niedziela, 21 stycznia 2018

Jak to jest gdy jest się gapą czyli a miało być tak pięknie

zdjęcie nie nasze ale wiecie, zgodnie stwierdziliśmy,
że przecież mogłoby być :)
Ferie zaplanowaliśmy już jakiś czas temu. Wiedzieliśmy, że chcemy pobyć razem (w okrojonym składzie, bo Zuza ma sesję więc nie dało jej się wyrwać z bezlitosnych szponów nauki), poczytać, pospacerować, spędzać czas tak jak nam się zapragnie... Bez stresu i bez gnania. I wymarzył mi się śnieg. Bo jakoś tak nagle zaczęłam mieć dość tego przedwiośnia, które panowało u nas za oknami. I jeszcze żeby trochę prześlicznych zdjęć przywieźć - marzyłam. Takich zimowych i z ptakami, sarnami, soplami zwisającymi z dachów, szronem na gałęziach drzew... Kuba (mąż mój osobisty) marzył o tym samym. To jest dopiero szczęście mieć takiego męża, który nawet w sferze marzeń jest zgodny. I w związku z tym, nadal zgodnie, zakupiliśmy do naszego aparatu obiektyw. Taki co to miał nam zbliżać te wszystkie cuda natury, których zamierzaliśmy doświadczać, podglądać i szukać. Dostatecznie wcześnie zakupiliśmy żeby nie było problemu z odebraniem. Wypróbowaliśmy jeszcze w domu na kawkach siedzących na sąsiednim bloku, na gołębiu grzywaczu, który się raczył raz pokazać i zasiąść na drzewie widocznym z naszego okna. Fotografie wychodziły świetne. Tysiek zaczął (zgodnie rzecz jasna) podzielać nasze podekscytowanie potencjalnymi zdjęciami. Widać zgodność też bywa dziedziczna. I wszystko było pięknie. Nawet jeden dzień opóźnienia nie zepsuł nam  radości z zaplanowanej eskapady. Nadal byliśmy zgodni, że będzie pięknie. W końcu zapakowaliśmy walizki, potem siebie do auta i pojechaliśmy. Na nasze bezdroża, nasz wymarzony mazurski koniec świata. W połowie drogi zaczął sypać śnieg. Cudownie - ucieszyliśmy się w miarę zgodnie, bo Kuba tym razem przejawił nieco mniejszy entuzjazm, bo ślisko się zaczęło robić na drodze.  W pewnym momencie tak nas bujnęło, że nasza Maryśka (nasze auto, właśnie chyba Wam jeszcze nie mówiłam, że zakończyła się era męskiego samochodowego panowania, dla niewtajemniczonych do tej pory mieliśmy Edmunda, Floriana i Juliusza. W związku z tym, że z Juliusza wyszła niezła gadzina, która w kółko się psuła, teraz nasze auto nazywa się Maryśka i jeszcze ani razu nie sprawiło nam kłopotu :))  zatańczyła i zaczęła tracić panowanie nad kuprem, który niepokojąco gonił przód. Zatchnęło mnie z lekkiego przerażenia. Na całe szczęście z naprzeciwka nic nie jechało i udało nam się przywołać Mańkę do porządku. Plus z tego był taki, że jak ręką odjął przeszła mi ochota na spanie i do końca podróży byłam żwawa niczym skowronek, który poczuł pierwsze promienie słońca. Ale nie wybiegajmy naprzód. Na razie jesteśmy w połowie drogi. I właśnie jakoś tak zaraz po tym, jak Maryśka zapragnęła uprawiać łyżwiarstwo oponowe mignęła mi w głowie niepokojąca myśl. Rozejrzałam się wokół siebie, spojrzałam pod nogi, zajrzałam do schowka. I wypowiedziałam na głos to co mnie zaniepokoiło, jedno małe słowo: aparat!
Przez moment w aucie panowała cisza a potem zgodnie (a jakże) jęknęliśmy z rozpaczą. Aparat bowiem został na regale, na półce z książkami.
I co się później wydarzyło? Ano to co zwykle w takich sytuacjach ma miejsce. Nie mieliśmy aparatu a więc od samego rana za oknami naszego pensjonatu odbywały się szydercze przemarsze najróżniejszych okazów, które moglibyśmy uwiecznić ku naszej radości i pamięci potomności. Ledwo z nostalgią pomyślałam o gilach a tu proszę bardzo, jak za potrząśnięciem czarodziejskiej różdżki całe stada z czerwonymi brzuszkami obsiadły drzewa. Dzięcioły dosłownie paradowały tuż pod naszymi nosami. Jakbyśmy mieli aparat to zapewne dziadygi w ogóle by się nie pojawiły. Sarny? Ależ proszę bardzo, miałam je w ilościach hurtowych, specjalnie na tę okazję wyszkolone, bo nawet nie uciekały i stały na poboczach i mrugały do mnie ciemnymi oczyskami. Mało mi było? To proszę bardzo dostałam jeszcze w prezencie dwa łosie... No dobra właściwie to ich zady, bo reszta ginęła w gęstwinie, ale że łoś zad ma potężny to te dwa działały na wyobraźnię i dawały przedsmak tego co jest z przodu i co na pewno naszym cudownym obiektywem można by było zbliżyć. O topolach całych porośniętych jemiołą i brzozach, których gałązki migotały srebrzystym szronem nie wspomnę.
Ale powiem Wam, że tak czy siak pięknie jest :) Jest bo wyjeżdżamy jutro więc chwilo trwaj jak najdłużej. Wracam bez zdjęć ale z obrazami zapisanymi w pamięci i z genialnym wątkiem do książki, który absolutnie nie pojawiłby się gdyby mnie tutaj nie przywiało. I śnieg był i łosie były i ptaki i długie spokojne wieczory. Dobrze, że można takie obrazy zachować w kadrach pamięci :) Choć łosi żałuję, to by były najładniejsze zady jakie do tej pory sfotografowałam :)
Buziaki dla Was kochani i spokojnej i dobrej nocy i cudownych kolejnych dni.   

5 komentarzy:

  1. Też tych zadów nie mogę odżałować!
    Pozdrawiam Ania.

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż można napisać tak miało być. A jednak szkoda tych widoków nieutrwalonych na fotografii. Wiem co piszę, bo sama jestem pasjonatką fotografowania. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że aparat tak zgodnie pozostał w domu!
    Ale może właśnie dzięki temu jest wizja do książki? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wy to zawsze macie szczęście w nieszczęściu. Umarłabym gdybym aparatu zapomniała... zawsze sprawdzam pięć razy plecak czy mam - aparat, portfel i telefon przy tyłku. Reszta mogłaby nie istnieć, ale te trzy przedmioty muszę mieć przy sobie :)

    OdpowiedzUsuń