niedziela, 13 września 2015

Nowy tomik startuje :) Zaczynamy czytanie!

Wszystko już wiemy. Nowy tomik będzie miał tytuł "Zaczarowani słowami".  Przypominam, że termin przysyłania opowiadań upływa 20 października. A pierwsze już jest, od dawna czekało w mojej skrzynce mailowej. Panie Norbercie tym razem to Pan rozpoczyna nowy tomik. Niech to będzie dla Pana szczęśliwy omen. A oto pierwsze, świeżutkie opowiadanie:









Norbert Góra  
Tajemnica poza czasem

Minęła dziesiąta, kiedy detektyw Władysław Mroczewski po raz ostatni rzucił okiem na swój notes, zanim wysiadł z autobusu relacji Przemyśl-Lwów. To była raptem jedna strona uzupełniona kilkoma banalnymi myślnikami, z dołączoną fotografią młodej, nieco zatroskanej dziewczyny. Nazywała się Ilona Lipczyk i miała dwadzieścia pięć lat. Zaginęła w Przemyślu tydzień temu. Jej ojciec, Sławomir, zgłosił ten fakt na policję, ale funkcjonariusze nieszczególnie kwapili się do pomocy. Tłumaczono to brakami kadrowymi i wieloma innymi, równie ważnymi dla tamtejszych policjantów sprawami. Lipczyk w końcu nie mógł dłużej wytrzymać i wynajął prywatnego śledczego – emerytowanego gliniarza, z czteroletnim doświadczeniem jako detektyw. Mroczewski doskonale zdawał sobie sprawę z jednego faktu – ojciec mało co wiedział o córce. Przedstawiał ją jako przewrażliwioną, zamyśloną i roztargnioną, młodą damę o wielkich aspiracjach. Nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatni raz szczerze rozmawiali, czy Ilona kiedykolwiek opowiadała mu o swoich planach na przyszłość, czy spotykała się z jakimiś mężczyznami. Władysława nie dziwiło to ani odrobinę. W dzisiejszym świecie rodzice poświęcali swoim pociechom coraz mniej czasu. Gdy dochodziło do ucieczek z domu, każdy z rodziców był taką decyzją wielce zaskoczony. Chociaż Mroczewski nie miał potomstwa, zastanawiał się, jak on zachowałby się w takiej sytuacji. Praca w policji wymagała poświęcenia. Wielu jego kolegów po fachu wypalało się zawodowo szybciej niż żarówki.
Otrząsnąwszy się z zamyślenia, zorientował się, że autobus zdążył już odjechać spod przystanku i zajechał na parking. Władysław przerzucił spojrzenie z powrotem na notes. Dwa dni temu Sławomir Lipczyk otrzymał tajemniczy telefon. Ktoś, kto nie chciał zdradzać swoich danych, poinformował go, że Ilonę – albo chociaż kobietę bardzo do niej podobną – widziano we Lwowie, przy recepcji polskiego, niedużego hoteliku na ulicy Hnatiuka, niedaleko ratusza. To była jedyna poszlaka, dla której Mroczewski przyjechał aż tutaj. Miał nadzieję, że znajdzie dziewczynę całą i zdrową, a potem zdoła ją jakoś namówić na rozmowę z ojcem, tak, aby obie strony mogły sobie wszystko wyjaśnić. Chrząknął i poruszył głową.
Marzyciel ze mnie, pomyślał, a potem głęboko westchnął. Na pewno w hotelu cała sytuacja znacznie się skomplikuje.


                                                                       **

Na terenie dworca znajdowała się informacja turystyczna, gdzie sympatyczna kobieta w granatowej sukience, o lśniących i długich do pasa blond włosach wytłumaczyła detektywowi, jak może dostać się stąd do hotelu, na Hnatiuka. Całe szczęście Mroczewski doskonale porozumiewał się po rosyjsku. Autobusem „3A” musiał dostać się aż do przystanku przy ulicy Pełtewnej. Stamtąd dojście do tego hotelu nie zajmowało już więcej niż dziesięć minut.
W trakcie jazdy zatłoczonym środkiem publicznego transportu starał się zignorować panujący wewnątrz hałas. Rozgadani współpasażerowie generalnie prawili o błahostkach. Ktoś niedawno dostał pracę, kto inny rozmyślał nad małżeństwem, dwie starsze panie siedzące po prawicy Mroczewskiego opowiadały o swoich wnukach, ich pierwszych słowach i krokach. Młodsi lwowianie dyskutowali o problemach w szkole, o planach na przyszłość, gdzie zamierzają pójść na studia i tym podobne. Detektyw prosił tylko, żeby los pozwolił mu zastać Ilonę Lipczyk w hotelu. Nic innego się już nie liczyło.

