czwartek, 29 stycznia 2015

Czas na miłość:)

Żeby nam się miło czwartkowało zaczynamy od miłosnego potrójnego uderzenia. Zapraszam do lektury:) 

Konrad Rubacha

Dębowa dolina

-Tato, jelenie! - krzyknęła w ostatniej chwili ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia.
Wojciech Małecki zahamował gwałtownie, a Aurelia podziękowała w myślach Bogu, że nikt za nimi nie jechał. Prawie na pewno skończyłoby się to stłuczką, a ojciec zapewne w zdenerwowaniu uznałby ją winną tego nieszczęścia.
-Dobrze, że mnie ostrzegłaś. Wyszły tak niespodziewanie... - mruknął zdezorientowany wodząc odległym wzrokiem za stadkiem czterech potężnych jeleni uciekających w popłochu w głąb gęstego lasu.

Ruszyli ponownie, a Aurelia uznała, że najbezpieczniej dla ich obojgu będzie, jeżeli w razie czego będzie miała szeroko otwarte oczy. Pędzili po rzadko uczęszczanej drodze prowadzącej przez rozległy las, który zdawał się nie mieć końca. Kątem oka zerknęła na ojca, który w żaden sposób nie mógł powstrzymać drżenia swoich rąk. Poza tym zdawało się jej, że ponownie wpadł w pełen napięcia trans rozpędzając samochód do niebezpiecznej prędkości, nie tylko dlatego, że w każdej chwili mógł niespodziewanie wyskoczyć jakiś zwierz, ale również dlatego, że nawierzchnia drogi wydawała się nie być remontowana od wielu lat, a na dodatek pokryta była cienką warstwą lodu.
-Nie uśmiecha mi się tam jechać. - oznajmiła kolejny już raz patrząc z przymrużonymi oczami na monotonny widok za oknem.
-Uwierz, że mi również.
-No tak, ale to nie ty masz tam zostać całe dwa tygodnie. - odparła z przekąsem.
-Aurelio... rozmawialiśmy już o tym. - odpowiedział zmęczonym tonem. - Dziadek wrócił ze szpitala. Miał operację...
-Pamiętam, pamiętam... poważne problemy z sercem...
-No właśnie...
-Ale naprawdę sam sobie nie poradzi? Przecież operacja się udała.
-Owszem, ale jest osłabiony. Zresztą, nic ci nie stanie, jeżeli spędzisz z nim trochę czasu. W końcu to twój dziadek. - dodał tonem ucinającym dyskusję.
„A twój ojciec...” - pomyślała ponuro Aurelia z zamiarem nie odezwania się do ojca do końca podróży. - „Ale to mnie chcecie wykorzystać jako towarzystwo dla tego starego zgorzknialca.” Aurelia nigdy nie dowiedziała się, dlaczego  relacje między jej ojcem a dziadkiem tak źle się układały. Nie miała jednak odwagi, aby o to zapytać. Właściwie ograniczali kontakt ze sobą do niezbędnego minimum dzwoniąc do siebie na święta, co dla obu było niezwykle okropnym przeżyciem. Ojciec zmuszał również do podobnego telefonu Aurelię w dzień dziadka. Rozmowa między nimi ograniczała się wówczas do wyrecytowania na jednym wydechu najbardziej typowych życzeń i odsłuchania krótkich podziękowań i informacji, że musi już wracać do pracy. I tak co roku.
Minęli drogowskaz informujący, że za cztery kilometry dojadą do Dębowej Doliny. Aurelia poczuła jak przechodzą jej po plecach ciarki. Pamiętała, że tak nazywała się wieś, w której mieszka jej dziadek. Ostatni raz była tu jednak tak dawno, że właściwie nie pamiętała już jak wyglądało to miejsce. Przez chwilę szosa prowadziła w górę, a potem nagle las się skończył, a oczom Aurelii ukazał się widok żywcem wyjęty z obrazków, które znała z pamiątkowych widokówek. Ze wzgórza, z którego zjeżdżali z szeroko otwartymi oczami łapała wzrokiem obraz małych, drewnianych domków z pokrytymi śniegiem dachami, położonych nad wijącą się rzeczką, którą dwukrotnie przecinały mosty. Wśród nich wyraźnie odróżniała się strzelista wieża kościółka w centrum wsi, przed niewielkim placykiem, po którym kręciło się parę osób.
-Ładnie tu... - wypaliła mimowolnie, zanim zdążyła ugryźć się w język.
-To tylko część wioski. Duża część domków to porozrzucane leśne przysiółki. Między innymi leśniczówka dziadka... - dodał nagle ponurym głosem. Skręcił nagle w leśną drogę, a Aurelia zdążyła w ostatnich chwili odczytać zbudowany z belek drogowskaz, na którym białą farną napisane było: LEŚNICZÓWKA 2 KM. Miała wrażenie, że ojciec nagle wyjątkowo zwolnił, zważywszy nawet na drogę, której stan faktycznie pozostawał wiele do życzenia. Żadne z nich nie potrafiło już ukryć napięcia. Gdy przejeżdżali przez jedną z zamarzniętych kałuż, pękł lód, przez co omal się nie zakopali. Aurelia dostrzegła nagle przez ogołocone gałęzie drzew coraz wyraźniejszy zarys budynku i poczuła nagły skurcz w żołądku. Wyjechali na leśną polanę, w środku której stała piękna, drewniana willa, do której prowadziły szerokie schody. Wylegiwały się na nich dwa smukłe
owczarki niemieckie, które natychmiast zerwały się na widok nadjeżdżającego samochodu.
„No pięknie...” - pomyślała ze zgrozą Aurelia. - „Ciekawe jak będę się tu poruszać...”
Nagle kątem oka dostrzegła dyskretny ruch zza firanki. Nie spodziewała się ciepłego przywitania, sama również nie zamierzała udawać kochanej wnuczki. Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich postawny posiadacz niezbyt długiej, siwej brody, ubrany w flanelową koszulę i robocze dżinsy. Wyglądał jak typowy człowiek lasu. Zagwizdał, a psy natychmiast przestały szczekać i posłusznie wróciły na schody patrząc wraz z nimi na samochód. Dał im znak ręką, żeby wysiedli. Aurelia spojrzała na ojca, który nagle zbladł, ale wyszedł pierwszy, po czym przez zaciśnięte zęby wymamrotał:
-Dzień dobry.... - po czym z naciskiem dodał. - Tato...
Mężczyzna bez słowa skinął głową kierując spojrzenie w stronę Aurelii, która bez pośpiechu odpięła pas i z wysoką podniesioną głową wysiadła z samochodu. W odróżnieniu od swojego ojca absolutnie nie miała zamiaru pokazywać przed tym starcem śladu respektu.
-Dzień dobry, dziadku. - powiedziała głośno patrząc mu prosto w oczy. Zastanawiała się czy powinna podejść i podać mu rękę, ale widząc niepokojąco wpatrujące się w nią owczarki uznała, że lepiej tego nie robić.
-Witaj. - odezwał się niskim, donośnym głosem. Aurelia pomyślała, że nigdy nie chciałaby usłyszeć go krzyczącego. Zerknęła na wyraźne poddenerwowanego ojca, który nie mając pomysłu jak zacząć jakąkolwiek rozmowę podszedł do bagażnika, aby wydobyć z niego torby. Trwało to piekielnie długo, a Aurelia nie wiedziała co powinna teraz zrobić, zwłaszcza, że dziadek wciąż się nie odzywał. Wzięła od ojca najlżejszą torbę i starając się nie patrzeć na psy ruszyła w kierunku schodów. Antoni Małecki uchylił szerzej drzwi i wziął od niej torbę, po czym podał jej rękę. Miał wąskie, bystre oczy. Bardzo ciemne i świdrujące. Aurelia natychmiast stwierdziła, że syn nie jest do niego podobny. Przepuścił ją w drzwiach, po czym wymienił krótki uścisk dłoni z jej ojcem.  Znaleźli się w dużym, pięknym salonie wypełnionym starymi meblami i myśliwskimi trofeami. Na środku stał kominek, z którego buchało przyjemne ciepło. Na ciemniej podłodze leżał szeroki dywan, który niespodziewanie zajęły owczarki.
-Torby możesz położyć tutaj. - oznajmił głośno Antoni. - Napijesz się czegoś ciepłego?
-Nie mogę. Spieszę się jeszcze do miasta. Mam mnóstwo spraw do załatwienia. - odparł sam chyba nie wierząc w to, że to beznadziejne wytłumaczenie zabrzmiało autentycznie. - Do wiedzenia, córeczko. - podszedł i pocałował ją w czoło. - Miłych ferii! Do wiedzenia, tato. - dodał lekko kiwnąwszy głową. Podał mu rękę i czym prędzej wyszedł pozostawiając Aurelię zupełnie samą z człowiekiem, który właściwie był dla niej zupełnie obcy.
-A ty czegoś się napijesz? - zapytał po przedłużającej się krępującej chwili, podczas której Aurelia starała się udawać wyjątkowo zainteresowaną wiszącymi na ścianie trofeami.
-Chętnie. - odparła.
-A co sobie życzysz?
-Herbatę, jeśli można.
-Robi się... Zdejmij płaszcz. - dodał wyciągając rękę, po czym wziął go od niej i powiesił w przedpokoju. - Usiądź gdzie masz ochotę i odpocznij.
Aurelia rada, że sobie poszedł zajęła miejsce na zamszowej kanapie bojąc się robić gwałtowniejszych ruchów, aby nie sprowokować wciąż patrzących na nią psów. Antoni wrócił po chwili stawiając przed nią ogromny kubek herbaty. Usiadł naprzeciwko niej i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią nie mówiąc ani słowa. Chwyciła gorący kubek gorączkowo zastanawiając się czy istnieje możliwość nawiązania z tym człowiekiem jakiejkolwiek dyskusji. Zanim jednak zdążyła powiedzieć, że podobają się jej domy urządzone w starym stylu, Antoni odezwał się pierwszy:
-Pewnie nie byłaś zadowolona, gdy kazali ci tu przyjechać? - zapytał bez ogródek. Spojrzała na niego zaskoczona, ale on nie spuścił wzroku.
-Zastanawiałam się czy to właściwie konieczne. - odparła i w dziwny sposób poczuła, że ten mężczyzna przestaje ją zawstydzać.
-Nie, nie jest to konieczne. Po prostu mój syn pragnie uspokoić wyrzuty sumienia. Poza tym dobrze byłoby, gdyby od czasu, oczywiście dla zachowania pozorów, wnuczka utrzymywała kontakt z dziadkiem. Pytanie tylko czy kiedykolwiek wyrażała choć odrobinę chęci, aby to robić...
-Myślę, że obie strony powinny wyrażać takie chęci... - przerwała patrząc na niego buntowniczym wzrokiem. Jego spojrzenie przestało robić na niej wrażenie. Nie miała ochoty kontynuować tej rozmowy. Postawiła herbatę na stół i zapytała:
-Gdzie będę spała?
-Zaprowadzę cię. - odpowiedział, po czym wstał i podniósł leżące na podłodze torby. Udała się za nim po schodach, które wychodziły na krótki korytarzyk, na końcu, którego za lekko uchylonymi drzwiami znajdowała się przygotowana dla niej miniaturowa niska sypialnia. Mieściło się tu tylko łóżko, kaloryfer i niewielka komoda. Antoni położył torby koło łóżka i rzekł:
-Za drzwiami po prawej strony korytarza znajduję się twoja toaleta i łazienka. Ja mam swoją na dole. Tam też śpię. Jesteś głodna?
-Nie, jadłam po drodze. Dzisiaj nie będę już miała na nic ochoty. Chyba położę się spać. Dzisiaj w nocy prawie nie spałam.- mruknęła chłodno.
-To dobrze, bo nie jestem mistrzem gotowania. W lodówce znajduje się mnóstwo gotowego żarcia. Jeżeli masz na nie ochotę to w każdej chwili możesz sobie je odgrzać w mikrofalówce, piekarniku, gdzie chcesz... Możesz wstawać o której chcesz, chodzić gdzie chcesz... nie interesuję mnie to, bo jestem ostatnią osobą, która potrafi zajmować się nastolatką, po prostu, nie wchodźmy sobie w drogę, tak aby bezkonfliktowo przeżyć te długie dwa tygodnie. Rozumiemy się?
W milczeniu kiwnęła głową. Odpowiadał jej taki układ.
-Aha... - dodała wychodząc. - Wstaję bardzo wcześnie, dlatego nie przestrasz się, gdy rano mnie tu nie zastaniesz. - Wyciągnął coś z kieszeni i rzucił na łóżko. - To zapasowy klucz od domu. Pamiętaj, aby zawsze go zamykać. Miłego wieczoru.
Po czym wyszedł zamykając za sobą drzwi. Aurelia odetchnęła z ulgą, po czym rzuciła się na łóżku. Cieszyła się, że postawili sprawę jasno. W końcu zawsze mogło być gorzej.

Gdy się obudziła na dworze panowała jeszcze zupełna noc. Zaspana sięgnęła po komórkę, którą położyła na podłodze. Była trzecia nad ranem. Położyła się na plecach zastanawiając się co będzie robić przez całe dwa tygodnie. Może to dobry czas, żeby w jakiś sposób zadbać o swoją kondycję. Wokół jest mnóstwo lasów. Mogłaby chodzić na długie spacery, może nawet biegać. Zawsze narzekała, że jej ciału daleko jest do doskonałości. Teraz miała najlepszą sposobność, aby to zmienić. Potem wbrew własnej woli zaczęła analizować w myślach wczorajszą rozmowę z dziadkiem. Sama nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć. Przez kolejną godzinę do głowy przychodziły jej różne myśli. W końcu ponownie przysnęła, ale po chwili otworzyła oczy słysząc na dole jakieś ruchy. Wyglądało na to, że staruszek faktycznie wcześnie wychodził do pracy. Pomyślała, że w tym wieku mógłby odejść już na emeryturę, ale zdecydowanie nie wyglądał na człowieka, który był na to gotowy. Rzekomego osłabienia po operacji również nie było widać. Można było powiedzieć, że wyglądał na bardziej krzepkiego i silnego, niż syn. Usłyszała jak otwiera wejściowe drzwi. Następnie dobiegł ją dźwięk odpalonego samochodu. Wstała w łózka starając się niezauważenie podejść do okna, aby mieć pewność, że na pewno została sama. To był błąd. W tym samym momencie, w którym ostrożnie wychyliła głowę, Antoni spojrzał na górę wprost na jej okno i nawet w takiej ciemność błysnęło jej przed oczami jego przenikliwe spojrzenie. Natychmiast kucnęła. Po chwili uświadomiła sobie, że to głupie. Usłyszała, że samochód odjeżdża i po chwili zupełnie ucichł. Zupełnie odechciało się jej spać. Poszła się umyć, ubrała się w luźny sportowy strój i zeszła na dół na palcach, tak jakby spodziewała się, że jednak kogoś tu zastanie. Weszła do kuchni i otworzyła lodówkę ciekawa co tam zastanie. Ze zgrozą stwierdziła, że nie było tam nic, co zazwyczaj lubiła jeść. Wzdrygnęła się, po czym pospiesznie wbiegła na górę, żeby zobaczyć ile ma pieniędzy. Po ich przeliczeniu stwierdziła, że ewentualnie mogłaby sama wyżywić się przez tydzień. Wsunęła do kieszenie portfel i komórkę. Zeszła z powrotem do kuchni, żeby napić się trochę wody. Następnie podeszła do lustra wiszącego w przedpokoju, aby ostatni raz dokładnie się sobie przyjrzeć. Jasne, związane w prosty kitek średniej długości włosy wydawały się najlepszym rozwiązaniem do porannego uprawiania joggingu. Popatrzyła na siebie swoimi niebieskimi oczami i uznała, że wygląda w miarę zadowalająco, zwłaszcza, jak na małą miejscowość, gdzie nikt jej nie zna. Wyszła z domu pamiętając o zamknięciu drzwi. Gdy odwróciła się z zamiarem jak najszybszego rozpoczęcia treningu znikąd pojawiły się przed nią te nieszczęsne owczarki. Jęknęła, po czym całą siłą woli zmusiła się, aby koło nich przejść. Gdy w końcu oddaliła się na tyle, że zniknęły jej z oczy, czym prędzej ruszyła do przodu biegnąc leśną drogą, którą tu przyjechała. Po przebiegnięciu kilkuset metrów stwierdziła, że pada z sił. Postanowiła, że resztę drogi do wioski pokona szybkim marszem, a od czasu do czasu truchtem. Kiedy w końcu jej oczom ukazały się pierwsze zabudowania czuła jak po jej twarzy spływają grube krople potu. Poza tym przeraźliwie chciało się jej pić. Idąc wąskim chodnikiem mijała pojedyncze osoby. Każda uważnie się jej przyglądała, a ona starała się to ignorować. Jednak po pewnym czasie widząc kolejną kobietę, która nawet nie próbowała ukrywać swojej ciekawości, Aurelia odwróciła się w jej kierunku i zmierzyła morderczym spojrzeniem. Mimo tego pomyślała, że miejscowość jest naprawdę bardzo ładna. Kierowała się w stronę placu, który widziała z góry, gdy tu wjeżdżała, domyślając się, że znajdzie tam jakiś sklep. Nie myliła się. W oczy od razu rzucał się czerwony napis: SUPERMARKET, pod którym stała grupka kilku mężczyzn popijających różnego rodzaju trunki. Na jej widok zamilkli, a ona weszła do środka nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Supermarket był miniaturowy, ale sprawiał wrażenie imponująco dobrze zaopatrzonego. Bez problemu znalazła produkty fit. Oprócz tego kupiła jeszcze wodę i wyszła kierując się z powrotem na drogę prowadzącą do leśniczówki. Była zbyt obładowana, żeby biegać, dlatego zamiast tego wybrała intensywny spacer. Gdy była już prawie przed leśniczówką spostrzegła nagle wąską, skąpaną w słabym, zimowym słońcu dróżkę prowadzącą w głąb lasu. Poczuła nagłą ochotę, aby sprawdzić dokąd prowadzi. Skręciła w bok rozkoszując się w miarę przyjemną jak na tę porę roku, pogodą. Od dróżki, którą szła, odbijało wiele innych, jeszcze bardziej kuszących wyglądem. Powstrzymywała się jednak, aby w nie nie skręcić obawiając się, że się zgubi. Pokonawszy gęsty, mieszany las dotarła na skraj drogi, która urywała się na wysokiej skarpie. Rozpościerał się z niej wspaniały widok na młodnik. Pomyślała, że najrozsądniej byłoby już wracać, zwłaszcza, że nie znała tego lasu. Obiecała sobie, że przejdzie się jeszcze tylko jedną ścieżką malowniczo wijącą się między młodymi brzózkami. Spojrzała w niebo, aby ogrzać swoją, nieco zmarzniętą twarz, gdy nagle poczuła dziwny, duszący zapach. Spuściła głowę w dół i ku swojemu przerażeniu zobaczyła na śniegu ślady krwi. Spojrzała w bok i krzyknęła. Między niewielkimi drzewkami, leżał martwy jeleń zakleszczony między drutami. W miejscach, które oplatały jego ciało widniały podłużne rany z wciąż sączącą się krwią. Czym prędzej się zerwała i ile sił w nogach pobiegła w stronę leśniczówki. Tak bardzo była przestraszona, że zapomniała nawet o swoim strachu do psów, które zdezorientowane obserwowały ją, gdy drżącymi rękami starała się otworzyć drzwi do domu. Wpadła do środka nie wiedząc co robić. Poszła do salonu i ciężko dysząc opadła na kanapę. Pomyślała, że niezwłocznie należy powiedzieć o tym dziadkowi, w końcu był leśnikiem odpowiedzialnym za te lasy i ta informacja na pewno byłaby dla niego ważna. Musiała tylko zdobyć jego  numer... Wyciągnęła z kieszeni komórkę i pospiesznie napisała do ojca:
Tato, potrzebuję numer do dziadka, mógłbyś mi go przesłać?
Po chwili otrzymała odpowiedź:
Coś się stało?
Przeczuwała, że o to zapyta.
Nie, po prostu chciałabym mieć jego numer na wszelki wypadek. - nie miała ochoty opowiadać mu teraz o tym, co zobaczyła. Po chwili wysłał jej numer i zapytał jak się czuje po pierwszej nocy. Odpisała mu, że biega i nie ma za bardzo czasu na rozmowy, dlatego zadzwoni wieczorem. Gdy tylko to napisała, wystukała numer do dziadka. Podniosła się z kanapy i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju wsłuchując się w dźwięk sygnałów.
-Tak, słucham. - usłyszała znajomy niski głos.
-Dziadku... to ja Aurelia... - powiedziała.
-Dlaczego dzwonisz? Coś nie tak?- odparł takim tonem jakby spodziewał się najgorszego.
-Ze mną wszystko w porządku. Posłuchaj... byłam dzisiaj na spacerze w lesie i przypadkowo natknęłam się na martwego jelenia. Wygląda na to, że ktoś zastawił na niego pułapkę...
Przez chwilę zapanowała cisza, a potem rzekł:
-Nie dziwi mnie ta wiadomość. Nie mogę sobie z nimi poradzić...
-Z kim?
-Z kłusownikami oczywiście... Zaraz do ciebie przyjadę i pokażesz mi gdzie go znalazłaś.
Przyjechał pół godziny później w wyraźnie ponurym nastroju. Kazał jej wsiąść do samochodu, a ona pokierowała go w tamto miejsce. Przez dłuższą chwilę dokładnie oglądał ciało jelenia i druty, które je ograniczały. Zamyślił się, a Aurelia miała wrażenie, że dostrzegła w jego oczach bezsilność, która w żaden do niego nie pasowała.
-Nie wiem jak z nimi walczyć. Nie ma tygodnia, żebym czegoś nie znalazł. Wygląda na to, że to niezłe cwaniaki. Zauważyli, że od dłuższego czasu patroluję przede wszystkim tereny odległe od ludzkich osiedli, dlatego postanowili zająć się najbliższymi lasami.
-Pod latarnią najciemniej.... - mruknęła Aurelia. - A policja? Nic nie może z tym zrobić?
-Niemożliwe jest złapać każdego. I jak zwykle pozostaną bezkarni...
Do głowy wpadł jej nagle pewien pomysł.
-Dziadku... A gdyby tak zrobić na nich zasadzkę? Przecież w końcu przyjdą po tego jelenia. Moglibyśmy się gdzieś ukryć.
-Cóż, ewentualnie można byłoby tak zrobić, ale musiałbym poprosić o pomoc policjanta. - mruknął bardziej do siebie, niż do niej. - Kryjówkę stworzylibyśmy sobie w tym młodniku... Wracamy do domu! - rzekł nagle. - Spróbuję coś wymyślić.
Od razu, gdy weszli do domu zadzwonił na miejscową komendę i opowiedział o planie. Wyglądało na to, że komendant uznał to za dość dobry pomysł, bo przyjechał parę minut później w towarzystwie młodszego policjanta i wspólnie zaczęli się naradzać. Aurelia podała obydwóm rękę i usiadła obok, żeby w milczeniu przysłuchiwać się temu co mówią. Kiedy nareszcie skończyli umówili się, że przyjadą o dziewiętnastej. Antoni zamknął za nimi drzwi i opadł zmęczony na kanapę.
-Myślisz, że się uda ich złapać? - zapytała Aurelia siadając naprzeciwko niego.
-Nie wiem... ale nie mamy lepszego planu.
-Trzeba mieć nadzieję. Mamy duże szanse, w końcu nie będziemy tam sami.
-Będziemy? Nie mogę pozwolić na to, abyś w tym uczestniczyła. To zbyt niebezpieczne.
-Dziadku, daj spokój... nie mam ośmiu lat.
-Wykluczone...
-Potrafię o siebie zadbać. Nie jestem delikatną panienką, której jedyny życiowy cel to włosy utrzymane w idealnym stanie...
-Na taką mi wyglądasz...
Puściła to mimo uszu.
-Poza tym boję się spędzić tu samotnie noc. Przy was będę czuła się bezpiecznej...
-No dobrze, dobrze... - wymamrotał wyraźnie nie mając siły na dalszą dyskusję. - Pójdziesz na własną odpowiedzialność. Mam nadzieję, że twój ojciec nie będzie mi potem tego wypominał. Z resztą, ile ty masz lat?
-Osiemnaście. - odparła pełna entuzjazmu.
-I nie ciesz się tak! - burknął. - Czeka nas noc spędzona w mrozie. Nie chcę sytuacji, w której będziesz błagała mnie o powrót do domu, jasne?
-Jasne! - rzekła zrywając się z kanapy. - Pójdę na górę poszukać odpowiednich ciuchów!
Antoni jedynie machnął ręką widząc jak błyskawicznie pobiegła na górę.

Dziesięć minut przed dziewiętnastą stali gotowi w przedpokoju ubrani w ciemne ubrania, tak aby, jak najskuteczniej zakamuflować się w ciemnym lasie. Komendant przyjechał wraz ze swoim asystentem pożyczonym samochodem swojego brata, ponieważ kłusownicy mogliby przestraszyć się na widok radiowozu. Oboje byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się od nieco speszonego Antoniego, że wybiera z nimi również Aurelia. Postanowili, że pójdą pieszo, bo dźwięk samochodu mógłby ostrzec kłusowników. Kiedy dotarli na miejsce jeleń wciąż tam był. Ukryli się w naturalnej szczelinie między gałęziami ośnieżonych młodych świerków, gdzie,  jak mieli nadzieję, mieli być  zupełnie  niewidoczni. Aurelia nie wiedziała jak długo tak leżeli. Gdy powoli zaczęła już żałować, swojej decyzji czując jak kostnieje jej zdrętwiałe ciało, dotarły do nich nagle jakieś dźwięki. Nie ulegało wątpliwości, że są wydawane przez ludzi. Po chwili upewnili się, że to nadchodzące w ich kierunku męskie głosy. Aurelia poczuła nagle jak przez jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz. Poczuła strach. Wcześniej nie myślała o tym, że to faktycznie może być niebezpieczne. W skupieniu starali się dostrzec wyłaniające się kształty, słabo widoczne w bladym świetle księżyca. Wyglądało na to, że jest ich trzech. Aurelia poczuła dotyk szorstkiej ręki dziadka, która dawała jej znak, żeby została na swoim miejscu. Kątem oka zauważyła jak policjanci bezszelestnie sięgają po broń. I być może wszystko powiodłoby się dokładnie tak jak zaplanowali, a dzisiejszego wieczora cała czwórka mogłaby świętować złapanie kłusowników, gdyby nie młodszy policjant, który wszystko zepsuł wszystko w momencie, w którym można byłoby kazać podnieść im ręce. Kichnął...
Kłusownicy zesztywnieli, a Aurelia, Antoni i starszy policjant spojrzeli na niego nie mogąc uwierzyć własnym uszom.
-Ktoś tu jest! WIEJEMY! - wrzasnął jeden z nich i zanim którykolwiek z policjantów zdążył zareagować zaczęli przedzierać się przez zarośla.
-Ty głupcze! - jęknął komendant, po czym krzyknął:
-STAĆ, BO SZCZELAM!
Strzelił dwa razy w niewiadomym kierunku, ale nic poza tym nie usłyszeli.
-ZA NIMI! - rozkazał.
Pobiegli ile sił w nogach, każde w inną stronę. Aurelia czuła, że musi ich złapać. Po prostu musiała. I nagle go zobaczyła. Wysoki i  zakapturzony z łatwością przedzierał się przez gęste krzaki. Jednak ona była nieugięta. Była już naprawdę blisko. W tym momencie pragnęła go jedynie złapać. Odbiła się od urwiska i z całej siły kopnęła go w plecy zwalając go z nóg. Stanęła na niego, a on jęknął z bólu. Zanim jednak zdążył się jej wyrwać, chwyciła rękami jego głowę, aby zdjąć mu kaptur. Zobaczyła przed sobą młodą, śniadą twarz z ciemnymi oczami, które wpatrywały się nią z mieszaniną strachu i zaskoczenia. W tym samym momencie oboje usłyszeli kolejny strzał i przez chwilę zamarli, a potem chłopak, gwałtownie ją od siebie odsunął, zanim zdążyła zareagować i zniknął w czeluściach lasu. Potem usłyszała przeraźliwy krzyk bólu. Rozpoznała głos dziadka i czym prędzej pobiegła do miejsca, z którego dochodził. Leżał na ziemi drżąc z szeroko otwartymi oczami. Wyglądał przerażająco. Starszy policjant klęczał nad nim próbując w jakiś sposób go uspokoić. Młodszy wpadł w prawdziwą panikę.
-Ty! - wrzasnął do zszokowanej Aurelii komendant widząc, że nie będzie miał z niego żadnego pożytku. - Natychmiast dzwoń po pogotowie!
Aurelia, cała dygocąc wybrała numer, który udało się jej poprawnie wpisać dopiero za piątym razem.
-Halo... mój dziadek...on jest w bardzo złym stanie...
-Daj mi to! - krzyknął policjant wyrywając jej z ręki komórkę. - Mówi komendant posterunku policji w Dębowej Dolinie. Mężczyzna został postrzelony w nogę. Mocno krwawi, ale staram się z tym coś zrobić. Poza tym obawiam się, że dostał ataku serca. Niedawno miał operację. Jesteśmy w lesie, niedaleko leśniczówki w Dębowej Dolinie. Kiedy będziecie blisko zadzwońcie na ten numer a ja strzelę, żeby pokazać wam dokąd macie biec... NATYCHMIAST!
Wszystko to trwało nieskończenie długo. Aurelia odmawiała w myślach wszystkie modlitwy, które znała błagając w myślach, żeby nie umarł. PO CO?! PO CO PODSUNĘŁA MU TEN POMYSŁ?! Gdy ratownicy nareszcie przenieśli go do karetki, nie zwracając uwagi na ich reakcję, wpadła za nimi informując, że jest jego wnuczką i absolutnie nie zamierza zostawiać go samego. Ruszyli w stronę szpitala, a ona przez cały ten czas trzymała go za rękę.

Ocknęła się gwałtownie czując delikatne szarpnięcie. Stała nad nią, ta sama pielęgniarka, która kilka godzin temu zarzuciła na nią koc. Dała jej znak, aby poszła za nią. Aurelią przez całą noc targały wyrzuty sumienia. Idąc przez jasno oświetlony korytarz nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek odczuwała takie napięcie. Kiedy w końcu pielęgniarka wskazała jej drzwi, za którymi leżał jej dziadek nagle zamarła. Tak bardzo bała się go zobaczyć. Widząc to, kobieta podeszła do niej i delikatnie poklepała po ramieniu:
-Jego stan jest stabilny. - szepnęła czule się uśmiechając.
Aurelia odwzajemniła krzywo uśmiech, po czym weszła do sali. Nie od razu go odnalazła, bo oprócz niego leżało tu jeszcze trzech innych mężczyzn. Na szczęście wyglądało na to, że każdy z nich pogrążony jest w głębokim śnie. Odetchnęła cicho i na palcach podeszła do jego łózka.
-To ja... - wybąkała spuszczając głowę.
Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem z wyraźną ulgą na twarzy.
-Jak to dobrze, że jesteś cała i zdrowa... - powiedział słabym głosem. Nagle dostrzegł, że po twarzy Aurelii spływają łzy, których nie potrafiła powstrzymać.
-Dlaczego płaczesz? - zapytał przestraszonym tonem.
-Tak bardzo się bałam... To wszystko moja wina... - odparła zaciągając nosem.  - To był mój głupi pomysł... jestem taka głupia... Przepraszam.- ciągnęła łamiącym się głosem.
-Dziecko... - powiedział nagle bardzo poważnym tonem. Chwycił jej dłoń i zaskakująco mocno ją uścisnął. - To absolutnie nie jest twoja wina. Już dawno planowaliśmy złapać kogoś na gorącym uczynku. Ty tylko mnie do tego przekonałaś. Znałem ryzyko. To jest moja praca i już dawno powinienem coś takiego zorganizować. Jedyną osobą, która w tej sali zasługuje na przeprosiny jesteś ty. Rozumiesz? Proszę cię wybacz mi, że nieodpowiedzialnie naraziłem cię na takie niebezpieczeństwo. I chciałbym ci jeszcze powiedzieć, że wykazałaś się niezwykłą odwagą. Chwilę przed tobą wyszedł stąd komendant i wszystko mi opowiedział. Nigdy nie spodziewałbym się, że sama rzucisz się na dorosłego mężczyznę. A teraz chciałbym cię o coś zapytać... - dodał nagle.
Spojrzała na niego wyczekującym wzrokiem.
-Dzwoniłaś do swojego ojca?
-Nie byłam w stanie. Po prostu nie mogłam... Skłamałam lekarzowi, że to zrobiłam, ale... - urwała kręcąc głową.
-Bardzo dobrze zrobiłaś. - odpowiedział wyraźnie zadowolonym tonem. - I proszę cię, nie informuj ich już. Tak będzie lepiej.
-Na pewno?
Kiwnął głową.
-Zgoda. - mruknęła. - Dziadku, czy teraz ja mogłabym cię o coś zapytać? - powiedziała uznając, że w innej sytuacji nie miałaby odwagi o to zapytać. - Mam, być może mylne, wrażenie, że ty i tata... no wiesz....
-Unikamy siebie jak ognia...
-Tak, mniej więcej tak to wygląda.
-Dzisiejszej nocy po raz drugi w swoim życiu byłem o krok od śmierci. - Aurelia spojrzała na niego zaskoczona nie bardzo wiedząc o co właściwie mu chodzi. - Doszło do mnie, że tak naprawdę zmarnowałem niemal całe swoje życie... zresztą nie tylko moje, ale również mojej żony i twojego ojca...
-Nie rozumiem. Dlaczego? Byłeś złym ojcem i mężem?
-Byłem dobrym ojcem dla twojej ciotki, starałem się być dobrym mężem dla twojej babci, ale... - urwał nagle przełykając ślinę. - Ale nie byłem dobrym ojczymem dla twojego taty...
Aurelia zamarła. Nie do końca dotarły do niej słowa, które przed chwilą wypowiedział.
-On o tym wie? - wyjąkała w końcu.
-Nie... przynajmniej tak mi się wydaje. Proszę cię, Aurelio, nie mów mu tego. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz! - dodał z naciskiem.
-Obiecuję. - odparła cichym głosem. Antoni nie wyglądał na przekonanego, ale nic na to nie powiedział.
-Starałem się go kochać, naprawdę, ale nie potrafiłem. Wyczuwał to, że traktuję go jakoś inaczej na dystans... Wiem, że jest już za późno i pewnych rzeczy nie naprawię, ale chciałbym, żeby nasze relacje były lepsze. To takie moje wewnętrzne zadośćuczynienie. Proszę cię, nie bądźmy dla siebie wrogami.
-Uważam, że powinieneś mu o tym powiedzieć. - rzekła. -Myślę, że należy mu się prawda. W każdym razie ja przyrzekam, że nikomu nie powiem. Muszę wracać do leśniczówki. Bardzo chce mi się spać.
-Tak, odpocznij, jesteś przeraźliwie blada. Idź na szpitalny parking. Czeka tam na ciebie komendant. Odwiezie cię do leśniczówki. Aurelio, rozumiem, że w tej sytuacji pewnie chciałabyś już wracać do rodziców.
-Przecież nie mogę tego zrobić, bo rodzice zapytaliby mnie o powód mojego przedwczesnego powrotu. Z drugiej strony tu pewnie spędzisz tu jeszcze kilka dni, co oznacza, że będę zmuszona sama przeżyć te dni w leśniczówce.
-Cholera... faktycznie o tym nie pomyślałem... Ale nie przejmuj się. Za pół godziny, kiedy będziecie już w Dolnie, zadzwonię do komendanta i poproszę o pomoc.
-Okej, to do widzenia.
-Do wiedzenia, Aurelio.
Zjeżdżając w dół windą myślała już tylko o ciepłym łóżku.


Następnego dnia wstała dopiero o dwunastej. Przez całą noc dręczyły ją przerażające sny, w których to do niej ktoś strzelał, a ona miała zbyt ciężkie ciało, aby uciekać, a potem przyśniła się jej twarz chłopaka, z którego zrzuciła kaptur. Wtedy się obudziła, ale nie wstała od razu szukając w sobie motywacji, aby w ogóle to zrobić. Podeszła do lustra i przestraszyła się na widok własnej twarzy. Wyglądała okropnie i tak też się czuła. Zarzuciła na siebie pierwsze lepsze ciuchy i zeszła na dół boleśnie odczuwając każdy mięsień własnego ciała. Zatrzymała się w połowie drogi do lodówki przypominając sobie, że nie znajdzie tam nico co mogłoby jej smakować. Nie pozostawało nic innego jak tylko wybrać się do supermarketu. Pomyślała, że taki spacer nawet dobrze jej zrobi. Zupełnie już przestała bać się psów. Odcinek między leśniczówką a centrum wsi pokonała bardzo wolno starając się uporządkować w głowie wydarzenia z dwóch minionych dni, ale im dłużej myślała, tym większy miała mętlik w głowie. Weszła do supermarketu i zaczęła bezwiednie pakować do koszyka te produkty, który wyglądały zachęcająco. Zupełnie nie przejmowała się czy są zdrowe czy nie. Dzisiaj miała ochotę już dobrze się najeść i coś wypić, najlepiej dobre, czerwone wino. Przestała przejmować się pieniędzmi, bo dziadek przekazał jej przez leśniczego całkiem pokaźną sumkę. Podeszła do kasy z wypełnionym po brzegi koszykiem witając się krótkim „dzień dobry.”
Kasjerka spojrzała na nią z szeroko otwartymi oczami.
-Ty jesteś wnuczką Antoniego Małeckiego?
Aurelia spojrzała na nią zaskoczona, a potem ze zgrozą uświadomiła sobie, że przecież to mała miejscowość i informacje przemieszczają się tu z szybkością światła. Nie miała ochoty z nikim na ten temat dyskutować.
-Tak. - odarła krótko widząc, że jest zupełnie zależna od kasjerki, bo ta przestała kasować produkty.
-Co z nim? Jak się czuje? - zapytała podekscytowana.
-Całkiem dobrze. Niedługo wróci do domu...
-Pani kierowniczko, wnuczka leśniczego tu jest! - przerwała jej, a Aurelia poczuła nagłą ochotę, aby złapać ją za szyję i zacząć dusić.
Zza zaplecza pospiesznie wybiegła krępa około czterdziestoletnia kobieta patrząc łapczywie na Aurelię.
-Co tam się właściwie stało? Opowiedz! - dodała niemal rozkazująco.
-Goniliśmy kłusowników, zastępca komendanta przypadkowo postrzelił dziadka, który chwilę potem dostał ataku serca. Przyjechała karetka. Na szczęście jego stan jest stabilny. To ile płacę? - zapytała widząc, że wokół nich zbiera się coraz większa grupka ciekawskich klientów. Widać było, że dla kobiety nie była to wyczerpująca odpowiedź. Otworzyła usta, ale do głowy nie przyszło jej już żadne pytanie, więc dokończyła kasowanie. Aurelia zapłaciła i czym prędzej wydostała się ze sklepu obiecując, że przekaże dziadkowi wszystkie życzenia od ludzi, których nazwisk i tak nie była w stanie zapamiętać. Z ulgą odetchnęła świeżym powietrzem i przyspieszyła kroku widząc, że po placyku kręci się parę osób. Nagle poczuła, że do buta wpadł jej jakiś kamyczek. Stanęła z boku, za przystankiem autobusowym, aby go zdjąć. Kątem oka spostrzegła grupkę młodzieży, mniej więcej w jej wieku zbliżającej się w stronę supermarketu. Z nimi tym bardziej nie miała ochoty się poznawać. Kiedy w końcu z powrotem założyła buta, mimowolnie obrzuciła ich niezbyt zainteresowanym spojrzeniem i... zamarła. Był tam. Chłopak, któremu ściągnęła z głowy kaptur. Gorączkowo zastanawiała się co robić. Miała nadzieję, że jest stąd zupełnie niewidoczna. W końcu on również mógł zapamiętać jej twarz. Po minucie intensywnego wpatrywania się w jego twarz upewniła się, że to on. Nagle dostrzegła, że żegna się ze swoimi znajomymi i kieruje się samotnie w drugą stronę wsi. Postanowiła go śledzić. Na szczęście, cała grupka weszła do sklepu. Błyskawicznie przebiegła przez placyk i zatrzymała się, gdy z odległości kilkunastu metrów dostrzegła jego sylwetkę. Przy drodze, którą szedł gęsto rosły stare drzewa, dzięki czemu bez problemu mogła się między nimi chować nie gubiąc go z oczu. Szedł bardzo szybko z rękami ukrytymi w kieszeniach swoich jeansów. Odwrócił się tylko, ale Aurelia w ostatniej chwili zdążyła ukryć się za drzewem. Kiedy w końcu minęli ostatnie zabudowania, Aurelia zawahała się czy dobrze robi idąc za nim w ciemny las, którego nie znała. Bała się zgubić. Szybko jednak odrzuciła od siebie te myśli i czym prędzej podążyła za nim, co okazała się być trudniejsze, niż myślała, bo ciężko było jej bezgłośnie przebijać się przez gęsty las. Zdawało się jednak, że chłopak jej nie widzi. Po paru minutach śledzenia dowiedziała się nareszcie, dlaczego zaprowadził ją aż tak daleko. Podobnie, jak jej dziadek, mieszkał w samotnym domu znacznie oddalonym od centrum wsi. Był to sprawiający wrażenie zaniedbanego dom otoczony nieprzystrzyżonym trawnikiem, na którym bawiła się gromadka dzieci w różnym wieku. Koło niego stał staroświecki samochód z mocno wygiętą blacha. Na dachu domu wyraźnie brakowało paru dachówek. Chłopak wszedł do domu, a Aurelia nie wiedziała co powinna teraz robić. Najchętniej weszłaby do tego i domu powiedziała mu parę słów, ale to było zbyt niebezpieczne. W końcu go nie znała. Chłopak wyszedł z domu i udał się na tyły domu, gdzie po chwili zniknął jej z oczu. Spojrzała na najbliższe drzewo i po krótkiej chwili zdecydowała się na nie wspiąć. Ciężko było jej jednak to zrobić, bo buty ślizgały się jej po oblodzonej korze. Gdy nareszcie wspięła się na tyle wysoko, aby móc zobaczyć dokąd się udał, spotkał ją zawód, bo ten gdzieś zniknął. Omiotła spojrzeniem całe podwórko, ale nigdzie go nie było. Postanowiła wspiąć się jeszcze wyżej. Postawiła nogę na kolejnej gałęzi i w tym samym momencie usłyszała...
-W czymś pani pomóc? - zapytał męski głos z całą pewnością należący do młodego mężczyzny.
Na chwilę zamarło jej serce, a potem poślizgnęła się o korę i runęła na ziemię. Przez chwilę ją zamroczyło, a potem poczuła ostry ból w lewej nodze. Usłyszała okrzyk przerażenia i po chwili ktoś ukucnął tuż obok niej. Otworzyła załzawione oczy i spojrzała do góry. Nie mogła w to uwierzyć. To był on.
-To ty... - wymamrotała.
Chłopak otworzył usta. Wyraźnie widziała w jego ciemnych oczach, że on wie kim jest.
-Poznajesz mnie? - dodała złowrogo starając się usiąść na obolałych pośladkach. - Bo ja ciebie doskonale....
Przez chwilę nic nie mówił, a potem pokręcił głową i odparł:
-Nie wiem kim jesteś i nie wiem o czym mówisz... Spadam...
-To żałosne... Nie próbuj mnie mnie okłamywać, bo co to nie wychodzi. Ale jeśli sobie tego życzysz, odświeżę ci pamięć. Jestem wnuczką Antoniego Małeckiego, tutejszego leśnika. Natomiast ty jesteś kłusownikiem, którego dorwałam przedwczorajszej nocy, gdy wraz z kolegami uciekał złapany na gorącym uczynku. Przez was mój dziadek został postrzelony przez młodego policjanta, który na szczęście trafił w nogę. Dziadek ze strachu dostał ataku serca... PRZEZ WAS MÓGŁ UMRZEĆ! - krzyknęła celując mu palcem prosto w twarz.
Zaczerwienił się. Przez chwilę wyglądał tak jakby chciał jej zrobić krzywdę, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nagle wstał.
-Nie próbuj mi grozić! - syknęła Aurelia starając się podnieść. Jęknęła z bólu, gdy stanęła na obolałej nodze. Prawie upadła, bo w ostatniej chwili zdążyła chwycić się wystającej gałęzi drzewa.
Jednak on nie zamierzał jej grozić. Odwrócił się z wyraźnym zamiarem odejścia.
-Uciekasz? - wycedziła. - Tak jak wtedy... TCHÓRZ! - krzyknęła.
Puściła ręką gałąź i z przerażeniem stwierdziła, że nie jest w stanie ustać na nogach. Zawyła z bólu i po chwili padła na ziemię.
Chłopak mimowolnie odwrócił się. Zawahał się. Spojrzał na nią tak jakby nie wiedząc co powinien teraz zrobić.
-Nie mogę iść... - jęknęła Aurelia. - I okropnie boli mnie noga.
Niespodziewanie do niej podszedł i pewnie ją chwycił, zanim zdążyła zareagować.
-Odejdź! Nie potrzebuję twojej pomocy.
-A ja myślę, że potrzebujesz... - odparł. - Chodź, pomogę ci iść...
-Nie chcę... sama dam sobie radę...
-Okej... - odparł i nagle ją puścił. Upadła na ziemię a on szybkim krokiem ruszył przed siebie.
-Poczekaj! - krzyknęła, gdy uświadomiła sobie, że nie ma innego wyjścia. - Nie zostawiaj mnie tak!
Przystanął, odwrócił się i stanął nad nią patrząc na nią z góry.
-A obiecasz, że nic mi nie zrobisz? - zapytał z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
-Mogłabym cię zapytać o to samo. - burknęła.
-To jak? Możesz mi zaufać pod warunkiem, że ja będę mógł zaufać tobie.
-No okej! - wykrzyknęła po krótkiej chwili czując, że przemarza jej ciało. - Po prostu mnie stąd zabierz!
Podniósł ją z ziemi. Zaskoczona objęła rękami jego silne ramię.
-Co robisz? - wybąkała.
-Tak będzie nam łatwiej...
-Gdzie chcesz mnie zabrać?
-Do mojego domu. Musimy zobaczyć, co stało ci się w nogę.
-Na pewno mogę ci zaufać? Nic ze mną nie zrobisz? - zapytała przestraszona.
-Już odpowiedziałem ci na to pytanie.
Przez moment spojrzała mu w oczu i jakiś dziwny błysk, który w nich dostrzegła sprawił, że nagle poczuła się bezpieczna. Zeszli łagodnym pagórkiem a potem przez wąską ścieżkę dotarli na zaplecze jego domu. Pierwsze co rzuciło się w oczy Aurelii była panującą tu graciarnia – stare części od samochodów, pralek, motocykli i inne, których nie potrafiła rozpoznać. Gdy wchodzili do domu przez stare drzwi, w których pękniętą szybkę zatkano szarym ręcznikiem, wciąż nie mogła uwierzyć, że naprawdę się na to zgodziła. W domu panował dziwny, drażniący zapach. Wnętrze sprawiało wrażenie jednego wielkiego chaosu – meble nie od pary, podziurawione koce, stara wykładzina, odklejająca się tapeta obnażająca odlatujący tynk. Chłopak położył ją na podłużnym łóżku i powiedział, że zaraz wróci. Rozglądając się dookoła dopiero po chwili zorientowała się, że w rogu z mieszaniną ciekawości i zawstydzenia przyglądają się jej dwie małe bliźniaczki w wieku około pięciu lat. Uśmiechnęła się do nich a te zawstydzone uciekły do drugiego pokoju. Po chwili wrócił niosąc jakieś zawiniątko.
-Przyniosłem ci lód. - oznajmił. - Zdejmę ci buta i zobaczymy ci właściwie ci jest.
Najdelikatniej jak mógł zaczął ściągać z jej nogi długiego kozaka. Aurelia miała wrażenie, że trwało to nieskończoność. Chwyciła go za ramię i wbiła się w niego paznokciami, gdy nareszcie skończył.
-Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Nie jest złamana, tylko zwichnięta. Myślę, że jeśli poleżysz parę dni i będziesz w miarę możliwości unikać chodzenia to szybko dojdziesz do całkowitej sprawności. Chociaż myślę, że powinnaś odwiedzić lekarza...
Aurelia westchnęła. Nie dość, że dziadka nie było w domu, to jeszcze przytrafiło się jej takie nieszczęście. Poczuła natychmiastową ulgę, gdy do nogi przyłożył jej lód.
-Nie chcę jechać do lekarza. Dziadek będzie się martwił. Nie chcę też informować rodziców, bo pewnie zaraz przyjechaliby po mnie. Muszę się dostać do leśniczówki...
-Zawiozę cię. - odpowiedział.
-Masz samochód? - zapytała z niedowierzaniem.
-Tak, stoi przed domem. - odparł jak gdyby nigdy nic.
-Ach tak... No wiesz, nie chcę ci robić problemu.
-Nie ma dyskusji. Powiem tylko mamie.
-Gdzie ona jest? Chyba powinnam się z nią przywitać.
-Jak chcesz to możesz ją poznać. - odparł dziwnie ponurym głosem.
Wziął ją na ręce i zaniósł do pokoju, w którym ukryły się bliźniaczki. Wciąż tam siedziały na wysokim łóżku wtulone do kobiety, która spojrzała na nich zalęknionym spojrzeniem.
-Mamo, ta dziewczyna zwichnęła nogę koło naszego domu. Chcę ją odwieźć do domu.
-Dzień dobry. - wybąkała Aurelia.
Kobieta kiwnęła sztywno głową. Widać było, że nawet to sprawia jest ogromną trudność. Aurelia zaczęła powoli rozumieć o co w tym wszystkim chodzi.
Wyszli na podwórko gdzie chłopak posadził ją na przednim siedzeniu samochodu, po czym okrążył samochód i zajął miejsce kierowcy. Odpalił dopiero za trzecim razem. W końcu ruszyli.
-Wciąż nie wiem jak masz na imię. - przerwała nieco krępującą ciszę Aurelia.
-Tomek. - odparł krótko.
-Aurelia. - mruknęła. - Ile masz lat?
-Dziewiętnaście. 
-Pracujesz? Uczysz się?
-Chcesz mnie przesłuchać?
-Nie... - odparła nieco speszona. - Po prostu chciałabym się dowiedzieć dlaczego zostałeś kłusownikiem.
-Tak jak każdy... dla pieniędzy. Nie mam ich zbyt dużo. Właściwie wcale. Cała renta mojej mamy idzie na lekarstwa dla niej. Jest sparaliżowana. Mam pięcioro młodszego rodzeństwa. Muszę jakoś na nich zarobić.
-A twój ojciec?
-Nie żyje. Zginął w lesie przygnieciony przez traktor...
-Przykro mi... - mruknęła, po czym na chwilę umilkła. - Ale dlaczego nie pójdziesz do normalnej, legalnej pracy?
-Gdzie?! Tutaj?! - roześmiał się. - Proszę cię, nie rozśmieszaj mnie. W tej dziurze nie pozostaje nic innego jak tylko kombinować.
-Ale przecież musisz mieć świadomość, że to nie będzie trwało wiecznie. W końcu wpadniesz...
-Zamierzasz mnie wydać?
-Nie... wolałabym pozostawić to twojemu sumieniu... I przyznał się.
Zamilkł odwracając głowę w kierunku szyby. Do końca drogi już się nie odzywali. Kiedy stanęli przed leśniczówką, Aurelia otworzyła drzwi samochodu zamierzając się przedostać do domu bez jego pomocy. Okazało się to jednak niemożliwe.
-Pomogę ci. - powiedział.
-Obejdzie się... - warknęła i w tym samym momencie prawie upadła. Na szczęście zdążył ją złapać.
Pomógł jej otworzyć drzwi i zaprowadził do salonu.
-Dziękuję. Możesz odejść. - wysapała opadając na kanapę.
-Jeżeli potrzebowałabyś pomocy...
-Twoja pomoc nie będzie mi już potrzebna. - przerwała mu. - Dziadek poprosił komendanta, żeby pomógł mi zająć się domem na czas jego nieobecności.
Kiwnął głową i wyszedł bez słowa pozostawiając Aurelię z sprzecznymi myślami krążącymi w jej głowie.

Przez całą noc zwijała się z bólu nie mogąc doczekać się przyjazdu komendanta, aby poprosić go o cokolwiek uśmierzającego cierpienie, którego nie mogła już znieść. Zaczęła nawet żałować, że wzięła od chłopaka numeru telefonu. Komendant podjechał pod leśniczówkę około ósmej rano. Tak jak ostatnio wszedł niosąc na rękach kawałki drewna do kominka. Na widok Aurelii z uniesioną wysoko, spuchniętą nogą, przeraził się opuszczając na podłogę wszystkie drewienka.
-Co ci się stało? - jęknął podbiegając, żeby zobaczyć jej nogę.
-Zwichnęłam ją wczoraj na spacerze w lesie. Na szczęście znalazł mnie taki chłopak i zawiózł tu do leśniczówki.
-Co to był za chłopak?
-Jakiś Tomek. Nie mówił mi nazwiska.
Komendant zamyślił się.
-Powinien natychmiast obejrzeć cię lekarz. Obawiam się, że taka kontuzja może nawet grozić stanem zapalnym. Najlepiej będzie, jeżeli pojedziemy od razu do szpitala. - zdecydował.
Aurelia nie miała siły protestować, więc bezwiednie pozwoliła mu wziąć się na ręce. W tym samym momencie, gdy policjant zamykał drzwi na klucz, na podjazd podjechał znajomy, staroświecki samochód, na widok którego Aurelia głośno jęknęła. Komendant przystanął.
-Dzień dobry. - przywitał się chłopak. - Przyjechałem zobaczyć co z Aurelią. Widzę, że coś poważnego.
-Obawiam się, że mogło dojść do stanu zapalnego. Właśnie jedziemy do szpitala, żeby obejrzał ją lekarz.
Obrzucił samochód chłopaka podejrzliwym spojrzeniem, po czym posadził Aurelię w samochodzie. Po raz ostatni spojrzał na Tomka i odjechał przez dłuższy czas patrząc za nim w lusterku.
Pół godziny później dojechali do szpitala. Ortopeda natychmiast uśmierzył jej ból, choć z drugiej strony zmuszona była wysłuchać długiego kazania na temat swojej nieodpowiedzialności.
-Powinnaś przyjechać tu od razu. - zakończył surowym tonem starszy lekarz.
-Nie miałam takiej możliwości... - próbowała się tłumaczyć.
-Zawsze jest jakaś możliwość.
Aurelia domyśliła się, że komendant opowiedział o wszystkim jej dziadkowi, więc nie było innego wyjścia jak tylko zobaczyć się z nim w sali, w której leżał. Przedtem skorzystała jeszcze z toalety. Teraz było to niezwykle prostsze, bo pielęgniarka przyniosła jej kule. Zjechała windą na piętro, na którym leżał, przeszła przez korytarz, a kiedy stanęła przed lekko uchylonymi drzwiami spodziewając się zobaczyć komendanta siedzącego przy jego łóżku. Zamiast tego zobaczyła ostatnią osobę, którą mogłaby się tu spodziewać. Jej widok sprawił, że stanęła jak wryta nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Z jej dziadkiem rozmawiał... Tomek. Cofnęła się, ale w tym momencie oboje spojrzeli w jej stronę.
-Wejdź. - zawołał ją dziadek. - Już skończyliśmy. Do wiedzenia, Tomaszu.
Podał chłopakowi rękę a ten ominąwszy Aurelię z kamienną miną wyszedł z sali. Spojrzała zdezorientowana na dziadka.
-Co... - zdążyła powiedzieć, ale jej przerwał.
-Przyznał się. Przy okazji wyjaśniał parę rzeczy. Z resztą myślę, że lepiej będzie jeśli sam ci opowie. Zamiast tego wolałbym usłyszeć od ciebie jak się czujesz?
-Całkiem dobrze. Ubolewam tylko nad tym, że nic nie wyszło z mojego biegania. Ale to nieważne. A co z tobą?
-Lekarze mówią, że już niedługo wrócę do leśniczówki, choć nie będę mógł na razie zbytnio się przemęczać, ale na to już znalazłem radę. Widzę, że jesteś zmęczona. Wracaj do domu.
-Mówiąc szczerze, to masz rację. Przez całą noc zwijałam się z bólu. Do widzenia, dziadku. Zdrowiej jak najszybciej!
-Do zobaczenia, Aurelio. Ty również!
Kiedy wyszła z sali zobaczyła wyraźnie czekającego na nią Tomka, który na jej widok natychmiast wstał i podszedł.
-Twój dziadek prosił, abym odwiózł cię do domu.
-A komendant?
-Jego pomoc nie będzie ci już potrzebna.
-Nie rozumiem.
-Wytłumaczę cię w samochodzie. Chodźmy.
Nie odzywał się do niej przez całą drogę do samochodu. Kiedy w końcu ruszyli, Aurelia nie wytrzymała i powiedziała:
-Mógłbyś mi w końcu wytłumaczyć o co w tym wszystkich chodzi?
-Przez całą noc myślałem o tym co mi wczoraj powiedziałaś. Doszło do mnie, że pośrednio mogłem być winny w sytuacji, w której twój dziadek straciłby życie. Doszedłem również do wniosku, że mam już tego dosyć... tego napięcia, stresu, ukrywania się... Uznałem, że najlepiej będzie jeśli sam się przyznam twojemu dziadkowi. Byłem gotowy na wszystko, co mógłby mi powiedzieć, ale to co usłyszałem z jego ust zupełnie mnie zaskoczyło.
-Co ci powiedział?
-Obiecał, że nie wyda mnie policji pod jednym warunkiem...
-Jakim?
-Że zajmę się tobą dopóki nie wróci ze szpitala, a potem pomogę mu w leśniczówce dopóki nie dojdzie do pełni sił. A co najlepsze, nie będę tego robił za darmo.
Aurelia wybuchnęła śmiechem.
-Co? - obruszył się.
-Naprawdę się cieszę. - odpowiedziała. - Wiesz... jestem z ciebie naprawdę dumna.
-Dziękuję. Ktoś w życiu po raz pierwszy dał mi szansę.
-Zrób wszystko, żeby jej nie zmarnować...

Do końca ferii zgodnie z umową odwiedzał ją w dzień w dzień. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu, zarówno w dzień jak i w nocy. Przez ten krótki czas opowiedzieli sobie nawzajem więcej, niż komukolwiek innemu. Aurelia nie mogła uwierzyć, że łączy ich tak wiele tematów. Czuła się z nim bezpiecznie. Z czasem nie mogła uwierzyć, że znała go tak krótko. Niestety, to co przyjemnie zazwyczaj szybko się kończy. Tak było i tym razem. Ostatnia sobota ferii nastała nadspodziewanie szybko. Był to dzień, w którym ze szpitala miał wrócić dziadek. Aurelia przyrządziła najlepszy obiad jaki potrafiła i choć miała świadomość, że daleko mu do doskonałości, czuła, że sprawi nim dziadkowi radość. Od rana stała w oknie wyczekując samochodu komendanta, który miał przywieźć go ze szpitala. Właśnie była w salonie, gdy usłyszała dźwięk podjeżdżającego samochodu. Z radością wybiegła na dwór i... opadła jej szczęka. Jej dziadek wysiadał właśnie z samochodu... jej ojca.
-Zgodnie z twoją radą postanowiłem opowiedzieć mu o tym nieszczęsnym wypadku. Z resztą nie tylko o tym...
-Tato... - mruknęła, zanim ojciec  zdążył pocałować ją w policzek.
-Wszystko wiem. - szepnął jej do ucha. - I wiesz co ci powiem... nigdy oboje nie odczuliśmy takiej ulgi. Nie cofniemy się do przeszłości, ale wciąż możemy mieć wpływ na przyszłość, która z czasem stanie się lepszą przeszłością...
Aurelia przywitała się mamą, a potem wtuliła się do dziadka.
-Dziękuję... - szepnął.  - Zrobiłaś więcej, niż może ci się wydawać...
-Nie ma za co dziadku. - odparła.

Aurelia z niecierpliwością czekała na moment, w którym mogłaby n chwilę ich opuścić.
-Muszę na chwilę wyjść. - oznajmiła mamie i czym prędzej wyszła zarzucając na siebie kurtkę.
Z daleka dojrzała widok chłopaka, który w ciągu kilku dni stał się jej najlepszym przyjacielem.
-Przyszedłeś... - szepnęła mocno się w niego wtulając.
-Jak tam twój dziadek?
-Nigdy nie miał się lepiej.
-Kiedy wyjeżdżasz?
-Jutro, pewnie z samego rana.
Jego oczy nagle posmutniały. Patrzał na nią ponurym spojrzeniem gładząc jej włosy.
-Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała.
-Bo wyjeżdżasz. Zostawiasz mnie. Nie lubię pożegnań. Nie lubię kiedy kończy się coś dobrego.
-Ale to żaden koniec. To dopiero wspaniały początek.


Kate

Zimowe wspomnienie


Każdej zimy ożywa we mnie na nowo historia która wydarzyła się o tej śnieżnej porze roku.
Patrząc na białe dachy, drzewa, płatki śniegu tańczące na wietrze, dzieci zjeżdżające na sankach, rzucające się śnieżkami, wydaje mi się jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Tamtej zimy narodziło się uczucie silniejsze niż wszystko, silniejsze od wyroków losu.
Pamiętam kiedy On przekroczył próg hospicjum w którym pracowałam. Wysoki, przystojny mężczyzna o ciemnych oczach nie wyglądał na śmiertelnie chorego.
-Nazywam się Filip Zalewski, oto moje skierowanie i dokumentacja medyczna.- powiedział i podał papierowa teczkę
Spojrzałam w jego oczy i przepadłam, przez chwilę nie istniał świat poza mną i nim.
Na ziemię sprowadziła mnie moja zmienniczka pani Kazia.
-Dzień dobry Igusiu. Jak mroźno dziś, z rana byłam w kościele podziękować Panu za zdrowie. Za ciebie dziecko też się modliłam. Coś ty taka blada córciu?
-Kochana pani Kaziu wszystko w porządku.
-Filip Zalewski.- przedstawił się
-To jest pani Kazia, nasz anioł- powiedziałam.
-Aniołem to ty jesteś dziecko. Proszę chwilkę poczekać młody człowieku, przejmę dyżur i odprowadzę cię do sali.
Wychodząc do domu słyszałam serdeczny głos pani Kazi opowiadającej coś panu Filipowi.
Pani Kazia była wcieleniem dobra i życzliwości, dla każdego zawsze znalazła czas i słowo pocieszenia. Kiedy tylko mogła chodziła do kościoła, czasem modliła się a czasem rozmawiała z Panem Bogiem. Zazdrościłam jej tej wiary i miłości. Pokochałam ją jak babcię której nigdy nie miałam. Dziś spieszyłam się do domu, mój narzeczony miał wrócić dziś z delegacji i chciałam przygotować romantyczną kolację. Wpadłam jak burza do hipermarketu a potem do warzywniaka na osiedlu. Otwierałam drzwi obładowana jak wielbłąd. Wkładając zakupy do lodówki usłyszałam dziwne odgłosy z sypialni. Czyżby Krzysztof już wrócił? Weszłam do pokoju i zamarłam. Zobaczyłam Krzysztofa zabawiającego się z jakąś małolatą i wrzasnęłam z całych sił. Nie mogłam się uspokoić, nie wiem jak dotarłam do hospicjum.
-Igusiu dziecko cóżeś ty taka smutna? Co się stało?
-Pa... pani pani Kaziu...- nie zdążyłam nic więcej powiedzieć i rozpłakałam się.
-Dziecko.- pani Kazia spokojnie do mnie mówiła, a ja wyrzucałam z siebie pojedyncze słowa.
Dam ci coś na uspokojenie.- postawiła przede mną kubek z wodą i małą, białą tabletkę.
-To dziad kalwaryjski. Igusiu zadzwoń do niego i powiedz żeby natychmiast się z twojego mieszkania.
-Jutro, jutro.- powiedziałam i zapadłam w czarną otchłań, nie było tam cierpienia, Krzysztofa ani  małolat w moim łóżku.
Zasnęłam na kozetce, kiedy rano się obudziłam to łzy napłynęły mi do oczu na samo wspomnienie wczorajszego dnia.
-Dzień dobry córciu. Nic cię nie boli? Kozetka nie jest zbyt wygodna.- powiedziała pani Kazia
-Boli mnie serce.
-Ból minie córciu. Wypij herbatę, zrobiłam ci też kanapkę.
-Nie chcę.
-Dziecko tak nie można. Pójdę teraz do pani Kowalskiej, jak wrócę kanapka ma być zjedzona a herbata wypita.
Kończyłam właśnie śniadanie gdy do dyżurki wszedł pan Filip.
-Dzień dobry pani Igo.- z jego spojrzenia wyczytałam że pani Kazia już z nim rozmawiała.
-Pan już wie, prawda?
-Tak, rozmawialiśmy z panią Kazią pół nocy. Proszę się nie martwić nie przyszedłem prawić morałów. Mam pewną propozycję, jeśli nie miałaby się pani gdzie podziać służę swoim mieszkaniem.
-Bardzo pan miły, ale ja mam swoje mieszkanie. Zresztą za chwilę zaczynam dyżur. Dziękuję.
- Dzień dobry Iguś.- w drzwiach nagle pojawił się Krzysztof z wielkim bukietem kwiatów.
 -  Dzień dobry. Właśnie chciałam zatelefonować do ciebie i zażądać od ciebie abyś wyprowadził się z mojego mieszkania i oddał od niego klucze.
-To nie jest tak jak myślisz.
-Jak ja głupia mogłam pomyśleć o zdradzie? Ty z tą panią grałeś w szachy.
-Iga skarbie.
-Klucze!- krzyknęłam
Rzucił nimi w moją stronę i wyszedł. Kiedy tak stałam załamana pan Filip podszedł i mnie mocno przytulił.
- Dzieci moje co się stało?- zapytała pani Kazia która nieoczekiwanie pojawiła się w drzwiach
Oderwałam się od pana Filipa, tak nagle aż się przestraszył. 
- Iguniu zostanę dziś do wieczora, a ty zmienisz mnie o dwudziestej. Wróć teraz do domu, odśwież się, wyśpij i do wieczora.
Nie mogłam usiedzieć w mieszkaniu gdzie wszystko przypominało mi byłego partnera. Spakowałam więc jego rzeczy i wysłałam paczką kurierską. Kiedy zamykałam drzwi za kurierem  poczułam ulgę. Około godziny szesnastej z nową energią pojawiłam się w pracy.
Z każdym dniem choć zawiedzione serce jeszcze bolało, powoli odzyskiwałam równowagę.
Pewnej nocy kiedy wszyscy spali do dyżurki przyszedł pan Filip.
- Pani Igo przepraszam jeśli przeszkadzam, nie mogę zasnąć.
 Proszę wejść. Nie przeszkadza pan, może dam panu tabletkę na sen?
Nie chcę tabletki. Może zechciałaby pani porozmawiać ze mną?
- Oczywiście, napije się pan herbaty?
- Tak, jeśli to nie kłopot.
Rozmowa z nim była miodem na moje poharatane serce. Kiedy podałam herbatę pan Filip zaproponował żebyśmy zwracali się do siebie po imieniu. Zgodziłam się w końcu byliśmy w prawie tym samym wieku.
Rozmawialiśmy i patrzyliśmy przez okno na tańczące płatki białego puchu. Termometr wskazywał minus piętnaście stopni. Nawet nie pamiętam kiedy zaczęliśmy się całować. Jego żarliwe pocałunki sprawiły że zapomniałam na chwilę o całym świecie. Kiedy zaczął rozpinać mój kitel odskoczyłam.
- Nie możemy.
- Dlaczego?
- Nie tu, proszę.- szepnęłam
 Chodź.- złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą.
Zamknęłam dyżurkę na klucz i poszliśmy do jego sali. Tej bezsennej nocy kiedy kochaliśmy się pierwszy raz nie zapomnę do końca życia. Nikt nigdy nie był dla mnie tak czuły. Po wszystkim Filip bardzo długo mnie przytulał. Byłam szczęśliwa. Rano wróciłam do dyżurki aby przygotować wszystko na przyjście pani Kazi.
- Dzień dobry córciu.- zaświergotała wesoło.
- Dzień dobry pani Kaziu. Co dobrego słychać?
Widzę że u ciebie coraz lepiej. Na dworze wieje, zimno, śnieg a ty słońce w sercu masz.
Na zewnątrz rzeczywiście nie było pięknie, a ja pomimo tego miałam siłę aby góry przenosić. W domu śpiewałam i tańczyłam gotując obiad dla mnie i dla Filipa. Tak, postanowiłam też zanieść Filipowi przygotowany przeze mnie posiłek. Kiedy stanęłam w drzwiach uśmiechnął się.
- Pani Igo, czy nie powinna pani odsypiać teraz dyżuru?
- Tak, ale postanowiłam odwiedzić mojego ulubionego podopiecznego, i przynieść mu pyszny obiad.
- Mmm... pachnie cudownie.- powiedziałam a on przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
Nasza miłość rozkwitała pomimo tego że oboje wiedzieliśmy że jego czas jest policzony. Filip miał raka trzustki. Terapia nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i dlatego tu trafił. Pogodził się z wyrokiem opatrzności, a jego pogoda ducha mimo czasem strasznych bóli mnie zadziwiała.
Pewnego dnia kiedy spieszyłam się do pracy niespodziewanie zasłabłam i trafiłam do szpitala. Kiedy odzyskałam przytomność od razu chciałam stamtąd wyjść. Nie pozwolono mi, uzasadniając szukaniem przyczyny mojej chwilowej niedyspozycji. Powód znaleziono bardzo szybko, byłam w ciąży. Filip bardzo się ucieszył na wieść że będziemy mieli dziecko. Dyrekcja hospicjum w przeciwieństwie do mojego ukochanego nie ucieszyła się z mojego odmiennego stanu. Zaproponowali od razu abym poszła na zwolnienie lekarskie. Praca pielęgniarki nie zaczyna i nie kończy się na robieniu zastrzyków i podawaniu lekarstw. To także podnoszenie chorych, mycie ich, pomaganie w chodzeniu.
Szczęście które nosiłam pod sercem dodawało mi sił. Pojawiałam się w hospicjum, ale w roli gościa. Musiałam codziennie widywać się z Filipem, on też cieszył się na spotkanie ze mną. Były to chwile przepełnione miłością i czułością. Dotykał mojego brzucha i rozmawiał a raczej przemawiał do maluszka, naszego maluszka. Kiedy ja zwiększałam swoje rozmiary, gasł mimo pogodnego nastawienia. Tylko raz był ze mną u lekarza, raz tylko usłyszał bijące małe serduszko. Tak bardzo chciałam aby Filip nasze dziecko. Niestety. Filip odszedł pod koniec lata, do samego końca był świadomy tego co się dzieje. Wtuliłam się w jego ciało i też chciałam umrzeć. Nagle nasze maleństwo zaczęło mocno kopać, tak jakby chciało mi tym powiedzieć ``mamo jestem z tobą´´. Filip Junior przyszedł na świat 6 października jako silny, zdrowy chłopiec. Codziennie patrzy się na mnie jego oczami, a ja czuję obecność mężczyzny który po raz pierwszy raz w życiu czułość, bezpieczeństwo i uczucie o którym nie zapomnę do końca życia. Uczucia którego nie da się zważyć ani zmierzyć.


Małgorzata Gajewska

Dziadek


Tego roku  Dzień Zaduszny był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Kolorowe liście spadające ze starych dębów stanowiły jakby dodatkową ozdobę grobów.  Cmentarz  w naszym miasteczku  od kilku dni był nawiedzany przez tłumy mieszkańców i przyjezdnych,  którzy odwiedzali groby swoich bliskich i znajomych.  
- Tutaj jest pochowana twoja druga babcia Helena i jej rodzice . Babcia Hela to mama twojego tatusia - tłumaczyłam naszej siedmioletniej córce, podczas gdy mąż układał zapalone znicze na płycie grobowca.  
- A gdzie jest grób taty tatusia? – zapytała po raz pierwszy Wiktoria, a ja z mężem wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Nie odezwałam się pozostawiając Rafałowi decyzję o tym, co zechce odpowiedzieć naszemu dziecku.                                                                                                            
- Widzisz Wika, mój tata, a twój drugi dziadek Stefan nie ma grobu, bo nie umarł - zaczął mąż, a ja widziałam jak bije się z myślami,  ile może powiedzieć Wiktorii.                                                           - To gdzie jest? – zapytała córka z rosnącym zaciekawieniem.                                                                 - Jesteś już dużą i mądrą dziewczynką. W końcu ktoś ci powie prawdę, a lepiej będzie jak dowiesz się tego od nas - mąż usiadł na ławeczce przy grobie, a my poszłyśmy w jego ślady. - Jak byłem mały to mieszkałem z rodzicami i siostrą w sąsiedniej wsi. Moja mama pracowała w przedszkolu jako nauczycielka, a ojciec był kierowcą autobusu. Nie było nam łatwo, siostra często chorowała               i brakowało pieniędzy. W każdym razie mój tata zaczął nadużywać alkoholu. Byłem mniej więcej w twoim wieku, kiedy ojciec spowodował wypadek drogowy. Jego autobus zderzył się z samochodem osobowym. Niestety były ofiary śmiertelne. Między innymi zginęła wtedy mama mojego najlepszego przyjaciela. Najgorsze z tego było to, że ojciec był nietrzeźwy. Poszedł do więzienia, a moja mama musiała  przeprowadzić  się do swoich rodziców, do innej miejscowości. Było nam wtedy bardzo ciężko.                                                                                                                                                      
- To teraz dziadek jest w więzieniu? - Wika próbowała oswoić się z sensacyjnymi informacjami.         - Nie, kochanie - podjęłam,  bo wiedziałam, że ten temat bardzo ciąży Rafałowi. - Dziadek Stefan skończył odbywać karę wcześniej i teraz mieszka u swojego kuzyna w Leśnej.
- To przecież tam, gdzie mieszka ciocia Róża - ucieszyła się Wika. Róża to starsza siostra Rafała. Ma dzieci  mniej więcej w wieku  naszej córki. Bardzo lubią się razem bawić, więc często ich odwiedzamy.                                                                                                                                          
- Może pojedziemy do dziadka? - zapytała niespodziewanie dziewczynka. 
Zobaczyłam powątpiewanie w oczach męża i jakby cień strachu. Jest już dorosłym mężczyzną, ale nadal męczy go wspomnienie tamtych trudnych lat. Opowiadał mi, że po skazaniu ojca, cała okolica aż huczała od plotek. Jego matka była napiętnowana przez osoby, które straciły bliskich w wypadku. On sam stracił przyjaciela. Spotykali się z obelgami, byli wytykana palcami. Niektórzy okazywali  współczucie i litowali się  nad ich losem, co było jeszcze gorsze. Pamięta jak matka płakała po nocach i za wszelką cenę starała się chronić dzieci. Wpadła w depresję i straciła pracę. Była zmuszona szukać pomocy u swoich rodziców. Przeprowadziła się więc z powrotem do rodzinnego miasteczka. Rodzice Heleny, którzy od początku mieli negatywne nastawienie do  małżeństwa swojej jedynej córki, przygarnęli  Helę z dziećmi  stawiając warunek, że ma się odciąć od męża  i wystąpić o rozwód. Kobieta nie zgodziła się i ich stosunki uległy pogorszeniu. Na każdym kroku dawali im do zrozumienia jakim są dla nich ciężarem. Z tego wszystkiego matka Rafała rozchorowała się na serce. Przeszła dwa zawały. Trzeci ją zabił, kiedy chłopak był w klasie maturalnej. Rafał  by zdolny i ambitny. Koniecznie chciał udowodnić dziadkom, że na wiele go stać. Dostał się na studia i wyjechał do Krakowa.  Skończył Akademię Ekonomiczną i podjął pracę jako młodszy księgowy w dużej firmie . Poznaliśmy się właśnie w tym okresie. Po roku znajomości zdecydowaliśmy się założyć rodzinę i  przeprowadzić do miasteczka Rafała, zwłaszcza, że zmarli jego dziadkowie i zostawili mu w spadku dom. Rafał założył wtedy własną firmę księgową . Bardzo się cieszył  na wieść , że jestem w ciąży, ale obawiał się, że ze względu na przeszłość nie będzie dobrym ojcem. Tymczasem okazał się czułym i wyrozumiałym  tatą, może tylko zbyt rozpieszczającym córcię. Rafał nigdy nie odwiedził ojca w wiezieniu. Stefan odsiadywał wyrok w innej części Polski, poza tym dziadkowie męża nie pozwalali na spotkanie. Chłopak nie czytał listów z wiezienia i unikał kontaktów z rodziną ojca. Nie miał zbyt dobrych wspomnień związanych z tatą. Jako dziecko czuł, że miedzy rodzicami panuje napięcie i nie wszystko jest w porządku. Jedyne miłe wspomnienie to jak ojciec, na kilka tygodni przed wypadkiem,  przyszedł do przedszkola na przedstawienie z okazji dnia mamy i taty. Rafał podarował  mu wtedy laurkę w kształcie serca z rysunkiem przedstawiającym tatę i synka przy lepieniu bałwana. Pamięta, że wzruszony ojciec pierwszy raz mocno go przytulił i ucałował.           Stefan wyszedł z wiezienia pół roku temu i wrócił do Leśnej. Próbował spotkać się z Rafałem , ale maż stanowczo odmówił. Wiem, że Róża spotyka się z ojcem, ale nie chce, aby brat o tym wiedział. Ja nie śmiałam mieszać się w ich rodzinne sprawy.                                                                                 -To nie takie proste - odpowiedział mąż Wiktorii po dłuższej chwili milczenia - ja go nie chce widzieć i nie mam mu nic do powiedzenia - dodał stanowczo. - Jesteś już duża wiec powinnaś               o tym to wiedzieć, ale proszę cię,  abyś nie opowiadała  nikomu o dziadku – przykazał córce.          
- Wracajmy już do domu na obiad - próbowałam zmienić temat, bo oboje mieli niewesołe miny.             I tak oto historia sprzed lat zepsuła wszystkim humor na resztę dnia.
***
Od rozmowy o dziadku minęło kilka tygodni. Nadeszła zima i zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Od kilku dni padał śnieg i z dnia na dzień robiło się coraz bardziej zimno.  Dzień przed Wigilią miałam wolne, ale Rafał wybierał się do pracy dopilnować zakończenia jakiejś  ważnej sprawy.   - Uzgodniłaś z Różą wszystkie szczegóły? - dopytywał się zły, że sam nie jest w stanie włączyć się w ostatnie przygotowania. Mamy taką rodzinną tradycję, że każdego roku urządzamy uroczystą  wieczerzę Wigilijną u kogoś innego. Tym razem przypadła kolej Róży. Cieszyłam się, bo szwagierka zaprosiła do siebie również moją mamę, która po śmierci ojca mieszkała sama.                 - Tak, wszystko uzgodnione. Nie denerwuj się - uspakajałam męża.                                                       - Kasiu, zapomniałem na śmierć! - Rafał wrócił się od drzwi - trzeba dzisiaj do szesnastej odebrać drewno do kominka. Dzwonili ze składu, że jest gotowe, ale nie mogą go dostarczyć. Pojedziesz? -zapytał z nadzieją w głosie. Rafał od zawsze chciał mieć kominek w salonie. Kiedy go już w końcu wykończył okazało się, że nie kupił dostatecznej ilości drewna na okres świąteczny.                           
- Dobrze - zgodziłam się, chociaż miałam inne plany na resztę dnia. Zabrałam ze sobą Wiktorię, która nudziła się w domu i pojechaliśmy do składu materiałów budowlanych, który prowadził również sprzedaż drewna do kominka. Położony był za miasteczkiem, na skraju lasu. Na miejscu nie widać było nikogo z pracowników, ale brama była otwarta, więc zatrzymałam auto na parkingu dla klientów tuż przy ogrodzeniu. Wiki od razu wysiadła z samochodu i pobiegła po śniegu w stronę lasu,  gdzie stał duży bałwan. Szukałam portfela w torebce i nie od razu zauważyłam dużego psa, który biegł od lasu w stronę dziecka. Wszystko potoczyło się błyskawicznie.  Pies zaczął warczeć  i wyglądało na to, że chce rzucić się na córkę. Wiki krzyknęła ze strachu i rzuciła się do ucieczki.  Wybiegłam z samochodu z torebką w ręce szykując się do walki ze zwierzęciem, ale odległość była zbyt duża i czułam, że nie zdążę. Nagle usłyszałam jakby odgłos  strzału, a pies padł martwy metr od Wiktorii. Dobiegłam do dziecka i tuląc ją do siebie rozglądałam się na wszystkie strony. Naszego wybawcę dostrzegłam, kiedy zbiegał ze schodków jednego z budynków składu. Starszy pan ubrany był w strój roboczy i wysokie ocieplane cholewy. W ręku trzymał jeszcze strzelbę myśliwską.              - Wszystko w porządku? - zapytał z nadzieją w głosie oglądając się jednocześnie na martwe zwierzę. - To pana pies? Jak można być tak nieodpowiedzialnym i  puszczać wolno takie groźne zwierzę? - napadłam na mężczyznę.                                                                                                                             - Niech się pani uspokoi! - podniósł głos. - Proszę pójść ze mną do budynku, zrobię wam herbatę, bo całe się aż trzęsiecie z zimna i pewnie z emocji. Wszystko pani wyjaśnię.                                       Ze względu na Wiktorię, która wtulona w moją kurtkę cały czas płakała, przystałam na tą propozycję.
Weszliśmy do sklepu, a nieznajomy poprowadził nas na całkiem przytulne zaplecze.                       
- Proszę, rozgośćcie się, a ja przygotuję herbatę - powiedział ściągając czapę i kurtkę. 
Poszliśmy  w jego ślady. Siadając przy niewielkim stoliku i obserwując oszczędne ruchy starszego pana poczułam jak zaczynam się uspakajać. Miałam nieodparte wrażenie, że już kiedyś widziałam tego człowieka.  Wiki przestała pochlipywać i zaczęła z zainteresowaniem rozglądać się po pomieszczeniu.                                                                                                                                            - Nie ma to jak herbatka z sokiem malinowym w mroźny dzień - powiedział gospodarz stawiając przed nami kubki z gorącym napojem i przysiadając na krześle obok. - Pani pewnie przyjechała po drewno do kominka? - zapytał znienacka wyrywając mnie z zamyślenia. 
Przytaknęłam. 
- Bo widzi pani, ja tu pracuję od niedawna. Szef pojechał już do domu i polecił mi zamknąć interes po ostatnim kliencie. Niestety od kilku dni kręcą się tu przy lesie bezpańskie, a może nawet i wściekłe psy. Zgłaszaliśmy problem w urzędzie gminy, ale nikt nic nie może zrobić. Dlatego szef przewiózł swoją strzelbę i kazał wybić te kundle. Ma chłop rację, bo podchodziły coraz bliżej i straszyły klientów składu. 
- Dobrze pan strzela - odezwała się niespodziewanie Wiktoria. - Lubię pieski, ale ten był straszny - powiedziała cicho dziewczynka. 
- Bardzo przepraszam, że tak na pana nakrzyczałam, dziękuję za pomoc - powiedziałam.  Starszy pan zmieszał się i po chwili milczenia zapytał Wiktorii - Podobał ci się Mietek? Mój bałwan - dokończył widząc nasze zdziwione miny.                                                                                                         
- Tak, to największy bałwan jakiego w życiu widziałam - rozpromieniła się dziewczynka. 
- Kiedyś z synkiem  zrobiliśmy większego - pochwalił się. - Jak masz na imię? - zapytał córkę, z którą  wchodzili w coraz większą komitywę.                                                                                           - Jestem Wiktoria Makowska, a to moja mama Kasia- przedstawiła nas córka. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca nagle  spoważniał.                                                                                                                 -Nazywam się Stefan Makowski - powiedział i popatrzył na mnie uważnie, a ja zrozumiałam, że właśnie poznałam teścia.
- O rany, dziadek?! - zawołała bezceremonialnie dziewczynka i rzuciła mu się na szyję. Wzruszony mężczyzna przygarnął dziewczynkę i zapytał - A chcesz być moją wnuczką?                                         - Oczywiście - odparło dziecko szczerze.                                                                                                 Zaskoczenie odebrało mi mowę. Za dużo emocji jak na jeden dzień. Poprosiłam teścia o chwilę rozmowy na osobności. Wysłał więc Wiktorię do części sklepowej budynku i pozwolił pobawić się na komputerze. Stefan miał w sobie jakiś dostojny spokój i sprawiał, że będąc w jego towarzystwie czułam się całkiem bezpieczna. Opowiedział mi o tym, jak to po wyjściu z więzienia odnowił relacje z Różą i bezskutecznie próbował dotrzeć do syna. W końcu postanowił dać mu więcej czasu i ponowić próbę. Bardzo zależało mu na scaleniu rodziny. Odbywając karę spotkał się z różnymi ludźmi i miał dużo czasu na przemyślenia. Bardzo się zmienił, a teraz chciał zacząć nowe życie. Uwierzyłam mu i obiecałam pomoc w sprawie spotkania z Rafałem. Nagle przyszła mi do głowy śmiała myśl - Niech pan przyjdzie jutro do Róży na Wigilię - nie potrafiłam jeszcze inaczej zwracać się do ojca Rafała. 
- Nie chcę się aż tak narzucać - widziałam, że ta propozycja go przestraszyła.                                       - Proszę to rozważyć, zaczynamy o siedemnastej, powiadomię szwagierkę, na pewno chciała pana zaprosić, ale bała się naszej reakcji.  To chyba najlepszy dzień w roku aby się pojednać z synem…     Stefan załadował nam to drewno do bagażnika i wróciliśmy do domu. Po drodze przekonałam Wiktorię, że wkrótce znowu zobaczy dziadka, ale żeby na razie absolutnie nic nie mówiła tatusiowi o dzisiejszych wydarzeniach. Miałam wątpliwości, czy dobrze robię, ale czułam, że tak powinnam postąpić. 
***
Następnego dnia, odświętnie ubrani i obładowani różnymi przysmakami oraz  prezentami pojechaliśmy do Leśnej, do domu Róży. Po drodze wstąpiliśmy po moją mamę, aby ją zabrać na wieczerzę. Uprzedziłam ją telefonicznie, że tego dnia  może poznać ojca Rafała. Bardzo się ucieszyłam, bo obiecała mnie wspierać w trudnych momentach. Róża była szczęśliwa, że nadarzyła się taka wspaniała okazja. Zaraz po powrocie do domu zadzwoniłam do niej i przegadałyśmy ponad godzinę analizując różne potencjalne scenariusze. W końcu stwierdziłyśmy, że co ma być to będzie.
Stefan pojawił się punktualnie. Do salonu wprowadził go mąż Róży. Wszystkie dzieciaki rzuciły się w stronę Stefana z okrzykiem - Dziaaadek!   Rafał stał chwilę zdumiony, a potem ze złością zapytał - Kto go tu zaprosił!                                                                                                                            
 - Ja! - odpowiedziałam patrząc mężowi w oczy. - Poznaliśmy się wczoraj przypadkiem, zaraz ci wszystko opowiem, tylko się uspokój.                                                                                                       - Witaj synu - Stefan wyciągnął rękę do Rafała, ale mąż nie zareagował.                                             - Rafii, porozmawiajcie chociaż, dzisiaj jest Wigilia. To nasz ojciec - szwagierka próbowała uspokoić brata. - Nie mówiłam ci, ale spotykałam się z ojcem…Spróbuj chociaż - niemalże błagała brata.          Rafał nie robił już scen, ale widać było, że jest zdenerwowany. Tymczasem Róża przedstawiała ojca pozostałym gościom.  Potem wszyscy zgromadzili się przy stole. Nie miałam wyjścia i musiałam opowiedzieć naszą wczorajszą przygodę. Rafał słuchał w milczeniu cały czas obserwując Stefana, który siedział ze spuszczoną głową. W chwili łamania się opłatkiem Rafał nie odezwał się do ojca, ale podał mu rękę. Według mnie to był już duży postęp. Po kolacji dzieci pobiegły pod choinkę  i zaczęły wyciągać prezenty.  Na końcu Wiki podniosła niedużą kopertę - Rafał. - przeczytała i podała ojcu papier. Mąż wyciągnął z koperty pomiętą kartkę i długo wpatrywał się w nią. Zobaczyłam jak łzy spływają mu po policzkach. Podeszłam i zaglądnęłam mu przez ramię. Rafał trzymał w rękach laurkę, którą zrobił dla ojca ponad dwadzieścia lat wcześniej. W tym momencie nabrałam pewności, że wszystko będzie dobrze. Ludzie zmieniają się i nie należy uparcie żywić do kogoś urazy. Każdy zasługuje na to, aby dać mu drugą szansę, a miłość ojcowska, jak widać, nie zna granic…
***
Koniec







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz