wtorek, 8 stycznia 2019

Małe przypominajki, do kogo najbardziej tęsknicie?

Dziś coś dla tych, którzy nie do końca wiedzą czy mają ochotę sięgnąć po moje powieści :) Co powiecie na malutkie fragmenty?
A dodatkowo jeżeli kontynuacja to przede wszystkim kto ma być głównym bohaterem?


Zaczynamy od tych, które dzieją się w przeszłości :) A jutro zapraszam Was do tego co tu i teraz :)

"Nadzieje i marzenia" Część historyczna.

Koniec czerwca  1843 roku
Zmierzch już zapadał, gdy na drodze prowadzącej do wsi pojawiła się zgarbiona postać, opatulona w długi pielgrzymi płaszcz. Mężczyzna szedł wolno, podpierając się sękatym, grubym kijem z zamocowaną na końcu skórą z jeża. Niejeden już raz ta kolczasta nakładka uratowała mu skórę, gdy rozjazgotane kundle usiłowały go pogryźć. Przy boku miał też przytroczony bat, ale używał go znacznie rzadziej. Psy nie były głupie. Przećwiczone kilka razy kijem i jeżową skórą, wolały zostawić go w spokoju. W miejscach, gdzie bywał częściej, nawet rozpoznawały go z daleka i umykały na jego widok z podkulonymi ogonami. I dobrze robiły, bo dzięki temu Maciej nie musiał używać bata, który smagał o wiele dotkliwiej niż kostur. A już taki miał charakter, że przemocy nie lubił, choć życie nieraz zmuszało go do zadania gwałtu swej łagodnej naturze. Podpierając się coraz mocniej kijem, głośno westchnął. Całodzienna wędrówka w upale i kurzu polnych dróg zmęczyła go i teraz ciążyła mu nawet lekka, płócienna torba wypełniona ziołami i przymocowane do pleców gęśle. Minął kilka wsi, gdzie serdecznie zapraszano go do większości chałup, bo jakaś siła pchała go wciąż przed siebie. A stary Maciej podczas wieloletniej pielgrzymki nauczył się, że czego jak czego, ale przeczuć nie należy ignorować. Był prawdziwym dziadem. Nie to co duża część żebraków i złodziejaszków, usiłujących podszyć się pod dziadów z krwi i kości. A w ostatnich latach namnożyło się tych farbowanych lisów co niemiara i tylko opinię psuli takim jak on. Oszukiwali, wykorzystywali wiarę ludzi, kradli. Nie próbował nawet zliczyć przypadków, gdy ktoś został poszkodowany przez maskującego się skutecznie oszusta. Na całe szczęście nadal w większości miejsc otwierano przed nim drzwi, bowiem przepędzenie dziada sprowadzało na dom nieszczęście. Ta wiara głęboko osiadła w sercach ludzi, dużo głębiej niż strach przed potencjalnym hochsztaplerem. Maciej w głębi duszy nie chciał wywoływać strachu, lecz doskonale wiedział, że to, co niezrozumiałe, budzi lęk. Widział dużo więcej niż zwykli śmiertelnicy, a ci wprawdzie pragnęli poznać to, co dla nich ukryte, jednak jednocześnie bali się jego umiejętności niczym diabeł święconej wody. Tak czy inaczej, dar Macieja czasem wymagał od niego poświęceń. Tak jak w tej chwili gdy nie bacząc na ból nóg i dokuczliwy skwar lejący się z nieba, szedł przed siebie, nie korzystając po drodze z proponowanej gościny. Czuł, że potrzebny jest w innym miejscu. I to potrzebny niezwłocznie. Teraz, mijając pierwsze domy we wsi, poczuł przebiegający po plecach charakterystyczny zimny dreszcz – niechybny znak, iż zbliża się do celu. Jednak żadne z okolicznych domostw go do siebie nie wołało, choć z kilku chałup wyszli do  niego mieszkańcy, zagadując i serdecznie zapraszając do środka. Zatrzymywał się, odpowiadał na pytania, a na jednym z podwórek poprosił o wodę. Skwapliwie podała mu ją pulchna, rumiana kobieta, do której nóg przytulała się cała gromadka dzieci. Maciej wypił, podziękował, uczynił nad drobiazgiem znak krzyża i powędrował dalej. Gdy w oddali zamajaczyła szeroko otwarta, bogato zdobiona, kuta brama, przyspieszył kroku.
* * *
Za bramą ciągnęła się wiekowa lipowa aleja. Dzień chylił się ku końcowi, ale wciąż panował nieznośny upał. Nawet wejście w zacieniony lipowy tunel nie przyniosło dziadowi ulgi. W koronach drzew nie drgał ani jeden listek. Maciejowi zrobiło się nieswojo. Otaczająca go cisza miała w sobie coś nieprzyjaznego. Prosta droga w pewnym momencie rozwidliła się. Stare lipy wyznaczały trakt prowadzący w głąb parku, druga droga, obramowana dużo młodszymi drzewkami, odbijała w przeciwną stronę. Dziad przystanął na moment zdezorientowany.
− Też mi coś – burknął pod nosem. – Żeby staremu, zdrożonemu wędrówką człowiekowi takie figle płatać! Rozstaje dróg wymyślać… W końcu, posapując z irytacji, dał się powieść młodym lipkom. Jak już po chwili się okazało, wybrał słusznie. Dotarł do przestronnego podwórza. Mieszkańcy dworu rozpierającego się dumnie pośrodku wielkiego terenu musieli wieść tu dostatnie życie. Budynki gospodarcze wyglądały na zadbane, przed stajnią stały osiodłane konie, z tyłu posesji rozciągał się ogród. W oddali lśniły ciemniejące wraz ze zmrokiem tafle stawów. Maciej, opierając się mocno na kiju, śmiało wszedł na podwórze i ruszył prosto ku frontowemu wejściu. Przy stajniach zatrzymała go starsza kobieta, schludnie opasana białym fartuszkiem.
 − Widzę, żeście zdrożeni. – Śmiało zagrodziła mu drogę. – Może wejdziecie do nas, tam, do czworaków? Właśnie będziemy siadać do wieczerzy. Jedzenia i miejsca wystarczy. A może jak byście nam po swojemu zaśpiewali, to i reszta roku łatwiejsza będzie… Wy, dziadowie, do Pana Boga macie bliżej niż ktokolwiek inny. Maciej uśmiechnął się lekko pod siwym wąsem i odmownie pokręcił głową.
 − Pomodlę się za ciebie i twoją rodzinę, ale dzisiaj tam muszę – powiedział, patrząc w kierunku dworu.
 − To nie najlepszy moment na odwiedziny u państwa – kobieta zniżyła głos do świszczącego szeptu. – Pani z rozpaczy mało co nie postradała zmysłów. Tam jest żałoba po kolejnym dziecku. Ciałko jeszcze nawet dobrze nie ostygło. Stara Florianowa mówiła, że ktoś na nich urok rzucił, i stąd ta cała bieda. Pani, gdy Teklusia zaczęła chorować, księdza na specjalne wyświęcanie domu wezwała, a i tak nic nie pomogło. Snadź przekleństwo jakieś nad nimi ciąży większej wagi niż zwykły urok. A mała była słodka jak aniołeczek… – Kobieta zż pałała chęcią podzielenia się tragicznymi, ale też w jej pojęciu sensacyjnymi nowinami.
 − Tym bardziej jestem im potrzebny. – Zniecierpliwiony Maciej zastukał kijem. – Modlitwy im potrzeba, śpiewu i nocnego czuwania, a ty mi tutaj, kobieto, o jedzeniu mówisz i głowę plotkami chcesz zawrócić? – dodał z lekką przyganą i jeszcze szybszym krokiem ruszył ku wejściu. Teraz już wiedział, co go tak gnało. Wszedł po półkolistych schodach, ale nie zdążył nawet wyciągnąć ręki, by zastukać, bo drzwi same się przed nim otworzyły. Stał w nich młody jeszcze mężczyzna o zmęczonym i przepełnionym cierpieniem spojrzeniu.
 − Wpuścisz mnie, synu? – Maciej nie czekał, aż tamten przemówi. – Znużony jestem po całym dniu wędrówki. Wołają na mnie Maciej – dodał, opierając się na kiju.
 − Niech Maciej wybaczy, teraz nie mam głowy do przyjmowania gości. – Mężczyzna potarł dłonią zmarszczone czoło. – Niech Maciej pójdzie do kuchni. Dam dyspozycje…
 − Januszu, wpuść go. – Z korytarza bezszelestnie  niczym duch wyłoniła się na czarno ubrana kobieta. – Tułacza, dziada wędrownego chcesz jak pierwszego lepszego żebraka odesłać? – zapytała pełnym niedowierzania głosem.
 − Przecież nie odmawiam poczęstunku.
 − Tylko odsyłasz do drzwi kuchennych. – Zacisnęła chudą, niemal przezroczystą dłoń na zmiętej chusteczce. Maciej nie mógł od niej oderwać oczu. Gdyby nie upiorna bladość twarzy, stałaby się zupełnie niewidoczna, pochłonąłby ją mrok nadchodzącej nocy. Zresztą nie tylko o porę dnia tu chodziło ani o czarny, zlewający ją z otoczeniem strój. Dusza niewiasty ciągnęła ją ku czarnej czeluści, zapadała się w nieziemskim cierpieniu. Balansowała na cienkiej granicy, coraz słabiej trzymając się tego, co tu i teraz.
 − Basiu… – odezwał się Janusz łagodnym, pełnym perswazji głosem.
 − Nie można odesłać takiego wędrowca, nie udzieliwszy mu przyzwoitej gościny – przerwała mu i zdecydowanym ruchem otworzyła szerzej drzwi. – Nie mnóżmy z własnej woli nieszczęść. Ten dom i tak jest nimi przesiąknięty – dodała, z trudem opanowując drżenie podbródka.
 − Zabobony i ciemnota – mruknął pod nosem Janusz. Innym razem postawiłby na swoim, ale dziś bał się stanowczo sprzeciwić. Bał się, że jeżeli nie wpuści tego brudnego, śmierdzącego obdartusa, Basia gotowa obwinić jego, Janusza, za wszystkie nieszczęścia. Te, które już się wydarzyły, i te, które dopiero nadejdą. Dlatego wbrew temu, co myślał, odsunął się, robiąc dziadowi przejście.
Maciej, nie patrząc na niego, wszedł do pogrążonego w półmroku domu i pewnym krokiem skierował się do pokoju, gdzie otulona w białą strojną sukienkę, leżała mała dziewczynka. Powieki miała zamknięte, włoski starannie ułożone wokół kształtnej główki. Na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby po prostu zasnęła znużona pełnym wrażeń dniem. Dopiero uważniejsze spojrzenie odkrywało, iż to sen wieczny ją otulił. Maciej przysiadł na stojącym obok krześle, przymknął oczy i począł się modlić. Oczywiście za duszę dziecka też, ale przede wszystkim skupił się na nieszczęsnej matce. To los Basi leżał mu najbardziej na sercu i dla niej musiał znaleźć ratunek. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego właśnie ona, a nie inna pogrążona w żalu kobieta, nie umiałby odpowiedzieć. Tak miało być, i koniec. Maciej nigdy nie zadawał zbędnych pytań. Życie bez szukania na nie odpowiedzi było dużo prostsze. Zresztą czasem lepiej nie wiedzieć zgoła nic, niżby miało się poznać za dużo.
* * *
Maciej opuścił pokój, dopiero gdy wybiła szósta. Przez całą noc śpiewał cichym głosem tylko sobie znane pieśni. Gęśle muskane jego starymi palcami wydawały z siebie tęskne i żałosne dźwięki. Momentami melodia przypominała kołysankę nuconą usypiającemu dziecku. Już tak bywa, że początek życia i koniec naznaczony jest podobną do siebie rzewnością.
Na dźwięk bicia zegara wzdrygnął się i z dezaprobatą pokręcił głową. Zatrzymał się w korytarzu, czekając na matkę dziewczynki, która została jeszcze przy małej. Dziad przez całą noc bardziej wyczuwał, niż słyszał szeptane przez nią ledwo słyszalnym głosem modlitwy. Janusz dołączył na krótko do żony, ale nie modlił się wcale. Wraz z odejściem córeczki odeszła też nadwątlona już wcześniej wiara mężczyzny. Zbyt wiele dzieci musiał pochować i na zbyt wiele łez Basi się napatrzeć, by nadal wierzyć. Dziad nie dziwił się mu wcale. Tylko głupi i bezwzględni nigdy nie poczuli zwątpienia. Jego rozmyślania przerwało pojawienie się kobiety. Jeszcze bledsza niż wczoraj, ledwo trzymała się na nogach.
 − Córuchna, zjeść coś musisz – powiedział Maciej, z trudem prostując bolące plecy. – Sił ci potrzeba.
 − Nie mogłabym w tej chwili przełknąć ani kęsa – odparła zachrypniętym głosem – ale stół już jest nakryty. Wczoraj nie zdążyłam zaproponować… – urwała w połowie  zdania, jakby zabrakło jej sił na wypowiedzenie kolejnych słów, i w milczeniu ruszyła w kierunku pokoju stołowego.
 − Wczoraj inne sprawy były ważniejsze – skwitował, podążając za nią. – Zresztą ja wiele nie potrzebuję. Trochę  chleba i mleka wystarczy. Jedno spojrzenie rzucone na przygotowany stół wystarczyło, by przekonał się, że w tym domu na pewno nie podadzą mu tak skromnego posiłku. Bogato haftowany obrus i delikatna porcelanowa zastawa świadczyły o tym, iż jada się tu inaczej. Maciej z westchnieniem przysiadł na krześle zmyślnie wyplecionym z trzciny. Znacznie swobodniej czułby się w chłopskiej chacie, na prostej drewnianej ławie. Z niepewnością i obawą zerknął na cienkie, niemal przezroczyste filiżanki z maleńkimi uszkami, jakby w jego dużych, ogorzałych od słońca dłoniach miały rozkruszyć się na milion kawałków.
 − Mąż twój nie przyjdzie, prawda… – bardziej stwierdził, niż zapytał.
 − Nie, co rano objeżdża cały majątek – odpowiedziała i zacisnęła mocno usta. Po jej bladej twarzy przemknął cień. Dziad nic na to nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią uważnie. Wyglądała jeszcze mizerniej.
 − No co?! – wybuchła nagle. – Co mam powiedzieć? Że ucieka? Że nie wierzy? Że nie chce patrzeć ani na mnie, ani na ciebie? Zły jest, bo w ogóle cię wpuściłam! Zawsze się podśmiewał z moich niby przesądów, ale teraz nie ma to już nic wspólnego z niewinnym przekomarzaniem się. Zresztą po tych kilku latach, gdy spotkało nas tyle zła, nikt nie ma serca do beztroskiego droczenia, do żartów. Janusz teraz tego serca i do mnie mieć nie będzie! Nie chce na mnie patrzeć, bo mu przypominam małą! Z dumą mówił o Tekluni jak o miniaturowej kopii jej mamy! A teraz to podobieństwo go boli. Ja to wiem, widzę to w jego oczach. I boję się, tak strasznie się boję… – Po jej twarzy pociekły łzy. – A jeśli to moja wina? – dokończyła, łkając. – Może zgrzeszyłam zbytnią pewnością siebie? Ona tak ładnie i zdrowo rosła… Poprzednie
maleństwa nie dożywały nawet roku, a ona trzy miesiące temu skończyła dwa latka. To mi dało nadzieję, uśpiło wszelkie obawy. Przez ostatnie miesiące byłam tak bezwzględnie, tak bezapelacyjnie szczęśliwa! Niczego więcej nie chciałam od życia. I nareszcie zaczęłam śmiało patrzeć w przyszłość. A babka przestrzegała mnie przed taką pewnością, bo to buta i wyzwanie rzucone losowi. Nie mogę uwierzyć, że Teklunia… że ona… Jeszcze czuję na szyi uścisk jej ciepłych, pulchnych ramionek… – Kobieta ukryła twarz w dłoniach, a obleczone w czarny batyst ramiona zadrżały od szlochu. Maciej bezgłośnie wypuścił wstrzymywany dotąd oddech. Wielki ciężar spadł mu z serca. Niepokoił go pozorny spokój Basi. Dużo lepiej będzie, jeżeli owładnie nią gwałtowna rozpacz i znajdzie swe ujście we łzach.
 − Nie powinnam płakać – odezwała się, jakby odpowiadając na jego myśli. – Powinnam jej tego oszczędzić, wiem. Inne moje maleństwa dźwigają przeze mnie wiadra pełne łez…
 − Co ty, córuchna, opowiadasz? – zdumiał się dziad, marszcząc brwi.
 − Wstyd się przyznać, ja… Byłam taka zrozpaczona i taka niepewna… Gdy Tekla się urodziła, oczywiście chodziłam do kościoła, ale nie tylko. Tu na skraju wsi mieszka taka kobieta, zamawiaczka. Wszyscy wiedzą o jej darze. Ona wiele może i ona właśnie mi to powiedziała.
 − Co dokładnie? – Maciej, widząc, jak Barbara usiłuje stłumić oczyszczający płacz, poczuł narastający gniew. – Co ci powiedziała?
− O widzeniu. Rok temu, w Dzień Zaduszny widziała wszystkie moje zmarłe dzieci przy bramie cmentarza, maleńkie, dźwigające konwie wypełnione łzami, które z żalu po nich wylałam.
 − Na skraju wsi, powiadasz. Zajdę do niej, a ty na przyszłość nigdy już tam nie chodź.
 − Myślałam, że ona i ty… To znaczy macie podobne fachy. Nie trzymacie się razem? Nie powinno was łączyć swoiste porozumienie? – Basia spojrzała na niego zagubionym wzrokiem.
 − Ta kobieta to pospolita oszustka. Płacz jest wyrazem żalu, dzięki temu dusza odchodzi do nowego miejsca z najpiękniejszym darem, jaki mogła otrzymać od żyjących. Darem miłości. Dlatego płacz, córuchna, bo to i dla ciebie dobre, i dla twojego maleństwa. A gdy będziesz potrzebowała kogoś, kto posłuży ci radą, kogoś podobnego do mnie, idź ścieżką w stronę lasu. Zaprowadzi cię prosto do celu. Na pewno rozpoznasz to miejsce. Tam jest stara pasieka, a tuż przy niej dom. Mieszka w nim naprawdę mądra kobieta. A teraz posłuchaj mnie, dziecko, uważnie… – przerwał i poczekał, aż młodziutka służąca podająca do stołu odejdzie. – Kiedy został postawiony ten dom?
 − Przed naszym ślubem – szepnęła po chwili milczenia Basia. Zaskoczyła ją nagła zmiana tematu. – Janusz jeszcze zanim mi się oświadczył, zaczął budowę – dodała, podnosząc zapłakaną twarz.
 − A co się stało ze starym dworem?
− Na razie nic. Stąd go nie widać, stoi w głębi parku. Janusz planuje oddać go księdzu na plebanię, bo dwór stoi tuż przy kościele. Ksiądz chciałby nawet przejście zrobić i zbudować pomost.
 − Tak się sprawy mają… Maciej zamyślił się. W pokoju zapanowała cisza przerywana jedynie spazmatycznym oddechem zapłakanej kobiety.
 − Zrobisz tak… – odezwał się w końcu, starannie dobierając słowa. – Pochowasz małą, przeczekasz tu pierwszy miesiąc żałoby, a potem natychmiast przeniesiesz się do starego dworu. Jeżeli mnie posłuchasz, następne dziecko będzie zdrowo rosnąć. Te, co urodzą się po nim, też. Ten dom stoi w bardzo złym miejscu. Coś, co nigdy nie powinno być odkryte, zostało naruszone podczas stawiania dworu. Tu nie wychowasz ani jednego dziecka, nie przeżyje tu żadna radość związana z nowym życiem. Nigdy nie okociła się wam tu kotka albo nie oszczeniła suka?
 − Gloria, ulubienica Janusza, miała szczeniaki – odpowiedziała wolno zapytana. Z zaciśniętego gardła z trudem wydobywał się głos. – Ale…
 − Żaden nie przeżył – dokończył za nią dziad.

Córka wiatrów


Dzień wstał pogodny. Kwietniowe słońce nie mogło się wprawdzie równać z letnim, ale po długiej i mroźnej zimie nawet te blade promienie zdawały się czystym, gorącym złotem. W jego blasku tonęły okoliczne pola, wyzłacał się las. Pierwsze pszczoły, wciąż jeszcze nieco ospałe, wyfrunęły z uli. „Jestem jak ten owad – pomyślała Konstancja, patrząc na ociężałą pszczołę, która przysiadła na poręczy okalającej ganek. – Tak samo dałam się wywabić z domu, jak on z ula. Chyba dziś wypiję swoją poranną herbatę właśnie tutaj. Tak tu cicho i…” – Ledwo ta myśl przemknęła jej przez głowę, drzwi za jej plecami otworzyły się z impetem. Stanęła w nich drobna, wręcz zasuszona kobiecina i załamując ręce, zaniosła się głośnym lamentem:
– A dobrodziejka to chyba Boga w sercu nie ma! Chce się na śmierć zaziębić i nas wszystkich bez opieki zostawić! Kto to widział, żeby wychodzić bez żadnego okrycia!
 – A niech Pelasia da spokój! Nie czuje Pelasia, jak słońce przygrzewa?
 – A czuję, czuję! I wiem, że nie ma nic bardziej zdradliwego od kwietniowego ciepła! Już niejeden po takim wietrzeniu kwiatki od spodu wącha! – wykrzyknęła starsza kobieta i natychmiast, zatrwożona, przycisnęła rękę do ust. – A tfu, tfu, na psa urok, co ja też gadam najlepszego?! Jeszcze, nie daj Boże, co wykraczę! To ja może dla uspokojenia sumienia pelerynę pani dobrodziejce przyniosę, dobrze?
 – Pelerynę nosiłam, jak były przymrozki. Teraz niechybnie bym się w niej ugotowała.
 – Ale ja nie mogę na to spokojnie patrzeć. Pani matce nieboszczce, święć Panie nad jej duszą, przyrzekłam, że będę nad panią czuwać! A zamiast tego stoję i gadam głupoty. A moja babka zawsze mi powtarzała, że to, co z ust wyfrunie, prawdą się staje i może się spełnić. Mówiła mi to nieustannie, bo ja od najmłodszych lat popędliwa byłam i paplałam wszystko, co mi ślina na język przyniosła. A ile przy tym szkód narobiłam! Oj, miała ze mną babunia sto pociech, miała! Zapewniam panią dobrodziejkę…
Kordel_Corka_wiatrow_2017_DRUK.indd   18 2017-05-08   11:01:55
– O tak, wierzę – przerwała jej Konstancja, z trudem kryjąc uśmiech. – To może pójdźmy na ugodę i niech mi Pelasia po prostu przyniesie ten szal z cienkiej wełenki. Zostawiłam go w bawialni przy fortepianie – dodała i już miała na powrót wystawić twarz do słońca, gdy jej uwagę przykuł mały ruchomy punkt widoczny pod lasem. Zmrużyła oczy i bardziej odgadła, niż stwierdziła, że patrzy na bryczkę. Przez moment spodziewała się, że pojazd odbije w bok. Czasem się zdarzało, że ktoś przyjezdny, nieznający okolicy, błądził i trafiał na tę okrężną, rzadko używaną drogę prowadzącą do pobliskiego miasteczka. Ale nie, bryczka trzymała się traktu prowadzącego prosto do dworu. Już po chwili zostawiła las w tyle i sunęła drogą pomiędzy polami przystrojonymi wschodzącym, zieleniejącym zbożem.
 – Pelasiu, chyba ktoś do nas jedzie – mruknęła do kobieciny, która właśnie na powrót pojawiła się na ganku, ściskając w sękatych dłoniach cieniutki granatowy szal.
 – A ki czort? – Pelagia podążyła wzrokiem za spojrzeniem Konstancji.
 – Właśnie też się zastanawiam… Nikt się nie zapowiadał.
 – A może to znowu od Boguckich ciągną? To by była prawdziwa tragedia, bo od nich zawsze cała chmara przyjeżdża, a ja zupełnie nieprzygotowana na taką gościnę! Jeszcze po ich ostatniej wizycie mam zrujnowaną spiżarnię! Wiatr i przeciąg zostawili!
 – Jak Pelasia może tak mówić, przecież wie Pelasia, że gość w dom, Bóg w dom! A poza tym Bogucki by nas wcześniej uprzedził. Doskonale przecież zdaje sobie Pelasia sprawę, jak wyglądają te niby nieoczekiwane najazdy na dwór.
 – Taaa… Takie one nieoczekiwane jak to, że słońce rano wstaje. Tylko się człowiek musi namęczyć, żeby zdatnie udawać zaskoczonego. I ja się pytam: po co ta cała maskarada?
 – Taka tradycja, Pelasiu – mruknęła z roztargnieniem Konstancja, zarzucając sobie szal na ramiona. – Tak czy inaczej, nie mam pojęcia, kto to może być…
 – Oby tylko wiadomości o jakim nieszczęściu nie przywiózł… A jeżeli to coś z paniczem? – Kobieta z trwogą przycisnęła rękę do piersi. – Przecież rano ta łamaga od rozpalania w piecach zadeptała zazulę*! A to oznacza najgorsze. Śmierć w rodzinie…
– Dość! – przerwała jej ostrym tonem Konstancja. – Co też za głupoty Pelasia opowiada – dodała nieco łagodniej, bo żal jej się zrobiło kobieciny, która słysząc podniesiony głos swojej ukochanej dobrodziejki, zbladła i cała zadrżała. – Zamiast tu stać i bawić się w czarnowidztwo, trzeba iść do kuchni, odpowiednie dyspozycje wydać. Ktokolwiek to jest, na pewno zostanie na herbacie, a i na śniadanie wypada zaprosić – zakończyła i mocniej otuliła się szalem. Nie wierzyła w gusła i zabobony, jednak słowa Pelasi wytrąciły ją z równowagi. Teraz jeszcze intensywniej zaczęła się wpatrywać w sunący po drodze powóz. Był już na tyle blisko, że widziała ciągnące go gniade konie. W końcu stwierdziła, że nie jest w stanie czekać z założonymi rękami, i wyszła tajemniczym przybyszom  naprzeciw.

Siedzący w bryczce mężczyzna uważnie rozglądał się wokół. Od jego ostatniej wizyty w tych stronach upłynęło dwanaście lat. Aż trudno było uwierzyć, iż minął już taki szmat czasu. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że nic się tutaj nie zmieniło. Na polach zieleniło się zboże, skowronki wzbijały się w niebo z wibrującym w uszach trelem. W oddali pod lasem  widać było pługi ciągnięte przez konie. Widocznie przygotowywano pole do ostatniej, późnowiosennej orki. Wszystko było tak łudząco podobne do tego, co zapamiętał, że przez ułamek sekundy miał wrażenie, iż cofnął się w czasie. Ale to pierwsze odczucie szybko się okazało fałszywe. Wystarczyło że spojrzał na widniejący w lekkim oddaleniu dwór.
Drzewa, które go osłaniały, rozrosły się i zgęstniały. Pewnie latem, gdy otulą je liście, budynek całkowicie za nimi zniknie… Sam dom też wydał mu się inny, choć nie bardzo wiedział, na czym ta różnica mogła polegać. Wytężył wzrok, ale nie zdało się to na nic. Nie zdążył się jednak nad tym głębiej zastanowić, bo na drodze pojawiła się spiesząca w jego kierunku postać. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby odgadnąć, kto to. Ten chód, drobne kroki, wysoko uniesiona głowa… Poznałby ją wszędzie. Nawet gdyby była ubrana w łachmany, a nie, jak teraz, w gładką białą suknię, której długa spódnica wdzięcznie kołysała się niczym rozochocona tancerka. Istne wcielenie wdzięku. Jego matka mówiła, że z czymś takim trzeba się urodzić.
 – Wielu rzeczy, Janku, można się nauczyć, ale  klasę i powab albo się ma, albo nie. Wyuczony wdzięk nigdy nie dorówna temu, który ma się we krwi. I dlatego, mój drogi synu, ty musisz się starać podwójnie. Miły jesteś, dobrze wychowany, ale zwalisty jak niedźwiedź. Po ojcu oczywiście – dodawała natychmiast, żeby wszystko było jasne. – Na całe szczęście w twoim wypadku ma to mniejsze znaczenie, bo jesteśmy zamożni. A to gwarantuje, że każda panna będzie ci rada i przymknie oko na tę ociężałość w postawie – kończyła i pocieszająco klepała go po ramieniu. Wiele by dał, żeby teraz stała koło niego, by choć na chwilę usłyszeć jej lekko kpiący głos. Matka zawsze umiała mu dodać otuchy. Niestety, teraz musiał radzić sobie sam. Jeszcze raz spojrzał na nadchodzącą kobietę. „No to się stało – pomyślał z drżeniem serca. – Teraz nie ma już odwrotu…”
 – Józek, zatrzymaj konie – nakazał furmanowi i odetchnął głęboko. – Witaj, Konstancjo – powiedział, wyskakując z kocza. Na jej twarzy najpierw pojawił się wyraz zdumienia pomieszanego z niedowierzaniem, a zaraz potem błysk radości, który zapalił iskry w jej bursztynowych oczach.
 – Janek? To naprawdę ty? – zapytała, wyciągając do niego obie dłonie.
 – Ja – przytaknął i zamrugał szybko, żeby odpędzić zbierające się w kącikach oczu łzy wzruszenia. Przez moment mocno ściskał jej chłodne, szczupłe ręce, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Czas okazał się dla niej łaskawy. Nadal miała gładką skórę, pełne usta i skrzące się humorem i inteligencją spojrzenie. Nie mógł oderwać od niej oczu i być może jeszcze długo tkwiliby tak na środku drogi, gdyby nie zniecierpliwiony Józek.
– A państwo to jadą czy tak będą stać po próżnicy? – zapytał, wychylając się z kozła.
 – A ja ci dam po próżnicy! – huknął na niego Jan. 
 – Co ty sobie w ogóle myślisz, ty ośle dardanelski? Ty… – Tu zerknął na Konstancję i zamilkł skonfundowany. Na końcu języka miał stek obraźliwych określeń, ale w obecności damy jakoś mu było niezręcznie użyć choć małej części z nich.
 – Mną się w ogóle nie przejmuj. – Machnęła ręką, z trudem zachowując powagę. – Zapewniam cię, że trudno jest mnie zgorszyć. Ale skoro już się wybiłeś z rytmu, to może jednak przestaniesz krzyczeć i mu darujesz? – Wskazała głową na Józka. – Bo widać, że się chłopakowi wymknęło…
 – O, od razu wiadomo, że pani dobrodziejka wyznaje się na ludziach – wtrącił furman. Jego mina wskazywała, że jest wielce ukontentowany tą niespodziewaną obroną.
 – Józek, ja cię kiedyś własnoręcznie ze skóry obedrę! – burknął Jan, kręcąc głową.
 – E tam, szkoda zachodu! Wysiłek wielki, a korzyść marna. I co by pan dobrodziej z tą moją skórą zrobił? Ani to nad kominkiem powiesić, bo trofeum żadne, ani sprzedać, bo kto taki głupi, żeby kupić…
– Co racja, to racja. Nie można mu odmówić słuszności w rozumowaniu – roześmiała się Konstancja, strzepując źdźbło suchej trawy, które przyczepiło się do szala. – Ale teraz rzeczywiście, Janku, nie stójmy tu, jak to ujął Józek, po próżnicy. Proponuję spacer. Stąd do domu jest tylko kawałek. Chyba, że jesteś bardzo zdrożony i wolałbyś…
 – Nie, chętnie się przejdę – przerwał jej w pół zdania. – Tylko nie wiem, czy ten ancymon sobie z końmi poradzi…
 – Dlaczego miałby sobie nie poradzić? – Konstancja pytająco uniosła brwi.
 – A bo ty jeszcze Józka nie znasz i nie wiesz, do czego jest zdolny. A że talent ma, mogę ci zaręczyć. Zwłaszcza do pakowania się w kłopoty – burknął Jan, groźnie popatrując na chłopaka, który spod spuszczonych powiek od czasu do czasu rzucał mu roześmiane spojrzenie. Widać było, że nic sobie z Janowych połajanek nie robi. Konstancja w cichości ducha przypuszczała, że chłopak wszystkie uwagi jednym uchem wpuszcza, a drugim wypuszcza.
 – Daj spokój! Przecież musi tylko bryczkę odstawić do powozowni. Józku, jak wjedziesz na podwórko, to powiesz, że pani Konstancja kazała koniom miejsce w stajni zrobić. Dalej wszystko ci moi ludzie pokażą.  Rozumiesz?
 – A co mam nie rozumieć? – mruknął. – Wielkie mi mecyje! Pan Jan to tak mówi, jakbym nigdy koni nie odstawiał! A przecież ja jestem furman pełną gębą!
 – No żebym ci wczorajszego zdarzenia nie przypomniał – znów huknął na niego Janek. – Do tej pory mnie trzęsie, jak o tym pomyślę.
 – To lepiej nie myśleć – z powagą poradził mu Józek. – Moja matula cały czas mi mówi, że od myślenia robota do przodu nie pójdzie. A sam pan powtarza, że matula ma łeb nie od parady – dodał i nie czekając na reakcję Jana, gwizdnął na konie i bryczka powoli poturlała się do przodu.
 – Widzisz, co ja mam z tym kadukiem? – Męż czyzna bezradnie rozłożył ręce.
 – Sto pociech – roześmiała się Konstancja.
 – O tak, żeby tylko sto! Rozbisurmanił mi się strasznie, ale jednocześnie ma coś takiego w sobie, że złość na niego szybko człowiekowi przechodzi. No i podejście do zwierząt ma niesamowite. Na konie to ledwo cmoknie albo gwizdnie, a już wiedzą, co mają robić… Ale wczoraj
to mi dał popalić. Rozpętał taką awanturę, iż myślałem, że nam kości porachują. Chociaż po prawdzie to nie do końca była jego wina. Swoją drogą, to nawet dobrze, że zeszło na ten temat, bo i tak zamierzałem o tym z tobą porozmawiać.
 – O awanturach i o tym, że ci Józek dał popalić? – zdumiała się Konstancja.
 – No tak… Rzeczywiście, mogło to dziwnie zabrzmieć. Nie do końca o to mi chodziło. Ale rozumiesz, ta cała sytuacja zdarzyła się niedaleko… – westchnął i zamilkł na chwilę, rozglądając się dookoła. Konstancja lekko uniosła brwi. Szczerze mówiąc, nie rozumiała. W ogóle dziwny kierunek obrała ta rozmowa. Nie widzieli się przecież szmat czasu, a Janek nawet się nie zająknął na temat nagłego przyjazdu. Specjalnie chciała zostać z nim na chwilę sama, bo przypuszczała, że łatwiej mu będzie mówić bez świadków. Oczywiście, nawet gdyby nie powiedział ani słowa o tym, co go tu przygnało, szeroko otworzyłaby przed nim drzwi swojego domu. Przecież był jej przyjacielem. Lecz także kimś, kto dwanaście lat temu wzburzony odjechał i aż do tej pory nie dawał znaku życia. A teraz pojawił się jak gdyby nigdy nic.

** Zazula, tu: biedronka. Zazwyczaj nazywano tak kukułkę, ale w niektórych miejscach mówiono tak właśnie na biedronkę.

Tajemnica bzów

Okolice Krakowa Wiosna 1914
Stanisław był wściekły. Na brata, na siebie, na ten cały cholerny świat. że też Władek nie mógł wybrać sobie innego momentu na soczysty romans z Gabryśką! Romans z pokojówką – toż to godne kabaretu! A na gorącym uczynku musiała przyłapać go akurat ciotka Stefania! Stara jędza narobiła takiego rabanu, że cały dwór zadrżał w posadach. Na widok nadbiegających ze wszystkich stron domowników teatralnie zasłabła, a kiedy słaniającą się i zakrywającą oczy odprowadzono do pokoju, natychmiast padła na łóżko i zdjęta niemocą nie wstała z niego do tej pory.
 – A ja miałam mu zapisać cały swój majątek – powtarzała jękliwie każdemu, kto do niej zaglądał. – Matko Przenajświętsza, to bym narobiła, to bym narobiła! takiemu bezbożnikowi, casanovie bez honoru!
Oczywiście dom zatrząsł się od plotek. Po wrzaskach ciotki Stefanii nie dało się wyciszyć sprawy. Rozgłos był zapewniony, i to na całą okolicę. Jej krzyki zgromadziły w drzwiach feralnego pokoju nie tylko członków rodziny, ale też sporą część służby, która bez przeszkód mogła obejrzeć wystające spod kołdry pulchne pośladki Gabrysi. Dziewczyna zdjęta nagłą trwogą i wstydem naciągnęła kołdrę na głowę, tym samym odsłaniając inne części ciała. Właściwie w przebłysku humoru Stanisław przyznawał jej rację. Pośladki trudniej zidentyfikować niż twarz… Oczywiście ta konspiracja na nic się nie zdała. Wybuchł skandal z Władkiem i Gabrysią w rolach głównych. Przynajmniej matce udało się zachować zimną krew. W ułamku sekundy oceniła sytuację i ostrym głosem kazała wszystkim wracać do swoich zajęć. Jednocześnie stanowczym ruchem zamknęła przed gapiami drzwi, odgradzając ich od pasjonującego widoku kulących się w łóżku pechowych kochanków. Ale o ile mogła ich odizolować od natrętnych i wścibskich spojrzeń, to na pytlujące języki nie było sposobu. Gabrysię natychmiast odesłano do majątku siostry matki, ciotki Heleny, a synowie w trybie pilnym zostali wezwani do gabinetu ojca. Władek, jak to Władek, nawet w takiej chwili nie mógł zachować całkowitej powagi i tuż przed drzwiami gabinetu nachylił się do Stanisława, szepcząc mu do ucha, że ciotka Stefania legła w łożu powalona nie oburzeniem, ale zwykłą zazdrością.
– O takich walorach, jakimi dysponuje Gabrysia, ta suchotnica mogła tylko pomarzyć. Widziałem jej fotografię z młodości. Same kościska, człowiek mógłby się śmiertelnie poobijać, usiłując dojść do tego, czy to przód, czy tył… – chuchnął mu w ucho roześmianym głosem, ale w tej samej chwili drzwi do pokoju otworzyły się i Władek natychmiast przybrał skruszoną minę. Weszli razem do gabinetu i w milczeniu stanęli na środku. Stanisław już z przyzwyczajenia zajął miejsce tuż przy niesfornym bracie. Ojciec wyprostowany, z mocno zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami siedział za biurkiem. Ze wszystkich sił próbował opanować gniew. Przedłużająca się cisza sprawiła, że Stanisław zaczął się pocić. Jakby to on zawinił i miał zostać osądzony. Może nie byłoby to takie złe… Może gdyby plotka dotarła do sąsiedniego majątku, a dotarłaby z pewnością, zakończyłaby się sprawa jego żeniaczki. Stanisław bowiem wkrótce miał się oświadczyć, co wcale nie budziło jego chęci. taki skandal byłby mu nawet na rękę. Rodzice Elizy na pewno nie przyjęliby zięcia, za którym ciągnęłaby się reputacja uwodziciela i kobieciarza. Na swoje nieszczęście Stanisław nie był ani jednym, ani  drugim.
 – Nie będę bawił się w żadne wstępy – zaczął w końcu ojciec ostrym i smagającym niczym bat głosem. – Co ty sobie właściwie myślałeś, zabawiając się z tą dziewczyną pod moim nosem?
– Czy ojciec na pewno chce usłyszeć prawdziwą odpowiedź? – zapytał figlarnie Władek, ignorując pełne popłochu spojrzenie matki, która stanęła tuż za mężem i uspokajająco położyła mu dłonie na ramionach. – Dość! Ojciec poczerwieniał i zerwał się zza biurka. Stanisław aż cofnął się kilka kroków porażony mocą jego gniewu. takiego nie widział go jeszcze nigdy – wściekłego, groźnego, przerażającego. Rosły i postawny Władek wyglądał przy nim niepozornie i żałośnie. Ojciec złapał go za  koszulę i potrząsnął jak szmacianą kukłą.
 – Co ty sobie myślisz, smarkaczu jeden? że to kolejny świetny figiel? Zastanowiłeś się choć przez chwilę nad konsekwencjami tych kilku minut przyjemności? Pomyślałeś, jeżeli nie o nas, nie o sobie, to chociaż o niej? – wysyczał prosto w struchlałą twarz syna i jeszcze mocniej zacisnął ręce na jego koszuli.
 – Tato… – wycharczał przerażony Władek, usiłując wyswobodzić się z uścisku ojca, który coraz bardziej utrudniał mu oddech. – tato… Matka i Stanisław spojrzeli po sobie i jednocześnie znaleźli się przy nieprzytomnym z gniewu mężczyźnie. – Ignacy! Matka szarpnęła męża za rękaw, ale on sprawiał wrażenie, jakby w ogóle tego nie poczuł. Stanisław zacisnął zęby. Ojciec wpadł w szał i stracił zdolność racjonalnego myślenia.
Żadne, nawet najbardziej rozpaczliwe nawoływania matki nie mogły tu pomóc.
 – Boże, wybacz – mruknął więc tylko przez zaciśnięte zęby i nie myśląc o konsekwencjach, rzucił się na ojca, łapiąc go od tyłu za ramiona. Myślał, że bez trudu go obezwładni. W końcu był młody, krzepki, wysportowany i wyszkolony. tymczasem nawet nie wiedząc kiedy i jak, odepchnięty potężną siłą wylądował u stóp matki. Desperacki krok syna odniósł jednak właściwy skutek i na ojca spłynęło opamiętanie. Wzrok mu oprzytomniał i jakby z niedowierzaniem spojrzał na dyszącego Władka, leżącego na podłodze Stanisława i przyciskającą w przerażeniu dłoń do ust żonę. Ze zdumieniem wyciągnął przed siebie drżące dłonie i popatrzył na nie tak, jakby należały do kogoś innego. Wraz z odejściem chwilowej niepoczytalności pojawiła się świadomość tego, co nieomal uczynił. Z poszarzałą nagle twarzą wrócił za biurko i przez chwilę siedział ze spuszczoną głową. W gabinecie zapanowała głucha cisza przerywana jedynie urywanym oddechem Władka.
 – Do tego, co tu się przed chwilą wydarzyło, nie będziemy nigdy wracać – przemówił w końcu. – Stasiu, wstań, proszę – zwrócił się do siedzącego wciąż na podłodze syna – i posłuchaj uważnie. Za kilka dni pojedziesz do Lwowa. Właściwie nie do samego miasta, ale na obrzeża. Konstanty, mój dobry przyjaciel, jest tam leśniczym… – Zamilkł nagle, jakby zbierając myśli.
Stanisław spojrzał na niego zdumiony.
 – Ojcze, ale po co mam tam jechać? – odważył się w końcu zapytać. Nie mógł pozbyć się obezwładniającego wrażenia, że ojcu coś się pomieszało.
 – Zawieziesz tam swojego brata – odparł Ignacy, nie zaszczycając młodszego syna nawet jednym spojrzeniem.
 – Jak to mnie? – wydukał zdumiony Władek. – tato, no ja tatę przepraszam, ale co to ja jestem, panna, co straciła cześć, że mnie chce tata na prowincję wywieźć?
 – A czy ktoś tu ciebie w ogóle pyta o zdanie?!
 – Ignacy, a może jednak byśmy poczekali, aż opadną emocje, i dopiero wtedy podejmiemy decyzję – matka, widząc popłoch na twarzy ukochanego syna, z miejsca przyszła mu z odsieczą.
 – Emocje nie mają tu nic do rzeczy. Nasz młodszy syn jest niestety bezmyślnym, nieodpowiedzialnym chłystkiem. Za mało było dyscypliny, za bardzo mu pobłażaliśmy i teraz zbieramy tego owoce. Ale tym razem miarka się przebrała! Władek wyjedzie, bo po pierwsze, zasłużył na odsunięcie i karę, po drugie, ma zejść z oczu ciotce Stefanii. Przecież nie muszę wam tłumaczyć, że finanse nie stoją najlepiej. Majątek ciotki, który miała przepisać Władkowi, nie tylko zapewniłby mu przyszłość, ale i nas by wspomógł. teraz jedyna nadzieja, że łaskawie spojrzy na Staśka. Zaręczyny trzeba przyspieszyć i nie zwlekać ze ślubem, to może w prezencie ślubnym już coś od niej dostanie…
– Ale, Ignacy, na miłość boską, czemu aż pod Lwów? Może wystarczy wysłać go do heleny. – Matka złożyła błagalnie dłonie.
 – Do Heleny wysłaliśmy już Gabrysię. Musi tam zostać, aż ludzie ucichną, no i do momentu, aż okaże się, czy nasz syn nie jest ojcem… W takim wypadku nie pozostanie nam nic innego, jak wyprawić huczne weselisko – mówiąc to, ojciec przeszył młodszego syna spojrzeniem zmrużonych oczu.
 – A… A… Ależ, Ignacy! – wyjąkała zszokowana matka. Nie był to wprawdzie szczyt oratorstwa, ale i tak okazała się jedyną, która zdołała przemówić. Stanisław i Władek  stali oniemiali.
 – Żadne „ależ”, moja droga. tak samo on jest winny, jak i dziewczyna. A dziecka nie dam puścić na zatracenie –  powiedział twardo.
 – Ale to przecież pokojówka – wydusił z siebie zdruzgotany Władek.
 – Do tej pory jakoś ci to nie przeszkadzało! Najwyżej będziesz miał bardzo pracowitą i obrotną żonę – odparł drwiąco ojciec. – tymczasem, dopóki sprawy nie wyjaśnią się do końca, pojedziesz do Konstantego. tam poczekasz, aż ci załatwimy pracę. Skoro zaprzepaściłeś możliwość zarządzania swoim majątkiem, będziesz to robił u kogoś obcego! Nie! – zwrócił się do matki, widząc, że ta szykuje się do obrony.
 – Mowy nie ma! Dosyć tego! Będzie tak, jak powiedziałem!
 – Ignasiu, ale Władzio… Przecież o niego trzeba dbać…
– Tak, tak, wiem! Wcześniak! Cudem odratowany! Nie musisz mi przypominać. Sam biłem cielaki, żeby ten basałyk miał szansę na przeżycie. Sam pilnowałem, by kąpano go w najlepszym winie! Ale z tego, co widzę, z chuchra wyrósł chłop na schwał, a to nieustanne trzęsienie się nad nim sprowadziło go tylko na złą drogę! Będzie tak, jak powiedziałem!
 – A to się jeszcze zobaczy! – Władek, stojący do tej  chwili bez ruchu, podniósł hardo głowę. Nie zważając na ukradkowe znaki dawane przez Staszka, postąpił krok do przodu. – tata może teraz żałować, że mnie nie ukatrupił, gdy miał możliwość, ale ja tam z nikim żenić się nie będę. I nigdzie nie wyjadę! – krzyknął i wypadł z gabinetu, mało co nie tratując podsłuchującej pod drzwiami kucharki Franki. Stanisław chciał pobiec za nim, ale ojciec zatrzymał go ruchem ręki. Matki to nie powstrzymało, nie bacząc na nic, wybiegła za wściekłym Władkiem.
 – Daj spokój! Zawsze był w gorącej wodzie kąpany – westchnął ojciec, kiedy Staszek stał na progu gabinetu, nie wiedząc, czy ma zostać, czy biec za matką i bratem.
 – Raczej w winie – mruknął w odpowiedzi z lekkim przekąsem. Odkąd pamiętał, na Władka chuchano i dmuchano. Cackano się z nim jak z jajkiem. W dzieciństwie zazdrościł bratu i nieraz zastanawiał się, w czym on sam jest gorszy od małego rozwrzeszczanego stworzenia i dlaczego tylko Władka kąpano w winie od pierwszych dni po urodzeniu. Skoro rodzice tak bardzo się nad nim trzęśli, musiał być po prostu ważniejszy od Stasia. Przez to wino właśnie. Pewnego lata pożalił się odwiedzającej ich babci i do dziś pamięta, jak jej początkowe rozbawienie zamienia się w nagłą powagę. Starsza pani zdała sobie sprawę, że dla jej wnuczka to poważna sprawa. to od niej pierwszej Stanisław usłyszał całą historię narodzin brata.
 – Widzisz, kochanie – powiedziała, przysiadając na ławce w ogrodzie i biorąc chłopca na kolana – Władzio pojawił się w domu o wiele za wcześnie. to tak, jakbyś przyszedł zimą, w mróz do kogoś w gości, ale pomyliłbyś godziny i nie zastałbyś gospodarzy. Wyobraź sobie, że stoisz przed wielkim ciemnym domem, wokół śnieżne zaspy, wiatr dmie, a ty jesteś zupełnie sam, przemarznięty, głodny i nie możesz wrócić do siebie, bo nie znasz drogi powrotnej. Strasznie by ci było wtedy źle, prawda?
 – I Władek też tak stał przed naszym domem, bo nas nie było? – Staś zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć opowieść babki i dojść do tego, gdzie tu jest miejsce na winne kąpiele.
 – No niezupełnie – uśmiechnęła się, gładząc go po głowie. – Nie stał przed domem, ale zjawił się za wcześnie. Małe dzieci przybywają do rodziców zazwyczaj, kiedy są już gotowe… – Babcia nie do końca wiedziała, jak wyjaśnić wnuczkowi fenomen pojawiania się nowych członków rodziny. – tak jak ciasto… Jeśli wyciągniesz je z pieca za wcześnie, nie uda się. Nie wyrośnie. I twój braciszek też nie do końca wyrósł… Babcia plątała się coraz bardziej w tajnikach życia, a oczy Stasia robiły się coraz większe. Oczami wyobraźni widział bowiem wielki rozgrzany piec i zarumienioną kucharkę wyciągającą z niego blachę, na której zamiast pysznego ciasta leży mały braciszek, taki skurczony i pomniejszony.
 – I żeby Władzia uratować, twój tatuś musiał…
 – Go dopiec – domyślił się Stasio.
 – A gdzie tam dopiec! – Roześmiała się głośno. – Musiał z mamusią specjalnie o niego zadbać. Rozgrzać, nakarmić, ochronić przed zimnem i chorobami. I wtedy doktor powiedział mu, by poprosił o pomoc cielątka, i kazał kąpać twojego braciszka w winie. I dlatego, Stasiu, ty też powinieneś szczególnie opiekować się Władziem, bo jeszcze przez długi czas będzie słabszy niż ty – zakończyła babcia z wyraźną ulgą. Stanisław uśmiechnął się na to wspomnienie. Po tej opowieści święcie wierzył, że małe dzieci wypieka się w blachach, niczym baby wielkanocne. I że jeżeli przy ich wyrastaniu nie zachowa się ciszy, to nie wychodzą i opadają. Dopiero dużo później dowiedział się, na czym polegała pomoc cielątek. Władek rzeczywiście zjawił się w rodzinie za wcześnie. Przedwczesny poród zwykle oznaczał jedno – śmierć dziecka. tutaj jednak kobieta (a nie żaden doktor), która pomagała przyjść jego bratu na świat, doradziła, by noworodka umieścić we wnętrzu zabitego cielęcia i kąpać w winie. Nikt nie wiedział, czemu to ma służyć, ale zdesperowana matka nie cofnęłaby się przed niczym. Natychmiast kazano bić cielęta. I Władek przeżył, co więcej – miał się doskonale. Stanisław nie wiedział, co babcia powiedziała wtedy rodzicom, ale musiało to być coś znaczącego, bo od tamtego czasu ojciec zaczął poświęcać mu dużo więcej uwagi, a opowieści o kąpielach w winie nieco straciły na częstotliwości. I od tamtej pory z całej rodziny, oczywiście wyłączając matkę, ojca i brata, najbardziej właśnie kochał babcię. Zresztą była to miłość odwzajemniona. Starsza pani przepadała za nim do dziś.
 – Stasiu, zamknij drzwi, proszę. – Ze wspomnień wyrwał go głos ojca. – I sprawdź, czy na pewno nikogo za nimi nie ma. Najwyraźniej nie wychodzi nam trzymanie ludzi w  ryzach… Nie dość, że syn się rozbuchał, to jeszcze i służba straszliwie się rozbisurmaniła. Musimy porozmawiać. Siadaj – rzekł, wskazując na pusty fotel po drugiej stronie biurka. – Chyba rozumiesz, że nie mogę twojego brata puścić samego.
 – Rzecz jasna, biedactwo by sobie nie poradziło. – Stanisław powoli zaczynał mieć dość tego wszystkiego. Sytuacja, w którą wplątał się Władek, była co prawda nie do pozazdroszczenia i współczuł mu z tego powodu, jednak nie pierwszy raz młodszy brat wpadał w tarapaty. Najwyższy czas, by zaczął ponosić konsekwencje swoich  czynów.
– Tato, ja naprawdę wszystko rozumiem, najmłodsze dziecko, cudem uratowane… Ale on nie jest już małym chłopcem – powiedział, opierając ręce na blacie biurka.
 – Nie jestem jego niańką. Za dwa dni kończy mi się urlop i wracam do Krakowa, do koszar. Oficer nie może nie stawić się na służbę! Przecież nie muszę tego tacie tłumaczyć!
 – Rzeczywiście nie musisz. – Ojciec zadziwiająco spokojnie przyjął wzburzenie Stanisława. – Ale w jednym się mylisz. Nie chodzi o to, że sobie nie poradzi ani że widzę w nim małego chłopca. Wprost przeciwnie, doskonale zdaję sobie sprawę, że to już mężczyzna. I na nasze nieszczęście bawidamek. I Bóg jeden wie, ilu pokojówkom i kucharkom zawróciłby po drodze w głowie… Władek musi zniknąć, a wtedy przy odrobinie szczęścia sprawa z Gabryśką przyschnie i pójdzie w zapomnienie. W tej sytuacji sam rozumiesz, że wolałbym uniknąć kłopotów z kolejnymi uwiedzionymi pannicami. Jak na moje zszarpane nerwy już ta jedna wystarczy.
 – Tato, a jeżeli ona rzeczywiście będzie… No będzie…
 – Brzemienna? – dokończył ojciec. – Cóż, wtedy będziemy się zastanawiać, jak to wszystko załatwić. Dziecko niczemu nie jest winne. A Władek zostałby ojcem…
 – Tato, ty rzeczywiście kazałbyś mu się z nią ożenić!
 – A co myślałeś, że wychowuję was w szacunku do wszystkich tylko dla pozoru? Bo tak wypada? Mało mnie znasz, synu, oj mało, skoro tak niskie masz o mnie mniemanie. To jest właśnie odpowiedzialność – mówił coraz bardziej wzburzony. – Ale na razie dajmy temu spokój – stwierdził, odchylając się na oparcie krzesła i głęboko oddychając. – Miejmy nadzieję, że dziewczyna naje się tylko strachu. Wy, młodzi, często nie zdajecie sobie sprawy, jak łatwo jest zmarnować sobie życie. A zmarnowane życie to zawsze tragedia. I nie ma tu najmniejszego znaczenia, czy jest się królem, żołnierzem, czy pokojówką… Dlatego zawieziesz swojego brata pod lwów, do Konstantego, by ustrzec go przed nim samym.
 – Samobójca zawsze znajdzie sposób, żeby strzelić sobie w łeb. – Stanisław z niechęcią pokręcił głową. Nie podobała mu się ta misja ani trochę. Poza tym z jego punktu widzenia z góry skazana była na niepowodzenie. Jak niby miał upilnować Władka? Biegać za nim i siłą odciągać od dziewczyn? Przywiązać do siebie? Jaki zresztą sens miałby wyjazd? taka już jego natura, że smali cholewki do każdej spódniczki. Co więc za różnica, czy zostanie pod Krakowem, czy zacznie ten niecny proceder uprawiać pod Lwowem? Już lepiej chyba mieć go na oku… Mimo wszystko zachował swoje przemyślenia dla siebie. W końcu to jednak jego brat.
 – No dobrze, nawet jeśli jakimś cudem będę mógł go odtransportować, zostaje jeszcze jedna sprawa: co, jeżeli Władek nie żartował i rzeczywiście nie będzie chciał wyjechać?
 – Chyba nie wątpisz, że pomimo pewnych błędów i niedociągnięć wychowawczych umiem zmusić swoje dziecko do uległości.
 

5 komentarzy:

  1. Ja tam biorę każdą spod Twoich łapek :) Jestem ciekawa tak wielu bohaterów, wątków i historii, że spokojnie możesz pisać... :D
    pozdrowionka :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda trochę bo tak mało komentarzy jest pod tym artykułem.Tych komentarzy na pewno powinno być o wiele więcej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tych 3 czytałam (wczoraj skończyłam) Tajemnicę Bzów. Jestem zachwycona :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatnio jak kolega podarował mi książkę to przy okazji przyznałem mu się że mam problemy z prawem.On od razu polecił mi adwokata z https://www.adwokat-figiel.pl/uslugi-prawne/prawo-karne . Ja na pewno z tego adwokata skorzystam..

    OdpowiedzUsuń
  5. A kiedy kolejna część tej serii? Już nie mogę się doczekać ��

    OdpowiedzUsuń