Nie mogłam się powstrzymać. Tyle dyskusji się toczy na temat kryzysu czytelniczego.
Rokowania są złe żeby nie powiedzieć fatalne. Autorzy zarabiają kiepsko, ludzie nie czytają... Kiedyś to były inne czasy, kiedyś to za książkę by się dano pokroić. Takie głosy się najczęściej słyszy.
A tymczasem możemy odetchnąć. Skoro czytelnictwo nadal istnieje a autorzy piszą to raczej jakiś szczególny kataklizm nam nie zagraża. Bo o tym wszystkim o czym my dyskutujemy mówiono już przeszło 90 lat temu. Zadziwiające jest to, że czyta się ten artykuł praktycznie tak jakby dotyczył tego co tu i teraz. Przeczytajcie bo warto. Prawie cały udało mi się wklepać :)
Artykuł z Bluszcza, numer 51-52, rok 1924
Literatura nad przepaścią.
Książka polska zarówno naukowa, jak artystyczna przechodzi
wiadomy wszystkim kryzys. Przyczyn tego kryzysu szukamy w drożyźnie papieru, w
złej polityce cłowej, w stanowisku większości wydawców i księgarzy chciwem i skąpem,
a często też w ich niedołęstwie. Nie ulega wątpliwości, że te wszystkie rzeczy
popychają literaturą polską z niechwalebnym pośpiechem ku zastojowi. Lecz one
także są częścią zjawiska, nie wyczerpują jego treści. Stan dzisiejszego rynku
księgarsko – wydawniczego jest wręcz zastraszający. Najlepsze dzieła
najlepszych autorów są bite w kilku tysiącach egzemplarzy. Przeciętny nakład
poety lub powieściopisarza wynosi trzy tysiące egzemplarzy – pięć tysięcy, to
jest duży nakład. Książki nabierają charakteru jakiegoś niemal prywatnego druku
dla przyjaciół i dla znajomych. Nie mówię już o tem, że wszystko drukuje się na
złem papierze, który po kilkunastu latach się rozleci.
Ba, cóż mówić o książkach artystycznych, gdy
popularne broszury wydaje się dziś w tysiącu lub paru tysiącach egzemplarzy,
rzecz chyba nigdy nigdzie na świecie nie słyszana. Równie ciężkie jest
położenie autorów. Można na palcach jednej ręki policzyć autorów, którzy w
Polsce mogą wyżyć ze swej pracy literackiej, a i toby jeszcze nieco palców
zostało.
Śmiało powiedziano –wyżyć! – Powieść, którą się
pisze dajmy na to, rok – żywi swojego autora przez dwa do trzech miesięcy.
Dobra nowela, wymagająca miesiąca pracy otrzymuje honorarium, za które autor,
zależnie od rozgłosu swojego nazwiska, przeżyje cztery do dziesięciu dni. I to
da się powiedzieć o autorach już mniej lub bardziej wybitnych. Cóż mają mówić nowe,
młode siły, artyści zaczynający karierę. Wszyscy oni muszą nie dorabiać, ale
zarabiać na swoje życie, pracując ciężko w biurach, na sposób, do którego nigdy
nie potrafią się przyzwyczaić, który wytrawia ich talenty. Rezultat jest ten,
że idą żółwim krokiem i mimo świetności talentów czynią ciągle wrażenie
początkujących, gdyż dają jedną książczynę na kilka lat. Wszystko prawie, co
wyszło pięknego w poezji lub beletrystyce ostatnich lat – napisane zostało w
godzinach, odkradanych od przymusowej pracy, od pracy ptaków w jarzmie.
Zbiorek wierszy świetnej poetki Iłłakowiczówny p.t. „Śmierć
feniksa” zawiera klasyczne i nieśmiertelne świadectwo tego niewdzięcznego stanu
rzeczy w prześlicznych i smutnych wierszach o pracy w biurze.
Polska nie jest w stanie utrzymać bez deficytu
jednego miesięcznika literackiego! Nie jest w stanie udzielać stypendiów młodym
autorom, ani utrzymać żadnego z weteranów literatury. Lepsza prasa ma deficyt –
książki leżą, lub sprzedają się w koszach, podobno niżej ceny kosztu.
Jak widzimy rozmiary klęski są tak wielkie, że
trudno się zadowolić przypisaniem ich wyłącznie stanowisku wydawców, polityce
celnej, drożyźnie papieru lub kosztom drukarskim.
Ciężkie warunki wydawnicze istnieją – lecz pod tem
tai się coś jeszcze, coś szalenie przykrego.
Już z rzeczy mówionych tu na początku widać, że
najbardziej przerażający jest poziom, na którym się to wszystko odbywa.
Ależ cały konflikt między autorami i wydawcami, ależ
ilość nakładów, wielkość honorariów – ależ to wszystko razem z całej Polski
zebrane to jest poziom życia małego miasteczka. W tem nie ma potęgi, siły
rozmachu, pochodu naprzód, zwycięstw i porażek, wspaniałej emulacji talentów,
konkurencji wydawców; nie ma życia nowoczesnego.
Co jest tą rzeczą, która nadaje rozmach życiu
literatury, co stwarza odpowiednie płaszczyzny do walki, do rzucania światu
setek tysięcy egzemplarzy drukowanego piękne?
Tą rzeczą, tym kimś, co stwarza podstawę do
możliwości istnienia literatury i
wywierania swego wpływu na dusze i serca ludzi jest oczywiście czytelnik.
Polsce brak czytelnika literatury pięknej.
Połowa kraju wciąż nie umie czytać i pisać.
A z drugiej połowy umiejących, kto czyta rzeczy piękne,
a choćby tylko pożyteczne? Kto kupuje u nas książki?
Książka – ten wielki, cichy przyjaciel, ten milczący
a tak potężny przewodnik życia –
wzgardzona przez tych nawet, co ją dawniej kochali, zajmuje dziś w budżecie
ogółu ostatnie miejsce – co tu mówić, nie zajmuje go wcale. To zupełny
przypadek, to niemal cudowny zbieg okoliczności, gdy kto kupi książkę – to święto
dla autora, jego krewnych i przyjaciół.
Łatwo jest odepchnąć te gorzkie słowa argumentem, że
książka jest za droga – jest luksusem. Przypuśćmy. Lecz pomijając literaturę
piękną – znam broszury popularne doskonale napisane – które, ci co je czytali,
ocenili mnóstwem entuzjastycznych superlatywów i które kosztują 20, albo 30
groszy. Te nie są kupowane.
A jeśli ksiazka dzięki wadliwości gospodarstwa
społecznego jest luksusem, to jest to jedyny luksus, którego sobie każdy łatwo,
ah! jak łatwo odmawia.
Gdy jakaś firma paryska wprowadzi do ubioru pań modę
noszenia tylko jedwabnych, czy jedwabnowełnianych po 20 złotych pończoch – szał
woli wszystkich kobiet bogatych, biednych, głupich, mądrych, pięknych, miłych i
brzydkich skieruje się na jedwabne pończochy. Każda musi je mieć – chociażby dwie,
chociażby jedną parę. I osiągają cel. A z panów! Kto odmówi sobie codziennej
cukierni, drogiej przekąski, składki na wystawny obiad itd. Lecz gdy ukaże się
powieść, będąca istnem objawieniem, nikt nie uważa za rzecz ambicji chociażby,
jeśli już nie potrzeby kupić ją i przeczytać.
Gdybyż, skoro nie idzie inaczej, powstałą moda
czytania książek! Jakiemi słowami, w jaki sposób przekonać ludzi, że kto kupuje
książki – ten podwaja swoje życie, ten buduje sobie powodzenie, funduje sobie
radość, doznaje pierwszorzędnej rozkoszy, wykonywa wielki trening, który mu
pozwoli iść w pierwszym szeregu na wszystkich wielkich zawodach o mistrzostwo
narodów w cywilizacji.
Gdzie są cudowne zaklęcia, jakieś potężne bajki
Andersena, które by otwarły zamknięte oczy i serca na cuda literatury.
Tego nie wiem.
Lecz wiem, że nie mówiąc już o szerokich masach,
naokoło nas w szczupłem gronie inteligencji są ludzie, którzy nic nie czytają,
albo tacy, którzy czasem coś przeczytają, lecz wcale książek nie kupują. Po
prostu czytają książki pożyczone. Żeby to jeszcze żałowali kupować
współczesnych autorów, którzy im się wydają podejrzani, lecz jak częste są
inteligentne, zamożne rodziny, które nie mogą się zdobyć na to, żeby dzieciom
kupić „Pana Tadeusza” albo „Trylogię” – potrzebne im do szkoły.
Naturalnie lepiej jest przeczytać książkę cudzą, niż
kupić książkę i nie przeczytać jej. Lecz jak długo istnienie książki będzie się
opierało na rozkupieniu jej przez czytelników (bo i pod tym względem może
nastąpi jaka rewolucja), tak długo idealnym stanem rzeczy będzie kupić książkę i
przeczytać ją. Naturalnie każdy nie może kupić wszystkiego, lecz niech kupuje
cośkolwiek, wtedy wzajemne pożyczanie sobie będzie przynajmniej uzasadnione.
Organizacja i propaganda czytelnictwa i zamiłowania
do książek, wydaje mi się rzeczą palącą, gwałtowną, niecierpiącą zwłoki.
Gdy książek zaczną pożądać masy tak, jak pożądają
dachu nad głową i chleba, wtedy zapali się nowym ogniem nasza najmłodsza
literatura, która aż pieni się od świetnych talentów. Na przekór swemu hasłu ”Poezjo
na ulice” – owe talenty kręcą się w deptaku zagadnień mogących interesować
tylko małe kółko ludzi. Nic to dziwnego. Dla tego koła wybranych oni piszą.
Poza niem wyczuwają oni głuchą i niemą pustkę. Pustka ta musi być przerwana.
Książka piękna, ten wzgardzony przyjaciel musi znaleźć się znów pomiędzy nami.
Któż to sprawi?
Przede wszystkim prasa, którą się jednak coś nie coś
czyta – powinna więcej miejsca poświęcać ukazującym się książkom i to nie tylko
ich krytyce, ale ich propagandzie. Obok krytyk fachowych powinny być dobre i mądre
propagandystyczne oceny pisane nie dla fachowców, a dla ogółu. (…)
Na koniec, jeśli chodzi o szerokie sfery
inteligencji – do kogóż się zwrócić jak nie do kobiety, którą jak wiadomo
posyła się tam, gdzie nikt nie poradzi.
Proszę was, piękne panie, wytłomaczcie komu możecie
(a któż wam nie uwierzy) – że książki są w życiu nieomal tak samo ważne jak crepe
marocain – bilet na wyścigi i lekcje tańca. Że piękna bibljoteka choć niewielka
zdobi mieszkanie tak samo, jak stylowe meble i batikowe lampy. Że aby być
modnym, pięknie ubranym, wytwornym, wysportowanym – grać w Mah –Jong i tańczyć
Jawę – że przy tem wszystkim nie koniecznie trzeba nic więcej nie wiedzieć,
niekoniecznie trzeba nie czytać. Przeciwnie trzeba też jeszcze czytać i kupować
książki. A mówiąc krótko i poważnie, że od stosunku do książek zależy bardzo,
to jedyne dobro dla którego w gruncie rzeczy wszyscy żyjemy, a które się nazywa
Kulturą ducha.
Jeszcze książka nie zginęła , póki my żyjemy!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, ja i mój kulturalny duch :)
Z uwagą przeczytałam ten wpis. Nasuwają mi się różne myśli. Mnie i siostrę wciągnął do czytania mój już nieżyjący Ojciec. Potrafił czytać dwie książki naraz. Zgromadził dużą bibliotekę. I co? Cała biblioteka poszła z wielkim trudem do biblioteki, gdzieś w nieznane, a nie zdziwiłabym się gdyby znalazła się ma makulaturze. Z przyczyn czysto technicznych nie mogłyśmy wszystkiego zagospodarować. Teraz jako emerytka w większości korzystam z biblioteki bo czytać nadal lubię. Nie powiem kilka razy w roku pozwalam sobie coś kupić. Chociaż wiem, że kiedyś nie wiadomo, gdzie znajdą miejsce te książki(jestem sama). Tak, że różnie to bywa z tym czytaniem. Poza tym era komputerów robi swoje. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie wyobrażam sobie bym spędziła jeden dzień bez książki.
OdpowiedzUsuńNic dodać, nic ująć. A ludzie i tak kochają książki :) To się nigdy nie zmieni :)
OdpowiedzUsuń