wtorek, 13 października 2015

Tomik rośnie w słowa :) Kolejne opowiadanie.

 Kolejny tomikowy tekst. Zapraszam!

ANDRZEJ MICHAŁ
PRZEŁĘCZ KRZYŻNE

Przed każdym wyjściem w wysoką partię gór staram się uregulować wszystkie sprawy związane z tym światem - na tyle ile to możliwe… I nie to, że mam zamiar świadomie zakończyć tam wysoko swój żywot. – Wręcz przeciwnie! Jest we mnie wielka chęć życia! - Niezależnie jak ono mi się układa! - Za każdym razem, chcę wrócić z wyprawy „cały i żywy”! Jednak pełna świadomość nakazuje mi przygotować się po prostu na ostateczność.
Bowiem tam w wysokich górach? Cóż? Jeden nierozważny ruch… i już jesteś duchem! Chwila zapomnienia i spadasz w dół a twe ciało jest rozrywane przez wystające ostre skały. Zanim cię pozbierają do czarnego worka i zwiozą w dół, to okoliczne padlinożerne zwierzaczki posilą się, co nieco twym ścierwem.
Proszę mi wybaczyć mój ton. Lecz nie zawsze byłem świadom tego całego zagrożenia. Nie zawsze stawiałem swe kroki w miarę rozsądnie i uważnie. Nie zawsze tak było… Nie zawsze ceniłem życie tylko za to, że jest. I nie zawsze odnosiłem się do gór z należytym szacunkiem. Nie zawsze.
Wszystko zmieniło się we mnie w ciągu niespełna doby. Kiedy u schyłku swej wczesnej młodości hasałem beztrosko, wiedziony samą tylko chęcią przeżycia wielkiej przygody, traktując góry i całe Podhale jako wielki plac zabaw. Odporny na ostrzeżenia i upomnienia wielu śmiertelników wybrałem się koleiny raz, bez konkretnego przygotowania – tak by tylko zaliczyć kolejny szlak na Tatrzańskiej mapie.
Dziś wiem, że wróciłem tylko, dlatego, iż w mym plecaku znajdował się mały zeszyt, w którym to zapisywałem swe przemyślenia. – Ktoś niewidoczny mnie ochraniał, chciał, bowiem, bym opowiedział tą historię a że i też był ciekaw całej mej dalszej twórczości. Jakkolwiek by ona dobra nie była…
I teraz mam zawsze przy sobie duży brulion i nowoczesny elektroniczny notesik, na którym zresztą powstały obszerne fragmenty tego opowiadania.

Powracając do mej opowieści to wszystko zaczęło się dokładnie… Kilkanaście lat temu ostatni dzień czerwca przyniósł nadzwyczaj słoneczny poranek a ja obudziłem się w pokoju, z którego okien rozpościerał się przepiękny widok na majestatyczny wysokogórski krajobraz. – Panorama Tatr w całej swej okazałości!
Wyraźnie widoczny Krzyż na Giewoncie zdawał się do mnie coś mówić. Na wszelki wypadek sam się przeżegnałem, lecz przypomniało mi się również, że; wynajmująca mi ten pokój Góralka, sowicie sobie doliczyła do rachunku tą niewątpliwą przyjemność, jaką daje możliwość tuż po przebudzeniu; oglądania za oknem najwyższych gór w tym kraju… ten pokój z widokiem kosztuje drugie tyle! Ale zaręczam, iż jest to wydatek, który zwróci się z wysoką nawiązką! – Do końca życia zostanie już on w twej pamięci!

Nie pamiętam dokładnie szczegółów tego poranka, wszystko się działo tak jakby trochę później a i wcześniej zarazem. Na pewno jak najszybciej chciałem opuścić góralski pałacyk – taki cały z drewna z tak obfitymi zdobieniami, posadowiony na olbrzymich płazach, ze swym strzelistym dachem sięgającym niemalże na wysokość okolicznych szczytów.
Śniadanie spożyte w pośpiechu, pośpiech przy kompletowaniu ekwipunku… I tak, kiedy już znalazłem się w Kuźnicach – tuż przy wyjściu na szlak zdałem sobie sprawę, iż jestem trochę źle przygotowany do tej wysokogórskiej wycieczki. Mój ubiór zbyt „ciepły” jak na tą już letnią temperaturę a i buty, tak dobrze spisujące się w zimie teraz były trochę jakby przyciężkawe.
Ale to góry. Pogoda może się zmienić diametralnie w ciągu trzydziestu minut. Nie narzekam, nie mam czasu i ochoty na powrót do wynajętego pokoju, zresztą humor mój poprawił się na widok setki przynajmniej ludzi, stojących w długim ogonku, oczekujących na transport kolejką linową, na znajdujący się powyżej nieba, skąpany jeszcze w porannej mgle szczyt Kasprowego Wierchu.
To zwykli w mym mniemaniu turyści. Śmieszą mnie oni zupełnie! Zakładają na siebie drogie, wyczynowe ubrania a potem wcale z nich nie korzystają. Stoją cztery godziny w oczekiwaniu na swoje miejsce w wagoniku kolejki – ja w tym czasie bym doszedł tam na nogach – a na samym szczycie zachowują się zupełnie irracjonalnie; narzekają na wszystko dookoła i piją piwsko, które przytępia ich całe istnienie. A zamiast tego mogliby przejść przynajmniej kilkaset metrów i spojrzeć, choć raz na piękny górski krajobraz. Ja nie mam takich problemów. Ja nie korzystam z kolejki a i też; dziś nie idę w stronę Kasprowego.
Trasę dzisiejszej wycieczki ustaliłem sobie wstępnie jeszcze podczas podróży pociągiem; Zanim skład się doturlał do końcowej stacji Zakopane ja już wiedziałem, że będę nocował w schronisku położonym w Dolinie Pięciu Stawów. A żeby tam dotrzeć postanowiłem iść szlakiem z Kuźnic na Przełęcz Krzyżne, po drodze odwiedzając schronisko Murowaniec i Dolinę Pańszczycy.
Najpierw jednak należy przejść przez „chciwe” miasteczko Zakopane… Jednak po wyjściu z pociągu nie udałem się: „na lewo i prosto” – najkrótszą prostą drogą do Kuźnic a wiedziony jakąś tajemną siłą poszedłem prosto w stronę zatłoczonej handlowej ulicy – nie lubię jej!
Zanim jednak dotarłem na Krupówki przejść musiałem przez nawet ładny obszerny śródmiejski trawniczek, z którego roztacza się śliczny widok na całe Tatry. Szedłem szybko nie zwracając uwagi na ten widok – widziałem go wielokrotnie - i kiedy po środku Równi Krupowej mój wzrok podążył tam „na Południe” to w mej duszy zagrała cała góralska kapela! Otumaniony pięknem rzuciłem się w kierunku górskich szczytów w szalonym biegu, zakończonym ślizgiem po wilgotnej murawie!
Wstałem i pokłoniłem się górą! A one mi odpowiedziały! Z wiatrem usłyszałem niesione wyraźnie: „Dzień Dobry.” – Płynące ze szczytów! I CO WIĘCEJ! Ja usłyszałem coś jeszcze! Jak tam rozmawiały ze sobą; Szczyty z dolinami, hale z turniami, świerki z wiatrem…  szeptały o mnie, prawiąc mi komplementa! Zawstydziłem się.
Całości kompozycji dopełniła Niedźwiedzica z małym Niedźwiadkiem, która tu w środku miasteczka wzięła się niewiadomo skąd. Podeszła do mnie i tak po prostu mnie obwąchała, ryknęła! Domagając się czegoś, a że nie miałem przy sobie nic do jedzenia, to pogłaskałem niedźwiedzice po łbie, podrapałem za uchem, po podniebieniu. Jej mały miś tulił mi się do nogi. Pobawiłem uradowany małego misia tak jak się bawi z psem czy kotem... Niedźwiedzia pani przewróciła mnie na plecy i mnie pocałowała, po niedźwiedziu oczywiście, tak gładząc mą twarz, całą głowę swym jęzorem… i jak się pojawiła, tak sobie poszła do… wieczności.
Dziś wiem, że ona to ta, którą zastrzelono po słowackiej stronie Tatr (w Polsce zabijać niedźwiedzi, nie wolno!) a jej mały miś to ten, którego w strumieniu utopili źli ludzie.
Może w to nie uwierzycie, ale teraz „niedźwiedzie zjawy” witają mnie tu na Równi Krupowe za każdym razem, przed udaną wyprawą w wysokie partie Tatr. A kiedy mnie jednak nie wypatrują; to zostaje w dolinie, gdyż wiem; żeby tym razem nie wychodzić na górski szlak. No chyba, że byłoby mi spieszno pogłaskać Misie po drugiej stronie? A nie jest! – Proszę sprawdzić w gazetach! Kiedyś – znacznie późniejszą zimową porą miałem iść z grupą młodzieży ze Śląska na same Rysy. Pogoda była cudowna, ekwipunek dobrze przygotowany, doświadczeni przewodnicy… tylko, że mnie Niedźwiedzie, nie przywitały tuż po przyjeździe…
Ja naprawdę nic nie byłem w stanie zrobić! Zresztą zostałem najpierw wyśmiany za swe przesądy! Zostałem, więc sam w mieście… A tam wysoko stało się niestety! Miałem rację! To była największa tragedia w Polskich Tatrach! – Pod Rysami zeszła lawina! Zabierając ze sobą w zaświaty wiele młodych istnień.

Ale to nastąpi dopiero w przyszłości… Jeszcze jestem na werandzie góralskiego pałacyku, spędzając wieczór w towarzystwie ślicznej góralki… następnie odprowadza mnie ona do pokoju, gdzie szybko mija upojny czas.
„Miłość” bardzo osłabia nogi i niezadowoloną góralkę wyprosiłem z łóżeczka tuż przed północą! – Wychodząc na Tatrzański szlak uśmiechnąłem się od ucha do ucha! – Na wspomnienie tej dziewczyny uśmiecham się zresztą do dnia dzisiejszego!
Zaraz po wejściu w Kuźnicach do Tatrzańskiego Parku Narodowego musimy przejść przez nawet romantycznie wyglądający drewniany mostek, pod którym płynie wartki strumień. Stojąc na nim czułem na sobie „wieczorną ukochaną” i żałowałem, że nie ma jej tam ze mną! – No cóż? Widocznie tak miało być. - Wybierze później tego bogatszego, ich wesele obejrzę sobie w plotkarskiej TV. Mnie zostaną tylko; wspomnienia.

Dwie godzinki marszu pod górę i już jestem pod górskim schroniskiem Murowaniec. Szlak prowadzi najpierw wśród gęstego lasów świerków ogromnych, po których ukazuje się szeroka łąka, otoczona zadrzewionymi wysokimi stokami.
Hala Gąsienicowa jest końcowym przystankiem dla większości pieszych turystów. Szczególnie całe rodziny z dziećmi, zawracają stąd w doliny. Dla nich dalsza podróż w górę mogłaby się okazać niebezpieczna, ponad siły.
A dla mnie w zasadzie to właściwy początek marszu w górę.
Po godzinnym odpoczynku wychodzę na właściwy szlak, zaczynający się w Gąsienicowym lesie. – Ten iglasty las jest ostatnią osłonięta przestrzenią tu w Tatrach na tym szlaku. Wychodząc z niego przed sobą widzimy zieloną Kosodrzewinę, dalej skalną pustynię otoczoną wysokimi skalnymi stokami – ale to za chwilę! Ja jestem jeszcze pośród wysokich przeróżnych drzew iglastych; świerków, jodeł i podobnych do libańskich cedrów, nie występujących nigdzie indziej Tatrzańskich Limb.
Ten najwyżej położony las w Polsce i zarazem na świecie jest oazą ciszy i spokoju. Nie znajdziesz na tej planecie lasu tak blisko nieba! – Ze względu na uwarunkowania klimatyczne, wyżej już drzewa po prostu nie rosną.
Pogoda jest słoneczna i bezwietrzna a w Gąsienicowym lesie panuje cisza, jakiej nie doświadczysz nigdzie indziej a na pewno w mieście. Słyszę bicie swego serca i najmniejszy szelest płynący z gęstwiny. Tam mieszka „tajemnicze nieznajome”. Ma dusza widziała mieszkające tam demony. – Ja byłem wtenczas za młody, by w nie uwierzyć i stawić im czoła. Pobiegłem, więc dalej. Do Doliny Pańszczycy. Gdzie wśród trzymających straż, sięgających do kolan i pasa krzaczków iglastej Kosodrzewinki, pognałem w miarę łagodnie najpierw w górę a następnie lekko w dół, by po chwili znaleźć się nad brzegiem niewielkiego jeziora otoczonego przez skalne rumowisko.
Czerwony Staw wcale nie był czerwony, lecz i tak usiadłem nad jego lekko pofalowaną taflą na krótki odpoczynek połączony z drugim śniadaniem.
Spoglądając w głębię wysokogórskiego jeziora zdawałem się dostrzegać tam istoty, które możemy spotkać tylko w baśniach i innych opowiadaniach „nawiedzonych” pisarzy. Dziś jestem jednym z nich. I chociaż me ciało żywe jest jeszcze, to część mej duszy mieszka już tam wysoko… ale po kolei, jak to dalej było? Osoby znające mnie osobiście słyszały tą opowieść wielokrotnie. Niektórzy na tą okoliczność chcieli mnie nawet zapisać do jakiegoś „domu wariatów”, kiedy się upierałem, co do autentyczności zdarzeń!
Wielka szkoda, iż nie posiadałem wtenczas całej swej obecnej wiedzy życiowej… no, bo, skąd miałem ją mieć?
Myślę, że dzisiaj potrafiłbym wykorzystać nadarzające się okoliczności i sięgnąłbym po to wszystko! Po całe to niezmierzone bogactwo i władzę niczym nieograniczoną! Tą, którą za moment będę miał na wyciągnięcie ręki. Zaoferują mi to wszystko istoty, w które wy już nie wierzycie…

Opuszczając Czerwony Staw, idąc dalej wzwyż nawet nie zauważyłem, kiedy zielone iglaste krzaczki ustąpiły miejsca wyblakłym przerzedzonym trawą z gdzie niegdzie rosnącymi ślicznymi kolorowymi kwiatkami, zdobiącymi tą nieprzyjazną krainę. I one znikły wraz z wysokością. Zastąpiły je mchy naskalne, najpierw tak obfite by niknąć z każdym mym krokiem w górę. Jestem już naprawdę wysoko! Me nogi stąpają już tylko po surowych, niczym nie porośniętych skałach. Szlak jest szeroki, półki skalne niczym ułożone przez olbrzyma, pozwalają maszerować ciągle w górę w miarę bezpiecznie i wygodnie. Z rzadka podziwiam okolicznie widoki, nie rozglądam się często na bok, mój wzrok jest skierowany w górę przed siebie! Tam znajduję się główny cel mej dzisiejszej wędrówki. Położona na wysokości dwóch tysięcy stu dwunastu metrów nad poziom morza Tatrzańska Przełęcz Krzyżne. – Tam spocznę i stamtąd będę podziwiał całą panoramę okolicznych gór. Stamtąd spojrzę w dół na mieniącą się iskrzącym blaskiem pięciu jezior, dolinę. Stamtąd będę wśród łomotu wodospadów podziwiał ostre szczyty, upstrzone gdzieniegdzie brudno białymi płatami lodu i śniegu. I stamtąd zejdę w dolinę do schroniska, gdzie zgodnie z planem spędzę noc.
Do przejścia miałem jeszcze tylko dwieście metrów. Co prawda bardzo ostro w górę po skalnych schodkach i należało w to włożyć dużo jeszcze wysiłku, lecz nie widziałem żadnych zagrożeń czy innych trudności. Przełęcz znajdowała się wysoko za tym płatem nie roztopionego mini lodowca…
Prawdopodobnie szlak musiałem pomylić jakiś czas temu, bowiem zamiast w pewnym momencie iść prosto w górę, to ja poszedłem w bok – na lewo, skalną półką, szeroką i wygodną niczym miejski chodnik. Albo, jak kto woli; droga do piekła.
Ścieżka zwężała się pod mymi stopami! A ja oniemiały szedłem dalej. Nie spoglądałem już w górę. Podziwiałem głęboką przepaść znajdującą się tuż obok mnie! Nawet nie o krok! A tylko o ułamek chwili!
Zdziwiłem się trochę zniknięciem wygodnego szlaku pod nogami. Naprawdę nie wiem jak do tego doszło! Jak tam się znalazłem!? -  Na wąziutkiej niczym krawężnik skalnej półce! Zawieszony w przestrzeni na ostatnim schodku swego życia!
Obcasy mych butów znajdowały się już nad przepaścią! – Całą swą siłę skierowałem na palce stóp! By te trzymały mnie mocno! Przywarłem przodem jak najmocniej do skalnej ściany, wyciągając ręce w górę, szukając tam punktu zaczepienia –  na szczęście jest jakaś wyrwa, za którą można mocno się złapać!
Doskonale zdawałem sobie sprawę ze swego położenia. Centymetr w tył i lecę siedemset metrów w dół! Po drodze „witam się” z wystającymi ostrymi skałami, korzeniami i kosą Pani Śmierci… O tej, która pojawiła się tuż za moimi plecami! – Nie obracałem się widziałem ją dokładnie pod zamkniętymi powiekami!
Wbrew wyobrażeniom nie jest to kościotrup ubrany w czarną zakapturzoną szatę, a tylko piękna młoda kobieta o miłym licu, ufnych dużych oczach i przyjaznym uśmiechu. Ubrana jest ona w zwiewną białą suknię, która podobnie jak jej długie blond włosy faluje na wietrze. Tylko kosa u niej tradycyjna; taka chłopska na długim, drewnianym styliku.
- Ja nie mogę dzisiaj umierać. – Zwróciłem się do Pani Śmierci.
- A to, dlaczego? – Zapytała miło Pani Śmierć. Przechylając nad wyraz zalotnie w
boczek swój piękny łeb, następnie spięła swe włosy, tak by jej nie przeszkadzały w pracy. W tym czasie jej Kosa czekała zawieszona obok niej a ja poszukiwałem odpowiedniego słownictwa… nic z tego. Stać mnie było tylko na jakieś głupoty;
- A bo ja urodziłem się w czwartek. A dziś jest sobota i się rano nie ogoliłem! Nie wyglądam za dobrze. Nie mogę taki nie ogolony tam za Panią iść! – Tylko to mi przeszło przez myśli.
Pani Śmierć się roześmiała, widocznie się zgodziła z mą bezwładną argumentacją i rozpuściła na wietrze swe blond włosy, ukazując mi swe kobiece piękno.
Me ciało ogarnął przeszywający strumień mocy, otworzyłem oczy a umysł w mig ocenił szansę i kiedy zdawało się, iż odchylę się w tył i runę w dół. To me ręce w nadludzkim wysiłku podciągnęły mnie w górę! Raz za razem! Wykonałem czynność, której już nie powtórzę w życiu! Na przemian raz jedną, raz drugą dłonią trzymając, wisząc i opierając całe swe istnienie za wystające skały i szczeliny, powoli podciągnąłem się w górę na bezpieczny uskok skalny powyżej. Tam skulony przeleżałem chwilkę nabierając sił, następnie spojrzałem w górę i w bok… i w zasadzie już byłem bezpieczny! Przywarty do skały, ostrożnie przeczołgałem się na szeroki uskok, z którego skierowałem swe kroki na szlak, którym ostatkiem tchu dotarłem do położonego poniżej przełęczy płata lodu i śniegu, gdzie ległem wygodnie, uśmiechając się zalotnie do Pani Śmierci! Odpowiedziała mi równie szerokim uśmiechem i pomachała na pożegnanie swą kosą dając do zrozumienia; „iż jeszcze się spotkamy”!
Uwielbiam kobiety i chcąc powiedzieć jej jeszcze coś miło głupiego w stylu: „Cała przyjemność po mojej stronie.” Albo „Pięknie dziś Pani wygląda!” – Co akurat było prawdą. I odwróciłem na chwilę wzrok… a raczej upuściłem ze zmęczenia swą głowę na chłodne lodowe podłoże, by po chwili spojrzeć raz jeszcze tam… Jej już tam w dole nie było! Natomiast w miejscu przepaści ze mgieł wyłoniła się dolina!
Diabelską Dolinę i historię z nią związane opiszę później, szczegółowo w swej twórczości. A może też i ktoś poprosi mnie? Po przeczytaniu tego krótkiego opowiadania, bym napisał powieść na jego podstawię. Uczynię to z przyjemnością, uwielbiam wszak wracać tam hen do tego miejsca, którego nie znajdziecie na ludzkich mapach, pojawia się wszak i ukazuje tylko nielicznym.
Mniej więcej trzysta metrów na Północny – Zachód od Krzyżnego, tam gdzie zwykle hula wiatr i jest pusta przestrzeń znajduje się inny wymiar. Widzimy piękny pałacyk z czerwonym dachem położony pośrodku niby wulkanicznego leja. Mieszkają w nim prawdzie Diabły rogate i inne mityczne Stwory.
 Leżąc tak w śniegu w te czerwcowe, już gorące południe, oglądałem z zachwytem to widowisko. Pałacyk unosił się tak jakby na chmurce a z wnętrza jego wyszły przedziwne postacie. Jedna była ubrana na modłe szlachcica Polskiego z wieków ubiegłych; Wąsaty jegomość w czerwonym kontuszu z szablą przy boku… zbliżył się do mnie, uchylił czapkę i zaprosił do środka pałacu. Ja grzecznie odmówiłem. Leżałem dalej na śniegu.
Następnie ten drugi; To Mefisto - Diabeł Niemiec! Znam go doskonale! W swej białej lokowatej peruce! W swym niebieskim fraku i żółtej kamizelce! On też mnie poprosił do środka… dodał też, iż zostanę hojnie obdarowany! – Czym tylko zapragnę!
Bałem się i pozostałem tam gdzie byłem przez jakąś chwilę. Diabły widocznie mnie polubiły. A może były zachwycone widowiskiem, jakim je uraczyłem? Chciały się tak po prostu odwdzięczyć.
Propozycja została powtórzona ponownie.
Byłem za młody, ażeby skorzystać. Obawiałem się też tego, iż mogę pozostać poza czasem i przestrzenią już na zawsze. Odmówiłem, więc jeszcze raz grzecznie i zostałem na miniaturowym lodowcu czas jakiś.
Diabelska Dolina trwała tak jeszcze na mych oczach i tak jak się pojawiła; rozpłynęła się w przestrzeni a ja usłyszałem jakiś głos nad sobą:
- Wszystko w porządku? Widziałam, że miałeś problemy.
Kobieta w stroju wytrawnej traperki pojawiła się nagle nade mną w realnym świecie. Nie czekała na mą odpowiedź i poczęstowała mnie gorącą herbatą z termosu i słodkościami. Poczęstunek a przede wszystkim jej obecność postawiła mnie na nogi i przywróciła do rzeczywistości.
To była młoda lekarka z Krakowskiej Nowej Huty. Poprowadziła mnie dalej na szczyt Przełęczy Krzyżne, gdzie spędziliśmy okrągłą godzinkę. – Opis piękna, jakie stamtąd można zobaczyć nie oddaje żadna fotografia i żaden twór literacki, z jakim się do tej pory spotkałem, więc i ja napiszę krótko; iż położona po Północnej stronie Dolina Pięciu Stawów Polskich skrzyła się wszystkimi iskierkami i kolorami, jakie można zobaczyć w majestacie spadających nań promieni Słońca. Tafle jezior położonych poniżej Przełęczy Krzyżne wraz z padającym nań światłem zmieniały swe barwy nieustannie; od jasnej zieleni, poprzez błękit wpadając zaś znowu w ciemną toń. Położone obok wodospady szumiały spadającą z wysoka wodą. Natomiast Wysokie Tatry powyżej ukazały się w tonacji białych, sięgających ostrymi, ośnieżonymi szczytami nieba, przetkanych poniżej trochę szarymi skałami a gdzie niegdzie brunatno czerwone podłoże wtopione w soczystą zieleń przyrody tak bujnie rozkwitającej poniżej. A WSZĘDZIE DOOKOŁA TA PRZESTRZEŃ!
Zawieszony nad tym wszystkim, niczym nie ograniczony wzrok sięgał tak w dół i górę na odcinku wielu kilometrów opierając się na oddalonej koronie gór. Między nami tylko pusta, ogromna przestrzeń wysokogórskiego krajobrazu.
Zadowolony, troszkę jeszcze oniemiały na oddalonym zboczu wysokiej góry zobaczyłem kota! Tak! Wizerunek kotka był widoczny wyraźnie na białym stoku, tuż pod szczytem – nie pamiętam już na ścianie, której góry? Natura wyrzeźbiła z lodu i śniegu ogromnego kota? A powiem więcej, iż biała lodowa płaskorzeźba wydawała się być żywa! Złudzenie optyczne sprawiało, iż ja i ludzie to obserwujący wyraźnie widzieli jak kotek strzyże uszkami i macha ogonkiem!
Szczęście to te krótkie chwile, które nam się przytrafiają w życiu. Niewątpliwe ta chwila to jedna z tych mych szczęśliwych. Została też tam część mej duszy na pewno! Całe me pozostałe życie z pracą twórczą na czele krąży wokół Przełęczy Krzyżne niczym czarny Kruk.
Możliwe, że z tym miejscem zostałem związany znacznie już wcześniej? Zostałem przypisany do niego już w dniu mych urodzin! Których data jest zapisana w geograficznej wysokości na której jest położona Przełęcz Krzyżne. A może to tylko czysty przypadek? Któż to wie?

Mając u boku młodą lekarkę dotarłem przez skały Buczynowej Dolinki do bezpiecznego schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, gdzie spędziłem noc. Z Panią Doktor zamieniłem wieczorem tylko kilka zdań, nie dane było już nam się spotkać. Wstała wcześnie rano i pognała w stronę Orlej Perci a ja schodząc ciągle w dół dotarłem przez Dolinę Roztoki do asfaltowej „Ceprostrady” – To szlak w kierunku Morskiego Oka. – Najludniej przemierzana górska droga chyba na Świecie. I tu dane mi było znaleźć się w trochę niezwykłej sytuacji; To był niedzielny poranek i wszyscy szli w przeciwnym kierunku niż ja!
Ta chwila jest dla mnie wielce symboliczna. Tysiące turystów maszerowało, czy też jechało konnymi dorożkami w stronę Morskiego Oka, a ja jako jedyny tego dnia i o tej godzinie wymijając ich wszystkich… nie popłynąłem w głównym nurcie. Idąc im wszystkim naprzeciw, spokojnie wyszedłem z Narodowego Parku i opuściłem Tatry na czas jakiś…
Wracam tam w każdej nadarzającej się sytuacji. Nawet teraz oddalony o sto trzydzieści cztery kilometry - w linii prostej - od Przełęczy Krzyżne, słyszę wyraźnie mruczenie kota i śmiechy demonicznej zabawy!
Nie ma się, czemu dziwić! W radio podali właśnie:
- „…a w Tatrach halny!” – I trochę mi żal, że mnie tam teraz nie ma.

Sosnowiec 27. 09. 2015



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz