wtorek, 28 października 2014

Nasz rumak Edek dzielnie spisał się w boju czyli wielkiej podróży część pierwsza:)

Każdy wie, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. W naszym przypadku ten krok oznaczał starganie bagaży do Edka (nasz samochód:)), zagonienie tam potomka, zapakowanie samych siebie... Zanim ruszyliśmy ogarnęliśmy czujnym spojrzeniem całe auto, co oczywiście nic nie dało, bo wśród  ciasno upakowanych rzeczy nie było widać co jest a czego nie ma... W końcu ruszyliśmy...  Wyjeżdżając z osiedla jeszcze upewniłam się, że zabrałam szczegółowy opis dojazdu. Był na swoim miejscu.
 Był piątek, popołudnie. Przed nami do pokonania ponad 1600 km. I wizja wszelkich cudowności i plan tego co będziemy robić... Choć przyznaję, że tym razem plan był bardzo nieprecyzyjny. I właściwie tak miało być. Na początku, gdy zaczęliśmy regularnie wyjeżdżać nasze podróże charakteryzowały się ciągłym biegiem. chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej, naj, naj naj było naszym motywem przewodnim. Aż w pewnej chwili poczuliśmy, że mamy dość i że nie na tym to wszystko ma polegać. Od tamtego momentu olśnienia zmieniliśmy tryb urlopowania. Dzięki Bogu zresztą, bo nie wiem czy któregoś razu po takim urlopowym maratonie byśmy nie padli:).Teraz już wiemy, że wypoczywać też trzeba się nauczyć. Dlatego tym razem poza pewnymi punktami postawiliśmy na spontaniczność. Tym bardziej, że już od długiego czasu kusiło mnie by zwiedzać i poznawać metodą zwaną: pozwól się sobie zgubić:).

Pierwszym punktem którego nie dało się uniknąć było dotarcie do celu czyli do maleńkiego włoskiego Pino. Tak, tak, moi kochani, tam właśnie, do mojej wymarzonej i wytęsknionej Toskanii :)
opuszczona winnica
Jechaliśmy w większości nocą więc niestety ominęły nas malownicze widoki. Tylko gdzieniegdzie rysowały się ogromne, ciemne kontury gór. Usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność nocy obiecaliśmy sobie, że wracać będziemy dużo wcześniej żeby choć trochę ponapawać się pięknymi krajobrazami. Świt powitał nas przepięknym widokiem odchodzących ze szczytów gór mgieł. Sunęły majestatycznie, ulotne i jakby żywe. Niosły ze sobą mżawkę a zaraz potem słońce. Miałam wrażenie jakbyśmy jechali przez całe spektrum pogód:) No dobrze, śniegu tam nie było i szczerze mówiąc absolutnie za nim nie tęskniłam. Gdy góry zostały daleko za nami zaczęliśmy coraz bardziej się niecierpliwić i wypatrywać drogowskazów z napisem "Firenze". Pojawiły się a wraz z nimi pofałdowane wzgórza obsadzone winoroślą i oliwkami. Gdzieniegdzie widać było domy z oknami o zielonych okiennicach. I cyprysy i palmy i cytryny i granaty rosnące obok dróg... Nasz samochód wypełniały słowa: ooo zobacz, ooo ale pięknie, ooo widzisz! Ale tunel, ale góra, ale!!!!! Właściwie porozumiewaliśmy się ochami i achami. W końcu przyszedł czas na wyciągnięcie opisu dojazdu. Wspominałam już o nim na początku. Był niebywale precyzyjny i wszystko się zgadzało. Malutkim problemem było zlokalizowanie kapliczki, przy której miał być drogowskaz ale i ją w końcu znaleźliśmy. Okolica wyglądała na nieco wyludnioną, ale w sumie nie mieliśmy mieszkać w mieście więc nawet nas to nie zdziwiło. Aż do momentu gdy skręciliśmy w wąską stromą dróżkę, dojechaliśmy do opisywanego miejsca i rozejrzeliśmy się dookoła. Przez moment nic nie mówiliśmy tylko popatrywaliśmy na siebie. W końcu wyszliśmy z Edka, wypuściliśmy młodego żeby rozprostował kości a sami jeszcze raz przyjrzeliśmy się mapce dojazdowej. Niestety wszystko się zgadzało. Numery domów, opis wejścia, nawet stary gołębnik był. Widoki cudne, na piękną dolinę porośniętą winoroślą. Jedyny i maleńki szkopuł polegał na tym, że wszystkie te domy były opuszczone. I widać było, że już od dawna nikt w nich nie mieszka... Z lekka zszokowana odnalazłam stary, zarośnięty murek i przysiadłam na nim usiłując zebrać myśli. Kuba, który w przeciwieństwie do mnie postanowił nie myśleć tylko działać, poszedł poszukać kogoś kogo można by było zapytać o szukany przez nas dom... I tak oto rozpoczął się nasz pobyt w Toskanii... Siedziałam w pełnym słońcu na starym murku, obok mnie przycupnęła ogromna jaszczurka beztrosko się wygrzewając, przed moimi oczami roztaczał się zapierający dech w piersi widok opuszczonej winnicy. Sytuacja żywcem wyjęta z romantycznej powieści. Powinnam być zachwycona. Ale coś mi się wydaje, że wraz z wiekiem romantyczność we mnie nieco przygasła, bo miast uniesień czułam potężne zaniepokojenie. Tym bardziej, że telefon pana u którego mieliśmy zarezerwowaną kwaterę nie odpowiadał....

to zobaczyliśmy po dojechaniu:)

Zachwycająca agawa

opuszczony dom

Tysiek wypoczywa, za nim murek na którym siedziałam.

Fot. jkordel

Ciąg dalszy wkrótce.

niedziela, 26 października 2014

Po zabójczych zielonych sukienkach przyszła pora na śmiertelnie niebezpieczny fortugał:)

Wciągnęła mnie ostatnio tematyka ciuchowa. I nie chodzi mi bynajmniej o zakupy albo porządki w szafach (choć prawdą a Bogiem porządki by się przydały:)). Ale u mnie jak to u mnie nie może być całkiem normalnie. I tak przede wszystkim interesują mnie ubrania z morderczymi skłonnościami. Co poradzić! Widać na starość dziwaczeje i były już zabójcze zielone sukienki (TUTAJ) a teraz przyszła pora na fortugały (franc. vertugadin), przodka krynoliny i na samą krynolinę. Ale po kolei. Fortugał, jak się już zapewne domyśliliście był to stelaż na który nakładano spódnicę. To ustrojstwo miało za zadanie poszerzenie bioder i nadanie spódnicom a co za tym idzie figurze kobiecej kształtu stożka lub dzwonu. Od dołu rzecz jasna. Bo z górą rzecz miała się inaczej. Składała się z usztywnionego materiału, który miał za zadanie spłaszczać brzuch i piersi. Coś jakby na odwrót niż dziś. Współczesna elegantka bowiem woli mieć czym oddychać niż czym kołysać. Z tego wniosek, że dziś powinniśmy zbudować stelaż na klatkę piersiową a usztywniany i spłaszczający element zakładać na biodra:).
Wracając do tematu to oczywiście wiem, że o gustach się nie dyskutuje ale o skutkach noszenia takowych konstrukcji już można. 
Hiszpańskie verdugado pojawiło się w formie obręczy z trzcin (los verdugos). Podobno na samym początku zaczęto wykonywać go z gałęzi krzewu zwanego verdugo, od którego to wzięła się tamtejszą nazwę – verdugado. Zważywszy, że hiszpańskie „verdugo” tłumaczy się na polski jako „kat”, „oprawca” możemy sobie wyobrazić jak fajnie było w czymś takim chodzić. Wprawdzie niektórzy nazwę wywodzili od słowa „vertu”, oznaczającego cnotę, którą taka konstrukcja jakoby miała chronić, ale na mój gust kat lepiej pasuje.
Naprawdę wiele można było pod taką kiecką ukryć. I nie o cnotę mi bynajmniej chodzi. Mam wrażenie, że niejeden kochanek by tam się zmieścił:). A przynajmniej jego część o czym doskonale wiedziała królowa Margot. Jej fortugał ponoć skrywał nie tylko bujne kształty ale też puszki z sercami zmarłych kochanków. Poza tym jej spódnica podobno była tak obfita, że do przejścia przez drzwi potrzebowała pomocy. Służba musiała ją siłą przez nie przepychać.
Jak wiadomo moda bywa kapryśna i fortugały powoli zaczęły ustępować godnym następczyniom: rogówce i krynolinie. Funkcjonowały podobnie, na konstrukcji naciągano sztywne halki a na nie bardzo obficie zdobione spódnice. Powiecie mi, że o niczym nadzwyczajnym tu nie wspominam i że zapewne chodzi mi o szkodliwe działanie owego ustrojstwa na ciało, organy wewnętrzne i tak dalej. Tego oczywiście nie można pominąć, bo fakt jest taki, że łatwo się ich nie nosiło. Krynoliny posiadały od czterech do (uwaga!) czterdziestu coraz większych obręczy. A to wszystko mocowane w talii, oparte na biodrach... A na tym wszystkim materiały, falbanki... Ważyło to sporo. Jednym słowem modnisie łatwo nie miały.

Ale tak naprawdę chodzi mi zupełnie o coś innego. Bo fortugały i krynoliny miały też inne i to dużo mroczniejsze właściwości. Pomyślcie o ich kształcie. Czemu sprzyjał? Oczywiście pomijając ukrywanie pod nimi najróżniejszych pamiątek:) (znana jest anegdota, że ponoć podczas powstania styczniowego jedna z dam ukryła pod krynoliną dwóch powstańców). Otóż moi drodzy konstrukcje te były niebywale podatne... Na podmuchy wiatru. Podobno niejedna modna dama porwana przez prąd powietrza wylądowała w rzece lub morzu. Zważywszy na to ile warstw materiałów liczyła obfita spódnica jej koniec bywał raczej przesądzony. Kolejnym niebezpieczeństwem był ogień. Obfite suknie dość często stawały w płomieniach. Nic dziwnego skoro ich posiadaczki nie mogły stwierdzić gdzie znajduje się koniec ich ubioru. Podobno od płomieni między końcem lat 50-tych i 60-tych XIX wieku, w Anglii spłonęło od własnych sukien aż trzy tysiące kobiet! Niekiedy suknie odpowiadały nie tylko za śmierć swoich właścicielek ale też innych. Jedna z historii z morderczą krynoliną w roli głównej opowiada o pożarze w kościele, w którym zginęło kilkaset wiernych. Czemu aż tylu? Bo ubrane modnie kobiety zablokowały obfitymi spódnicami wyjście...
Podsumowując: krynoliny z całą pewnością nie były miłe. Jawią mi się jako śmiertelnie niebezpieczne twory. A pomijając już ich mordercze właściwości, jak w tym czymś skorzystać z ubikacji? Albo usiąść? No chyba że kobiety w tamtych czasach po prostu były ponad to:)
Gwoli ścisłości coby sprawiedliwości stało się zadość, przeczytałam też o jednym przypadku, w którym to krynolina uratowała swojej właścicielce życie. Owa dama po kłótni z ukochanym skoczyła z klifu a wtedy spódnica zadziałała niczym spadochron i umożliwiła niedoszłej samobójczyni bezpieczne lądowanie.
Ale nawet jeżeli owa historia jest prawdziwa to jest to ten wyjątek potwierdzający regułę. Jeżeli chodzi o mnie to jakoś mnie nie ciągnie do zamykania się w tym ustrojstwie. Mimo tego, że suknie z dawnych lat budzą mój podziw to jednak krynolinie mówię stanowczo nie:)

Wiadomości zebrałam z:
   

piątek, 24 października 2014

Bo jest się tym co się czyta...

Źródło zdjęcia TUTAJ
Ostatnimi czasy prowadzę jakąś dziwną zabawę tudzież grę (sama nie wiem jak mam dokładnie to określić) z ANONIMEM. Anonim uparcie od któregoś wpisu informuje mnie, jak to bardzo się cieszy, że nie będzie mnie na targach w Krakowie, bo dzięki temu będzie o jednego grafomana mniej. Ja uparcie owe komentarze usuwałam. Przyznaję się bez bicia, po raz pierwszy usunęłam tego typu wypowiedzi. Zwykle je zostawiam dla spokojności sumienia ale te nic a nic nie wnosiły. Nie były nawet zabawne. Ale w końcu dzisiaj dotarło do mnie, że Anonim jest bardzo upartym typem i nie odpuści. Sam się zresztą do tego przyznaje. Może bym nawet się nie bardzo zainteresowała tym jego oślim uporem gdyby nie dzisiejszy komentarz. Przytaczam, bo spod postu zamierzam go za moment usunąć. Mam nadzieję, że znalezienie się na głównej stronie i pokazanie jego słów wszystkim zadowoli go na tyle, że da sobie spokój. Oto Anonimie Twój tekst: 

Tak myślałam, że mój komentarz zniknie. Ale ja nie poddaje się tak łatwo i jeszcze raz napiszę, że bardzo się cieszę, że nie będzie autorki na targach. Jednego GRAFOMANA mniej. Może zanim i ten komentarz zniknie przeczyta go kilka osób i zastanowi się co czytają. Bo jest się tym co się czyta.



I tutaj wyjaśniam co mnie skłoniło do opublikowania. Otóż ostatnie zdanie. "Bo jest się tym co się czyta". I teraz moi kochani fani kryminałów i thrillerów, horrorów i dreszczowców zastanówcie się głęboko nad waszą czarną i pokrętną jaźnią...Kim na Boga jesteście? A wy co czytacie romanse albo historie występnych królów i królowych? Albo Wy czytający książki przyrodnicze o waleniach na ten przykład? Albo Słoniach morskich?* No po prostu strach się bać:)

*Oczywiście wyjaśniam, że lekko kpię, i uprasza wszystkie słonie morskie i walenie o wyrozumiałość:)

czwartek, 23 października 2014

Gdybym mogła użyć obrazu zamiast słów...

Dzisiaj znajoma po kieliszku wina zapytała mnie o to dlaczego piszę. Na moją odpowiedź, że to jedyna rzecz, którą od zawsze chciałam robić wzruszyła tylko ramionami.
- To wykrętna odpowiedź - stwierdziła. - Gdybyś tak zagłębiła się w siebie, zajrzała głęboko w serce, to co byś zobaczyła?
- Zobaczyłabym mnóstwo historii, które czekają na to by je opowiedzieć - odpowiedziałam lekko speszona, bo jakoś tak trudno mi było inaczej to ująć.
Teraz gdy siedzę już sama przy komputerze i myślę nad odpowiedzią wiem co powinnam zrobić . Gdybym tylko mogła użyć obrazu zamiast słów powinnam pokazać to:


Właśnie dlatego piszę. To chyba najlepsza i najpełniejsza odpowiedź na to pytanie:)

środa, 22 października 2014

Podarunek od Krysi czyli o tym jak zapachniało mi świętami. Jednym słowem świetna powieść!

No i stało się! Za oknem słońce, ptaszki śpiewają, liście dopiero zaczynają się złocić. Nic, dosłownie nic nie przypomina o zimie. A mimo to siedzę nucąc kolędy i tęsknie marzę o barszczu z uszkami, karpiu i tej specyficznej i niepowtarzalnej atmosferze, którą otulone są święta Bożego Narodzenia. A wszystko to dzięki magii, która sprawiła, że w słoneczne, ciepłe dni zapachniało nagle zimą i to tą w najpiękniejszym wydaniu. Taką skrzącą się śniegiem, pachnącą miłością, tęsknotą i nadzieją na spełnienie marzeń i pragnień. Jednym słowem moi kochani zapachniało jednym z najcudowniejszych dni w roku: Wigilią. A zawdzięczam to podarunkowi, który otrzymałam niespodziewanie od Krysi Mirek. A jest nim właśnie "Podarunek". Najnowsza powieść Krysi, która już niebawem ukaże się w księgarniach i uwierzcie, że gdy tylko trafi do Waszych rąk a zaraz potem prościutko do serc, i Wy zaczniecie tęsknić. Tak samo zresztą jak Marta. Jedna z bohaterek powieści.
Marta ma dobrą pracę. Męża. Dzieci. Niestety ma również teściową. Taką co to wszystko wie najlepiej, jest idealną panią domu i absolutnie nie może wybaczyć synowej, że ta ukradła jej ukochanego syna. Marta ma też marzenia. Marzy o pięknej wigilii, o magii świąt, która wszystko odmieni, która sprawi, że życie jej i najbliższych się zmieni. Marzy o tym by zasiąść za stołem, przy którym nie będzie żadnych wrednych teściowych... 
Kolejną wyrazistą postacią jest Eleonora. Starsza pani. Ma piękny dom z ogrodem, dom który przetrwał wszelkie burze, kltóry od pokoleń należy do jej rodziny i w swoich murach skrywa niejedną tajemnicę. Eleonora ma też córkę i syna. I ukochaną przyjaciółkę Marysię. Niestety ma również okropną synową, Martę. Dziewczynę, która odsunęła ją od syna i sprawiła, że w uroczej i poukładanej rodzinie zapanował chaos. Eleonora ma też marzenie. Marzy jej się wigilia, taka jak za starych dobrych czasów, z potrawami własnoręcznie przygotowanymi, z synem, który zapomina tego  wieczoru o swojej wrednej żonie... A że Eleonora jest kobietą czynu na marzeniach nie poprzestaje i wigilijną kolację przygotowuje mimo tego, że jeszcze nie wie czy wigilia nie odbędzie się gdzie indziej... 
Kolejna osobą która marzy jest koleżanka Marty - Kaja. Kaja nie chce wiele. Tylko tego by stać ją było na wszystko i by w spełnianiu jej pragnień pomagał jej jakiś bogaty i przystojny mężczyzna. Najlepiej taki, który nie za bardzo lubi liczyć i nie wnika w to, że większa część tego co zarabia przeznaczana jest na spłacanie zaciąganych przez Kaję długów. Kaja marzy też o idealnych świętach. Z choinką ubraną w najdroższe bombki, z jedzeniem zamówionym w najlepszej restauracji, z górą prezentów wysypujących się spod świątecznego drzewka.
Cóż ile ludzi tyle pragnień. Jednak warto w takich momentach przypomnieć sobie przestrogę by uważać o tym o czym się marzy, bo znienacka może nam się to spełnić. I to z mojej strony tyle. Nie zamierzam zdradzać żadnej z tajemnic jakie kryje w sobie ta ciepła i mądra powieść, bo byłoby to równoznaczne z zabraniem Wam kochani przyjemności z czytania. Powiem tylko tyle, że Krysia jest prawdziwą czarodziejką, która potrafi nawet w słoneczne dni wyczarować zimową, świąteczną magię  i sprawić, że słowa: dobroć, miłość, wybaczenie nabierają głębszej wręcz czarodziejskiej mocy. "Podarunek" to powieść, która zostawia nas z przeświadczeniem, że ta prawdziwa, piękna wigilia odbywa się przede wszystkim w naszych sercach i nie zawsze musi kończyć się w grudniowy wieczór. Niekiedy przeciąga się na wiosnę albo lato a nawet zostaje na resztę roku. Jednego natomiast jestem pewna: "Podarunek" jest przepięknym prezentem. Nie tylko wigilijnym, bo książka, która wyzwala w czytelniku to co najlepsze jest ponadczasowa. I za ten podarunek pięknie Ci Krysiu dziękuję. 

wtorek, 21 października 2014

Tomikowe wiadomości i kilka wieści z innej beczki:)

Moi drodzy temat tomiku powraca jak bumerang. Otóż powędrował już do drukarni, czyli przedostatni etap za nami. Teraz już tylko musi dolecieć i wylecieć ode mnie do Was. I teraz tak: wydaje mi się, że udało mi się odpisać na wszystkie wiadomości dotyczące zamówień tomików. Zamawiajcie proszę mailowo, bo inaczej się pogubię. Jeżeli ktoś nadal nie dostał ode mnie wiadomości proszę o kontakt, bo to znaczy, że coś gdzieś się zagubiło. Nie zdążyłam jeszcze nadrobić prywatnych maili (no dobrze, może poza kilkoma:)). Poza tym nastąpiła mała zmiana planów. Tak jak co roku założyłam, że zrobimy Bożonarodzeniowy tomik z opowiadaniami. Ale czasu jest już niewiele, poprzedni tomik jeszcze nie dokończony więc pomyślałam, że może odstąpimy od zbiorku bożonarodzeniowego a napiszemy opowiadania o miłości? Takie Walentynkowe, ale dla wszystkich. Nawet dla tych co to nie przepadają za Walentynkami:) Co wy na to? Jak się zapatrujecie na taką opcję? Piszcie bo interesuje mnie Wasza opinia.
Kolejna rzecz, Targi w Krakowie. Przepraszam, że piszę o tym tutaj ale dostałam tak dużą ilość wiadomości w których pytacie czy będę, że uznałam, że tak będzie prościej. Niestety nie będzie mnie w Krakowie. Część z Was wie, że Tysiek (mój synek) w tym roku poszedł do pierwszej klasy i właśnie 25 października będzie miał uroczyste ślubowanie pierwszoklasisty... Sami rozumiecie, że nie może mnie tam nie być:) Ale za to jeżeli ktoś w niedzielę 26 października byłby wolny i przebywałby w okolicach Warszawy - Otwocka i chciałby się ze mną spotkać zapraszam serdecznie do przejażdżki pociągiem literackim. Będę tam na Was czekała:) Szczegóły dotyczące przejazdów na poniższym plakacie:)


To chyba wszystko... A jeszcze jedno. Wszystkich tomikowych zwycięzców, czyli pierwszą piątkę proszę o wysłanie adresu na który będę mogła wysłać tomiki. Zresztą teraz jestem już na bieżąco. Cała dla Was. W zeszłym tygodniu zniknęłam, bo wywędrowałam na późny urlop. Powiem Wam, że przez ten tydzień spełniałam swoje marzenia. I wróciłam nieco opalona:) Kto z Was zgadnie gdzie mnie zaniosło? I sprawiło, że jestem rozanielona? Ciekawa jestem czy ktoś trafi:) Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę przeudanego popołudnia!

środa, 8 października 2014

poniedziałek, 6 października 2014

Tomik - konkrety

No to tak moi drodzy, zbiorek jest już złożony i powiem Wam, że jest rekordzistą wśród dotychczasowych. Liczy ponad 350 stron! Trochę czasu zajęła korekta (tu ukłon w kierunku Asi i jej córki Ewy, dziewczyny naprawdę poświęciły wiele godzin na sprawdzenie tekstów) no i znalezienie odpowiedniej drukarni. Nie chcieliśmy z Kubą dopuścić do tego żeby książeczka kosztowała więcej niż poprzednia i w końcu po wielu wycenach, pertraktacjach udało się. Mamy zbiorek w tej samej cenie. Koszt jednego egzemplarza to 15 złotych + koszty przesyłki. Przesyłkę wycenię jak zważę egzemplarz książki. I teraz wszyscy, którzy mają ochotę zbiorek posiadać mogą go sobie zamówić.Jeżeli czegoś nie wiecie - pytajcie. Na wszelkie ewentualne pytania odpowiem, a teraz czekam na Wasze maile, a od zwycięzców na adresy pod które wyślemy wygrane tomiki.
W związku z pytaniami spieszę dodać, że tomik może zamówić każdy. Bez względu na to czy jest autorem czy nie:)
Zwycięzcy mogą domówić dodatkowe książki. Czekam na odzew z Waszej strony i zabieram się do pracy. A jeszcze jedno. Teraz ja i mój mąż sprawdzamy czy w czasie składu nic nie uciekło, czy są wszystkie opowiadania, nazwiska. Czasem w czasie składania książki takie rzeczy się dzieją. Potrzebny jest mi ktoś kto jeszcze raz po nas by to zrobił. Ktoś chętny?
A zapomniałabym, oczywiście wygrała okładka, która widnieje na górze:) Przyznaje, że była też moją faworytką.
I jeszcze jedna sprawa. Tych wszystkich którzy czekają na maile ode mnie proszę o cierpliwość. Dzisiaj odpisałam na ponad 70 i zaobserwowałam u siebie coś w rodzaju głupawki:) Nie chcę pisać bzdur więc zrobiłam przerwę i jutro mam nadzieję nadrobić resztę:)

A teraz cóż... Zbliża się zima, Boże Narodzenie... Jednym słowem szykujcie się, bo już niedługo czeka na Was wyzwanie z opowiadaniami Bożonarodzeniowymi w roli głównej. Co wy na to?:)

Krótka historia Magdy K czyli kilka... Hmmm.... No kilkanaście razy kilkanaście słów o tym jak było w czasie spotkań.

Wracam do gry! Ostatnimi czasy ciągle byłam w rozjazdach, do domu wpadałam na chwilę, ogarniałam co było do ogarnięcia, gotowałam, robiłam zakupy, głaskałam (to głównie czterołapy), przytulałam, pocieszałam, sprawdzałam zeszyty (Tymek), wysłuchiwałam najnowszych ploteczek (Zuza, córki są w tym względzie nieocenione) i ze wstydem przyznaje, że na nic więcej nie starczało mi czasu. Ostatnie tygodnie były niesamowicie bogate w wydarzenia, tylu spotkań z Wami, czytelnikami i przyjaciółmi, w tak krótkim czasie nigdy nie miałam. Przyjechałam zmęczona, ale jednocześnie przepełniona taką swoistą energią i chęcią do pracy. I to jest Wasza zasługa! Tych wszystkich którzy odwiedzili mnie na spotkaniach i podarowali moc pozytywnych wrażeń, wspomnień i wzruszeń.
Tak więc na początku był Gdańsk. Trzy niesamowite spotkania, żadnego nie miałam ochoty opuszczać, a to w Sztutowie było ukoronowaniem pobytu. Po prostu trafili mi się ludzie znający Józefa:) (kojarzycie, to w  wymarzonym domu Ani pojawiło się to określenie a znaczy spotkanie pokrewnych dusz). Dziękuję! Pamiętam też i myślę o tomiku poezji o którym rozmawialiśmy na spotkaniu:)
Tak to wyglądało:

Pierwsze spotkanie w Gdańsku. Tutaj właściwie czytelnicy sami je
poprowadzili:) Rozmowa była wartka i płynna.

Drugie spotkanie z z przemiłymi i sympatycznymi czytelnikami.

A to przed spotkaniem w Sztutowie

A tu już po. Spotkanie było jedyne w swoim rodzaju.
To biblioteka z której nie chce się wychodzić.
Dziękuję!!!

A tak przy okazji, może ktoś mi umie na przyszłość podpowiedzieć, gdzie w Gdańsku można dobrze zjeść? Jednocześnie nie masakrując zawartości portfela? Bo jeżeli chodzi o przygodę kulinarną to to był najsłabszy aspekt wyjazdu. Trafialiśmy na kiepskie jedzenie. Najgorszy był obiad, na który składał się ziemniak (sztuk jeden), niedopieczone mięso i jakieś fragmenty sałaty, która wyglądała jakby już dawno umarła. A najlepsze z tego wszystkiego okazały się śniadania serwowane w pensjonacie, w którym się zatrzymaliśmy. Przygotowywał je pan właściciel i naprawdę było smacznie, świeżo i miło. Pensjonat polecam z czystym sercem. Poza smacznymi śniadaniami było po prostu sympatycznie. Już na samym początku pozytywnie nastroił mnie widok pana właściciela wędrującego po pensjonacie z synkiem, który wyglądał jak  miniaturka tatusia:) Pokój był wygodny, w każdym momencie można było zrobić sobie herbatę albo kawę (czajnik i kawa + herbata były ogólnie dostępne). Czuć było troskę o gościa.  Namiary na  Pensjonat AbWentur TUTAJ.
Poza tym korzystając z pobytu nad morzem odwiedziliśmy z Kubą naszą ulubioną plażę w Mikoszewie. Sami rozumiecie, że bzik bursztynkowy został uruchomiony ledwo tylko stopami dotknęłam piasku. Niestety tym razem szczęście nam nie sprzyjało, bo pogodę mieliśmy paskudną... To znaczy jak na bursztynki (czytaj było słonecznie i mało wiało:)) A to kilka fotek:

Piasek wyglądał czadowo.


Kocham ogromnie  ogromne pnie:) Nie wiem czy to jakieś zboczenie czy tylko niewinna
fobia:)

Jak powiększycie zobaczycie, że ta zabawka teraz należy już do morza:)

te ptaszki są zawsze na plaży w Mikoszewie. Bardzo je lubimy.

A to widok z naszego okna.

jak wyżej:)

Po Gdańsku przyszła kolej na Wielkopolskę. Na pierwsze spotkanie w Grodzisku Wielkopolskim dotarłam zestresowana i zdenerwowana i... ze wstydem przyznaję spóźniona. Nie wiem czy mieliście kiedyś tak, że w pewnym momencie odnieśliście wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko Wam. Ja właśnie tak to odebrałam. Najpierw droga prowadząca z Warszawy na Poznań okazała się zamknięta. Zanim przebiliśmy się przez zatłoczone miasto, zanim znaleźliśmy objazd już mieliśmy dobrą godzinę w plecy. Ale nic to. Zostało jeszcze półtorej zapasu, nie wyglądało to tragicznie do momentu aż nie okazało się, że na autostradzie raczą trwać roboty drogowe. Utknęliśmy w gigantycznym korku. Roboty drogowe wyglądały mniej więcej tak, że na zamkniętym pasie stały koparki przy których nie było żywego ducha. Szlag mnie trafił i to taki porządny. Gdy w końcu udało nam się korek pokonać pognaliśmy na złamanie karku. Nie pytajcie z jaką prędkością jechaliśmy, bo aż wstyd się przyznać. Dość, że udało nam się co nieco nadrobić i wszystko wskazywało, że jednak przybędziemy na spotkanie o czasie. Ale gdy do miejsca docelowego zostało nam mniej niż 30 kilometrów znów wpadliśmy w korek. Tym razem chodziło o wypadek. Jeden pas zablokowany, samochody poruszały się w żółwim tempie, czas za to nieprzyzwoicie przyspieszył. Jeżeli myślicie, że to koniec to jesteście w błędzie. Gdy już byliśmy prawie pod biblioteką przed nosem zamknęli nam przejazd kolejowy i musieliśmy czekać aż przejedzie pociąg. W rezultacie zaliczyłam wpadkę - dwudziestominutowe spóźnienie. Jeszcze raz serdecznie za nie przepraszam. Mam nadzieje, że spotkanie, na którym dałam z siebie wszystko choć trochę wynagrodziło chwile oczekiwania. Potem korzystając z okazji spotkaliśmy się z Sabinką, obejrzeliśmy Krotoszyński rynek i pognaliśmy dalej. Tutaj wspomnę o kolejnym noclegowym odkryciu. Spaliśmy niedaleko Kępna w Gościńcu Misoni. Ależ tam było klimatycznie. Cisza, spokój, za oknem las, ptaki. Miałam wrażenie, że to idealne miejsce do pracy. Świetnie by mi się tam pisało. Jakby ktoś chciał zerknąć TUTAJ są namiary a poniżej zdjęcia. Kolejne spotkanie w Kępnie też było świetne. Młodzież ciekawa, rozgadana, zadająca pytania. Jednym słowem fajnie było. Ale żeby nie było tak dobrze w drodze powrotnej spod maski Edmunda wydobył się czarny dym... Wyobrażacie sobie co poczuliśmy (nie mówię tu o zapachu spalonej gumy...). Do domu jeszcze 260 kilometrów a tu taka niespodzianka. Na całe szczęście okazało się, że to coś z klimatyzacją, sprężarką... Nie znam się, najważniejsze że wystarczyło poczekać aż Edek ostygnie, wyłączyć klimę i można było jechać. To był wtorek. Dojechaliśmy i następnego dnia odstawiliśmy Edzia do przychodni dla Edmundów. A co było potem za momencik. Najpierw kolejna partia zdjęć:)
Rynek w Krotoszynie wygląda naprawdę zacnie:)

Musiałyśmy sobie z Sabinką cyknąć chociaż jedno zdjęcie:) 

Krotoszyn jak wyżej.

A to nasi poranni goście w Go0ścińcu.

Gościniec Misoni. Ładny, klimatyczny. Bardzo mi się podobał.

Jak wyżej.

Spotkanie w Kępnie.

A to chwilkę po, pamiątkowa fotka.

Tutaj z Paniami bibliotekarkami i Panem dyrektorem.
Kolejne pokrewne dusze:) Nazbierało mi się ich ostatnimi czasy sporo.

Wracając do opowieści. Edek został u pana mechanika. Dodam tylko, że to była środa a my mieliśmy zaplanowaną dalszą trasę i musieliśmy wyjechać o 4 nad ranem ze środy na czwartek. A okazało się, że Edkowe dolegliwości są poważne i trzeba mu wymienić coś... (bodajże sprężarkę, ale pewna nie jestem) bo inaczej nie pojedzie. No i zaczął się wyścig z czasem, bo nasz samochód nie należy do młodzików i części do niego można znaleźć li i tylko na szrotach albo w innych miejscach z częściami z odzysku. Gdy już późnym popołudniem zdążyłam popaść w czarną rozpacz i wydrzeć sobie nieco włosów z głowy mój mąż został bohaterem w swoim domu i zdobył potrzebną część. Wprawdzie pan mający owe cudo zdarł z nas niemiłosiernie widząc, że jesteśmy zdesperowani ale najważniejsze, że część została zdobyta. Kolejnym bohaterem był pan naprawiający Edmunda, bo pomimo późnej pory uruchomił nam auto i mogliśmy wyruszyć. Wbrew moim czarnym wizjom nie zaspaliśmy i punkt o 4 nad ranem pomknęliśmy w stronę Dębicy. Spotkanie jak zwykle było przesympatyczne, czytelnicy przemili a dodatkowo dojechała do mnie Iwona z mężem, którą poznałam na wiosennym rzeszowskim spotkaniu.  Nagadałyśmy się (nie mogę powiedzieć, że za wszystkie czasy ale zawsze trochę:)), wspólnie zjedliśmy bardzo dobry obiad a potem pomknęliśmy do Rzeszowa. No a tam było spotkanie z cyklu REWELACJA! Dowcipnie, żywo, spontanicznie. Dodatkowo spotkała mnie ogromna niespodzianka, bo na spotkanie przyjechały moje ukochane dziewczyny:) Oto i one:



Po spotkaniu obowiązkowo kawa i ciacho:) Było niesamowicie! Dziękuję!

Następnego dnia odwiedziłam okolice Opola Lubelskiego. Spotkanie w Łaziskach, żywa rozmowa, dzieciaki były bardzo aktywne. To spotkanie na którym chyba padło najwięcej pytań:) A potem już pojechaliśmy w kierunku domu. Naszym ostatnim spotkaniowym przystankiem był Dęblin. No i kolejne szczególne spotkanie. Znów nowe znajomości, które, wiem to z całą pewnością, przetrwają (na pewno jadę na pieczenie chleba do Małgosi:)). Po raz pierwszy też spotkałam się z Justyną, z którą do tej pory znałyśmy się tylko z fb. No i już jesteśmy umówione na naleweczkę:) Z tym świeżo upieczonym chlebem... Wprawdzie połączenie kontrowersyjne, ale co tam! W każdym razie spotkanie było cudowne. I nie przesadzam ani trochę. Po prostu z miejsca złapałam z Czytelnikami kontakt, jakoś tak było swojsko, miło... No tak jak Magdaleny lubią najbardziej. No to zbliżamy się do końca:) Widać że dawno nie piałam, bo dostałam słowotoku:) Ale teraz wracam na dobre.
A i jeszcze jedno. Sprawa tomiku z opowiadaniami. Nie zapomniałam o nim. Mam już plik z korektą więc ruszamy pełną parą. Konkrety jeszcze dziś wieczorem. A teraz ostatnia już partia zdjęć:)

W Dębicy z paniami z DDK

A to fenomenalny Rzeszów! Pozdrawiam wszystkich i dziękuję!!!!

Łaziska zaskoczyły mnie pełną salą i mnogością pytań.

I dostałam Anioła, wygląda cudownie w mojej aniołkowej kolekcji!

Tuż koło biblioteki w Łaziskach stoi taki piękny stary młyn.

jak wyżej tylko że fragment

W drodze do Kazimierza Dolnego.

Kazimierski rynek.

I obiad w "Werandzie"

A to moja mina z cyklu "nie chcę więcej zdjęć":)

Spotkanie w Dęblinie. Niezapomniane i zachęcające do powrotu:)

jak wyżej.