                                                                       **

Po ponad godzinnej podróży autobusem i przejściu piechotą kilku przecznic, znalazł się na ulicy Hnatiuka. Miejsce noclegowe rzeczywiście było niewielkie, a jego śmieszna nazwa – „Śpioch” – przyciągała. Mroczewski otworzył drzwi wejściowe i postawił dwa kroki do przodu, zwracając na siebie uwagę młodej kobiety. Mogła być w wieku podobnym do córki Lipczyka, ale to na pewno nie była Ilona. Poszukiwana miała kręcone, ciemne włosy, niebieskie oczy, lekko zadarty do góry nos i okrągłą, nieco wystraszoną twarz. Kobieta, która stała za mahoniową ladą była wysoką blondynką o brązowych oczach, a przesadna ciekawość wręcz emanowała z jej pociągłej twarzy. Wygładziła swój granatowo-biały mundurek i wyprostowała się.
– Witam serdecznie w hotelu „Śpioch”. W czym mogę pomóc? – zapytała, bez chwili wahania.
– Witam. Szukam pewnej osoby – odparł Mroczewski i uśmiechnął się.


Kobieta przyjrzała się uważniej jego srebrnym jak księżyc włosom i sieci zmarszczek na twarzy. Władysław miał na sobie lnianą, kremową marynarkę sportową, z niebieską koszulą pod spodem i czarne spodnie dżinsowe.
– To znaczy kogo? – na jej twarzy zagościł cień niepewności.
Mroczewski pokazał kobiecie zdjęcie Ilony. Recepcjonistka zerknęła na nie, zamrugała i przeciągnęła wzrok z powrotem na Władysława.
– Zawołam kierownika. Może on coś będzie wiedział.
Powiedziawszy to, chwyciła za słuchawkę stacjonarnego, białego telefonu i wystukała jakiś numer. Po chwili poprosiła kierownika do recepcji. Mroczewski zorientował się, że po prawej stronie jej biurka znajdowało się wejście na korytarz. To właśnie stamtąd po paru minutach wyłonił się kierownik. Miał kruczoczarne włosy, zaczesane na lewo. Ubrany w grafitowy garnitur, nerwowo poprawiał krawat w kolorze miętowym i gmerał przy okularach, których szkła przysłaniały jego podkrążone, błękitne jak ocean oczy.
– W czym mogę pomóc? – zapytał sympatycznym tonem. Władysław podszedł bliżej niego i wręczył mu zdjęcie Ilony. – Szukam tej dziewczyny. To bardzo ważne.
Kierownik przyjrzał się uważniej fotografii i otworzył szeroko usta.
– Niech pan mi o niej nawet nie przypomina. Wstrętna smarkula – wycedził pod nosem, ku zdziwieniu recepcjonistki i Mroczewskiego.
– Powiedziałem, że to bardzo ważne. Muszę ją znaleźć – dodał detektyw po chwili ciszy, przypatrując się zaniepokojonemu kierownikowi.
– Usiądźmy, dobrze? – zaproponował, wskazując kanapę za plecami Władysława, obitą kremową, sztuczną skórą, tuż obok mahoniowego, niewielkiego stolika.

                                                                       **

Gdy usiedli na kanapie, kierownik nachylił się ku Mroczewskiemu. Jego twarz była kamienna jak posąg.
– Będę z panem brutalnie szczery. Gdyby ta dziewczyna przyszła do mojego hotelu jeszcze raz, to daję słowo, że pożałowałaby swojej decyzji.
Detektyw ściągnął brwi i zacisnął usta.


– Dlaczego?
– Najęła się u mnie do pracy. Popracowała raptem dzień. Zapłaciłem jej, ale na kolejnej zmianie już się nie pojawiła. Bogu dzięki, że to nie jakiś Sheraton, bo inaczej poszedłbym z torbami. Załatwiłem zastępstwo na ostatnią chwilę – opowiadał kierownik, kręcąc co rusz głową. Mroczewski zapisał sobie coś w notesie.
– Zachowywała się jakoś podejrzanie? No nie wiem, pytała o coś dziwnego?
– No cóż, jeśli o tym już mówimy, sprawiała wrażenie nieobecnej myślami. Kilkakrotnie próbowała się czegoś ode mnie dowiedzieć o lwowskich podziemiach, jakby chciała coś tam znaleźć – odparł rozmówca detektywa i wzruszył ramionami. Zgodnie z przewidywaniami Władysława, sytuacja powoli zaczynała się komplikować. Czyżby Ilona coś ukrywała?
– Niewiele o niej wiedziałem. Szczerze mówiąc, na dłuższą metę nie nadawałyby się tu do pracy. To w sumie wszystko, co mogę panu powiedzieć. Ona wymagała pomocy dobrego psychoterapeuty, o ile nie psychiatry. Niezdecydowana, zamknięta w sobie, zamyślona. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność – kontynuował kierownik, po czym zwrócił uwagę na telefon stojący na biurku tuż obok recepcjonistki. Podniosła go, zamrugała i odsunęła od ucha słuchawkę, zerkając porozumiewawczo na przełożonego.
– Ktoś chce z panem rozmawiać.
– Już idę – stwierdził mężczyzna i zerknął jeszcze na detektywa. – Pan wybaczy, obowiązki wzywają.
– Oczywiście, dziękuję za poświęcony mi czas – powiedział Mroczewski i uścisnął rękę kierownikowi. Zanim jednak wyszedł z hotelu, podszedł do pracowniczki i uśmiechnął się.
– Prosiłbym panią jeszcze o drobną przysługę – zaczął, a kobieta odwzajemniła jego uśmiech.

                                                                       **

Wyjaśniła Mroczewskiemu, jak dostać się do lwowskich podziemi. Nie było to możliwe na własną rękę – niezbędny był przewodnik. Recepcjonistka podała mu numer telefonu do tutejszego biura podróży, które zajmowało się organizacją wycieczek po podziemiach.


Na całe szczęście pozostało jedno, wolne miejsce w grupie mającej zejść pod ziemię za czterdzieści minut. Władysław zarezerwował je i pospieszył piechotą w kierunku ratusza, gdzie miała być zbiórka.

**

Kręte korytarze, gdzieniegdzie oświetlone pomarańczowym, ostrym światłem, wyglądały przerażająco. W powietrzu unosił się nieokreślony zapach dni, które przeminęły. Przez moment miał nawet dziwne wrażenie, że ktoś go śledzi, ale był przecież osobą, która szła na samym końcu wycieczki. W połowie jednego z dłuższych korytarzy przystanął przy cuchnącej, starej ścianie i ściągnął brwi. Na czole pojawił mu się charakterystyczny mars.
Zza muru dochodziły szepty, zbyt ciche, żeby można było je zrozumieć.
– Halo? Jest tam ktoś? – zapytał, ale nie na tyle głośno, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Grupa zdążyła się już oddalić. Przewodnik raczej nie należał do osób cierpliwie czekających na innych – dwa słowa tu, trzy słowa tam, aby szybciej, aby skończyć.
Szepty nie ustawały. Wręcz przeciwnie – nasilały się.
Władysław wyciągnął rękę i przeciągnął opuszkami palców po zakurzonej ścianie. W którymś momencie usłyszał tajemnicze strzyknięcie. Coś pękło po drugiej stronie. Zdążył się tylko odsunąć, gdy ujawniło się przed nim wejście. W środku panował nieprzejednany mrok. Detektyw wyjął telefon komórkowy i za pomocą wyświetlacza rozjaśnił ciemność. To musiało być jakieś ukryte pomieszczenie. Nikt tu nie zaglądał od dobrych kilkudziesięciu lat. Pajęczyny widniały w rogach, czuć było niemiłosierny zapach stęchlizny. Przełknąwszy ślinę, przeszedł kawałek dalej, drżąc. Gdy postawił trzy kroki, wejście za nim zamknęło się z trzaskiem. Mroczewski krzyknął ze strachu. Serce podeszło mu do gardła. Nakierował przed siebie słaby, mlecznobiały promień światła wydobywający się z ekranu komórki, ale, jak na zawołanie, telefon wyłączył się.
Cudownie, pomyślał i westchnął. Błądząc po omacku, próbował wyczuć którąkolwiek ze ścian. Z wyprostowanymi rękami postawił krok do przodu, gdy jego ciało przeszyła fala lodowatego wiatru, tak mroźna, aż pisnął z przerażenia.
Tkwił w bezruchu jeszcze przez ułamek chwili, starając się uspokoić.


Rozsądek nie mógł jednak przezwyciężyć drżenia i nawału pytań, które przesuwały się po umyśle jak pociąg towarowy po starych szynach.
– Boże, a jeśli tutaj umrę? – szepnął ledwie słyszalnym głosem. Ciemność otaczała go z każdej strony. Nie widział absolutnie nic. Każdy następny krok mógł spowodować, że poślizgnie się i upadnie na ziemię, łamiąc sobie nogę.
Władek, weź się w garść. Byłeś policjantem i śmierć nie raz, nie dwa zaglądała ci w oczy, starał się sobie wmówić. W końcu zdecydował się na ruch. Powoli, bardzo ostrożnie, przesunął się do przodu. Na drodze nic nie leżało. Postawił dwa następne kroki. Po prawej stronie zauważył żółte, ostre światło. Modlił się w duchu, aby tylko dojść bezpiecznie do jego źródła. Kolejne kroki były już zdecydowanie pewniejsze, a im bardziej szedł przed siebie, tym bardziej ścieżka na wprost stawała się jaśniejsza. To miejsce wyglądało na zapomniane przez świat. Kurz na ceglanych ścianach, przyozdobionych długimi, pajęczymi sieciami. Mroczewski kroczył niepewnie w kierunku światła, gdy usłyszał odgłosy dwóch mężczyzn, żywo dyskutujących o obecnym stanie polityki państwowej. Dochodziły z bliska. Detektyw doszedł prawie do końca korytarza i zorientował się, że po prawej stronie znajduje się wąski, równie zaniedbany łącznik między pomieszczeniami. On z kolei prowadził do bliżej nieokreślonej, dużej sali, skąd dochodziły te męskie głosy. Władysław przyspieszył i opuścił przerażający korytarz.
– Przepraszam, halo! – krzyknął w kierunku nieznajomych. Mężczyźni obrócili się do niego i otworzyli szeroko oczy. Wyglądali na żywcem wyjętych z innych czasów. Detektyw postawił jeszcze krok do przodu i teraz, dzięki blaskowi płonących pochodni przybitych do ścian, mógł przyjrzeć się im uważniej. Na głowach mieli melanżowe kaszkiety, a na ich odzienie wierzchnie składały się stare, brązowe i wyjątkowo znoszone łachmany.
– Patrz na dziwaka – stwierdził szyderczo jeden do drugiego.
– Słucham?! – ryknął Mroczewski, oburzony jak nigdy.
– Pewnie z Ameryki przypłynął, nowobogacki. Tfu! – splunął detektywowi pod nogi ten drugi, niższy. Władysław chciał wrzasnąć, ale powstrzymał się. Coś było z nimi nie w porządku.
– Chciałbym się dowiedzieć, gdzie jestem? – zapytał Mroczewski i rozejrzał się po sali. Do jej ścian przybite były rozmaite plakaty – „Walcz dla Lwowa”, „Głosuj na Stanisława Ostrowskiego*”, „Polskie serca biją w nas”.

*Stanisław Ostrowski(29.10.1892 - 22.11.1982) – ostatni, polski prezydent Lwowa II Rzeczypospolitej, lekarz
– Już własnej ojczyzny nie rozpoznaje. Wracaj tam skąd przybyłeś, amerykański pachołku! – syknął wyższy obdartus i obaj, zanosząc się śmiechem, obrócili się plecami do detektywa.
Co tu jest grane? – pomyślał Mroczewski i pokręcił głową.
Naprzeciwko niego, w odległości sześciu, może siedmiu kroków znajdowało się wejście do kolejnego łącznika. Idąc w tamtym kierunku zastanawiał się nad treścią jednego z plakatów. „Głosuj na Stanisława Ostrowskiego”. Gdzieś słyszał o tym nazwisku. W jednym z magazynów internetowych, w których… o rany! Kaskada świadomości spłynęła na niego jak deszcz z jasnego nieba. Przecież ten człowiek nie żył od ponad trzydziestu lat. Jakim cudem przetrwały tu, w tym zakurzonym pomieszczeniu plakaty zachęcające do głosowania na niego? Pytań ciągle przybywało i próżno było szukać jakichkolwiek odpowiedzi.
Gdy doszedł do wejścia do łącznika, zdumiał się po raz kolejny.

                                                                       **

Zaraz za łącznikiem widniało następne wejście, tym razem do mniejszej salki. W jej centralnej części ustawiony był duży krzyż i kilka mahoniowych ław, jak w kościele.
Władysław wszedł do salki i rozejrzał się. Obok ławy, tuż przy krzyżu, modliły się żarliwie dwie osoby. Palące się pochodnie rzucały blask na obiekt sakralny.
– Halo? Przepraszam, że przeszkadzam w modlitwie, ale… – zaczął detektyw i zaniemówił, kiedy twarze zwróciły się ku niemu. Jedna z nich należała do Ilony Lipczyk.

                                                                       **

Współtowarzyszka zaginionej dziewczyny, młoda dama o sympatycznej, ale nieco bladej twarzy, ściągnęła brwi.
– Tak? Kim pan jest? – zapytała nieuprzejmie. Mroczewski zignorował ją i utkwił spojrzenie w córce Sławomira.
– Pani Ilona Lipczyk? – wypalił, otwierając szeroko oczy. Dziewczyna jęknęła.
– Skąd pan to wie? – krzyknęła Ilona.


– Pani ojciec mnie wynajął. Miałem panią znaleźć – oświadczył Władysław i uśmiechnął się. – Mój… ojciec? Po co to zrobił? Po jaką cholerę kazał panu mnie znaleźć?
To pytanie zmyło uśmiech Mroczewskiemu z twarzy.
– Jak to, po co? Martwił się i…
– Martwił się? Pan nie zna mojego ojca – Ilona krzyczała dalej i łzy prawie zaczęły jej lecieć z oczu. Młoda kobieta podeszła bliżej niej, przytuliła, a następnie spojrzała w kierunku Mroczewskiego z nienawiścią.
– Drogi detektywie – zaczęła obojętnym tonem, sycąc oczy jego zdziwieniem. – Jestem jej prababcią i to ja ją tutaj sprowadziłam.
Władysław kaszlnął z wrażenia.
– Prababcią? Ale pani… to znaczy, ja… ona – dukał, przenosząc wzrok z jednej kobiety na drugą.
– Skarbie, wytłumacz wszystko temu człowiekowi – szepnęła prababcia Ilony do prawnuczki, a potem nachyliła się do detektywa. – Pan niech uważnie słucha, bo to, co teraz zostanie powiedziane, może zabrzmieć jak bajka, chociaż nią wcale nie jest.

                                                                       **

Ilona usiadła na ławie przy krzyżu i zaczęła opowieść.
– W dwutysięcznym piątym roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat zmarła moja prababcia, Halina. Byłam z nią bardzo związana, o wiele bardziej niż z ojcem i matką. Miałam wtedy piętnaście lat i świat dosłownie mi się zawalił. Wiele lat później, w trakcie pobytu na cmentarzu, w pobliżu jej grobu usłyszałam ten głos. To była ona. W jakiś niesamowity, niewytłumaczalny sposób skontaktowała się ze mną. Powiedziała, że znów możemy być razem. Zdradziła mi, że na terenie podziemi Lwowa, miasta, z którego ona pochodziła, istnieje zjawisko zakłócenia czasoprzestrzeni.
Podobna sytuacja ma miejsce z Trójkątem Bermudzkim. Dzięki niemu można było podróżować w czasie, na zasadzie tunelu łączącego dwa wymiary czasowe, ale trzeba wiedzieć, jak sobie pozwolić na taką podróż. Prababcia odkryła, iż wejście do tunelu znajdowało się właśnie za jedną ze ścian w lwowskich podziemiach, udostępnionych turystom do zwiedzania. Musiałam jednak kupić bilet na wycieczkę, aby móc tam zejść.


Uciekając z domu zabrałam pieniądze tylko na podróż do Lwowa i nie starczyło mi na ten bilet. Postanowiłam zatrudnić się gdziekolwiek i zdobyć pieniądze. Udało mi się to w polskim hotelu.
Gdy tylko dostałam zapłatę za próbny dzień, zrezygnowałam z tej pracy, nie chcąc się z niczego tłumaczyć kierownikowi. Nic by nie zrozumiał. Następnego ranka wzięłam udział w pierwszej lepszej wycieczce i aktywowałam wejście do tunelu. Jak widzę, panu to też się udało.
Detektyw wzruszył ramionami.
– Najwidoczniej to był przypadek, zresztą nieważne. Bardziej mnie interesuje, dlaczego od razu pani uciekła z domu? Nie można było porozmawiać z ojcem?
– Pan nie zna mojego taty. Dla niego liczy się tylko jego firma i pieniądze. Własną duszę by sprzedał, aby tylko powiększyć kapitał – prychnęła Ilona.
Władysław kaszlnął i przeciągnął wzrok po ścianach tego starego pomieszczenia. Po chwili znowu utkwił spojrzenie w Ilonie.
– Ale co teraz będzie? Jak sobie pani wyobraża życie tu, gdziekolwiek i w którymkolwiek roku jesteśmy?
– To tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty rok – wtrąciła prababcia Ilony i zmierzyła wzrokiem Mroczewskiego. – Jeśli pan musi wiedzieć, po mojej śmierci zyskałam niewyobrażalne dla wielu ludzi przywileje, wykraczające poza rozumienie nauki. Moja prawnuczka będzie tu bezpieczna, w odróżnieniu od pana.
– Co ma pani na myśli? – zapytał detektyw, zaniepokojony.
– Konsekwencje dłuższego przebywania tu mogą być dla pana opłakane. Radziłbym wrócić do swoich czasów.
– Ale… jak?
– Och, ja to załatwię – odparła Halina i kazała Władysławowi podążać jej śladem.

                                                                       **

Po kilkunastu minutach kroczenia krętymi korytarzami znaleźli się przy jednej ze ścian. Prababcia Ilony dotknęła jej i, ku zdziwieniu Mroczewskiego, rozsunęła się, ujawniając wejście w mroczny, lodowato zimny tunel.


– Zanim pójdę – szepnął Władysław, obracając się do córki Sławomira – chciałbym spytać, co mam powiedzieć pani ojcu?
– Jest pan dorosłym człowiekiem. Wierzę w to, że postara się pan przemówić mu do rozsądku. W końcu najwyższa pora, aby pogodził się z utratą dziecka, dla którego mało kiedy miał czas.
Mroczewski pokiwał głową ze zrozumieniem. To były jedne z najmądrzejszych słów, jakie usłyszał. Westchnąwszy, wszedł do tunelu i ogarnęły go egipskie ciemności.

**

Na powierzchnię Lwowa wyszedł o godzinie dwunastej, chociaż wydawało mu się, że spędził w podziemiach co najmniej kilka długich godzin. Marszrutki pędziły przed siebie jak oszalałe, a tramwaje starały się je dogonić.
Detektyw wyciągnął z kieszeni spodni telefon komórkowy. Znowu miał sygnał. Niewiele myśląc, wybrał numer Sławomira Lipczyka i nacisnął zieloną słuchawkę.
– O Boże, to pan! Są jakieś wieści w sprawie Ilony? – zapytał od razu jej ojciec. Mroczewski chrząknął.
– Czeka nas poważna rozmowa, panie Sławomirze, ale powiem jedno. Cokolwiek pan ode mnie usłyszy, trzeba będzie się z tym pogodzić – odparł detektyw, wbijając spojrzenie w jeden z tramwajów, który przesuwał się po torach. Na linii nastała cisza, ale życie musiało toczyć się dalej.


                                                                                                

8 komentarzy:

  1. Brawo dla pierwszego! Panie Norbercie super się czytało.
    Pozdrawiam Krysia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mogłam tego nie czytać... takie opowiadania powinno się czytać w biały dzień, a nie wieczorem, kiedy dookoła ciemno. Jeszcze będę bała się zasnąć! Mroczne, ale ciekawiło mnie jak to wszystko się potoczy :) i ta czasoprzestrzeń... ona istnieje na prawdę? świat jest pełen zagadek :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O, wow, pierwsze opowiadanie! Gratuluję :)
    No to trzeba zakasać rękawy i do roboty!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję serdecznie za miłe słowa :) Ja jestem autorem oscylującym już od lat wokół tematyki niewyjaśnionych zagadek i mrocznych opowieści. Tak jakoś mi wena nakazała. Teraz tylko czekać na opowiadania Pań :) Pozdrawiam bardzo serdecznie.
    Norbert Góra

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobrze mniemam, że to nasz birbant takie talenta objawił? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mniemasz źle :) Mamy dwóch panów Norbertów, choć nie jestem w stanie zapewnić że i jeden i drugi jest bądź nie jest birbantem :) Ale czujność pochwalam!

      Usuń
    2. Pojmuję co prawisz azali wszelaka ciekawość wciąż zżera me trzewia.

      Usuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń