i utkwił spojrzenie w córce Sławomira.
– Pani Ilona Lipczyk? – wypalił,
otwierając szeroko oczy. Dziewczyna jęknęła.
– Skąd pan to wie? – krzyknęła
Ilona.
– Pani ojciec
mnie wynajął. Miałem panią znaleźć – oświadczył Władysław i uśmiechnął się. –
Mój… ojciec? Po co to zrobił? Po jaką cholerę kazał panu mnie znaleźć?
To pytanie zmyło
uśmiech Mroczewskiemu z twarzy.
– Jak to, po co?
Martwił się i…
– Martwił się?
Pan nie zna mojego ojca – Ilona krzyczała dalej i łzy prawie zaczęły jej lecieć
z oczu. Młoda kobieta podeszła bliżej niej, przytuliła, a następnie spojrzała w
kierunku Mroczewskiego z nienawiścią.
– Drogi
detektywie – zaczęła obojętnym tonem, sycąc oczy jego zdziwieniem. – Jestem jej
prababcią i to ja ją tutaj sprowadziłam.
Władysław
kaszlnął z wrażenia.
– Prababcią? Ale
pani… to znaczy, ja… ona – dukał, przenosząc wzrok z jednej kobiety na drugą.
– Skarbie,
wytłumacz wszystko temu człowiekowi – szepnęła prababcia Ilony do prawnuczki, a
potem nachyliła się do detektywa. – Pan niech uważnie słucha, bo to, co teraz
zostanie powiedziane, może zabrzmieć jak bajka, chociaż nią wcale nie jest.
**
Ilona usiadła na
ławie przy krzyżu i zaczęła opowieść.
– W dwutysięcznym
piątym roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat zmarła moja prababcia, Halina.
Byłam z nią bardzo związana, o wiele bardziej niż z ojcem i matką. Miałam wtedy
piętnaście lat i świat dosłownie mi się zawalił. Wiele lat później, w trakcie
pobytu na cmentarzu, w pobliżu jej grobu usłyszałam ten głos. To była ona. W
jakiś niesamowity, niewytłumaczalny sposób skontaktowała się ze mną.
Powiedziała, że znów możemy być razem. Zdradziła mi, że na terenie podziemi
Lwowa, miasta, z którego ona pochodziła, istnieje zjawisko zakłócenia
czasoprzestrzeni.
Podobna sytuacja
ma miejsce z Trójkątem Bermudzkim. Dzięki niemu można było podróżować w czasie,
na zasadzie tunelu łączącego dwa wymiary czasowe, ale trzeba wiedzieć, jak
sobie pozwolić na taką podróż. Prababcia odkryła, iż wejście do tunelu
znajdowało się właśnie za jedną ze ścian w lwowskich podziemiach,
udostępnionych turystom do zwiedzania. Musiałam jednak kupić bilet na
wycieczkę, aby móc tam zejść.
Uciekając z domu
zabrałam pieniądze tylko na podróż do Lwowa i nie starczyło mi na ten bilet. Postanowiłam
zatrudnić się gdziekolwiek i zdobyć pieniądze. Udało mi się to w polskim
hotelu.
Gdy tylko
dostałam zapłatę za próbny dzień, zrezygnowałam z tej pracy, nie chcąc się z
niczego tłumaczyć kierownikowi. Nic by nie zrozumiał. Następnego ranka wzięłam
udział w pierwszej lepszej wycieczce i aktywowałam wejście do tunelu. Jak
widzę, panu to też się udało.
Detektyw wzruszył
ramionami.
– Najwidoczniej
to był przypadek, zresztą nieważne. Bardziej mnie interesuje, dlaczego od razu
pani uciekła z domu? Nie można było porozmawiać z ojcem?
– Pan nie zna
mojego taty. Dla niego liczy się tylko jego firma i pieniądze. Własną duszę by
sprzedał, aby tylko powiększyć kapitał – prychnęła Ilona.
Władysław
kaszlnął i przeciągnął wzrok po ścianach tego starego pomieszczenia. Po chwili
znowu utkwił spojrzenie w Ilonie.
– Ale co teraz
będzie? Jak sobie pani wyobraża życie tu, gdziekolwiek i w którymkolwiek roku
jesteśmy?
– To tysiąc dziewięćset
trzydziesty szósty rok – wtrąciła prababcia Ilony i zmierzyła wzrokiem
Mroczewskiego. – Jeśli pan musi wiedzieć, po mojej śmierci zyskałam
niewyobrażalne dla wielu ludzi przywileje, wykraczające poza rozumienie nauki.
Moja prawnuczka będzie tu bezpieczna, w odróżnieniu od pana.
– Co ma pani na
myśli? – zapytał detektyw, zaniepokojony.
– Konsekwencje
dłuższego przebywania tu mogą być dla pana opłakane. Radziłbym wrócić do swoich
czasów.
– Ale… jak?
– Och, ja to
załatwię – odparła Halina i kazała Władysławowi podążać jej śladem.
**
Po kilkunastu minutach kroczenia
krętymi korytarzami znaleźli się przy jednej ze ścian. Prababcia Ilony dotknęła
jej i, ku zdziwieniu Mroczewskiego, rozsunęła się, ujawniając wejście w
mroczny, lodowato zimny tunel.
– Zanim pójdę –
szepnął Władysław, obracając się do córki Sławomira – chciałbym spytać, co mam
powiedzieć pani ojcu?
– Jest pan
dorosłym człowiekiem. Wierzę w to, że postara się pan przemówić mu do rozsądku.
W końcu najwyższa pora, aby pogodził się z utratą dziecka, dla którego mało
kiedy miał czas.
Mroczewski
pokiwał głową ze zrozumieniem. To były jedne z najmądrzejszych słów, jakie
usłyszał. Westchnąwszy, wszedł do tunelu i ogarnęły go egipskie ciemności.
**
Na powierzchnię
Lwowa wyszedł o godzinie dwunastej, chociaż wydawało mu się, że spędził w
podziemiach co najmniej kilka długich godzin. Marszrutki pędziły przed siebie
jak oszalałe, a tramwaje starały się je dogonić.
Detektyw
wyciągnął z kieszeni spodni telefon komórkowy. Znowu miał sygnał. Niewiele
myśląc, wybrał numer Sławomira Lipczyka i nacisnął zieloną słuchawkę.
– O Boże, to pan!
Są jakieś wieści w sprawie Ilony? – zapytał od razu jej ojciec. Mroczewski
chrząknął.
– Czeka nas
poważna rozmowa, panie Sławomirze, ale powiem jedno. Cokolwiek pan ode mnie
usłyszy, trzeba będzie się z tym pogodzić – odparł detektyw, wbijając
spojrzenie w jeden z tramwajów, który przesuwał się po torach. Na linii nastała
cisza, ale życie musiało toczyć się dalej.
Brawo dla pierwszego! Panie Norbercie super się czytało.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Krysia.
Mogłam tego nie czytać... takie opowiadania powinno się czytać w biały dzień, a nie wieczorem, kiedy dookoła ciemno. Jeszcze będę bała się zasnąć! Mroczne, ale ciekawiło mnie jak to wszystko się potoczy :) i ta czasoprzestrzeń... ona istnieje na prawdę? świat jest pełen zagadek :)
OdpowiedzUsuńO, wow, pierwsze opowiadanie! Gratuluję :)
OdpowiedzUsuńNo to trzeba zakasać rękawy i do roboty!
Dziękuję serdecznie za miłe słowa :) Ja jestem autorem oscylującym już od lat wokół tematyki niewyjaśnionych zagadek i mrocznych opowieści. Tak jakoś mi wena nakazała. Teraz tylko czekać na opowiadania Pań :) Pozdrawiam bardzo serdecznie.
OdpowiedzUsuńNorbert Góra
Dobrze mniemam, że to nasz birbant takie talenta objawił? ;)
OdpowiedzUsuńMniemasz źle :) Mamy dwóch panów Norbertów, choć nie jestem w stanie zapewnić że i jeden i drugi jest bądź nie jest birbantem :) Ale czujność pochwalam!
UsuńPojmuję co prawisz azali wszelaka ciekawość wciąż zżera me trzewia.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń