Ilona Ciepał-Jaranowska
„Białym śnieżnym orszakiem”
Zegar pchał do przodu minuty
A miał się zatrzymać
Dzień wciskał się przez okno
Choć nikt go nie chciał
Zrobiło się cicho
Zabrakło Twojego oddechu
Po co mi ten dzień
I nowe minuty
Gdy Ty
Białym śnieżnym orszakiem
Odszedłeś na wieki
Mogłeś zabrać też moją miłość
Bo nie umiem wyciąć jej z serca
Dla K. i L.
Joanna Krystyna Radosz
Starszy sierżant
Rzeka zamarzła. Pośrodku miasta wyrósł znienacka pas lodowiska, oddzielający centrum z jego kompleksem pałaców i świątyń od tego, co za rzeką – nowoczesnych przeszklonych biurowców i pamiętających poprzednią epokę zniszczonych bloków, złotych kopuł i poprzekrzywianych krzyży na zapomnianym cmentarzu, luksusowych restauracji i budek z kebabem, wszystkiego, o czym tylko można było pomyśleć… Języki lodu lizały wodę pod statkiem – górującym nad tą częścią miasta monumentalnym pomnikiem. Szklana warstwa pokryła nawet wystające ponad taflę koryto rzeki.
W mroku serce tego miejsca błyszczało tysiącem świateł, bajkową iluminacją, w której skrzyły się czapy śniegu na barokowych dachach i zaspy wzdłuż poręczy mostu. Po wygiętej konstrukcji z secesyjnymi zdobieniami nie chodził nikt oprócz mnie – śnieg i późna pora odstraszyły zarówno turystów, jak też tubylców. A mnie było wszystko jedno, czy jest szesnasta, czy dwudziesta druga, skoro i tak panowała nieprzenikniona ciemność, a miasto w tej ciemności lśniło niczym lampki na świeżo ustrojonej choince.
Na myśl o świątecznym drzewku w sercu pojawiło się niepokojące ukłucie bólu, ale odgoniłam je szybko, wdychając głęboko do płuc zapach zimy i nadchodzącego Bożego Narodzenia. Było zimno, więc mocniej otuliłam się podszytym futrem płaszczem, a szykowne rękawiczki z cienkiej skóry zamieniłam na nieszczególnie reprezentacyjne, wełniane. Schowałam aparat do torebki; ręce z trudem wyczuwały przyciski, a na karcie miałam już około setki zdjęć z wieczornego spaceru.
Przez chwilę stałam nieruchomo na moście, wpatrzona w rząd świateł na czerwonym murze i w bielejącą bryłę Wielkiego Pałacu. Wiał delikatny wiatr i bawił się skrajem szala. Postawiłam kołnierz płaszcza, mrużąc oczy od prószącego śniegu. Gdy wracałam w stronę świątyni o białych ścianach i monumentalnej, złotej kopule, towarzyszyły mi światła i cień mężczyzny z łopatą, pieczołowicie odgarniającego śnieg pomimo późnej pory.
Nie chciałam wracać do hotelu, nie chciało mi się nawet myśleć o konieczności jazdy dwiema liniami metra i dwudziestominutowym spacerze do miejsca, w którym zarezerwowali mi nocleg. Po dwóch dniach konferencji, wciąż tych samych budynków akademickich i nieustających bankietów, uciekłam wczorajszego wieczoru, by w zaciszu mojej tymczasowej samotni obejrzeć świąteczny film. Brakowało mi atmosfery zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, straganów, na które co roku jeździłam do Niemiec, by kupować oryginalne kalendarze adwentowe, wieńce i płyty z kolędami. Brakowało samych kolęd, albo choćby „Last Christmas”, nieodmiennie rozlegającego się w każdym polskim centrum handlowym, w każdym supermarkecie, wreszcie w każdym nawet autobusie. Nienawidziłam tego świątecznego standardu, bezsensownej świątecznej piosenki o miłości, a gdy jej zabrakło, czułam dziwną pustkę.
I wszystko było tu nie tak jak powinno. Jakby tutaj szykowano się do zupełnie innych świąt. Nawet Mikołaj chodził ubrany na niebiesko.
Otulając ramiona dłońmi, przeszłam obok świątyni i skierowałam się w dół, w stronę wejścia do metra. Robiło się coraz zimniej, a poza tym musiałam się wyspać przed trzecim dniem międzynarodowej konferencji.
Coraz częściej zadawałam sobie pytanie, po co właściwie wyjeżdżałam w grudniu. Przywykłam spędzać ostatni miesiąc roku w rodzinnym Toruniu, podziwiając strzelającą pod niebo choinkę, na której najniższych gałązkach co roku wieszałam ręcznie robione ozdoby choinkowe. Na ulicach gościły neonowe płatki śniegu, a na tętniącym życiem Placu Rapackiego stał świecący nocą anioł z lampek choinkowych. I wszędzie słychać było plastikowe świąteczne piosenki z dalekiej Ameryki. Jak dziwnie to nie brzmiało, ten kicz najlepiej przypominał mi o zbliżającym się Bożym Narodzeniu, już dawno odartym z religijnego pierwiastka.
Pchnęłam ciężkie drzwi, ale one ani myślały ustąpić. Popchnęłam je jeszcze raz, może poprzednio zabrakło mi siły… i dopiero wtedy zobaczyłam przyklejoną na nich kartkę, informującą, że to przejście jest czynne do zmierzchu, a po zmierzchu „prosimy korzystać z innych wejść”. Od najbliższego „innego wejścia” oddzielało mnie pół ulicy i ruchliwe nawet o tej porze przejście dla pieszych. Poprawiłam futrzany kołnierz i z coraz mniej wesołymi myślami ruszyłam w stronę świecącego na czerwono znaku „M”. Skoro wokół było tak pięknie, dlaczego czułam smutek na myśl o miejscu, w którym się znalazłam?
Myślałam o tym, idąc ulicą, gdy śnieg chrzęścił pod podeszwami kozaków. Dlaczego się rozczarowałam? Dlaczego spodziewałam się, że przygotowania do świąt będą tu wyglądać tak samo jak w każdym innym miejscu na świecie? Dlaczego brakowało mi atrybutów konsumpcjonizmu, na który tak strasznie narzekałam? I dlaczego wciąż chodziło mi po głowie „Last Christmas” na zmianę z niemieckimi kolędami?
- Dobry wieczór, ślicznotko. – Męski głos brutalnie przerwał rozważania. W ciemności wyrosła przede mną zwalista sylwetka, a wokół uniósł się zapach na wpół przetrawionego alkoholu wątpliwej jakości. Przez chwilę łudziłam się, że mężczyzna z kimś mnie pomylił.
- Przepraszam… - wymamrotałam i próbowałam przejść, ale on zagrodził mi drogę i przesłonił wejście do metra.
- Dokąd to się spieszymy o tej porze? – zapytał wyjątkowo trzeźwo jak na człowieka śmierdzącego gorzelnią. – Zostań, ślicznotko, pospacerujemy, opowiem ci o tym soborze…
- Dziękuję, doczytam w przewodniku – rąbnęłam, coraz bardziej przerażona. Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, co powinnam zrobić w tej sytuacji. Wiedziałam, że kiedy nocą spaceruje się samotnie, nie powinno się okazywać strachu ani przeciwnie, udawać chojraka. Ale co zrobić, gdy już staniesz twarzą w twarz z dwumetrowym dryblasem, który najwyraźniej dawno nie miał kobiety, wnioskując z tego, jak niedwuznacznym ruchem złapał mnie w pasie. Zdrętwiałam w jego żelaznym uścisku.
- Przepraszam, mam narzeczonego. Proszę mnie zostawić. – Starałam się być grzeczna, a w myślach miałam ochotę się zwyzywać za nieodpowiedzialność. Co mnie podkusiło, żeby włóczyć się samotnie po wielkim mieście, i to w dodatku w nocy? Przecież organizatorzy konferencji uprzedzali, że zwiedzanie lepiej zostawić na weekend, przewodnika nam zorganizują… A ja chciałam pozwiedzać bez przewodnika. To się właśnie dozwiedzałam.
Rozglądałam się rozpaczliwie dookoła, ale w okolicy, jak na złość, nie było nikogo oprócz jakiegoś zagubionego złomiarza. Już widzę, jak złomiarz rzuca się mi na ratunek, kijkiem do zbierania puszek uderzając w czułe miejsce śmierdzącego potwora.
Wzmianka o – nieistniejącym – narzeczonym okazała się bezwartościowym argumentem.
- Mamy narzeczonego i sami spacerujemy? – zaśmiał się ochryple napastnik. – Nie dba o ciebie ten narzeczony, dziecinko. Chodź, przejdziemy się, opowiesz mi, skąd się tu wzięłaś…
- Nigdzie z panem nie idę! – krzyknęłam, żeby usłyszeli mnie na całej ulicy. Błąd. Nie dość, że nie miał mnie kto usłyszeć, to jeszcze napastnik przyciągnął mnie mocniej do siebie, aż zemdliło mnie od jego zapachu, i wysyczał do ucha.
- Nie drzyj się, suko. To nie była propozycja. Idziesz ze mną, zrozumiano?
Pod powiekami poczułam zdradzieckie łzy. Napięłam mięśnie, żeby wiedział, że ze mną nie pójdzie tak łatwo, a oczyma wyobraźni już widziałam moje zgwałcone i pocięte ciało, leżące w rynsztoku. Kiedy zainteresują się moimi zwłokami? Kiedy skończy mi się wiza?
Zacisnęłam powieki, żeby na niego nie patrzeć, a on pociągnął mnie za sobą… i nagle rozluźnił uścisk. Nie wiedziałam, co się dzieje. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że pojawiło się jeszcze dwóch, ale oni, w przeciwieństwie do napastnika, rzucili się nie na mnie – tylko na niego.
- Zostaw panią! – huknął jeden z nowoprzybyłych i w świetle latarni mignęła mi naszywka na jego puchowej kurtce. Policja? Czyżby jeden jedyny raz w historii Wszechświata przybyła idealnie na czas?
- To wy mnie zostawcie, skurwysyny! – wydarł się ten pierwszy, gdy wykręcali mu ręce. – Nie można już z kobietą porozmawiać wieczorem, do domu odprowadzić?
- Odprowadzić! – nie wytrzymałam. – Panowie, ten człowiek chciał mnie…
Urwałam. Wykręcili mu ręce i we dwóch poprowadzili, przeklinając, w nieznanym kierunku. Mną się nawet nie zainteresowali, jakbym nie istniała. Nawet nie zapytali, czy coś mi zrobił, czy tylko chciał. Zostałam na ulicy z szeroko otwartymi ustami i drżącym coraz wyraźniej podbródkiem. Nagle poczułam się potwornie samotna.
W Polsce policjanci pewnie byliby niemili i nakrzyczeli na mnie, że jestem skończoną idiotką, skoro chodzę samotnie po nocy… ale w ogóle by się mną zainteresowali. A ci uratowali mi zdrowie, życie, cnotę, sama nie wiem co – i nawet nie dali sobie podziękować.
Trzęsąc się na całym ciele i z trudem powstrzymując łzy, spróbowałam pójść do metra. Na próżno. Nogi nie niosły, a ja cały czas miałam przed oczami obmierzłą gębę tego typa. Jaką mam gwarancję, że za pięć kroków nie spotkam kolejnego takiego? A wtedy raczej marne szanse na interwencję patrolu, skoro patrol zdążył się zająć poprzednim delikwentem.
Było mi słabo, a nogi miałam jak z waty. Oparłam się o ogrodzenie i pozwoliłam kolanom zmięknąć. Zimno metalowych prętów czułam nawet przez płaszcz, ale było mi wszystko jedno, czy przeziębię nerki. Odwróciłam się tyłem do przepięknego widoku na zamarzniętą rzekę, i zwyczajnie się rozryczałam. Nie miałam sił nawet szukać chusteczki, więc wycierałam oczy rękawem, a na płaszczu pozostawały czarne ślady od tuszu.
- Wszystko w porządku? – zainteresował się nagle głos znikąd. Niski, bardzo męski, a co najważniejsze – nieprzepity.
Wzdrygnęłam się. Pierwsze wrażenie bywa zdradzieckie, a ostatnie, na co miałam ochotę, to zakończyć życie w rynsztoku, na dwa tygodnie przed świętami.
- W najlepszym – burknęłam przez łzy, starając się brzmieć możliwie nieprzyjemnie. Nie podniosłam wzroku, żeby nie napotkać spojrzenia ciekawskiego przechodnia. Jeszcze chwilę temu na ulicy nie było nikogo, a teraz mamy i złomiarza, i niedoszłego gwałciciela, i patrol policji, i nawet jakiegoś wybawcę panien z dobrych domów.
- On pani coś zrobił?
- Kto – on? – zainteresowałam się cicho i mimowolnie podniosłam zapłakane oczy. Kilka płatków śniegu spadło mi na nos.
Siedziałam z dala od latarni i z trudem widziałam ciekawskiego. Był mężczyzną, kilka centymetrów wyższym ode mnie, w długim płaszczu i śmiesznej futrzanej czapie. Na czapie był jakiś znak i pomyślałam, że to może policjant, tylko wyższy rangą, postanowił naprawić błąd podwładnych. W każdym razie bardzo chciałam w to wierzyć.
- Ten typek, który panią nagabywał. – Mężczyzna zrobił ruch, jakby chciał podejść bliżej, ale po krótkim wahaniu pozostał na miejscu. – Zrobił pani krzywdę czy tylko wystraszył?
-Tylko… wystraszył – chlipnęłam i Bóg jeden wie czemu dodałam: - Wiem, że nie powinnam chodzić po nocy sama, ale…
- Mogę? – Mężczyzna wskazał na płot obok mnie. Ze zdumieniem skinęłam głową. – Racja, nie powinna pani chodzić sama po nocy. Pani jest turystką, prawda?
Byłam tak wystraszona, że to pytanie nawet mnie nie uraziło. Po raz kolejny przytaknęłam, wytarłam łzy rękawem i spróbowałam się przyjrzeć mojemu rozmówcy. W ciemności jednak widziałam jedynie odznaczający się na jego twarzy duży, haczykowaty nos. I nadal nie miałam pojęcia, co za znaczek ma na czapce.
- Przyjechałam… na konferencję – powiedziałam z trudem. – Do Instytutu Puszkina…
- Instytut Puszkina? – Mężczyzna gwizdnął przez zęby. – To kawał drogi stąd. Zdecydowanie nie powinna pani błąkać się sama po centrum o tej porze. Staramy się dbać o bezpieczeństwo, ale lepiej nie ryzykować. Policja, proszę mi wierzyć, nie jest w stanie dostrzec wszystkiego.
- Zauważyłam – wymamrotałam obrażonym tonem. – Pańscy koledzy, dziękuję im za pomoc, nawet się nie zainteresowali, czy nic mi nie jest.
Roześmiał się, jakbym powiedziała coś zabawnego.
- To nie moi koledzy. Proszę wybaczyć – podniósł się nagle, zręcznie ujął moją dłoń i potrząsnął nią z energią policyjnego żółtodzioba – zapomniałem się przedstawić. Wieniediktow, Nikita Władimirowicz, starszy sierżant Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
Świadomość, że moim stanem przejął się człowiek z mitycznego FSB połechtała moje ego. Jeszcze energiczniej otarłam łzy, które nareszcie przestały płynąć strumieniem. A potem przypomniałam sobie, która jest godzina i że lepiej naprawdę nie plątać się samotnie po okolicach, nawet jeżeli to centrum Moskwy i policji jest tu więcej niż pomników w pobliskim parku Muzeon.
- Panie starszy sierżancie – wyprostowałam się – domyślam się, że opieka nad zagubionymi turystkami nie należy do pańskich obowiązków, ale czy mogłabym poprosić, żeby pan mnie odprowadził do metra. Nie chciałabym się natknąć na kolejnego takiego… typka.
Nikita (cóż za piękne imię!) Wieniediktow przez dłuższą chwilę nie odrywał ode mnie wzroku, ale przez panującą ciemność nie umiałam określić, w jaki sposób na mnie patrzył.
- Myślałem, że to dla pani oczywiste, pani…
- Przybylska – przedstawiłam się odruchowo. – Anastazja Przybylska.
- Zatem, Anastazjo, proszę mi wierzyć, że nie puściłbym pani samej.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Starszy sierżant Nikita Władimirowicz Wieniediktow miał melodyjny, ciepły głos, i leksykę odmienną od moich wyobrażeń na temat oficerów FSB. Nasunął czapkę mocniej na uszy, po czym zaoferował mi ramię, jakbyśmy znali się od lat.
- To dla bezpieczeństwa – odrzekł w odpowiedzi na moje zdumione spojrzenie. Nie odpowiedziałam, tylko nagle zrobiło mi się jakoś ciepło i dobrze.
Do celu doszliśmy w milczeniu. Nikita skinął głową dyżurującym w swojej budce policjantom, widać dobrze znał ten rejon. Z żalem oczekiwałam na moment, kiedy puści moją rękę – ale ta chwila nie nastąpiła ani gdy jechaliśmy w dół ruchomymi schodami, ani gdy już znaleźliśmy się na stacji „Kropotkinska”, wyjątkowo ascetycznej – i wyjątkowo pustej - jak na moskiewskie metro.
Dopiero tu mogłam się uważniej przyjrzeć mojemu towarzyszowi. Nikita Władimirowicz Wieniediktow miał ładne, regularne rysy twarzy, grube brwi, wyglądające spod czapki wraz z kilkoma brunatnymi kosmykami, i niesamowite, intensywnie niebieskie oczy. Płaszcz podkreślał jego wzrost i szerokie ramiona, a oficerki na nogach były starannie wypastowane.
- Gdzie się pani zatrzymała? – zapytał niespodziewanie Nikita i nagle zdałam sobie sprawę, że gapię się na niego bezczelnie, znacznie bardziej natarczywie niż przystoi cudem ocalałej turystce ze zgniłego Zachodu patrzeć na sierżanta (starszego!) FSB.
Metro nie nadjeżdżało.
- Mieszkam w akademiku przy ulicy Wołgina.
Sądziłam, że zainteresuje się tym akademikiem, zapyta, czy jestem tu na stażu albo nawet studiuję. W końcu nie wyglądałam na moje prawie trzydzieści lat, większość ludzi na konferencjach brała mnie za studentkę i zastanawiała się, co taka smarkula może wnieść do nauki o wielokrotnie omawianych i interpretowanych utworach Czechowa.
- Musi się pani przesiadać – stwierdził tymczasem Nikita. – I iść… dwadzieścia minut?
- Pół godziny – wyrwało mi się bezsensownie. – Buty, śnieg, no i nie przywykłam do pokonywania pieszo takich odległości. Widzi pan, w moim rodzinnym mieście chodziłam tyle, co do najbliższego przystanku autobusu, tam nawet centrum można przejść w dwadzieścia minut.
Uparcie podsuwałam mu tematy do rozmowy. Zegar nad torami pokazywał, że od przyjazdu ostatniego pociągu metra minęły ponad trzy minuty, ale nie pokazywał, za ile przyjedzie kolejne. A ja chciałam, żeby Nikita zainteresował się mną, zapytał, zaczął rozmawiać jak człowiek. Czy im w tej Rosji aparaty mowy pozamarzały?
Nikita milczał. Stał jak kołek, puściwszy w końcu moją rękę, i nie mówił ani słowa. Na peronie oprócz nas pojawiła się jakaś para i dziadziuś z ogromnym wózkiem. Pośrodku, między rzędami kolumn, przechadzał się policjant w kurtce podobnej do tych, jakie nosili moi niezbyt rozmowni wybawcy.
Nadjeżdżający z ogłuszającym hukiem metro wybawiło mnie od nieznośnej ciszy. Ruszyłam w stronę zatrzymującego się pojazdu – i dopiero wsiadając, zorientowałam się, że Nikita podążył moim śladem. Wsiedliśmy do pustego wagonu i usiedliśmy obok siebie, a metro ruszyło z kopyta.
- Pan też wybiera się do domu, panie starszy sierżancie? – dałam mu ostatnią szansę. Jego twarz pozostała kamienna.
- Tak. Ale najpierw odprowadzę panią do akademika. Nie może pani iść sama, to niebezpieczne
Brawo! Nareszcie jakiś postęp! Ucieszyłam się, że wreszcie zrozumiał, że ja muszę z kimś porozmawiać, żeby nie zacząć na nowo myśleć o tamtym draniu spod soboru.
- Dziękuję – skinęłam głową. – Pewnie powinnam teraz powiedzieć, że nie trzeba, poradzę sobie, żeby pan jechał do domu. Proszę wybaczyć, ale pozwolę sobie bezczelnie wykorzystać pańskie poczucie obowiązku.
Na twarzy starszego sierżanta Wieniediktowa pojawiło się coś na kształt kpiarskiego uśmieszku.
- I tak bym pani samej nie puścił, Anastazjo. Kobieta nie powinna włóczyć się sama po nocnej Moskwie. Zwłaszcza tak piękna jak pani.
Poczułam, że się czerwienię. Czy oni mają pozwolenie na flirtowanie w godzinach służby? Zamiast odpowiedzieć, spróbowałam spojrzeć na niego figlarnie spod czapki. Wnioskując z tego, iż Nikita pozostał wzorcowo obojętny, moje spojrzenie wyglądało raczej na zbolałe.
Znów zapadła cisza. Milczeliśmy, jadąc „czerwoną” linią metra (nigdy nie pamiętałam, jak się nazywa, ale na mapach oznaczano ją kolorem czerwonym), z krótką przerwą na pytanie starszego sierżanta:
- Woli się pani przesiadać na Parku Kultury czy na Czistych Prudach?
Metro już hamowało, więc podjęłam błyskawiczną decyzję:
- Na Parku Kultury.
Do Czistych Prudów były jeszcze trzy albo cztery przystanki, a więc około kwadransa zgodnego milczenia. Za to przejście na linię okrężną na stacji Park Kultury wiązało się z koniecznością dwukrotnej przesiadki – teraz i później na pobliskiej Oktiabrskiej na „pomarańczową” linię. O tej porze, jak zauważyłam, metro jeździło bardzo rzadko, więc milczenia z Nikitą Władimirowiczem Wieniediktowem mogło być jeszcze więcej. Jego małomówność nie przeszkadzała mi już tak jak na samym początku, a ponadto – wiedziałam, że z chwilą, gdy znajdziemy się przed akademikiem przy ulicy Wołgina, mój starszy sierżant rozpłynie się w ciemnościach i nigdy więcej go nie spotkam.
Jadąc pustym metrem przez okrężną linię, dalej byliśmy cicho. Ja rozglądałam się na boki, zastanawiając się, czy próbować go zagadywać. Nikita najwyraźniej nie miał takich problemów: utkwił wzrok w punkcie gdzieś między sufitem a tabliczką z wypisaną trasą pociągu, być może jego spojrzenie zatrzymało się nad jednym z ogłoszeń. Mimowolnie powędrowałam wzrokiem za starszym sierżantem – czyżby rozważał zmianę pracy na dyżurnego przy schodach ruchomych, z oszałamiającą pensją dwudziestu tysięcy rubli miesięcznie?
Zachichotałam. Nikita popatrzył na mnie z zaskoczeniem, więc posłusznie umilkłam. Jego głos usłyszałam ponownie dopiero na „pomarańczowej” linii:
- Proszę wybaczyć ciekawość, ale dlaczego mieszka pani w akademiku?
Z trudem skryłam zwycięski uśmiech.
- Jestem doktorantką, przyjechałam na konferencję naukową o Czechowie.
- O Czechowie? – Nikita uniósł brew. – Czy wszystko, co można powiedzieć o Czechowie, nie zostało już powiedziane?
- To bardzo mylna i bardzo krzywdząca dla Czechowa opinia. Wiele kwestii wypłynęło dopiero teraz, podczas lektury tekstów Czechowa z uwzględnieniem najnowszej metodologii…
- Proszę mi oszczędzić szczegółów! – Nikita uniósł ręce w obronnym geście. – I tak nie zrozumiem z tego więcej niż pani z opisu akt z archiwum…
Otwierałam już usta, żeby powiedzieć, że z dziką rozkoszą posłucham wykładu o opisie akt z archiwum, zwłaszcza że to archiwum FSB, na punkcie którego ma fioła mój kolega z katedry… W ostatniej chwili ugryzłam się w język. Był miły. Był ujmująco miły, szarmancki i wykształcony, i nijak nie przystawał do stereotypowej charakterystyki rosyjskiego mundurowego. Ale przy tym Nikita Władimirowicz Wieniediktow nadal był człowiekiem ze służb specjalnych. Jeżeli go zacznę wypytywać o akta, Bóg jeden wie, co sobie pomyśli – i jak zareaguje.
Nie chciałam mieć problemów. I jeszcze bardziej nie chciałam, żeby on się na mnie pogniewał.
A Nikita, na pewno doskonale zdając sobie sprawę, że zeszliśmy na grząski grunt, płynnie zmienił temat:
- Bardzo ładnie mówi pani po rosyjsku. Skąd pani jest?
- Z Polski.
- A imię? Sądziłem, że Anastazja to imię rosyjskie.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – roześmiałam się nagle. W tle rozległ się brzęczyk i monotonny głos obwieścił, że dojechaliśmy do stacji Bielajewo, więc wysiedliśmy, już nie udając zakochanych i nie trzymając się za ręce. – Ale nie, nie mam rosyjskich korzeni. Swoją drogą, wie pan, to bardzo zabawne: u was zdrobnieniem od Anastazji jest Asia, i kiedy pierwszy raz pojechałam do Rosji, wszyscy zwracali się do mnie „Asieńko”. A ja przez pierwsze dni nawet nie reagowałam, bo w Polsce Asia to zdrobnienie od Joanny.
Paplałam bez sensu, ale chciałam, żeby znowu się odezwał, chciałam usłyszeć jego miękki, czarujący głos. Jeszcze na studiach magisterskich koleżanka z roku, specjalistka od literatury masowej, pisała pracę o typie silnych mężczyzn w powieściach Marininej. Jednym z podstawowych wniosków było to, że większość owych silnych mężczyzn to mundurowi – a to milicjant, a to pracownik MSW, a to były oficer KGB. Może niepotrzebnie prychałam na doszukiwanie się na siłę psychologizmu w bezwartościowych z punktu widzenia większości literaturoznawców kryminałach?
O tej porze Moskwa poza centrum, na zewnątrz Sadowego Kolca1, zasypiała. Miękki śnieg z nielicznymi śladami łap leżał górkami przy wejściu do metra i dalej, wzdłuż chodnika. Śnieżne czapy skrzyły się na daszkach nad opuszczonymi zjeżdżalniami, na budkach z ciastami i zapiekankami, na wiatach przystanków autobusowych. Ulicami coraz rzadziej przejeżdżały samochody, w powietrzu miast spalin unosiła się dziwna, słodka woń właściwa rześkim wieczorom w środku zimy. Z ulgą wspominałam, jak w ostatniej chwili, o poranku w dzień wylotu, przepakowywałam torbę, dorzucając gruby płaszcz. Ania, moja siostra, się śmiała, zapowiadali przecież pięć stopni na plusie. Ale ja wiedziałam, że rosyjska pogoda w przedostatnim tygodniu grudnia bywa zdradliwa.
- Uśmiecha się pani – dobiegł mnie głos Nikity. Zeszłam na ziemię. Jak on dostrzegł mój uśmiech w takiej ciemności? Towarzyszyły nam jedynie nieliczne latarnie, a gdy wsunęliśmy się między rzędy wielopiętrowców, i latarnie znikły – został jedynie mrok.
- Cieszę się, że mam ciepły płaszcz – wyjaśniłam cicho. Nie zapytał, o czym myślę, nawet nie zawiesił głosu, sugerując, że oczekuje odpowiedzi. – Moja rodzina twierdziła, że będzie tu ciepło i zielono, jak w Polsce.
- Ciepło i zielono? – nie dowierzał Nikita. – Bez śniegu na Nowy Rok?
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam śnieg na Nowy Rok. A na Boże Narodzenie? Jeszcze gorzej! Niech pan sobie wyobrazi, że ostatnio śnieg w Polsce na święta był dwa lata temu… i to na Wielkanoc!
- Władze na pewno się cieszą, że przynajmniej śnieg was oszczędza na koniec roku…
Byłam zbulwersowana.
- A co mi po radości władz? Pociągi i tak się spóźniają, zima i tak zaskakuje drogowców, podatki rosną, ceny rosną, niech ja chociaż mam prawdziwe święta!
Po moim wystąpieniu zapadła cisza tak wymowna, że nie musiałam umieć czytać w myślach, by wiedzieć, że przeholowałam. Przyspieszyłam kroku, w końcu byliśmy już całkiem blisko akademika. Jeżeli starszy sierżant Wieniediktow stwierdził, że ma do czynienia z wariatką, może nie chcieć odprowadzać mnie aż pod same drzwi. I tak w tym rejonie nie grasuje nic gorszego ode mnie…
W szybszym tempie uszłam z pięć kroków, gdy rozległ się jego głos, z koszmarnym akcentem nucący fałszywie:
- I’m dreaming of a white Christmas…
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. I śmiałam się dalej, wyłaniając się spomiędzy bloków, przekraczając ulicę, schodząc w dół wzdłuż parkingu, na którym mercedesy klasy S i lśniące maserati przeplatały się z przedpotopowymi wołgami. A Nikita szedł obok mnie z tajemniczym uśmiechem, jakby lód, właściwy mundurowym (szczególnie rosyjskim), zaczął topnieć, choć temperatura na dworze wcale nie zamierzała podskakiwać powyżej zera.
Pożegnaliśmy się pod bramą akademika. Nie chciałam, żeby wchodził ze mną i żeby potem ochroniarze obok portierni wypytywali, dlaczego odprowadzał mnie efesbesznik. No i, rzecz jasna, nie chciałam sobie niczego obiecywać…
Pierwsza poranna niespodzianka czekała na mnie tuż po przebudzeniu. Moja współlokatorka, Rosjanka o typowo słowiańskiej urodzie, pochodząca z Irkucka, włączyła radio i o poranku pokój wypełnił się dźwiękiem dzwoneczków i rosyjskim tekstem podłożonym pod melodię „Jingle Bells”.
- Macie swoją wersję? – ucieszyłam się, wyskakując z łóżka. Odruchowo spojrzałam przez okno: w nocy napadało jeszcze więcej śniegu i białe czapy pokrywały teraz dachy stojących w równym rządku samochodów.
Rosjanka popatrzyła na mnie, jakbym zapytała, dlaczego wódka nie zamarza przy temperaturze poniżej zera.
- No pewnie – obruszyła się. – Kto by na koniec roku chciał słuchać amerykańskiego wycia?
To już nie lata dziewięćdziesiąte, żeby Rosjanie bezkrytycznie przyjmowali wszystko, co przypłynie z zachodu. Przyszło mi do głowy, że pewnie mają też własną wersję „Last Christmas” i innych hipermarketowych standardów.
- A wy nie macie swoich piosenek świątecznych? – zainteresowała się nieco bardziej życzliwie, wciągając przez głowę golf, przyozdobiony podobizną buldoga francuskiego z rogami renifera.
- Coś tam mamy – bąknęłam, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszałam jakąś świąteczną piosenkę po polsku (nie licząc kolęd). Chyba tylko Czerwone Gitary puszczali w radiu dłużej niż dwa lata z rzędu. – Ale i tak słuchamy Wham! i Mariah Carey.
Rosjanka nie skomentowała, ale zrobiła dziwną minę, ni to oburzoną, ni to współczującą. Może faktycznie tak też było dobrze, bez „amerykańskiego wycia” i niemieckich kalendarzy adwentowych?
A choinka stała w hallu, obok stanowisk ochroniarzy, przypominając mi, że pewne tradycje bożonarodzeniowo-noworoczne, obowiązują nie tylko na zachód od Bugu.
Gdy zaś wyszłam na dwór, wprost w rześkie, grudniowe powietrze, spostrzegłam czekającą przy bramie drugą niespodziankę.
- Co pan tu robi? – zapytałam, podbiegając do Nikity szybciej niż bym chciała i szybciej niż wypadało.
Starszy sierżant popatrzył na mnie z popisową miną mundurowych: absolutnie kamiennym oblicze. Tylko oczu nie mógł kontrolować; a oczy się śmiały.
- Czyżby nie wiedziała pani, Anastazjo, że Moskwa jest niebezpieczna dla pięknych kobiet nie tylko po zmroku?
Września, grudzień 2014
Agata Szubert
NIEBANAJKA
Auć! Że też właśnie teraz musiała się ukłuć w palec. Do wyjścia z domu ma jakieś dwie minuty. Drugi komplet ciuchów nie wyprasowany, musi iść w tym, co przygotowała. Ten piiiip guzik… Jakby nie wiedział, kiedy się urywać! Prędko, prędzej, biegiem… Ufff. Jeszcze tylko buty. Buty. Buty…? No tak. O naderwanym obcasie trzeba było pomyśleć tydzień temu. Teraz można co najwyżej usiąść i zawyć z bezsilnej złości. Albo do jedwabnej szał-sukienki włoży martensy. Będzie elegancka w każdym calu. Szkoda tylko, że w co drugim inaczej.
Chyba że zadzwoni i powie, że korki w mieście. To już zasadniczo nikogo nie dziwi. Że oczywiście będzie. Ale że chyba jeszcze jakichś oficjeli wiozą z lotniska, bo co chwilę wozy na sygnale – i korek przez to jeszcze powolniejszy. Że spotkała wróżkę i to jest sprawa życia i śmierci. Że ma na dłoni miliard bakcyli z rury do łapania w tym autobusie. I że przyszłość tych bakcyli jest dla ludzkości sprawą niezwykłej wagi, więc wróżka ma pierwszeństwo absolutne. A oni powiedzą: „Oczywiście, pani Elu! Poczekamy na panią tyle, ile będzie trzeba!” I zapytają, czy nie trzeba wozu z kogutem podesłać, żeby gdzieś po drodze zgarnął ją i wróżkę i bezpiecznie dowiózł do firmy. A kuku…
Nie, tego wozu z kierowcą to lepiej nie. Wyda się od razu, że jeszcze z domu nie wyszła. To może lepiej smętna opowiastka o okropnej ciężarówce, co z piskiem opon wypadła z wirażu wprost do rozlewiska na środku skrzyżowania? Wszyscy wokół mokrzy („żeby pani widziała, pani Wisiu, jak śmiesznie machał rękami taki łysy staruszek z osiedla! Boki zrywać!”), więc i ona musiała w trybie pilnym wrócić po nowe ciuchy, nieważne jakie, ale suche.
O! Może to jest właśnie pomysł? Wskoczy w dżinsy. Jak przegląda się w nich w lustrze, to aż się sama dziwi, jakie zgrabne ma łydki przy całej swojej posturze. Dżinsy. I ten rozciągnięty sweter sprzed pięciu lat, co go tak kocha. No i wtedy oczywiście martensy.
„Pani Elżbieto! Czy pani nie traktuje tej pracy poważnie? Jak można było tak się ubrać na spotkanie z ambasadorem? AM-BA-SA-DO-REM! Czy pani nie dba o dobro firmy?” No tak. Nie dość że się spóźni, to jeszcze image nie taki. „Proszę się poważnie zastanowić nad swoim podejściem do naszego przedsiębiorstwa. Od naszych pracowników wymagamy…” ble ble ble.
Zaraz, zaraz. Na tym spotkaniu jej obecność jest niezbędna. To w końcu ona jest autorką projektu, który ambasada będzie finansować. To dzięki jej wysiłkom firma ma zapewniony bezpieczny byt przez najbliższych kilka lat. – To co, może dresik? Ba, ale gdzie znajdzie teraz dres z napisem „Nie drażnić artystki”? Zostańmy może lepiej przy tych dżinsach. W końcu też klasyka, tyle że innego gatunku. A jej, twórczyni, wolno być ekscentryczką.
Rany boskie, jeszcze tylko dwadzieścia minut do godziny zero!
Zbieraj się, Elka. Te łydki masz naprawdę w porządku. Makijaż na szczęście nie przesadzony, do swetra pasuje też. Torebka. Klucze. Komórka. Już.
Słuchawka w uchu. Zawsze tak słucha radia: w komórce, bo ileż można tych gadżetów!, jedno ucho pełne dźwięków, drugie nastawione na świat zewnętrzny. A słuchaweczka sobie dynda. Kiedyś takiej dyndającej o mało nie pogryzł Drań. Sprawiał wrażenie, że się chce wtulić w człowieka, zwinął się w kłębek… Na szczęście czujne ucho zewnętrzne wyłapało dziwny odgłos i kazało oku podążyć w ślad za nim. No i była szybka eksmisja kanapowa. Wprawdzie psa obliguje imię, ale zdecydowanie nie w temacie słuchawek pani!
Na ścianie budynku firmy tablica pamiątkowa. „Tu w roku 1912 na fragment nocy zatrzymał się Pafnucy Wiewiór”. Jasne, jest o czym pamiętać, przecież Wiewiór wielkim poetą był. Nie ma pewności, czy ta noc właśnie pod tym dachem przyniosła mu wenę, ale trzeba utrwalić każdy ślad wielkiego Polaka w tym mieście. Skąd ten kompleks polskości u wrocławian, i to jeszcze teraz, ponad pół wieku po wojnie? Jeszcze trochę to i Paul Ehrlich zmieni narodowość, w końcu pod Wrocławiem się urodził… Zresztą może to i lepiej, że na ścianie tablica, a nie kolejny krasnoludek przed wejściem: widział kto kiedy krasnoludka o kształcie Wiewióra?
Szybkim krokiem do portierni. Na drzwiach kartka: „Prosimy nie palić przed wejściem”. Wszyscy palący koledzy z firmy mówią zawsze, że przed wejściem to oni nie palą, dopiero po wyjściu… Na sprawdzenie przegródki z pocztą czasu nie ma, zresztą kto by miał do niej napisać na papierze i przyklejać znaczki, skoro żyjemy w dobie mediów elektronicznych? „Panie Leszku, dzień dobry, czy smok jest u siebie?” – Pan Leszek robi rozpaczliwe miny. Jak się udziela pierwszej pomocy w przypadku bezdechu? Pan Leszek z każdą sekundą coraz bardziej siny. A nad jej uchem rozlega się: „Nie, smok właśnie wychodzi. Chyba pani ma mu towarzyszyć?” wymruczane aksamitnym barytonem. Uuups! – Szybki zwrot twarzą do smoka.
- Dzień dobry, szefie! Ja tak zasadniczo to nie od razu do pana chciałam (a nos to mamy, Elżbietko, coraz dłuższy i dalej nam rośnie). Administrator sieci mi potrzebny… Bo wie pan, mój laptop…
Lekko uniesiona lewa brew, a w prawym oku niebezpieczne błyski. Szef lustruje ją spojrzeniem od góry do dołu. A niech tam. Elka, jesteś artystką!
- … w moim laptopie po ekranie biegają takie dziwne, jak się w pracy do sieci zaloguję, i trochę mnie to rozprasza…
- Proszę mu wysłać mail i dołączyć parę tych, co biegają. Tylko niech pani do mnie nie pisze, zanim nie przestaną biegać!
- To może same padną od tego mrozu na dworze…
Szef chyba wyczerpał już limit dobrego humoru, bo głosem bardzo służbowym odpowiada:
- A nie mieliśmy to dzisiaj iść się z kimś spotkać?
No jasne. Ambasador. Doskonale o tym pamięta. W końcu te jedwa… A nie, sweter jednak. Taktyka na teraz?
- A nie odwołał?
- Wręcz przeciwnie. Już na nas ponoć czeka.
- To świetnie, bo wie pan, szefie, tak właśnie zastanawiałam się nad naszym projektem i wie pan, jeśli on nie będzie przekonany, że dostarczymy mu produkt na światowym poziomie, to może jeszcze nie daj Boże zrezygnować, a ja nie wiem, czy teraz, kiedy święta za chwilę i połowa zespołu na urlopie i kilka projektów wymaga jeszcze dopracowania, to czy będziemy w stanie usunąć ewentualne niedoróbki…
- Oddech, pani Elu, oddech!
- Proszę??
- Niech pani nie zapomina o oddychaniu! Jeszcze kilka takich zdań i zemdleje mi pani na miejscu. Jeśli pani musi mdleć, to wolałbym w kawiarni. Może ambasador ma słabość do mdlejących białogłów. No i pewien mój znajomy pisze artykuł o tym, jak jest z pierwszą pomocą w miejscach publicznych. Będę mu mógł co nieco opowiedzieć…
Palant! – Zero uwag o jej stroju?
- A poza tym to bardzo interesująco pani dzisiaj wygląda! Czy mam panią przedstawić ambasadorowi jako kreatorkę biurowej mody?
Kompletny palant.
- Jak pan sobie życzy, szefie. W razie potrzeby mogę nawet za myszkę Miki albo panią Gucwińską robić. Tylko chciałabym, żeby moja rola w projekcie była jasno określona. W końcu mój wkład pozwala mi chyba na pewną dozę nieszablonowości?
- Ależ jak najbardziej! Tyle że ambasador raczej nie przywykł do projektantek o wyglądzie apetycznej okrąglutkiej licealistki…
Ożesz ty, poczekaj. Okrąglutkiej, fakt. Ale te łydki to ma jak najbardziej w porządku! – Apetycznej? APETYCZNEJ? Trzeba będzie radcy prawnego zapytać, czy to już podchodzi pod molestowanie. LICEALISTKI? To jeszcze i uwodzenie nieletnich?
Elka, opanuj się, jakie uwodzenie? Że szef ma oczy błękitne jak nikt inny na świecie i cudowny dołek w brodzie, jak zapomni, że nie ma poczucia humoru, to jeszcze nie znaczy, że kogokolwiek będzie uwodził. A już najmniej ciebie, zasadniczą grubaskę. Elka-serdelka…
No tak. O czym to on mówił? Aha, że ambasador nie przywykł.
- Ambasador światowy człowiek, szefie. Pewnie sam od czasu do czasu chodzi w dżinsach, najwyżej będzie mu żal, że dzisiaj nie mógł. I ma z nami rozmawiać o konkretach, a nie o pozorach. Niech pan będzie pewny, że oczaruję go głębią mojego intelektu!
Lewa brew znowu u góry. Jak on to robi, że nigdy nie unosi prawej? Mina nieodgadniona. Tylko te błyski w prawym oku. Ciekawe, czy ktoś jeszcze w firmie poza nią zwrócił uwagę na tę dziwną konsekwentną asymetrię. Lewa brew i prawe oko. A błyska się zazwyczaj albo na pogodę, albo na burzę. Ciekawe. co będzie dzisiaj…
Bardzo męskim gestem szef otwiera przed nią drzwi do jednej z kawiarni. Przy jednym ze stolików dystyngowany pan o posiwiałych skroniach z kimś, kto wygląda na jego asystenta. Nawet gdyby nie wiedziała, z kim się mają spotkać, i tak by bez trudu rozpoznała w nim dyplomatę. Uścisk dłoni, wymiana uprzejmości. Rozmowa po angielsku. Tak jak myślała, temat jej stroju nie zaistniał. Przynajmniej nie werbalnie. Na taki drobiazg jak lekkie zawahanie ambasadora, kiedy miał jej podać rękę, to przecież nawet nie warto zwracać uwagi, co nie? - Jest za to szereg pytań o szczegóły. Wyjaśnia wszystko po kolei i widać, że ambasador jest pod wrażeniem. Kiedy wreszcie z jego ust pada „Nasi prawnicy przejrzeli projekt umowy i go zaakceptowali, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko złożyć pod nim podpis”, a słowo staje się ciałem, Elżbieta bezwiednie leciuteńko wzdycha. Jeszcze jeden uścisk dłoni – tym razem już bez pozamerytorycznych zawahań - i można już wyjść. Kawa? Przy takich spotkaniach się jej nie dopija…
- To trzeba uczcić, pani Elu! – z zamyślenia wyrywa ją głos szefa. – Może chodźmy jeszcze gdzieś?
O nie, starczy już tej kawy. Wody! Ale szklanka wody za sześć złociszy to zdzierstwo w biały dzień. Wracać do pracy? Teraz, kiedy poczucie satysfakcji z człowieka aż bucha, a szef chce czcić?
- Szefie, licealistki nie pijają tylu kaw za jednym zamachem!
Iskierki w prawym oku. Brew wyjątkowo na swoim miejscu. Patrzy w to prawe oko… No tak. Jak jej mówili o przeskakującym prądzie przy intensywnej wymianie spojrzeń, to do tej pory nie wierzyła…
Co ona w ogóle wie o swoim szefie? Że wymaga za trzech. Że zasadniczy, chyba że o tym na chwilę zapomni. Dobrze rządzi ich zespołem, umie dostrzec zarzewie konfliktu i w aksamitnych rękawiczkach rozwiązać go jeszcze zanim na dobre się rozwinie. Że ma jasno określone perspektywy dla ich zespołu (teraz ona też pomogła w ich sprecyzowaniu). Że uważnie dobiera sobie współpracowników.
Że ciacho. I chyba wolny. Na ostatniej imprezie integracyjnej był z jakąś panną, ale więcej się z nią nie pokazał. Plotek o ślubie też nie było, a na pewno by były, pani Wisia w sekretariacie uwielbia dzielić się cudzymi sekretami.
- … jak pani sądzi?
Odpłynęła myślami, a on o coś pyta! Taktyka na już?
- Tak, oczywiście, w pełni się z panem zgadzam, szefie, tak samo jak zawsze zresztą!
(To w sumie nieważne, że z definicji się z nim nie zgadza i spiera się na niemal każdej naradzie, prawda?) – Broda szefa dziwnie drży, podobnie jak ten niebezpieczny dołeczek.
- Pytałem, czy tutaj zostaniemy, czy może kupimy coś na wynos. Aż tak zimno nie jest, można by się przejść po rynku. Pani jest wrocławianką, prawda?
No jasne. Tu się urodziła. Do szkół chodziła wprawdzie gdzie indziej, ale lata studiów i potem praca – tak, Wrocław to zdecydowanie jej miejsce na ziemi.
- Bo widzi pani, tak w sumie to jeszcze nikt mnie nigdy nie oprowadzał po rynku. Niby mieszkam tu już cztery lata, ale niewiele o Wrocku wiem. Jak się pani podoba ten pomysł? Drink do garści i mała przechadzka?
(Oddech, szefie, oddech!)
- A ustawa o wychowaniu w trzeźwości?
- A mało to ludzi pije na dworze kawę? My też sobie taką po irlandzku możemy zamówić na wynos!
(Jak tam zawartość portfela, Elżbietko? Jakieś monety walały ci się po kieszeniach, może na jakąś małą wystarczy…)
- Pani Elu, niech pani nie marszczy tak czoła. Przecież jasne, że ja stawiam!
(Co on, w myślach czyta?)
- Dzięki piękne! Bo wie pan, najpierw ta wróżka, potem staruszek w kałuży i kompletnie nie miałam kiedy zatankować…
Błękitne oczy nabierają zatroskanego wyrazu.
- Jest pani pewna, że nie powinniśmy mimo wszystko gdzieś usiąść?
Wbrew samej sobie zaczyna się serdecznie śmiać. No tak, teraz nie dość że ekscentryczka na wygląd, to jeszcze wariatka. A wariatka dzisiaj tańczy… Elka, opanuj się!
Daje się zaprowadzić do kamiennego murku. Aż dziwne, że w centrum tak mało miejsc do siedzenia. Kafejki tak, restauracji milion. Ale jeśli człowiek chciałby niezobowiązująco gdzieś przycupnąć na chwilę, zwłaszcza chłodną porą roku, to już się robi problematyczne.
- W życiu by pan nie zgadł, szefie, ale miałam dzisiaj dość trudny poranek…
Zaraz, zaraz, gdzie on znikł? – A, już wraca; marynarka rozpięta, w dłoni butelka z wodą mineralną.
- Przepraszam, że panią tak zostawiłem, ale najpierw sole trzeźwiące. A potem mi pani opowie o staruszku, który wróżył z kałuży.
Uśmiech pełen wdzięczności. Długi łyk. Aż żal, że nie może reszty wody z butelki po prostu wylać sobie na kark; na pewno by ją to spionizowało. No ale za zimno. Zasada numer jeden jest święta: nie drażnić zwierzchnika!
- To nie tak! Najpierw była wróżka. Cyganka, ciemnooka, klasyczna. Długa spódnica, barwna chusta. Jechała ze mną autobusem. Patrzyła na mnie, że aż się dziwnie robiło. Takimi głęboko czarnymi hipnotyzującymi oczami. I nagle powiedziała coś takiego: „Przyszłość świata zależy od bakterii. Wiesz, ile masz bakterii na sobie?” Niech pan sam powie, szefie, pan wie?
- No jakoś niekoniecznie…
- No właśnie. A ona łaps mnie za rękę i wylicza: tu paciorkowce, ładna kolonia. Dać im pożywkę, to sama zobaczysz, jak się pięknie rozrosną! A tu masz pałeczki. Też niezłe, ale z natury leniwe, więc daleko nie zajdą. Z bakteriami jest jak z ludźmi. Jak im dobrze, to się mnożą, jak im się nie chce, to idą na zatracenie. – Nie wiem nawet, co było dalej, bo uciekłam na najbliższym przystanku. A potem…
(Elka, co się z tobą dzieje, dziewczyno? Przecież tej Cyganki w ogóle nie było! Wymyśliłaś ją sobie. Staruszka w kałuży zresztą też. No i jak ty teraz z tego wybrniesz?)
- … A potem spotkałam sąsiada, staruszka. Nie lubi Drania, więc rzadko się do mnie odzywa. Nie wiem czemu, przecież Drań nic mu nie zrobił, wielka sprawa, tam jedna poszarpana reklamówka i oplute spodnie, przecież zapłaciłam za pralnię! A dzisiaj zebrało mu się na opowieści z cyklu „Jaki ten świat jest niedobry”. Drań chyba też zrozumiał, że coś jest na rzeczy, bo dzisiaj wyjątkowo mnie nie ciągnął. A sąsiad opowiedział mi skróconą wersję historii swojego życia. Niedawno stracił żonę. Dlatego był taki zły, kiedy Drań zaopiekował się jego spodniami, bo właśnie miał iść na ślub ukochanej wnuczki. Sam sobie te spodnie odprasował i taki był dumny, że ich nie spalił i że wygląda elegancko, a tu podbiegł do niego ten… - Tu dziadek urwał znacząco i wyciągnął drżącą dłoń w kierunku zwierzaka. Nie chciałam mu przypominać, jakimi słowami skwitował zachowanie Drania, to się zresztą kompletnie nie nadaje do powtórzenia w miejscu publicznym. Nie miał mu tych spodni potem kto oczyścić, świętej pamięci nieboszczka opiekowała się nim wiernie przez ponad trzydzieści lat i kiedy jej zabrakło, nagle wszystkie codzienne obowiązki urosły do wielkości Trzech Koron. Wie pani, mówił sąsiad, człowiek nie dostrzega rzeczy oczywistych, póki wszystko ma podstawione pod nos. A dbała o mnie moja Danusia, oj dbała… Pyszne jedzenie, zawsze na czas. Jaką ona robiła pieczeń ze śliwkami! Zakupy? Nie pozwalała mi nawet iść do sklepu. No chyba że była chora, wtedy mówiła „Poszedłbyś, Stasinku? Bo nie mam dla ciebie bułeczek…” W domu posprzątane, Danusia wiedziała, że u mojej mamy nawet śladu kurzu nie było. Piękny zbudowała mi dom! A teraz jej już nie ma. I o wszystko muszę zadbać sam. Pani wie, mam córkę, za inżyniera wyszła, ale teraz mieszkają na drugim końcu miasta. To i nie widuję ich często. I co ja teraz mam robić? Stary jestem i sam. Gazetę się poczyta. Po osiedlu się człowiek przejdzie, porozmawia z innymi. Tak jak z panią teraz. A poza tym to co? Nawet w telewizji nic nie ma, a w radio sama polityka…Tak mi brakuje mojej Danusi…
Po minie szefa widać, że przejął się losem samotnego staruszka. Siedzą teraz koło siebie w zgodnym milczeniu. On zapatrzony w dal. Ona z pustą już butelką w dłoni.
- No i widzi pan, szefie, taki miałam początek dnia. Z tego wszystkiego potem musiałam się w biegu zbierać i czasu na ścianę płaczu już nie było. Ale jeśli trzeba, to podejdę teraz.
Szef jakby się ocknął. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz napręży grzbiet i się otrzepie, jak Drań po dłuższej drzemce. A on tylko wciągnął głęboko powietrze, odetchnął raz i drugi i wyciągnął do niej rękę:
- To co, teraz ta wzmocniona kawa?
Przez chwilę miała wrażenie, że coś jest nie tak. Na dworze ciepły grudniowy dzień. Ona idzie ze świetnym facetem na kawę. Powinna mieć rozanielony wyraz twarzy. Facet powinien albo wziąć ją za rękę, albo objąć, albo co, w końcu nie jest przecież od macochy. Może by go tak mimochodem i pozornie kompletnie bezwiednie musnąć dłonią?
Elka, otrząśnijże się, zanim strzelisz głupotę życia! To nie jest żaden facet. To twój szef SZEF. Szefowie z definicji są istotami pozbawionymi płci. Z szefem można rozmawiać zarówno o podwyżce, jak też o comiesięcznych przypadłościach (chociaż tego tematu to ona, Elżbieta, bardzo nie lubi poruszać w rozmowie z kimkolwiek). Z kimś takim się nie flirtuje. Szef jest niedostępny i pozbawiony cech męskich. Przynajmniej w godzinach pracy.
Bo potem po prostu gdzieś znika…
Pora wrócić do rzeczywistości. Rogal na całą buzię, prostujemy plecy. I nie myślimy więcej o tej kałuży. Szefowi umknęła, może o niej zapomni na całego.
W Coffe Heaven kolejka umiarkowana. Bez specjalnego zastanawiania się Elka rzuca „Latte po irlandzku, na wynos”.
- Jakiś syrop do tego? – pyta ekspedientka.
- Pani Elu – głos szefa brzmi śmiertelnie poważnie – moim zdaniem po tylu przeżyciach zasługuje pani bezwzględnie na bitą śmietanę. A może tu jednak usiądziemy?
Siedziała przed chwilą, prawda? Bita śmietana jako zjawisko w przyrodzie jest całkowicie wykluczona. A człowiek, który chodzi, spala więcej kalorii niż taki, co się rozsiadł.
- Mam pewne plany w stosunku do tej kawy – mówi szef, kiedy wolnym krokiem odchodzą. – Niechże pani tak na mnie nie patrzy! Ale po kolei. Otóż, droga moja koleżanko, mamy za sobą parę lat współpracy. Ciężkich lat, pełnych zażartych sporów i nieustannych kłótni o drobiazgi. Dała się pani poznać jako istota samowolna, szybka w działaniu, a jeszcze szybsza w języku. Napsuła mi pani sporo krwi…
Rany boskie, to brzmi jak wstęp do kwestii „nadeszła chwila rozstania”… Nie, no chyba nie brałby jej na kawę, nawet wzmocnioną, po to, żeby ją od razu potem wyrzucać? A jej projekt????
- Jest pani niepoukładana, chaotyczna, roztrzepana i na dodatek za często pani zmyśla. W opowieści przed chwilą na przykład zgubiła pani kałużę. Prawdę mówiąc, czuję się rozczarowany. Ale…
Kubek trzęsie się Elżbiecie w dłoni. Dobrze, że trzyma rękę sztywno z dala od tułowia: płyn kapie na bruk, a nie na kurtkę.
- … ale to dzięki pani nasz projekt tak spodobał się sponsorom, że sięgnęli aż po zasoby ambasady. I to dzięki pani prezentacji dzisiaj ambasador podpisał tę umowę praktycznie bez dodatkowych wątpliwości czy żądania poprawek. A zatem – uwaga, będę oficjalny! – po pierwsze, od jutra będzie pani zarabiać o dziesięć procent więcej niż do tej pory. Wdech, wydech, wdech, wydech…
Czy ją słuch zawodzi? Czy to naprawdę mówi największy sknera nad Odrą i w okolicach? Ludzie miesiącami próbowali od niego wyłudzić choćby drobną zmianę stawki. Prezentowali listy zasług długie na trzy strony maszynopisu. A jego odpowiedź brzmiała zawsze i niezmiennie: „Jeśli nie jest pan/pani zadowolony/zadowolona z uposażenia, jakie możemy panu/pani zaproponować, oczywiście w każdej chwili wystawimy panu/pani odpowiednie referencje”. Inna sprawa, że zarobki w firmie to zdecydowanie nie był powód do narzekań. A tu nagle dziesięć procent, ot tak, z niczego?
Nie no, z niczego to nie. Poświęciła mnóstwo czasu na solidne dopracowanie projektu. Siedziała po godzinach, dopieszczając każdy szczegół. Ba, zdarzyło się jej ze dwa razy zerwać się w środku nocy, bo właśnie wtedy mózg podsunął jej zarys lepszej koncepcji. Ale dziesięć procent?
- Dziesięć procent, szefie? Jest pan pewien?
Elka, co ty za pytania zadajesz? Jeszcze pomyśli, że nie chcesz tej kasy…
- A co, nie jest pani tyle warta?
On zdecydowanie za dobrze zna kobiety! Nie ma przecież dobrej odpowiedzi na takie pytanie. Powie, że nie, to wycofa propozycję.. Powie, że tak, to dojdzie do wniosku, że jest nie tylko – jak to było? – niepoukładana i chaotyczna, ale jeszcze zarozumiała i pewna siebie ponad miarę. Może lepiej zmieńmy temat.
- Hmm… A po drugie? Był pan już po pierwsze oficjalny, to może poproszę o ciąg dalszy.
Lewa brew znowu wędruje w górę. Czy on to robi świadomie?
- Po drugie, to dzięki pani projektowi przez najbliższy czas nie musimy się martwić o świetlaną przyszłość firmy, a pani będzie w niej spędzać znacznie więcej godzin niż do tej pory. No i zasługuje pani na większą przestrzeń życiową. Pokój obok Gabinetu czeka na panią. Dzisiaj portier miał tam przeprowadzić pani biurko z zawartością. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko takiej zmianie.
I naprawdę nie będzie już musiała codziennie wysłuchiwać opowieści bladej Zośki o dziurach w pończochach i kolejnej nieudanej randce? Ani ignorować miliona pytań o swoje życie uczuciowe? Co tu się dzieje, do diaska? Święty Mikołaj istnieje naprawdę?
- Po trzecie zaś, skoro będziemy widywać się tak ze cztery razy częściej niż dotychczas i zapewne o wiele więcej się ze sobą sprzeczać, chciałbym pani ułatwić także tworzenie inwektyw. Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem stylu, w jakim dawała mi pani do zrozumienia, że jestem półgłówkiem. Proszę nie zaprzeczać, do twarzy pani z rumieńcem! Dzisiaj też mi pani parę razy w myślach zdrowo naurągała. Okej, co nie zwerbalizowane, to nie istnieje, ale chyba już panią całkiem nieźle znam. Nie można w sobie aż tak tłumić emocji! Ale do czego to ja zmierzam…
Iskierki w oczach ustąpiły czemuś znacznie bardziej intensywnemu, jakiejś czekoladowej głębi.
- Ergo, moja droga koleżanko: bardzo podoba mi się obyczaj, żeby do swoich najbliższych współpracowników zwracać się po imieniu. I żeby oni do mnie zwracali się tak samo. Co ty na spełnienie brudzia Irish coffee? Marek jestem!
- Elżbieta…
W poczuciu nierzeczywistości całej sytuacji podnosi posłusznie kubek do ust.
Jakże to tak? Wróci do firmy i pójdzie do innego pokoju. I pan Leszek i jego zmiennicy będą jej dawać inny klucz. Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz… Pan Leszek przynajmniej nie jest staruszkiem! Najchętniej od razu pobiegłaby do znajomego gmachu tylko po to, żeby sprawdzić, jak smakuje taka zmiana. Ale nie, najpierw trzeba pooglądać miasto. Obejrzy centrum oczami szefa! Nie, nie szefa: Marka. To znaczy: tak, szefa, ale Marka. Pokręcone to jakieś takie.
Marek… Teraz już to imię, roztarte na języku, będzie się jej zawsze kojarzyło ze smakiem kawy, wanilii i whisky…
Powoli ruszają przed siebie. Z przekory przybiera nosowy tembr głosu. Staje przed Markiem w pozie służbisty-lizusa i zaczyna recytować najdoskonalej monotonnie:
- Szanowni państwo, znajdujemy się w tej chwili na rynku Starego Miasta. Wrocław nigdy nie wybudował Nowego Miasta, więc nikt nie wie dokładnie, skąd taka nazwa. Na pewno ta część miasta jest bardzo stara. Nie tak stara jak starsze obiekty, których dzisiaj z państwem nie będę oglądać, ponieważ nie przewiduje ich dzisiejsza trasa zwiedzania. Jeżeli zażyczą sobie państwo obejrzeć coś innego, nasze biuro podróży z przyjemnością zabezpieczy państwu pilota.
(Czy można pilota odbezpieczyć?)
- Elżbietko! Czy mogłabyś ograniczyć się do rzeczy, które dzisiaj mi pokażesz?
- Hmmm…
Niech mu będzie. A zatem Jaś i Małgosia. Jakoś nikogo specjalnie nie dziwi, że Małgosia jest większa i potężniejsza od Jasia. Widocznie już w średniowieczu kobiety nie były słabą płcią. A potem Fredro. Pewnie znowu bez pióra. To chyba nie wrocławianie wyrywają mu każde nowie pióro, aż tylu wrocławian to nie ma… Przewodnicy stworzyli do tego legendę: każdy, kto dotknie pióra w dłoni Fredry, osiągnie sukces w pisarstwie. Każdy, kto nie nigdy go nie dotknął, też codziennie osiąga jakiś sukces na tej niwie. W najgorszym wypadku się gdzieś podpisze. A zatem legenda upiększa rzeczywistość, zwłaszcza że pióra od dawien dawna nikt już nie widział i pewnie nikt nie zamówił następnego. Ba, Fredro siedzi i patrzy smętnie na ścianę rynku, na której przedtem była winiarnia. Elżbieta zawsze miała wrażenie, że poeta w nocy zeskakuje ze swego pomnika i wpada na chwilę do sąsiadów na szybkiego węgrzyna. Ale teraz siedzi i na pewno będzie grzeczny na swoim cokole, bo zabrakło starego kumpla Bachusa. Pewnie obsługa tych nowych restauracji nie do końca wie, czym się różni węgrzyn od rembrandta…
Po drodze można jeszcze zahaczyć o najbliższe krasnoludki. Tamten koło poczty był pierwszy, a potem to się zrobił taki wysyp, że nikt już chyba nie pamięta, który kiedy. Jak to mówiła Cyganka? Jak im dobrze, to się mnożą. Jak właściwie rozmnażają się krasnoludki? We Wrocku odpowiedź jest krótka: hurtowo!
Ale najpierw pokaże mu gołębie. A wśród nich swoją ulubioną parę.
- Widzisz, Marku, tego gołębia bez łapki? Nazywam go Bodzio. Mieszka tutaj od zeszłego roku. Mijam go zawsze, kiedy jadę rowerem. Kuśtyka na tej swojej biednej łapinie. Nie ma szans w walce o okruchy z innymi gołębiami, które są w pełni sił. Ale nauczył się, cwaniak jeden, że ludziom trzeba pograć na uczuciach. Stanie sobie taki kulas, przekrzywi łepek i wszystko mu dasz. Ja sama wiele razy pozbyłam się kanapek do pracy, bo niechcący zatrzymałam się przy Bodziu. Ale wiesz, co mnie wzrusza najbardziej? – Tam w bramie stacjonuje gołębica. Kiedyś musiała złamać skrzydło, bo nie może fruwać. I Bodzio odnosi jej część tego, co uda mu się wyłudzić od ludzi. Sam nie do końca sprawny, dba o swoją wybraną, jeszcze bardziej pokrzywdzoną przez los niż on. Widziałam ostatnio, jak siedziały wtulone w siebie i próbowały przespać najgorszy mróz. Chciałoby się przynieść im jakiś pled, bo ja wiem, pusty gołębnik znaleźć albo zrobić. Skrzynkę jakąś. Cokolwiek. Ale włącza się człowiekowi autokorekta, a pamięć podsuwa głos z megafonów na dworcu: „Gołębie są nosicielami wielu groźnych chorób! Prosimy nie karmić gołębi!” Niech sobie noszą, co chcą. Ale ich przywiązanie do partnera jest takie - nieoczywiste. Taka niebanajka: bajka jakich wiele, ale jednak inna.
Zamyślona Elżbieta unosi głowę. Niewielu opowiadała do tej pory o swoich gołębiach na rynku. Bo i po co? Sentymentalne to. Głupie. Dwa szare ptaki, co sobie z dzióbków jedzą. Czemu wyrwała się z tym właśnie teraz? A chciała, żeby przechadzka była luźna i żeby mogła wykazać się swoim perlistym poczuciem humoru. A tu wypuściła z siebie tę ja, którą najskrzętniej ukrywa przed światem…
W prawym oku znajome od dawna iskierki. Szef szuka czegoś po kieszeniach, aż wreszcie tryumfalnym gestem wyjmuje herbatniczki, jakie w ich firmie rozdawali ostatnio w ramach jakiejś akcji marketingowej. Otwiera paczuszkę. Każde ciastko łamie na pół. I dzieli się sprawiedliwie: raz dla Bodzia, raz dla Eli. Raz dla siebie. I znowu Bodzio. I ona.
- Elu?
- Mmmm?
- A do kwestii kałuży to jeszcze wrócimy!
Ewelina Krzewicka
Bernadetcie – mojej Przyjaciółce-inspiratorce
W głębi serca
Otulona w płaszcz z
kożuszkiem i łososiowy szalik z frędzlami stała na Piątej Alei na Brooklynie i
wpatrywała się w magię wirujących na wietrze płatków śniegu. W oddali migotały
światła mostu Verrazano, w których wesołą grę często lubiła się wpatrywać
czekając na przyjazd autobusu. Zwłaszcza w chwilach zadumy i nostalgii. Mimo
mrozu i grubej warstwy śniegu nie było jej zimno – choć raz do czegoś przydał
się zakup kozaczków znanej firmy, do którego nie do końca była przekonana, ale
wyprzedażowa cena kusiła. Jedynie dłonie miała przemarznięte, ponieważ stare i
wysłużone rękawiczki nie dawały już spodziewanego ciepła, ale były z Polski...
Stanowiły pamiątkę zbyt ważną, by się jej pozbyć.
I znów Betka dotarła w swych
podsumowaniach do myśli o ojczyźnie. Zbliżała się Wigilia, już dziewiąta na
amerykańskiej ziemi. Nie żeby dziewczyna narzekała, nie było jej tu wcale źle:
miała pracę (i to nie sprzątanie, od którego przecież – jak wszyscy –
zaczynała), wynajmowała przytulne mieszkanko, miała też okazję sporo zwiedzić.
Jednak Nowy Jork to nie jej prawdziwy dom. Kiedy dziewięć lat temu podejmowała
ważną dla siebie decyzję i decydowała się na wyjazd było jej ciężko. Rzuciła
pracę, studia podyplomowe, zostawiła mamę, rodzeństwo, przyjaciół, znajomych.
Nie wiedziała co czeka ją za oceanem, przecież nie wszystkim udawało się coś
osiągnąć. Było to spore ryzyko, ale Betka je podjęła. Nie żałowała swojej
decyzji, choć niejednokrotnie miała chwile załamania.
-
Tylko co teraz? Co dalej? - myślała, idąc powoli
przez zaśnieżony park. Zostawiała za sobą zgrabne odciski podeszwy nowych butów
w rozmiarze 39. Jednak jedynie w myślach się oglądała, w rzeczywistości
zupełnie za siebie nie spoglądała. - Może powinnam już wrócić do kraju a nie
czekać do obiecanego sobie momentu, kiedy upłynie dziesięć lat?
Betkę czekały teraz
najtrudniejsze dni w roku. Od zawsze była sentymentalna i rodzinna a okres
świąteczno-noworoczny nie nastrajał jej pozytywnie. No, może nie tak bardzo
jakby sobie tego życzyła. Wolałaby ubierać teraz choinkę i gotować barszcz w
rodzinnym domu i uczestniczyć w spotkaniach ze znajomymi ze szkolnych lat.
Gdyby jeszcze miała kontakt ze swoją przyjaciółką ze szkolnej ławy z czasów
podstawówki, to może byłoby łatwiej... Jednak decyzja o wyjeździe została
podjęta szybko, Ewcia nie mieszkała w tej samej miejscowości i Betka nie
zdążyła zostawić swojego adresu czy maila. Ot, takie życie, wcale nie chce
człowieka rozpieścić.
Po powrocie do swojego
mieszkanka, zwanego przewrotnie „apartamentem”, Betka jak zawsze po przyjściu z
pracy czy spaceru zaparzyła sobie malinową herbatę i usiadła w ulubionym
zielonym fotelu. Na jej kolana wskoczyła Arika, przesłodka kotka, którą ktoś
porzucił kilka miesięcy temu przy śmietniku. Dziewczyna mając ogromną miłość w
sercu i to nie tylko dla ludzi, ale i zwierząt, postanowiła kotkę przygarnąć,
odkarmić i obdarzyć uczuciem. Zresztą dzięki tej małej i puchatej kulce
przypominała sobie rodzinny dom na wsi. Przecież tam wokoło wciąż słyszała
miauczenie, szczekanie, gdakanie czy muczenie. A teraz żyła w pięknym mieście,
ale niestety betonowym. Gdzie okiem nie spojrzeć rozciągały się typowo miejskie
krajobrazy. Nawet wyglądając z okna na niewielkie podwórko nie widać było ani
jednej rośliny zielonej. Tylko beton.
-
Miauuuuu.... - Arika postanowiła namówić swoją
milczącą panią na zwierzenia.
-
Co się stało, kiciu? Głodna jesteś? A może
chodzi o drapanie za uszkiem? - Betka zasypała kotkę troskliwymi pytaniami.
-
Miauuuuu.... - jednak Arika nie do końca
potrafiła powiedzieć o co chodzi jej tym razem. Właścicielka musi się domyślić,
że zwierzak martwi się o jej posępny nastrój.
-
No już dobrze, chodź naleję Ci mleczka a potem
porozmawiamy...
Kiedy kotka piła półtłuste
mleko ze ślicznej miseczki w róże, Betka postanowiła wyrzucić swoje żale i na
głos rozważyć to o czym do tej pory tylko myślała.
-
Rzuciłam życie w kraju niemal z dnia na dzień,
sporo wyrzeczeń kosztowała mnie decyzja o wyjeździe do Stanów. Zresztą i tu na
miejscu nie brakowało rozczarowań i trudnych chwil. Przeżyłam tu dziewięć lat,
kłótnię z ciocią, utratę miłości fajnego faceta, zawirowania w pracy a przede
wszystkim masę uczuć! Od TĘSKNOTY, poprzez PRZYJAŹŃ (choć raczej odczuwalny jej
brak) a na MIŁOŚCI skończywszy. Kocham mój kraj, kocham moją wieś a przede
wszystkim kocham moją rodzinę. Od śmierci taty wiele lat temu, ogromne oparcie
dała mi mama i to jej najbardziej mi teraz brakuje a od chwili startu samolotu
nie widziałam się z nią ani razu. Nie patrz tak kocie, też masz lub miałeś mamę
i zapewne za nią tęsknisz! A jak widzisz, ja od czasu rozstania z Piotrkiem,
nie mam nawet do kogo buzi otworzyć w tych pustych czterech ścianach.
-
Miauuuuu..... - Arika wydała z siebie żałosny
odgłos
-
Tak, właśnie rozważam wcześniejszy powrót do
domu... Nic mnie tu nie trzyma, oprócz głupiej obietnicy, którą sobie złożyłam
w dniu przylotu... Że spędzę tutaj dziesięć lat. Czy dam radę przetrwać jeszcze
rok? Tu nikt na mnie nie czeka, nikt nie pyta jak spędziłam dzień i co
zamierzam jutro. Tu nikt nie cieszy się z moich sukcesów, nie pociesza w chwili
smutku ani nie wybiera się na rowerową przejażdżkę w nieznane. Po powrocie
będzie mi ciężko – znalezienie pracy, odnalezienie się w polskiej
rzeczywistości po takim czasie nie będzie łatwe, ale od czego ma się rodzinę i
przyjaciół? Przecież mam trochę oszczędności a i siostra z bratem nie dadzą mi
przymierać głodem. Może trzeba wrócić?
Betka rozejrzała się, ale
kotki nie było już obok, znudzona wynurzeniami swojej opiekunki postanowiła
wybrać się na cowieczorny obchód mieszkania. Zatem i dziewczyna ruszyła do
łazienki, by zmyć z siebie ponury nastrój.
Zasypiając dała sobie czas
do 31 grudnia, wtedy ostatecznie rozważy co dalej zrobić ze swoim życiem.
Jednak los miał dla niej niespodziankę, która miała ułatwić jej podjęcie
życiowej decyzji...
///dzień przed Sylwestrem///
Kilka dni temu dziewczyna
postanowiła zarejestrować się na jednym z polskich portali, żeby nawiązać
kontakt z dawnymi znajomymi. Miała nieco luźniejsze godziny pracy i tak chciała
zapełnić swój wolny czas. Zimą przecież jest to najcieplejsza rozrywka, bo
zimny wiatr znad oceanu nie sprzyjał spacerom.
Jak topór nad skazańcem, nad
Betką wisiała niedokończona sprawa tego roku a dotycząca decyzji o pozostaniu w
Ameryce lub powrocie do kraju. Strasznie gryzło ją sumienie, pobolewało serce a
mózg nie chciał współpracować w wypisywaniu „za” i „przeciw”. I właśnie wtedy
przyszła wiadomość poprzez portal od …. Ewci!
Betka nie mogła uwierzyć, że
zagubiona na niemal dziesięć lat przyjaciółka właśnie pojawiła się na nowo w
jej życiu. Wprawdzie tylko wirtualnie, ale „Jak się nie ma co się lubi...”.
-
Co też Ewcia napisała? Zmykam sprawdzić! -
krzyknęła właściwie do siebie dziewczyna i już jej nie było.
///rok później///
-
Jeszcze dziesięć minut i samolot powinien
lądować – pomyślała Betka, wyglądając niecierpliwie przez maleńkie, okrągłe
okienko maszyny i próbując dostrzec zarysy Krakowa.
Nogi nie chciały już dłużej czekać. Pragnęły zbiec po
schodkach, rzucić się pędem do hali przylotów i wpaść w objęcia bliskich. Ale
logika nakazywała im cierpliwość, wszak tak niczego przyspieszyć się nie da.
Dzięki wsparciu Ewci poprzez częste maile wymieniane na
trasie Polska-Stany Zjednoczone, Betka wytrzymała przyrzeczony sobie rok.
Kolejne dni upływały pod znakiem oczekiwania, co też tym razem znajdzie się w
skrzynce pocztowej. Dziewczyny nadrobiły stracone lata, zarzucając się
zdjęciami, informacjami o pracy, życiu codziennym i mentalności ludzi w obu
krajach, pogodzie czy zakupach. Ale i tak najbardziej czekały na spotkanie,
zaciekawione czy wieloletnia przyjaźń jest tak trwała jak betonowe miasto.
Dwadzieścia minut później niż tego
oczekiwano, samolot pasażerski z Nowego Jorku wylądował na płycie lotniska w
Balicach. A smukła, wysoka i długowłosa (od zawsze) blondynka wywołała w hali
lotniska wiele łez wzruszenia. Wpadając w objęcia mamy i rodzeństwa, widziała
kątem oka czekającą nieco dalej … Ewcię.
Izabela
Panopulos
Grudniowa
miłość
Dzień
dopiero zdawał się wstawać, lecz widok za oknem przeczył godzinie wskazywanej
przez wiszący zegar. Westchnęła ciężko i nastawiła wodę na poranną kawę.
Usiadła powoli przy drewnianym stole, opierając ręce o wystający brzuch.
-
Jeszcze dwa miesiące.- Szepnęła do wypukłości.
Czajnik
zaczął gwizdać, więc podeszła do kuchenki i zalała wrzątkiem aromatyczny
proszek.
Przeszła w
stronę okna, by spojrzeć w szarość poranka. Przez noc nasypało sporo śniegu,
zasypując drogi, chodniki i przestrzeń wokół nich. Ten teren, który niektórzy
szumnie nazywali trawnikiem, a który nawet w lecie nie cieszył oczu zielenią.
Spojrzała
ponownie na zegar i westchnęła cicho.
Musiała
ubrać się ciepło, gdyż czekała ją ciężka przeprawa przez zaspy. Jeszcze dwa
tygodnie i przestanie chodzić do pracy. Przejdzie na zasłużony odpoczynek, by
oczekiwać swojego maleństwa. Czuła się dobrze, zbyt dobrze, by dostać
zwolnienie lekarskie, a spętani przepisami ludzie w kadrach, odrzucali jej
prośby o wcześniejsze wykorzystanie urlopu macierzyńskiego.
Otrząsnęła
się z zamyślenia i zaczęła szybko nakładać kolejne warstwy odzieży.
Gdzie ta
radość z nadejścia zimy? Dziwiła się jak człowiek zmienia poglądy, gdy dorasta.
Jak przestaje cieszyć padający śnieg, którego płatków nie łapie się już na
język, jak ze wstrętem odwraca się wzrok od pokrytych lodowym wzorem szyb, czy
jak z niechęcią spogląda się na leżące kopce śniegu.
Pchnęła
drzwi od klatki schodowej i wyszła na poranny ziąb. Opatuliła się mocniej
szalikiem, tak, że teraz wystawały jej z twarzy tylko oczy. Szukała jakiejś
ścieżki, czy przejścia we wszechogarniającej bieli. Powoli posunęła się kilka
kroków do przodu. Powiększający się brzuch wcale nie ułatwiał manewrowania.
Byle do
przodu – pomyślała.
Czekał ją
niespełna kilometrowy spacer, który w tych warunkach wydawał się wręcz
maratońskim dystansem.
Wzrokiem
wbitym w horyzont, obrała przypuszczalny kierunek i zaczęła przesuwać się przez
zaspy. Spojrzała na zegarek. Dochodziła szósta, a przed nią jeszcze kwadrans
przechadzki. Nie chciała się spóźnić. Wiedziała, że nikt nie zwróci jej uwagi,
lecz wrodzone poczucie obowiązku kazało jej przyspieszyć kroku.
Nie
zauważyła warstwy lodu kryjącej się pod śniegiem. Nie mogła jej zauważyć pod
prawie pół metrową pokrywą. Nie zdążyła przeanalizować sytuacji, zrobić
jakiegokolwiek ruchu, zapobiec katastrofie...
-
Proszę pani! Niech pani wstanie! – Ktoś szarpał
ją za ramię. Bolało. Tylko czy to na pewno ramię?
Powoli
otworzyła oczy. Pochylał się nad nią obcy mężczyzna. W jego oczach mogła wyczytać
troskę.
-
Czy nic się pani nie stało? – Spytał.
-
Chyba nie – odpowiedziała, siadając na zimnej
kupce białego puchu. – Proszę mi pomóc wstać – poprosiła.
Mężczyzna
wyciągnął ręce i postawił ją do pionu. Zakręciło się jej w głowie, nie
wiedziała czy od upadku, czy od uczuć, których dawno nie odczuwała.
Spuściła
głowę, wstydząc się własnych myśli i wówczas ujrzała na białej powierzchni
śniegu kilka kropel krwi. Mężczyzna również je zauważył.
-
Czy jest pani ranna? Coś panią boli? – Pytał z
niepokojem, rozglądając się nerwowo na boki w poszukiwaniu pomocy.
-
Proszę zadzwonić po pogotowie – poprosiła cicho,
chwytając się za brzuch.
-
Proszę tutaj poczekać – poprosił mężczyzna i
odbiegł w stronę najbliższego budynku.
Czekając
myślała o swoim nienarodzonym jeszcze dziecku. To nie może się tak skończyć! To
niesprawiedliwe! Wszystkie jej zmysły krzyczały z bólu i rozpaczy. Jeśli straci
to dziecko, będzie już na zawsze sama. Bez męża, bez rodziny, bez przyjaciół,
bez nadziei i bez miłości.
Pragnęła
tego dziecka, jak niczego i nikogo wcześniej. To miała być jej własna osoba do
kochania. Nie może jej stracić!
Rozglądnęła
się wokoło. Nieopodal stała stara, połamana ławka, w tej chwili zasypana
hałdami śniegu.
Powoli
przesunęła się w tamtą stronę, a każdy krok był jak stąpanie po ostrzach noży.
W końcu dotarła do celu i ciężko opadła na drewniane deski.
W
jaśniejącym blasku poranka zauważyła zbliżająca się w jej stronę postać.
-
Karetka już jedzie – powiedział mężczyzna,
siadając obok niej.
W tym
momencie powietrze przeszyło rozdzierające wycie sygnału alarmowego. Wzdrygnęła
się, nie wiedząc czy to z zimna, z nerwów, czy ze strachu. Gorąco zaczęło
ogarniać całe jej ciało, a czerwona barwa przed oczami zaczęła zastępować biel.
Zemdlała.
Powoli
otwierała oczy. Wzrokiem przecinała białe powierzchnie ścian, pokryty wapnem
sufit, szklane klosze i białe zasłony. W pokoju prócz niej stały trzy łóżka, w
tej chwili puste.
Gdzie
jestem? Pytała własnych myśli. Jej ręce odruchowo spoczęły na brzuchu, w tej
chwili nadnaturalnie płaskim.
-
Moje dziecko! Nie! – Wrzeszczała z całych sił,
przypominając sobie ostatnią zapamiętałą sytuację.
W tej
chwili drzwi otworzyły się i do sali wbiegło dwoje ludzi w bieli. Mężczyzna
chwycił ją za ręce, zaś kobieta wprawnymi rękoma wykonała zastrzyk.
-
Proszę się uspokoić – powiedział mężczyzna –
jestem doktor Szumiec. Opiekuję się panią.
-
Moje dziecko... – Szepnęła.
-
Wszystko w porządku – odpowiedział. – Kiedy
przywieźli panią do nas, była pani nieprzytomna, zaś poród był w toku. Dziecko
jest malutkie, ale żyje. To wcześniak, prawda?
-
Tak. Trzydziesty drugi tydzień.
-
Pani też była chora. Właściwie nadal pani jest.
Powikłane zapalenie płuc. Jak długo pani leżała w tym śniegu?
-
Nie wiem.
-
Przepraszam. Głupie pytanie. Proszę teraz
odpoczywać i nabierać sił. Dobrze, że temperatura spadła i dobrze zareagowała
pani na leki.
-
Kiedy będę mogła zobaczyć dziecko?
-
Później. Teraz obie powinnyście odpoczywać.
Opadła na
poduszkę i zamknęła oczy. Czy lekarz powiedział, że to ona? Dlaczego nie
spytała? Zresztą czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie? Kochałaby go bez
względu na płeć. Tylko, dlaczego nic nie pamiętała. No tak, wysoka gorączka.
Spoglądała
przez szybkę na maleńkie, różowe ciałko. Skóra pokrywająca drobny szkielet,
była tak pomarszczona, jakby przy dopasowywaniu pomylono rozmiar. Uśmiechnęła
się do własnych myśli.
Dopiero
dzisiaj po dwudziestu dniach, lekarz pozwolił jej na odwiedziny przy
inkubatorze córeczki. Mała chwytała się życia małymi pazurkami, zadziwiając
lekarzy swoją kondycją oraz siłą przetrwania.
Ma to po
matce. Myślała z rosnącą matczyną dumą.
-
Proszę ją dotknąć.- Łagodny głos lekarza rozległ
się za jej plecami.
Wsunęła
dłoń przez okrągły otwór w bocznej ściance i dwoma pacami pogłaskała nagie
plecy swojej córki. Nawet nie zauważyła, kiedy po twarzy potoczyły się dwa
strumienie łez, z którymi nawet nie starała się walczyć. Była w nich radość,
ulga, strach i nowe nieznane uczucie. Ogarniało ono wszystkie jej zmysły i
rozlewało się po ciele. Tkliwość połączona z euforią, poczucie siły z oddaniem.
To chyba
musi być miłość? Pytała własnych myśli.
-
Jeżeli mała będzie przybierać na wadze i nie
wystąpią dodatkowe komplikacje to za miesiąc będziecie już w domu. W jej
rozmyślania wdarł się głos lekarza.
-
Dziękuję panie doktorze – uśmiechnęła się do
szpakowatego mężczyzny.
Odwróciła
się z powrotem w stronę sztucznego środowiska, otaczającego maleństwo Wsunęła
dłoń do środka, opierając opuszki palców o czubek głowy maleństwa.
-
Słyszałaś kochanie. Musisz być dzielna i silna,
to wrócimy do domu. – powiedziała szeptem, zaś jej serce wypełnione teraz po
brzegi uczuciem, jak naczynie wodą biło równo i mocno, bo teraz miało już, dla
kogo bić.
Andrzej Michał
„Mroźnym zimowym przedpołudniem”
Widocznie nie jest to zbyt istotne, skoro pamiętając
dokładnie tamto zdarzenie nie pamiętam czy zdarzyło się to dziesięć czy może
więcej lat temu?
Tak jak dziś było to grudniowym
przedpołudniem, mroźnym zimowym przedpołudniem. Szedłem szybkim krokiem przez
park i tu na tym moście zobaczyłem jak długowłosa szatynka oparta o barierkę
wpatruję się w nurt rzeki… zamarzniętej i przykrytej śnieżną szatą rzeki. – A
raczej rzeczki… w końcu przecież sam mostek spinający obie części parku, poza
swym pięknem jest niewielki.
Bardzo mi było spieszno do
pobliskiego Magistratu, gdzie byłem umówiony na godzinę z Prezydentem tego
Miasteczka. Nie chciałem się spóźnić, wiadomo politycy są drażliwi w tym
temacie a ja bardzo chciałem; by me życie wskoczyło wreszcie na normalne tory,
wszak od tej rozmowy naprawdę dużo zależało.
Będąc w połowie mostku, tuż za
plecami szatynki coś mi odbiło i wypowiedziałem do nieznajomej takie mniej
więcej słowa:
-
Proszę nie skakać… nie mam czasu Pani ratować.
Szatynka odwróciła się w mym
kierunku i z szerokim uśmiechem mi wyjaśniła:
-
Na rzece jest gruby lód a jak chce się popełnić
samobójstwo to skacze się do szemrzącej otchłani.
-
W każdym bądź razie niech Pani nie robi nic głupiego…-
Powiedziałem… i pognałem dalej w kierunku Urzędu Miasta.
Dziś stojąc samotnie przy tej samej
barierce, dokładnie tej samej, co Ona wtenczas… Spoglądam w dal i widzę wartki
nurt rzeki… Jest dosyć zimno, ale widocznie nie na tyle by skuć lodem rzekę.
Zresztą zima tego roku jest wyjątkowo podła; bez śnieżna, szaro- bura i ponura!
Mógłby już spaść ten śnieg!
Chciałbym też by Ona też tu była.
Ale to jest chyba niemożliwe. Ona jest gdzieś daleko, prawdopodobnie w Afryce?
– Tak jak słyszałem uczy małych murzynków czytać i pisać a tak przy okazji
nakazuje ich matką, by te odganiały od siebie wszelakie „spragnione” i nachalne
„czarne chłopstwo”… ja jestem tutaj i też jestem spragniony, tylko, że tak
trochę inaczej.
Od chwili naszego rozstania minęło
wiele lat a ja wciąż do niej tęsknie, wciąż ją kocham i pragnę, ale wiem
przecież, iż w tym życiu nie będzie dane już mi jej oglądać. – Takiej, jakiej
znałem. Teraz to już na pewno inna kobieta?… Nie mogę jej sobie wyobrazić jak
kopię studnie dla tych biednych obdartusów! Pamiętam ją jako drobną, choć o
bujnych kształtach kobietę. W wieczornych wiadomościach widziałem ją kiedyś…
spikerka przedstawiła Ją jako szefową akcji humanitarnej – czy coś takiego? Tej
nocy przyszła do mnie we śnie w odwiedziny, czuje ją wyraźnie tak jakby była
koło mnie i tak w pół śnie wyciągam rękę… kładąc mam nadzieję, że oprze się na
jej kształtnych „kobiecościach”. To trwa ułamek chwili a zaraz po nim ręka
trafia w pustkę i ciało przeszywa gniew rozpaczy.
Nie pamiętam również mej wizyty w
urzędzie miasta, prawdopodobnie wypadła nadspodziewanie dobrze i teraz, kiedy
sam sprawuje urząd prezydenta tego miasta, codziennie przyjmuje ważnych
interesantów. Dziś rano była u mnie pewna znana Pani Doktor, która podkochuję
się we mnie nieustannie… myślę, iż zostaniemy małżeństwem? Co prawda nie kocham
Pani Doktor, lecz w mej karierze politycznej bardzo by się ona przysłużyła. A
ja jej! W końcu jako prezydent pozwolę jej by wybudowała tą swą klinikę w
najlepszej części miasta.
Martwi mnie tylko to; że pewnie
kiedyś będę musiał opowiedzieć jej historię, którą wam właśnie opowiadam i w
przeciwieństwie do was nie zrozumie mnie ona zupełnie!
Zima tamtego roku była nawet
bardziej niż śnieżna! A zaczęła się już w pierwszej połowie listopada
nieustannymi opadami białego puchu i dość znacznym spadkiem temperatury
potęgujące zimno wzmocnione było przez wyjące wietrzysko tak dokuczliwe
wpadające za kołnierz płaszcza i marynarki. Wychodząc z gmachu Urzędu
postanowiłem iść z powrotem przez park w nadziei zamienienia sobie kilku słów
ze stojącą na mostku kobietą.
Nie obiecywałem sobie jeszcze
niczego i było mi obojętne czy ją spotkam, czy nie?
Jednak widząc już z daleka, że na
mostku nikogo nie ma, me serce nieoczekiwanie zabiło tak jakby już inaczej a
mnie całego ogarnął smutek.
-
Nie ma jej! – Wyszeptałem i już miałem zawrócić, by
jechać do domu taksówką, kiedy przypomniało mi się, iż jest zima, śniegu jest
mnóstwo wszędzie… - Tak to była naprawdę śnieżna zima!
Istotnie na mostku zostały w śniegu
ślady butów… moich na pewno! I JESZCZE JEDNE!
Filigranowe z wyraźnym wgłębieniem po obcasach. To na
pewno jej ślady! Innych nie było!
Jak wilk wyruszyłem na łowy! Idąc
jej tropem już po chwili przekonałem się, iż to właśnie Ona zastawiła na mnie
swe sidła!
W sumie później sobie ustaliliśmy,
że tak wspólnie, każde z osobna na te drugie zapolowało; wilk na wilczycę a
wcześniej wilczyca na wilka.
Tam w parku znajduje się przeszklony
podwyższony budynek kawiarni… nigdy tam wcześniej nie byłem i kiedy po Jej
tropach trafiłem do jego środka zobaczyłem, że zza przeszklonego tarasu widać
jak na dłoni cała drogę do samego gmachu magistratu… Ona cały czas mnie
widziała i kiedy za Jej plecami znalazłem się właśnie tam, Ona wcale się nie
odwracała… Na szczęście wiedziałem, że muszę powiedzieć teraz i tu właśnie te
słowa, zwykłe słowa, które będą zachowane przez wieczność:
-
Przyszedłem tu po twych śladach, przyszedłem by zabrać
cię do siebie, przyszedłem tu i tego już nie odmienię!
Odwróciła się i spoglądając na mnie
wypowiedziała propozycję, którą musiała wyczytać w jakieś książce albo usłyszeć
w jakimś filmie, wnioskuję tak; bo kojarzyłem skądś te kwestie:
-
Teraz przed nami tylko dwie drogi; pierwsza jest taka,
że udamy się do hotelu, gdzie spełnimy swe najbardziej wyuzdane żądze, po czym
rozstaniemy się nie znając nawet swych imion. Druga droga jest taka; że
pobierzemy się, czym prędzej… - Nie dokończyła, wyczytała z mej twarzy pytanie:
-
„A nie dałoby się tego połączyć?”
-
Nie. - Odpowiedziała na nie zadane pytanie. A ja
wybrałem tą drugą opcję, choć nie do końca.
Owszem od początku naszej miłosnej
znajomości planowaliśmy ślub i wielkie wesele w tradycyjnym stylu, tylko zawsze
coś stawało nam na drodze. W szczególności dwie kwestie stały w poprzek naszego
szczęścia; ma kariera polityczna oraz Jej potrzeba ratowania Świata przed samym
sobą.
Aż wreszcie przyszedł dzień, w
którym zasiadłem w Radzie Miasta a ona odkryła, że dzieli swe życie z cynicznym
politykiem. Tak od początku hołdowałem starożytnej zasadzie, która mówi; żeby
wygrać wybory, należy schlebiać namiętnością i głupocie motłochu, a nawet
puszczać w niepamięć wszelakie ich występki.
Nie wyjechała tak od razu, poczekała
na tą jedną kroplę, która przepełniła jej naczynie. Termin naszego ślubu
wyznaczyłem na dzień wyborów prezydenta miasta, pierwszy raz kandydowałem na te
stanowisko…
Teraz stoję sam na tym moście już
drugą kadencje i wkurza mnie bardzo, że nie mogę sprawić rozporządzeniem; by
zaczął padać śnieg! Jest przecież zima. Musi być śnieg!
Dokładnie tamtej zimy było mnóstwo
śniegu! A my tarzaliśmy się w nim jak dzieci!
Może tak nie od razu… jak pamiętam z przeszklonej
kawiarni wyszliśmy trzymając się za ręce zaprowadziłem ją do swego mieszkania i
ona już ze mną została. Mieszkaliśmy sobie jak mąż z żoną. Tak nam to wypadło
istnieć poza czasem i przestrzenią przez te zimowe miesiące. Z nastaniem wiosny
wszystko się zmieniło; nie powiem żeby się tej pierwszej naszej wiosny coś
pomiędzy nami popsuło czy pogorszyło, jednak było już inaczej.
- Niech ten śnieg wreszcie zacznie
padać! – Wyrwało mi z głębi istnienia. Słowa zostały rzucone w stronę bystrego
nurtu rzeki… podobno woda posiada dziwne właściwości, może przenosić myśli i
słowa… za kilka minut muszę wrócić do urzędu i przez cały dalszy dzień pracy
mam obowiązek w miarę rzetelnie wypełniać urząd prezydenta miasta. A ja mam już
tego dosyć! Z powrotem chcę wrócić czas i przenieść się do mego małego
mieszkanka, gdzie razem z NIĄ będę spędzać dnie całe! Niech już przestanie ratować
tych Afrykańczyków i uratuje mnie!
Mam dziś mało czasu na spacer,
wyrwałem się tylko na godzinkę… zresztą właśnie dzwoni sekretarka z
wiadomością; iż dzwonili z ministerstwa i „czegoś” od nas chcą! Że będzie
zagraniczna delegacja… pan minister i ambasador też!…
-
A niech ich diabli! Będę w ciągu godziny! – Rzuciłem
sekretarce i w tej samej chwili naszło mnie; bym niezwłocznie udał się tam
daleko hen w głąb czarnego lądu i Ją odszukał!
-
Głupi pomysł! Przecież mogę do niej napisać a nawet
zadzwonić… przecież tam w Afryce też mają telefony! – Natychmiast odpowiedział
mój rozsądek, który z taką pasją uwielbia mnie pozbawiać szczęścia i rozkoszy.
Przejdę się jeszcze po tym parku,
może zdarzy się cud i się przeniosę w czasie wstecz i naprawię to wszystko, co
popsułem tam kiedyś w przeszłości… owszem jej winy też jest w tym troszeczkę! –
Bo zamiast urządzać mi dzikie awantury to tylko stała w milczeniu i spoglądała
na mnie swymi przepięknymi dużymi oczętami… ale to było później.
Tamtej naszej pierwszej zimy musieliśmy
chyba zbyt bardzo zatracić się w naszej miłości… chociaż nie od razu przyszła
sama rozkosz! To najpierw trwało kilka dni może kilkanaście? Zanim jak mąż z
żonką… a może było wszystko inaczej? Tylko mnie się już to wszystko pomieszało…
Lecz to nie zmienia faktu, że wraz z Nią przyszło do mnie wielkie szczęście i
wypełniło po brzegi zaciszne pokoje mego mieszkania. Czy ja tego nie widziałem?
Czy ja tego nie czułem?
Pamiętam jak ogromne płatki śniegu
spadały tuż za oknem, kiedy z nosem przy szybie obserwowałem jak Ona; w tej
kwiaciarni naprzeciwko ogląda sobie kwiatuszki, szczególnie tulipany widocznie
sobie upodobała. Do każdego podchodziła z należytą czułością i nawet sobie
jednego zakupiła… Ja do tej pory kupowałem jej tylko róże… Byłem zazdrosny o tego
tulipana, którego Ona w skrytości sobie miłowała i jeszcze tego samego dnia
zamówiłem dla niej olbrzymi kosz holenderskich tulipanów. Zamówienie zostało
zrealizowane już wieczorową ciemną porą… a wcale nie! – Noc była jasna
księżycowa, kiedy wracaliśmy ze spaceru trzymając się za ręce, Ona
rozpromieniona, szczęśliwa, ja troszkę zamyślony, zatroskany; myślałem, że
kwiaty zostaną dostarczone, kiedy już będziemy z powrotem w mieszkanku. A tu
niespodzianka; pod naszą kamienicą z dużego samochodu dwóch facetów wyciąga
kosze pełne holenderskich tulipanów i na domiar złego klną siarczyście! – No
przecież mnie nie ma w domu! A te durnie nieustannie dzwonią pod mój adres!
Nim zdołałem nad tym wszystkim
zapanować Ona zemdlała na mych rękach z zachwytu!
-
Kocham Cię. – Zdołała wyszeptać i poczułem jak obsuwa
się w dół… jestem silny! Nie miałem problemu, by oniemiałą przytrzymać i
zakręcić na mych rękach!
Duże płatki śniegu spadały na Jej
twarz, która odzyskała swe rumieńce.
-
Tulipany, dla mnie tulipany… - Wyszeptała otwierając
oczy. A ja nie miałem zamiaru wypuszczać jej ze swego mocnego uścisku!
Dwóch facetów wniosło wszystkie
tulipany Holandii do mego mieszkanka a ja wniosłem Ją na piętro i jak żonkę
przez drzwi do naszego szczęścia!
Całe mieszkanie było w tulipanach!
Kwiaty te były we wszystkich chyba kolorach? Choć przeważała czerwień i żółć.
Wokół łóżka stały kosze z czerwonymi… to na pewno! Na samym łóżku były płatki
również w białym kolorze… tak!
Plotłem jakieś głupoty; że chciałem
też by dostarczono też te najdroższe; czarne tulipany… że cena nie gra roli! I
nawet, jeżeli miałaby to być ekspresowa, kosztująca krocie przesyłka z
Amsterdamu… to ma być! I basta! Bo Ona na to zasługuje!
-
Nie ma czegoś takiego jak „czarne tulipany”. – Usłyszałem
odpowiedź od „kwiaciarzy” i kiedy Jej to opowiadałem naszła mnie taka wielka
złość na cały świat, myślałem, że zostałem oszukany!
Ona zbliżyła się do mnie i czułym
pocałunkiem sprawiła, że przestałem opowiadać jakieś nie istotne kwestie…
-
W Holandii i na całym świecie… naprawdę nie ma
czarnych tulipanów. – Usłyszałem od niej tuż po pocałunku. Dalszą kwestię
znałem z pewnego filmu z dawnych lat:
-
„Jedyny Czarny Tulipan jest tutaj, jedyny na świecie
Czarny Tulipan jest mój!…” -
Kiedy tak namiętnie nazywała mnie
swym „Czarnym Tulipanem”, wydarzyła się rzecz niesamowita; Zimowy podmuch
wiatru sprawił że nagle otworzyło się oko i do wnętrza pokoju wraz z zimową
zawieruchą wpadły olbrzymie masy białego śniegu i lekko nas przyprószyły!
Nasze uczucie było z tych do
zatracenia duszy! Gorąc topiący wszystek śnieg tej zimy, musiał bić od nas
niesamowity… nie pamiętam jak? I czy w ogóle zostało zamknięte te okno? Nie
pamiętam by było zimno! Pamiętam Jej ciepło! Tak tylko jak tylko mężczyzna
potrafi poczuć kochającą go kobietę! – Całą duszą i całym ciałem!
… Tak owszem, te cholerne okno
musiało jakoś zostać zamknięte! – Wspomnienie tego szczegółu znów zaciemniło
obraz mych wspomnień a tu jeszcze dzwoni telefon w mej kieszeni; To Pani
Doktor. – Pyta, czy wszystko u mnie w porządku? Jestem normalnym facetem i mam,
co prawda zamiar z nią sobie trochę „pobaraszkować”, lecz niech nie liczy na
nic więcej! Albo jeszcze lepiej! Niech wcale na nic nie liczy! Mam zamiar
lecieć do tej Afryki i Ją odnaleźć! Jak nie będzie chciała wracać po dobroci,
to siłą Ją tu sprowadzę!…
Musiałem to widocznie powiedzieć na
głos do słuchawki telefonu? A Pani Doktor musiała wiedzieć, o co chodzi? Bo
natychmiast usłyszałem nieszczere jej wyznanie:
-
Ale ja Pana tak bardzo kocham. – Następnie się
rozłączyła, pozwalając mi znów wejść tu na tym moście w miniony świat mych
wspomnień.
-
Znów tam jestem! – Powróciłem duchem znów do naszej
nocy poślubnej. Ja i Ona!
Tylko Ona i Ja! Szczęśliwi w
szczęściu i rozkoszy; bo była to rozkosz na wskroś śmiertelna, naga jak
szczęście trwające przez wieczność. Czuliśmy to oboje, iż zatracamy się w
kochaniu nad życie szczęśliwym. W tę noc jasną, księżycowa. Szczęśliwa ziemia
otulona kołdrą z białego śnieżnego puchu, nosiła nas oboje przez te zimowe,
krótkie dni i pozwalała zostać nam ze sobą przez długie noce, które jednak
okazywały się ostatecznie aż na zbyt krótkie byśmy mogli się w pełni sobą
nacieszyć.
Następnie przyszła zdradliwa wiosna
a ja objąłem wymarzoną posadę w Miejskim Urzędzie. Co prawda to jeszcze nie był
fotel prezydenta, lecz dzięki niej mogłem się przyjrzeć panującym wewnątrz
porządkom…
-
Mam zamiar namieszać w polityce! – Powiedziałem do
Niej już pierwszego dnia po pracy.
-
Osiągniesz wszystko, jeżeli tylko tego sam chcesz? –
Odpowiedziała i natychmiast jej uczucie do mnie, skierowało Jej wszystkie siły
do bezgranicznej, szczerej pomocy… Ona wierzyła, że mam zamiar zostać
politykiem, tak by czynić dobro.
To dzięki Niej byłem mężczyzną! To
dzięki niej piąłem się po szczeblach kariery! Jak
Anioł stróż stała przymnie, nawet, kiedy Jej tam nie
było. Dodawała mi sił a ja czułem się nadzwyczaj silny!
To Ona mnie stworzyła… dotychczas
świeciłem światłem odbitym a ta Kobieta sprawiła, że stałem się jasno świecącą
gwiazdą!
Po brzydkiej wiośnie, pracowitym
lecie i deszczowej jesieni znów przyszła upragniona zima! Śnieg już spadł pod
koniec listopada a my znów mieliśmy więcej czasu dla siebie. Znów długie noce
okazywały się przykrótkie! Znów w parku spacerowaliśmy trzymając się za ręce…
znów, znów, znów… ale było dobrze tak jakby za pierwszym razem. Znów kochałem
ją mocno! Znów czułem Jej ciepło kobiece!
Niestety miałem też zamiar
beznamiętnie spalić ten świat! A na początku wyznaczyłem sobie cel; w postaci
zdobycia tego miasta!
Cel ten, dzięki Niej osiągnąłem!
Lecz też Ją straciłem. Prawdę mówiąc po Jej wyjeździe, nie posunąłem się w
życiu do przodu nawet na milimetr. Są przecież znacznie bardziej nobliwe
stanowiska polityczne niż Prezydenta Miasta.
Ja bez niej zginąłem marnie! To na
pewno ma ostatnia kadencja. Bez Jej pomocy nie wygram następnych wyborów… bez
niej nie osiągnę już niczego, bez niej czuję się zagubiony! Owszem po Jej
odejściu miałem siły na czas jakiś. Ale i te siły już mnie opuściły… i teraz
motam się bezwładnie; tak w życiu jak i na urzędzie. Bo cóż to ze mnie za
Prezydent, który nie potrafi sprawić, by mroźną zimą padał w jego mieście
śnieg?
No cóż przyjdzie chyba do tego, że
będę musiał sobie palnąć z rewolweru w łeb! Nie będę zresztą pierwszy…
W ostatnim czasie narobiłem w
Mieście takiego bałaganu, że nawet ślub z Panią Doktor i jej potężną rodziną
może mnie nie uratować… hola! Zamiast w łeb, to pojadę do Niej do Afryki!!!
Tylko zrobię jeszcze jeden „przekręcik”… o przy budowie stadionu! Wezmę forsę
od wszystkich firm przed przetargiem się zmyje!
-
HA! HA! HA! – Podoba mi się ten pomysł… ale nie
mógłbym Jej tego zrobić, Ona pojechała tam z własnej woli i może wrócić w
każdej chwili, w glorii i chwale. Ja bym musiał się ukrywać do końca dni
swoich!
-
Gdybyś tylko tu była! To bym wszystko naprawił! – Tak…
motam się też na tym mostku. – Co to za miasto? Że rzeka w nim tak płytka, iż
utopić się nie sposobna!
Nie mam zamiaru jeszcze się topić…
ja jeszcze mam wspomnienia!
Znów jestem z nią! Znów przeniosłem
się w okowy prawdziwej białej zimy…
Pamiętam jak tej następnej zimy
znalazła w tym parku zamarzniętego czarnego ptaka… to była zwykła wrona.
-
Zobacz nam jest tak dobrze a tam na świecie dzieją się
takie straszne rzeczy, tam ludzie jak ten ptaszek gasną w locie swego
istnienia. – Miałem za sobą ciężkie urzędowe boje, z których to powychodziłem
jako absolutny zwycięzca, więc nie zwróciłem na Jej słowa uwagi.
-
Ludzie walczą ze sobą od swych początków, świata nie
zmienimy. – Odparłem chłodno.
-
Tak, ale można starać się… coś, nieco naprawić, pomóc…
Wiesz jest taka ustawa, której nie chcą przeprowadzić rządzący, by pomóc
biednym Afrykańczykom, ty wkrótce pojedziesz w delegację do Stolicy, pójdź
proszę do ministra i mu wytłumacz! – Poprosiła.
-
Minister mnie nie przyjmie. – Powiedziałem i miałem
rację.
Minister nie chciał nawet słyszeć o
Afrykańskiej nędzy! Lecz dziwnym zbiegiem okoliczności pod ministerstwem jeden
dziennikarz zrobił ze mną wywiad i nawet zostałem pokazany w ogólnokrajowych
wiadomościach. Minister stracił stanowisko, ustawa o pomocy została przyjęta
przez jego następcę a moja kariera nabrała niebywałego przyśpieszenia!
I pozwoliliśmy sobie tamtej zimy na
wyjazd świąteczno- noworoczny nad morze. Od razu dodam, iż nie pojechaliśmy nad
ciepły południowy akwen a zagościliśmy nad naszym zimnym Bałtykiem!
Dokładnie odwrotnie niż wszyscy
zamiast zimą w góry, czy w tropiki to my wynajęliśmy obszerny apartament z
widokiem na morze. – To, że na morze to musieliśmy uwierzyć na słowo, bowiem
cała przestrzeń po horyzont była spowita bielą w przeróżnych odcieniach.
Nigdy wcześniej nie widziałem
zamarzniętego morza i zdziwiło mnie bardzo, że przy tak zwanym brzegu
zastaliśmy zwaliska lodowego gruzu, bardzo nieprzyjemnego i ostrymi krańcami
raniącego, przy nazbyt zbliżeniu. Dopiero po przejściu tych „zgliszcz lodowych”
mogliśmy wyjść na otwartą w miarę równą przestrzeń, całe morze było skute
lodem… Ja i Ona szliśmy tak przed siebie trzymając się za ręce by po chwili
obejmować się tak jakbyśmy to po raz ostatni…
Dziś wspominając tamten czas żałuję,
iż wtenczas nie wpadliśmy do jakiegoś przerębla, gdzie ponieślibyśmy wspólnie
śmierć wskutek natychmiastowego wychłodzenia… wiem, że i też oboje wtedy, i o
tym myśleliśmy! Dziś bylibyśmy razem! A jeżeli nie, to byśmy o tym nie wiedzieli.
A ja nie musiałbym się męczyć tak okrutnie! Choć nie powiem, wspomnienie
tamtego zimowego wyjazdu nad morze sprawiło, że tak jakby sił mi przybyło i
znów nabrałem ochoty do walki! Szkoda, że umysł pozostaje jeszcze za lodową
mgłą… Dokładnie taką, w jakiej straciliśmy orientacje i nie wiedzieliśmy, w
którą stronę iść by dotrzeć do brzegu i naszego hotelu?
Poszliśmy zgodnie ze wskazówkami z
nawigacji w telefonie i zamiast do końca pola lodowego, i tym sposobem do
piekielnej otchłani, trafiliśmy do ciepłego apartamentu hotelowego, gdzie po
nabraniu sił zapragnęliśmy spełnić nasze wszystkie wyuzdane rządze. Mnie odbiło
zupełnie, bo pomimo w miarę młodego wieku, łyknąłem pewien medykament, który
wydłużył wręcz w nieskończoność me męskie możliwości…
Nad morzem zimową porą, odkryłem
jeszcze jeden element wzmacniający silne oddziaływanie między kochankami: Otóż
należy mroźnym przedpołudniem na piętnaście minut pojawić się nad zamarzniętym
brzegiem i oddychać głęboko, niczym w tężni solankowej. Mniewa się uczucie jakby
tysiące miniaturowych igiełek dostawało się do płuc wraz z powietrzem i w
jednej chwili przeszywało cię od środka swym tysiącem ostrz.
Ona miała podobne uczucie! I tuż po
powrocie do pokoju się zaczynało! Najpierw było zrywanie ubrań i namiętne
pocałunki a potem to już dosłownie wszędzie; na podłodze, na stole, pod stołem,
fotelu, tradycyjnie na łóżeczku i następnie znów na podłodze…
Stojąc tu teraz w ten bez śnieżny
zimowy dzień, mam przed oczami jej nagość zupełną, która takie mi dawała
szczęście przeogromne, szczególnie długie chwile spędzone z nią pod prysznicem
i wannie! – Jej nagość! Obfite piersi, cudowne krągłe pośladki…
…I znów odezwał się w kieszeni mój
telefon! Wspomnień czar prysł! Jestem już tu z powrotem. Miłe wspomnienia
uleciały! A w głośniku telefonu słyszę przerażoną sekretarkę, która prosi mnie
bym, czym prędzej pojawił się w swym gabinecie, bo do urzędu właśnie zawitała
międzynarodowa delegacja; z naszym ministrem i ambasadorem… z Afryki! Podobno
podpisaliśmy kiedyś jakieś zobowiązania i teraz w tych trudnych czasach proszą
nas o pomoc dla biednych studentów…
-
Będę w gabinecie w ciągu pięciu minut… wejdę tylnym
wejściem! – Odpowiedziałem i wyłączyłem telefon. Zanim wręcz pobiegłem do
Magistratu, skierowałem swój wzrok jeszcze raz na ten mostek i otaczający mnie
park.
Wypowiadając w kierunku rzeki swe
życzenie ukoiłem swe nerwy;
-
Niech spadnie ten śnieg! Niech wszystko będzie dobrze!
Niech dane będzie mi z Nią, znów raz jeszcze!
-
Pan Minister prosi byśmy wygospodarowali kilkanaście
mieszkań dla Afrykańczyków. - Sekretarka na wstępie poinformowała mnie po
powrocie. Mając całkowity mętlik w głowie opowiedziałem jej, że jest zima i tym
z Afryki będzie u nas bardzo źle!
-
Ale państwo podpisało zobowiązania i każde duże miasto
jak nasze ma przyjąć na czas określony…
Sekretarka nie dawała za wygraną i
podała mi listę gości, z którymi będę musiał się spotkać; minister, ambasador…
pod tytułem; „Dyrektor Fundacji…” odczytałem jej imię i nazwisko! Odwróciłem
głowę w stronę okna i zobaczyłem spadające obficie płatki śniegu!
Nim otworzyły się szeroko drzwi do
mego gabinetu zdążyłem zamówić w najlepszej kwiaciarni w mieście bukiet
tulipanów i nim zobaczyłem; Ją wchodzącą na końcu delegacji do mego gabinetu… jeden
z Afrykańczyków podbiegł do okna! Prawdopodobnie widział pierwszy raz w życiu
padający śnieg, poraziło go piękno spadającego białego puchu i nie mogąc wyjść
z zachwytu nad tym zjawiskiem, nie zważając na nic popisał się szerokim
szczerym uśmiechem i znajomością różnych języków:
-
La Neige Tombe!
Snowing!
Everythings gona be all right! - By po chwili przywitać się ze mną z należytą
godnością dodając łamaną Polszczyzną:
-
Pani Dyrektor dużo nam o Panu opowiadała! Jest Pan
szlachetnym człowiekiem i wielkim politykiem! Liczymy na Pańską pomoc!
Witając się z Panią Dyrektor… Nim
sam zdołałem cokolwiek do Niej powiedzieć, Ona wyczytała wszystko z mych oczu,
mej twarzy i powtórzyła słowa wypowiedziane przez Afrykańczyka, powstałe
wcześniej w mej duszy:
- Śnieg pada! Wszystko będzie
dobrze! Jeżeli tylko tego sam chcesz?
Sosnowiec 31. 12. 2014.
Jadwiga Stróżykiewicz
Magia
Słupek rtęci na termometrze spadł piętnaście kresek poniżej zera. Drzewa w białej otulinie zaglądały do okien mieszkania, w którym kobieta ze wzruszeniem oglądała zdjęcia w starym albumie. Każde z nich komentowała w myślach albo półgłosem.
– To był rok ’63 … Zima stulecia. Pamiętam chodniki zasypane do wysokości okien na parterze. Drogi do i w miasteczku były nieprzejezdne. Mieszkańcy szypami oczyszczali rynek, śnieg wrzucali na przyczepy traktorów. Taki ładunek ktoś sfotografował. Ale dokąd wywozili ? Dwa lata wstecz chyba jeszcze pamiętałam … Tu mam przyjemniejsze wspomnienia. Pierwszy wypoczynek z Funduszu Wczasów Pracowniczych. W dworcowej poczekalni doznałam konsternacji. U kelnera zamówiłam kanapki i herbatę. Kiedy ów kelner zbliżał się do mnie, na tacy, oprócz kanapek, niósł szklankę z wodą, a przecież zamawiałam herbatę. Moje zamówienie stało na stoliku, dostrzegłam tajemniczą saszetkę, zapłaciłam i rozejrzałam się po sali. Trzy bardzo wesołe dziewczyny łyżeczkami mieszały w szklankach. Woda nabierała brunatnego koloru. To mnie olśniło, a więc tak podaje się herbatę w wojewódzkim mieście.
Okazało się, że jechałyśmy do tego samego ośrodka wczasowego. W pociągu stanowiłyśmy zgraną paczkę. Korytarzem spacerowali dwaj tryskający młodością i humorem mężczyźni. Któraś z dziewcząt wyszła na tak zwany „podryw”. Owszem, zamienili z nią kilka słów, jeden z nich powiedział jakiś dowcip i tyle. Zastanawiałyśmy się, czy przypadkiem też nie jadą na wczasy.
Po kilku godzinach jazdy odsłonił się górski pejzaż. Mgła przesłaniała szczyty i przesiewała poranne promienie słońca. Był to rodzaj malowniczej scenerii, która zmieniała się jak w kalejdoskopie. To zasypane śniegiem góry, to ostre promienie słońca i jakby w tunelu zostawały rozsypane kształty.
„Obowiązkowy” wieczorek zapoznawczy zgromadził dużo wczasowiczów. Do restauracji przyszłam ostatnia, dlatego przypadło mi przy stoliku miejsce z plecami zwróconymi do parkietu. Lokal nazywał się „Góralka” … Ale orkiestra grała współczesne przeboje i nic nie wskazywało na to, że górale tworzą zespół. – Popatrzcie ten z pociągu idzie po którąś z nas, szepnęła koleżanka, każda miała nadzieję, że w jej kierunku uczyni skłon zapraszający do tańca. A tu klops! Janusz przyszedł po mnie. Pomiędzy obiadem a kolacją, kiedy moje współtowarzyszki czekały w kolejce u fryzjera, zagadnął mnie … Siedziałam na ławce ze wzrokiem wlepionym w szczyt Śnieżki. Zauważył, że jestem stosownie ubrana. Na nogach traperki, kurtka z kapturem, spodnie i golf świadczyły o sportowym stroju. Wyuczony fryzjer okiem fachowca spojrzał na moją fryzurę, ruda, niebieskooka, urocza … A on niczym Alain Delon nie tylko zabójczym spojrzeniem zwracał na siebie uwagę. Ponadto wchodzącym w modę ortalionowym płaszczem, narzuconym na podobny do mojego stroju. Zaraz, zaraz, z tańcem mu nie wychodziło. Pomimo tego towarzyszył mi przez cały turnus. Zwracaliśmy na siebie uwagę większości. Najpierw chodziliśmy obok siebie, następnie trzymaliśmy się za dłonie, a w końcowym okresie turnusu Janusz obejmował mnie wpół i przytulał w ramach przyzwoitości. Pomimo to dało się słyszeć: – Za naszych czasów … A gdyby tak zacne panie widziały nas całujących się namiętnie. Na szczęście robiliśmy to dyskretnie w holu ośrodka. Do domów wracaliśmy tym samym pociągiem, ostatnie chwile wspólnego przebywania miały romantyczny akcent i obietnice dozgonnej miłości. Długo korespondowaliśmy. Po razie odwiedziliśmy się nawzajem. Mieszkający w Trójmieście Janusz namawiał mnie do zawarcia małżeństwa. Ale ja nie byłam jeszcze gotowa. Otrzymałam od niego zawiadomienie o planowanym ślubie z koleżanką po fachu. Wysłałam okolicznościową laurkę z życzeniami. A listy od niego przechowuję do dziś.
Zapadał zmierzch, kiedy Jadwiga oderwała się od oglądania fotografii. Prześladowała ją uparta myśl, by jeszcze spotkać mężczyznę, który zawładnie jej sercem. Nie po to żeby biec do ołtarza i uwić wspólne gniazdko. Chodziło jej o towarzystwo zwłaszcza w dni odświętne. Córki jak to córki, zajęte swoimi sprawami sporadycznie pomyślały o matce. Czasami dwie zamiejscowe przyjeżdżały razem, bo to na połowę dzieliły koszty paliwa. Najmłodsza z córek, mieszkająca na skraju miasteczka, często powtarzała, że ma swoje rodzinne obowiązki i nie ma czasu na zajmowanie się matką. Bo gdyby matka sypnęła kasą, to jeszcze, ale skąpi grosza. Żadna z nich nie wie, jaki udział przypadnie im w spadku. Jadwiga chwytała się różnych sposobów, aby zdzierżyć samotność. Czytała nekrologi, biegała na pogrzeby zupełnie nieznanych jej kobiet. W ten sposób miała rozeznanie, w których miejscach cmentarza może spotkać wolnego mężczyznę. Ponad pół roku poświęciła na te zabiegi. I nic! Spacery w parku, czytane na ławce książki także nie zwabiły żadnego.
Zbliżała się ta pora roku, kiedy mróz maluje szyby, a śnieg kładzie kołderkę na otaczający pejzaż. Zniechęcona dotychczasowym niepowodzeniem w poszukiwaniu przyjaciela i z lękiem, że pogoda ograniczy spacery i rzucanie okiem na osobników odmiennej płci, Jadwiga wpadła na pomysł z Internetem. Pokonała problemy z logowaniem się na randkowym portalu. Bez owijania w bawełnę podpisała się własnym imieniem nie ukrywając nazwy miejscowości, w której mieszka. Ponadto na profilowym zdjęciu, na głowie miała finezyjnie zawiązaną, czerwoną przepaskę. I się zaczęło! Rozmowy z panami miały różny przebieg. Każdy niby grzeczny, ale w podtekstach dało się odczuć drwinę i naciąganie na tematy erotyczne. Nic w tym dziwnego, nikt nikogo nie zna. Jeden z rozmówców był trochę inny. Interesował go los samotnej kobiety w dwutysięcznej miejscowości. Jadwiga na czaty wystawiała zmysły, bo słyszała różne historie o wirtualnych uwodzicielach. Jednak wcześniej opisała mu swoje zaangażowanie w wolontariat. I że w środowisku jest rozpoznawalna. W dzień urodzin, kiedy miała gości, ktoś jeszcze zapukał do drzwi. Wydelegowany do drzwi zięć oznajmił – Jakiś pan do mamy. Z bukietem kwiatów wyglądał przyzwoicie, ale skąd się tu wziął, przecież go nie zapraszała. Ukryła konsternację, wprowadzając przybysza do jadalni. Przedstawiła jako dobrego znajomego sprzed lat. Nie wykazał się dyskrecją, nawiązał do portalu. Ponadto gościł się całą noc. Jadwiga zatrzymała znajomych, ci towarzyszyli jej i gościowi. Rano, Jadwiga szła do podopiecznej, wszyscy opuścili mieszkanie jubilatki. Na pożegnanie powiedziała Stanisławowi, że zachował się nagannie. Po południu wysłała wiadomość z informacją, że nie chce mieć z nim nic do czynienia. Zablokowała możliwość kontaktu. Trochę zmodyfikowała swój profil, zmieniła miejsce zamieszkania, dołożyła sobie kilka lat i z księgowej „przekwalifikowała” się na przedszkolankę.
Portalowe przygody z innymi mężczyznami miały różny przebieg. Jeden z rozmówców zapraszał do siebie, by usiąść vis a vis i koniecznie popatrzeć sobie w oczy. Zapewniał o nietykalności, ale Jadwiga wolała nie ryzykować. Kolejny absztyfikant wydawał się być wyjątkowy. Rozmowy prowadził taktowniej od innych. Nie pozwolił sobie na powszechnie używane w Internecie „ty”. Nie pytał ani o mieszkanie, ani o dochody. Wielokrotnie podkreślał elegancję Jadwigi i dostrzegał niesamowitą moc w jej spojrzeniu. Dla wyjaśnienia jego upodobań w starszych kobietach podał przykład związku Łapickiego z młodziutką partnerką. Gdyby nawiązał do Edit Piaf i jej młodego męża, Jadwiga nie snułaby żadnych podejrzeń, bo odniesienie miałoby sens. Byłby to wątek wiekowej kobiety z młodym mężczyzną. Przecież starsi mężczyźni od zawsze ślinią się na widok jędrnych ud. Jadwiga chciała zaprzestać z nim rozmów. Ale ten sypał komplementy i namawiał do spotkania w neutralnym miejscu. Dawno nie była tak hołubiona i co tu gadać – rozanielona. Umówiła się z nim w swoim mieście, w parku na ławce obok fontanny. Siedział tam jakiś mężczyzna, jednak to nie był ten ze zdjęcia, z którym rozmawiała na portalu. Odwróciła się na pięcie, ruszając przed siebie. –Jadwigo, Jadwigo – rozległ się donośny głos. Odwrócona szukała wzrokiem mężczyzny, z którym się umówiła. Tymczasem pobiegł do niej ten z ławki, objął ją wpół i zaczął całować. Nie mogła się uwolnić. A tu jednym okiem dostrzegła koleżankę, która opowiadała jej o internetowym amancie, co to w jej serce skierował strzałę Amora.
– Ty chamie, zboczeńcu następną zerwałeś na swoje sztuczki – z impetem wyrzuciła z siebie Teresa. Tymczasem Jadwiga uwolniła się z objęć i obie kobiety pobiegły w tym samym kierunku … Ucieczkę zakończyły w odległym od spotkania miejscu. Tu opowieść przyjaciółki Jadwigi wywołała w niej dreszcze i zgrozę. Kiedyś zapytana Teresa o losy tej miłości odpowiedziała – nie warto nic na ten temat mówić. Teraz się otworzyła. Na początku facet szarmancko adorował Teresie do chwili, w której upewnił się, że ta mu bezgranicznie ufa. Bardzo często ją odwiedzał. Na spotkania przychodził z kwiatami albo słodyczami. Chodzili do kina, teatru, spacerowali. Nie wykazywał zainteresowania seksem. Jedyne zbliżenia to pocałunki w usta i uwielbianie stóp Teresy. Całował je namiętnie, masował stawy skokowe, paluchy i nic więcej.
Spacerując bulwarem spotkali kolegę Henryka, który zaprosił ich do siebie. Poczęstował kawą, ciastem i winem. Teresa pamiętała tylko szydercze uśmiechy. Kiedy odzyskała pamięć, stała na chwiejnych nogach, na ulicy. Zorientowała się, że działo się z nią coś, o czym nie wie. Ból podbrzusza, siniaki w okolicach łona i krwawiące sutki podpowiedziały jej, co mogło się z nią dziać. Z badań, którym poddała się jeszcze oszołomiona, wynikało że nasiona dwóch mężczyzn znajdują się w jej pochwie. Zaniechała procedury wskazywania sprawców gwałtu. Przecież sama tam poszła i nie pamięta adresu, pod którym to się działo. Ponadto nie ma pojęcia jak wskazać adres Henryka, przecież nigdy u niego nie była.
Opowieść ta zniechęciła Jadwigę do przeglądania damsko-męskich propozycji w Internecie. I na myśl, że mogła paść ofiarą zboczeńca, drżała, popłakiwała … Ciągle zamyślona, ze wzrokiem wbitym jak laska obok stóp, kręciła się po domu. Nawet niechętnie wychodziła do podopiecznej. Zarzekała się na wszystkie świętości – żadnych mężczyzn!
Kuzynostwo, jak w minionych okresach zbierania plonów, zaprosiło ją na działkę. Słyszała od nich, że po prawej stronie mają nowego sąsiada. Poprzedni właściciele z powodu wieku, a co z nim idzie, niesprawności fizycznej sprzedali ją. Jabłka należało zerwać, kiedy Jadwiga skierowała swe kroki w kierunku ogrodu działkowego. Gospodarze już tam byli. Hanna miała przygotowane filiżanki do kawy, woda wrzała, pośpiesznie wystawiła jeszcze jedną filiżankę. Jadwiga zauważyła, że chyba się zagalopowała, bo na stoliku już stoją trzy. Okazało się, że te są dla nich, a czwarta jest potrzebna dla sąsiada, którego zaprosili na małe powitanie. Ciemnowłosy mężczyzna o nienagannej sylwetce, przed wejściem na grunt krewnych Jadwigi zapukał do furtki. Jadwiga stała jak zamurowana, nie była w stanie normalnie oddychać. Przyspieszone bicie serca było na tyle głośne, że Hanna z niepokojem spojrzała na krewną, która po przywitaniu się z przybyszem poczuła przedziwną błogość. Jakieś fluidy krążyły po jej ciele i zawładnęła nią nieoczekiwana inność.
Jadwiga szła zdecydowanym krokiem. Z nadzieją, że za chwilę stanie w drzwiach kawiarni i zobaczy jego uśmiech, błysk w oczach i gest zapraszający ją do stolika. Wbrew jej oczekiwaniom zaskoczył ją swoim zachowaniem. Zdążał w jej kierunku, aby pomóc jej zdjąć wierzchnie okrycie i oddać je do szatni.
Teraz w kawiarni czuła tą samą inność, bo była z mężczyzną, który rzucił na nią urok. Sam również wyznał jej swoje doznania i stwierdził, że są dla siebie stworzeni. To nic, że jest o sześć lat młodszy, że Jadwiga ma kompleks z powodu swojego wzrostu, bo żeby mu spojrzeć w oczy, musi wysoko zadzierać głowę i że po złamaniu nogi nie może nosić wysokich obcasów… Skoro serca biją tym samym rytmem, reszta jest bez znaczenia! Ryszard był wyjątkowo taktownym mężczyzną. Elegancko odsunął od stolika fotelik dla Jadwigi. Po podjętej przez współtowarzyszkę decyzji odnośnie gatunku kawy i rodzaju ciasta dokonał degustacji win. Wybrał słodsze niż zmówiony przez Jadwigę deser. Długo rozmawiali na różne tematy. Z wyraźnym zainteresowaniem wysłuchał opowieści o pracy księgowej, pytał o wolontariat i przyczynę samotności Jadwigi. Niczego nie ukrywała. Jedynie skróciła historię z życia męża, bo po co miała mówić, że nie dbał o siebie, że pił i dręczył po nocach… Nie zataiła choroby, rak, jest rakiem … Na kolejne spotkanie umówili się na jutro. Zamówił taksówkę i odwiózł ją pod wskazany przez nią adres. Podczas oczekiwania na Jadwigę pod jej domem zastanawiał się, kiedy ta zaproponuje mu przejście na per ty, i czy jej nie obrazi, jeśli poprosi o przyzwolenie, aby mógł do niej mówić Wiga. Tuż po zajęciu stolika dama wyciągnęła dłoń i zaproponowała to, czego on oczekiwał. Wyznała, że chciałaby, aby mówił do niej Wiga. Ponadto spytała, czy może wymawiać jego imię tak, jak się pisze. Ryszard oniemiał ze zdziwienia, rzadko zdarza się taka jedność w upodobaniach. Wyznał, że przez sposób jej bycia, przez urodę, słowa i spojrzenia, jego myśli szaleją wokół niej. Że ona ma w sobie to coś, co powoduje, że podnieca myśl o byciu blisko z nią, przy niej i … Zwyczajnie, zakręciło go na jej punkcie … Jadwiga nie miała odwagi na podobne wyznania, ale to samo czuła łącznie z tym, co oznacza tajemniczy wielokropek po „i”. Jednak trwało to jakiś czas, zanim spełniło się to, co w pełni łączy mężczyznę i kobietę. Ten pierwszy raz i kolejne odbywały się zgodnie z upodobaniem obojga. Prowokacja ze strony Wigi odpowiadała ulubieńcowi. W preludium mogli trwać godzinami. W momencie apogeum każdy z nich, odwzajemnionymi pocałunkami, akcentował błogość. Nie tylko podczas erotycznego aktu lubili palące się świece. Często dogasały ogarki, a oni jeszcze trwali w świecie miłosnej magii.
Prognozy pogody nie wróżyły dogodnych warunków drogowych. Jednak para zdecydowała się na jazdę samochodem. Wyruszą we wigilię rano, dojadą w sam raz. Trochę odpoczną, kąpiel i ubranie się zajmie tyle czasu, że bez pośpiechu zejdą na wigilijną kolację do hotelowej jadalni. Po nocnej śnieżycy na autostradzie nie było śladu zamieci. Ryszard na trasie zachowywał ostrożność. Wiga nuciła ulubione w młodości melodie. Górowały rytmy, które śpiewała Koterbska, Gniatkowski, Danek i Fogg. Ryszard zainteresował się tym repertuarem. Wiga opowiedziała mu o spotkanym przed laty Januszu. Od tamtego epizodu mija 50 lat, a chłopak mieszkał w Gdyni. Poprzez te melodie ona wspomina tamten romansik. Bo utwory te, po wrzuceniu monety do grającej szafy, słuchali na zimowych wczasach i w kawiarni, w Gdyni do której chodzili z Januszem podczas pobytu Jadwigi u niego w gościnie.
Wytwornie przygotowana wigilia przypominała domową kolację. Do stołu zasiadło dziesięć par. Trzy zaprzyjaźnione małżeństwa przyjechały z Zakopanego. Cztery, podobnie jak główni bohaterowie, z Wielkopolski. Dwie pozostałe pary nie ujawniły swojego miejsca zamieszkania. Wspólnie śpiewane kolędy niosły melodię po budynku i okolicy. Obecni na świątecznym turnusie wybrali się na pasterkę. Noc była mroźna i gwiezdna. Pod nogami skrzypiał śnieg. – Wśród nocnej ciszy Bóg się rodzi… Niosło echo.
Wiga bardzo chciała przed śniadaniem, zapowiedzianym na godzinę jedenastą, wybrać się na nadmorski spacer. Ryszard bez sprzeciwu towarzyszył ukochanej. Ulicami Gdyni snuły się pojedyncze osoby. Wspierający się laseczką siwy mężczyzna prowadził na smyczy małego psa, który co chwilę „podlewał” mijane w parku drzewa. Pozycja przysiadu na tylnych łapach dała właścicielowi sygnał, że zwierzę ma poważniejszą niż sikanie potrzebę. Wiga z Ryszardem kroki skierowali nad morze. Mijając pana, który czekał za pieskiem, Wiga jakby drgnęła, bo kogoś jej przypominał. Jednak ów pan nawet nie spojrzał na przechodzącą parę, bo właśnie zajął się porządkowaniem terenu, na którym pies trochę nabałaganił. – To chyba Janusz, chyba Janusz, myślała Jadwiga.
W drugi dzień świąt wyruszyli na poobiedni spacer. Jadwiga, jak we wszystkim miała prawo decyzji nawet w tym, którędy pójdą. Zależało jej, by odszukać miejsce, w którym była kawiarnia z grającą szafą. Nie miała pewności, że tam trafi. Po latach wszystko się zmienia, a o lokalizacji lokalu gastronomicznego w miejscu sprzed pół wieku nie można było marzyć. A jednak, nawet nazwa została ta sam. Wprawdzie nowoczesne wyposażenie i wystrój nie przypominały kawiarni z kiedyś, ale lokalizacja stolika, przy którym siadali z Januszem, była w tym samym co przed laty miejscu. Ryszard stwierdził, że powinni tam usiąść. Usytuowany vis a vis drzwi wejściowych był dobrym punktem obserwacyjnym wchodzących i wychodzących. Bardzo podniecona Wiga zerkała w ich kierunku. Pojawił się wczoraj spotkany mężczyzna, przeleciał wzrokiem po sali. Jakby spełnił swoją misję, odwracał się do wyjścia i natychmiast wrócił do poprzedniej pozycji. Przymrużony wzrok zatrzymał na Jadwidze … Że to jest Jadwigi znajomy sprzed lat zorientował się Ryszard. Pośpiesznie wstał, podszedł do Janusza i zaprosił go do stolika. Jadwiga trochę zmieszana przywitała się z gościem. Janusz wyznał, że przez wszystkie lata przychodzi sprawdzić, czy przypadkiem ona nie czeka tu na niego. Zawładnęły nimi wspomnienia o wyprawach w góry, wspólnych spacerach i współtowarzyszkach Jadwigi… Podobnych wzruszeń nie byłoby końca, gdyby nie to, że Janusz musiał wracać do domu. Tam w pustym mieszkaniu, niespokojny pies czekał na swego pana, bo zbliżała się godzina wieczornego spaceru. Nawet za życia żony Janusza, zwierzątko uznawało wyłącznie męską hierarchię.
A w hotelowym pokoju płonęły świece, kiedy Wiga wyznawała Ryszardowi wdzięczność, że jest z nią tak blisko. I że muszą wykorzystać każdą chwilę, w której przyszło im żyć. Ryszard nie był dłużny: – Och kochanie chcę być z tobą, czuć twoją kobiecość, dawać i brać … Mieć świadomość, że jesteś ze mną tak blisko jak można najmocniej. Twoja obecność w moim życiu jest lekko mistyczna i trudna do opisania normalnymi słowy. Dajesz mi taką rozkosz, że nieustannie czuję w trzewiach siłę tego uczucia.
Agata Katarzyna Przybyłek
Święty Mikołaj
Ostatnia bombka zawisła na kłującej gałązce tegorocznego świerku, który tata ze złością wniósł do domu dziś przed południem.
- Wystarczająco dużo wycierpiałem już dziś przez to drzewo! Wy je stroicie, bo obawiam się, że ja bym tego nie wytrzymał! – rzucił niemiło, gdy tylko postawił świerk w salonie, po czym zniknął za drzwiami.
Zośka natychmiast podeszła do drzewka i delikatnie przesunęła dłonią po mokrych od topniejącego śniegu igiełkach. Było piękne i zimne.
- Na mnie też nie licz Zosiu – rzuciła z kuchni mama – Za dużo mam tu roboty. Jeszcze tyle do zrobienia, a ciotka dzwoniła, że lada moment będą wyjeżdżać.
Zosia westchnęła tylko w odpowiedzi i sama weszła na fotel, żeby wyciągnąć z szafy zakurzone pudełka z choinkowymi ozdobami. Ach, ile ona by dała, żeby nie wykonywać w samotności, tej, budzącej niegdyś niemalże ekstazę, czynności. Ubieranie choinki, które niegdyś kojarzyło jej się tylko z dzieciństwem i radością, teraz wywoływało masę wspaniałych wspomnień, które, o ironio, bolały niemiłosiernie. Może gdyby robiła to chociaż z mamą, nie wracałaby obsesyjnie do ubiegłorocznej Wigilii.
Zośka uśmiechnęła się sama do siebie, na wspomnienie pierwszych, a zarazem ostatnich świąt spędzonych w tamtym roku z Jaśkiem. Nie umiała przepędzić sprzed oczu obrazu, na którym chłopak podniósł ją do góry, żeby mogła założyć czubek na wierzchołek drzewka, po czym opuścił lekko i postawił przed sobą twarzą w twarz. Następnie uśmiechnął się do niej łagodnie, a jego usta złożyły ciepły pocałunek na jej wargach. Dobre kilkanaście minut stali potem wtuleni w siebie i błądząc myślami wpatrywali się w swoje mieniące się dzieło. Tak szczęśliwi… tak bardzo zakochani.
Kiedy ostatnia bombka zawisła na uginającej się gałązce świerku, dziewczyna cofnęła się nieco i obrzuciła wzrokiem choinkę. Ze smutkiem stwierdziła, że tegoroczne święta właściwie jej nie cieszą. Cała ta niepotrzebna krzątanina tylko dla kilku odświętnych posiłków. Tak… powinna przecież uśmiechać się na samą myśl, że przyjedzie jej ulubiona ciocia Beata z maluchami, a atmosfera przy stole będzie zupełnie inna niż w ciągu pozostałych posiłków. Problem w tym, że ona w tym roku nie umiała dać porwać się magii świąt. Nie bawiło jej szukanie prezentów i pieczenie ciast, a tym bardziej świąteczne „Last Christmas”, które nałogowo puszczano ostatnio w radiu. Mimo tego, że wszystko było jak zawsze, ona nie mogła opędzić się od parzącego wręcz uczucia pustki. Ach, gdyby Jasiek i w tym roku tu był, to wszystko byłoby przecież inaczej…
- Pięknie. – pochwaliła dziewczynę mama, która niezauważenie zakradła się do salonu i stanęła obok zamyślonej Zośki.
- Jak co roku. – markotnie odpowiedziała dziewczyna, po czym objęła się ramionami i zaczęła lekko je rozcierać. – Pomóc ci w czymś mamuś?
- Ciasta w piekarniku… mogłabyś zacząć nakrywać do stołu. Już się ściemnia, a jak przyjadą maluchy, to strach będzie paradować z talerzami. Nie wiem skąd one czerpią tyle energii, ale ich plątanie się pod nogami w Wigilijny wieczór, kiedy na stół wędruje najlepsza zastawa, wcale nie napawa mnie optymizmem.
Zośka uśmiechnęła się w odpowiedzi i posłusznie zabrała się za nakrywanie stołu. Do oczu napłynęły jej ciche łzy, kiedy wsuwała sianko pod obrus. Przecież w tamtym roku rozkładali ten obrus z Jaśkiem razem. A potem przekomarzali się, kto ma włożyć pod niego siano...
Po ciele dziewczyny przebiegł zimny dreszcz. Najbardziej bolało jednak wspomnienie jego słów, kiedy szeptał jej do ucha podczas wigilijnego wieczoru, że już każde święta będą spędzać razem.
Choćby grzmiało i wiało, a ziemia się trzęsła, każdą następną gwiazdkę będziemy spędzać ze sobą. Obiecuję. – rozbrzmiewało w jej głowie niczym echo.
Jedna z łez popłynęła w końcu po policzku Zosi. Te słowa okazały się tylko kolejną rzuconą na wiatr obietnica, której nie mogła pozbyć się z pamięci. Dlaczego los zawsze musi planować jej życie inaczej? Gdyby w tamte święta wiedziała, że przyszłość rzuci ją i Jaśka w dwa różne krańce Polski, z pewnością nie wzięłaby na poważnie jego słów, a może nawet nie pozwoliłaby chłopakowi ich wypowiedzieć.
Zośka wciągnęła głęboko powietrze i starała się nie zaszlochać. W tamte święta mieli jeszcze wspólną przyszłość, a teraz boleśnie żałowała podjętej w wakacje decyzji. Myślała, że gdy zakończy ich znajomość od razu, zanim pójdą na studia, to będzie im o wiele łatwiej, niż szarpać się ze sobą i ciągnąć ten związek na odległość. Uczucie okazało się jednak silniejsze, a ona żałowała tej decyzji coraz bardziej. Łzy kapały po Zosinych policzkach dalej, gdy przed jej oczami malowała się zaskoczona twarz Jaśka, kiedy racjonalnie tłumaczyła mu, że związki na odległość po prostu się nie udają i chciałaby obu im oszczędzić bólu. Niemalże słyszała, jak szepce jej do ucha, aby nie odchodziła… że dadzą sobie radę. I wręcz fizycznie czuła, jak chłopak powoli rozluźnia uchwyt na jej ramieniu, pozwalając jej odejść…
- Wszystko w porządku, mała? – zapytał nagle tata, który, tym razem spokojny, zjawił się w salonie, kiedy ona zdążyła postawić na stole ostatnią szklankę. – Źle się czujesz? – w jego głosie malowała się najszczersza troska.
- Wszystko jest w porządku tatku. – wyszeptała Zośka, po czym rozpłakała się na dobre i wtuliła mokry od łez nos w wełniany sweter taty. Ojciec przygarnął ją do siebie i gładził po plecach, pozwalając jej się wypłakać. Niemalże fizycznie czuł, jak kolejny raz pęka jej serce i bolało go to, że nie potrafi pomóc swojej małej dziewczynce, którą obiecywał chronić przed złem.
- Już dobrze. – powiedziała Zośka po kilku minutach, kiedy na podjeździe pojawił się czerwony ford ciotki Beaty. Już po chwili do jej uszu dobiegły rozemocjonowane głosy maluchów, przeżywających mające niedługo nastąpić przybycie świętego Mikołaja.
– Pójdę na górę doprowadzić się do porządku. – powiedziała do ojca siląc się na uśmiech i zniknęła na schodach. Z nadzieją spojrzała na wyświetlacz telefonu. Skrycie liczyła na to, że Jasiek wyśle chociaż SMSa. Że jakkolwiek da jej znać, że też tęskni, że nadal pamięta…
Ale w prawdziwym życiu cuda się nie zdarzają. Nawet w Wigilię.
Ubrana w odświętną sukienkę Zośka, zmuszając się do uśmiechu, zeszła na dół po kilkunastu minutach i od razu utonęła w objęciach stęsknionych kuzynów i wujostwa. Pomimo kłującej frazy: „kochanie, życzę ci miłości”, udało jej się nie rozpłakać podczas dzielenia się opłatkiem i składania życzeń. Dzielnie uśmiechała się tylko i dziękowała, po czym słyszała te słowa po raz kolejny i kolejny… a gdy zasiedli razem do stołu, z zadumą wbiła wzrok w puste miejsce przy stole, które czekało na nie zbłąkanego wędrowca. Zośka przełknęła głośno ślinę. W tym roku żadnego niespodziewanego gościa nie będzie.
Wigilia zleciała Zośce jak z bicza strzelił, tradycyjnie już okraszona głośnymi salwami śmiechu i wspominaniem rodzinnych historii, które uparcie powtarza się co roku pomimo tego, że każdy zna je już niemalże na pamięć. Niecierpliwie wiercące się przy stole dzieciaki z nieskrywaną ciekawością uporczywie wpatrywały się w drzwi, przez które co roku przybywał Mikołaj, a kiedy wujek zlitował się i w końcu zabrał się do corocznego odgrywania roli brodatego świętego, w salonie zrobiło się naprawdę głośno i radośnie. Nawet Zośka uśmiechnęła się na widok rozradowanych, dziecięcych twarzyczek, które nieśmiało tłumaczyły, że były w tym roku grzeczne, a potem piszczały wyciągając z toreb wymarzone prezenty. Z prawdziwą przyjemnością pomagała rozrywać kolorowy papier i chwaliła coraz to nowsze samochody i pajace.
- Zośka, powinnaś chyba wyjść na dwór. – popukała ją w ramię mama, gdy razem z czteroletnim Antkiem entuzjastycznie rozpakowywała policyjny helikopter.
- Co? – zdziwiła się, odkładając na bok plastikowe pudełko po zabawce. Na dwór? W taką zimnicę?
- Święty Mikołaj do ciebie. – szepnęła jej na ucho mama, po czym uśmiechnęła się tajemniczo.
- Naprawdę?
- Idź prędko, póki jeszcze na ciebie czeka. Nie chcesz chyba, żeby ominął cię gwiazdkowy prezent! – zganiła ją mama, po czym nachyliła się nad małym Antkiem, żeby zastąpić córkę.
Zaskoczona i podekscytowana Zośka wyszła więc na korytarz i narzuciła na siebie kurtkę. Mikołaj? Na zewnątrz? Czyżby rodzice zgłupieli i kupili jej samochód?
Nie mogąc się doczekać, Zośka pchnęła gwałtownie drzwi wyjściowe i zachłysnęła się zimnym powietrzem, kiedy stanęła oko w oko z najprawdziwszym na świecie brodatym Mikołajem ubranym w czerwoną kurtkę. Skonsternowana i zaskoczona gwałtownie zrobiła krok w tył i wbiła wzrok w czerwoną od mrozu twarz świętego.
- Przecież to … niemożliwe. – wydusiła, kiedy do jej oczu napłynęły łzy, a do mózgu dotarła w końcu informacja o tym, kto przed nią stoi.
- Ho ho ho! Czy byłaś w tym roku grzeczna, dziewczynko? – do jej uszu dobiegł znajomy, młody głos, za którym tak bardzo tęskniła ostatnie trzy miesiące.
- Nie wierzę… - wyszeptała cicho, po czym rzuciła się Mikołajowi w objęcia. Serce waliło jej jak dzwon, a ona nie mogła złapać oddechu. Stał tu przed nią. Naprawdę!
- Wesołych świąt, maleńka. – szepnął jej do ucha upragniony święty, po czym złożył delikatny pocałunek na jej włosach. – Nie masz pojęcia, jak bardzo za Tobą tęskniłem… - dodał, a potem zatopił usta w jej ciepłych wargach.
Ciałem Zośki wstrząsnął dreszcz. A więc tego jedynego wieczoru cuda naprawdę się zdarzają.
Pani Magdusiu, mam prośbę. Czy pierwsze teksty można połączyć z obecnymi? Bo tak jakoś tam jesteśmy osamotnione.
OdpowiedzUsuń