wtorek, 29 września 2015

Kto napisze ze mną książkę? Autorzy poniższych opowiadań na pewno tak!

Agata Rak
Zdarzyło się w górach


- No zabieraj się kawalerze. Tu nie hotel. Wyśpisz się w domu - krzyknęła mu do ucha barmanka, potrząsając go za ramię. Już późno, zamykam.
- Idę, idę - mrukną Antek, podnosząc się z miejsca i chwiejnym krokiem ruszając do drzwi.
- Pani da jesce ćwiartkę - dodał.
- A dam, dam tylko weź se i idź wreszcie - warknęła kobieta, podając mu butelkę.

Antek pił od popołudnia jak co miesiąc po odebraniu wypłaty. Dziś spotkał kolegę z sąsiedniej wsi to miał z kim. Przepił sporo, ale to nic nowego. W końcu pił nie od dziś. Jutro poprawi, w niedzielę wytrzeźwieje, a w poniedziałek spokojnie pójdzie do pracy. Jak zawsze matka pogdera i przestanie. Przyzwyczaiła się już. Ojciec sam pije to nawet się nie zdziwi. W końcu, który góral wylewa za kołnierz. Antek nie znał takiego.

- Krucafuks alem się zaprawił - wymamrotał, zapinając kurtkę. ,,Teroz tylko, żebym jakosik do domu dotarł. Jak dobrze pódzie za niecalutką godzinę już bedę się grzoł pod pierzyną”. Pomyślał, zamykając drzwi.
Wiatr ze śniegiem zaatakował go tuż za progiem. Antek naciągnoł czapkę na oczy i podążył ku drodze. Szło się ciężko, bo padający od wielu godzin śnieg zasnuł wszystko grubą warstwą bieli. W lesie było jeszcze gorzej - Antek szedł powoli, zapadając się powyżej kolan. Po chwili już się zmęczył, przystanął więc i pociągnął z butelki. Zrobiło mu się cieplej. Ruszył dalej raźniej, zataczając się przy tym i chwiejąc. W głowie mu szumiało, śnieg wciąż padał grubymi płatami, a wiatr wyciskał mu łzy z oczu. ,,Teroz jeszcze pole Józka Wawrzyńca, kowalowa łąka, potok i już będzie zejście do chałupy”. Myślał to klucząc między drzewami to chwytając się krzaków. Wyjście z lasu było tuż tuż, gdy zatoczył się mocniej i zjechał kilka metrów w dół. Zatrzymał się pod drzewem. ,,Flaska ocałała, odpocnę’’. Pomyślał, biorąc spory łyk.



Anna i Jacek na wsi zamieszkali kilka lat temu. Zakochali się w tym miejscu oboje. Zachwyciła ich cisza, balsamiczne powietrze, życie w rytmie pór roku i niezwykła przyroda. Miejsce było urocze i malownicze. Dom stał na skraju wsi nad wijącym się potokiem wśród wysokich drzew.  Majestatyczne świerki zaglądały do okien, wiewiórki przychodziły do ogrodu na orzechy laskowe, a w potoku było pełno pstrągów. Oboje byli na rencie, uprawiali ogród, zbierali grzyby, hodowali kury. Jacek sam remontował dom, który kupili, a Anna jako bioterapeutka i radiestetka pomagała okolicznym ludziom. Żyło im się dobrze, dostatnio i spokojnie.

- Cały czas pada - powiadziała Anna wyglądając przez okno, żeby tylko wsi nie odcięło od świata. Znowu będzie problem z dojazdem do miasta po zakupy. Znowu samochodem nie wyjedziesz, będziemy zdani na sanie Staśka znad potoka i trzeba będzie piec chleb w domu. Mam nadzieję, że światło będzie - dodała.
- Nie martw się. Poradzimy sobie. W końcu to nie pierwsza nasza zima tutaj, a spiżarnia jest pełna - uśmiechnął się Jacek. - Węgla i drewna też nam nie zabraknie, a pieczone przez ciebie bułki są lepsze niż te ze sklepu. Nafta również jest - dorzucił uspokajająco.

Głośne łomotanie w drzwi przerwało ich rozmowę. Jacek otworzył i stanął twarzą w twarz z potężnym mężczyzną ubranym w baranicę. Góral był cały obsypany śniegiem, a z ust przy każdym oddechu wydobywała mu się para.

- Szczęść boże. Czy tu mieszka ta wiedźma? Syn mi zaginął kajsik. Już ctery dni go ni ma - rzucił przybysz.
- A co na o milicja - spytał Jacek.
- Nie kcą jesce szukać - odpowiedział mężczyzna.

Już po chwili Anna siedziała z wahadełkiem nad mapą okolicy. Wyciszyła się, wzięła do ręki zdjęcie chłopaka, Zapaliła świecę i zaczęła pracę. Wahadełko kręciło się i wirowało, raz mocniej raz słabiej. Anna przesuwała nim nad mapą szukając miejsc gdzie kręciło się mocniej. W okolicy baru w L zawirowało mocno w lesie na górze nad polem Józka Wawrzyńca o mało nie wyskoczyło jej z rąk. Gdzieś w okolicy musi być, ale gdzie. Mapa nie jest dokładna, a teren  rozległy. Pełno tu jarów, wykrotów i rozpadlin. W dodatku śnieg na tym terenie musi być głęboki. ,,Nic więcej nie zrobię i jak tu powiedzieć ojcu, że syn nie żyje”. Myślała Anna ze smutkiem. Tego była pewna. Zapytała wahadełka, a ono wyraźnie wskazało, że żywego człowieka nie szuka.

Następnego dnia kilkunastu mężczyzn o ponurych twarzach, uzbrojonych w drągi ruszyło w góry. Szukali w okolicy wskazanej przez Annę. Stopniowo przemierzali las, pole i łąkę. Poszukiwania utrudniał bardzo głęboki śnieg. Mężczyźni miejscami zapadali się powyżej ud. Poszukiwania odwołano. Próbowali dzień po dniu bez efektu. Dopiero wiosną, gdy śnieg częściowo stopniał Józek Paluch wracając z L dokonał makabrycznego odkrycia. Antek siedział pod drzewem. Miał wcześniej gości, bo tropów zwierząt było w pobliżu co niemiara. Nie uśmiechał się jak to miał w zwyczaju za życia, bo brakowało mu pół twarzy i obu dłoni.

- Wiedźma miała rację - mrukną Józek żegnając się. ,,Dobrze, że go góry łoddały. Przynajmniej spocnie w poświęconej ziemi”. Myślał pędząc w dół.




Małgorzata Gajewska
Przeznaczenie
Był chłodny sierpniowy poranek. Obudziłam się z przykrą świadomością, że przed nami ostatni dzień urlopu. Postanowiłam wyjść z namiotu, aby rozprostować zdrętwiałe ciało. Co prawda spaliśmy w śpiworach na dmuchanych materacach, ale takie rozwiązanie nie gwarantowało wygody i daleko mu było do komfortu własnego łóżka.  W namiocie kłębiło się od poskręcanych śpiworów, koców i naszych ciuchów. Włożyłam sporo wysiłku, aby gramoląc się do wyjścia nie nadepnąć na śpiącego Jurka. Nie chciałem go obudzić, tym bardziej, że wieczorem siedzieliśmy do późna na naszym pożegnalnym ognisku, gdzie niespodziewanie zebrali się prawie wszyscy obozowicze z  pola namiotowego.
Po wydostaniu się na zewnątrz stwierdziłam, że tego dnia na pewno nie pożegna nas słoneczko. Ciężkie chmury wisiały ponad górami otaczającymi jezioro i straszyły deszczem. Nic nowego, cały ubiegły tydzień, który spędziliśmy nad jeziorem był pochmurny  i dość chłodny. Pocieszaliśmy się wzajemnie, że choć nie zamoczyliśmy stopy w jeziorze, to przynajmniej dokładnie pozwiedzaliśmy okolicę, a ta była niezwykle malownicza. Widok
z góry Żar na okoliczne górki i tamę w Tresnej zapierał dech w piersiach, a wędrówki po lasach, jak zawsze, były dla nas doskonałym sposobem by się odprężyć i nacieszyć oczy zielenią. Poza tym kiepscy z nas pływacy i w wodzie możemy bezpiecznie jedynie brodzić po kolana.
Rozglądając się po okolicy przeciągnęłam się leniwie. Napawałam się ciszą poranka. Woda pluskała przy brzegu, jakiś ptak nisko przeleciał nad taflą jeziora…
-  Już na nogach? – zapytał Jurek wychylając się z namiotu i ziewając przeciągle.
- A tak, chciałam posiedzieć sama nad brzegiem jeziora i spróbować pokonać chandrę – odpowiedziałam. Jurek był moim narzeczonym. To on namówił mnie na ten wyjazd. Wszystko zorganizował i zaplanował. Pożyczył namiot i materace od kuzynów, kupił śpiwory oraz sprzęt turystyczny i wybrał cudowne miejsce. Postanowił, że mój pierwszy urlop po prawie roku pracy za biurkiem musi być wyjątkowy.  Faktycznie, świetnie się bawiłam przez ten czas.
-  Nie chcę jeszcze wracać do domu i do pracy - pożaliłam się chłopakowi.
-  Zawsze tak jest. Długo się czeka na wakacje, a one mijają jak z bicza strzelił - podsumował Jurek.
- Tobie to dobrze, masz jeszcze prawie dwa tygodnie wolnego – udawałam nadąsaną. Jurek był nauczycielem i często droczyłam się z nim na temat czasu trwania jego wakacji.
 - Mam pomysł, wypijemy kawę i zrobimy sobie ostatni spacer wzdłuż brzegu jeziora. Śniadanie zjemy w tym małym barze przy przystani, na pewno będzie już otwarty. - Chłopak za wszelką cenę chciał, aby ten ostatni dzień upłynął przyjemnie. A ja nie zamierzałam tego utrudniać.
- Świetnie, to ja przygotuję kawę, a ty spakuj plecaki i nie zapomnij o pelerynach – powiedziałam patrząc wymownie na niebo.
Nie upłynęły trzy kwadranse, gdy byliśmy gotowi do drogi. Pole namiotowe leżało bezpośrednio nad wodą, więc po wyjściu za ogrodzenie znaleźliśmy się na ścieżce wijącej się pomiędzy przybrzeżną roślinnością wzdłuż jeziora. Po godzinie wędrówki, trochę jednak ubłoceni i zmachani, doszliśmy do niewielkiej przystani, gdzie cumowały łódki i żaglówki miejscowych miłośników sportów wodnych oraz turystów. Przy przystani znajdowały się budynki klubu żeglarskiego, bar i niewielki ośrodek wypoczynkowy.
- Jesteśmy na miejscu. Mamy jeszcze kilka minut do otwarcia knajpki – powiedział Jurek zerkając na zegarek.
- Nareszcie, jestem głodna jak wilk – odpowiedziałam zrzucając plecak. Wyciągnęłam butelkę z wodą mineralną i pociągnęłam solidny łyk. Popatrzyłam na niebo, które łaskawie nie poczęstowało nas deszczem. Prześlizgnęłam się wzrokiem po tafli jeziora, gdzie pomimo dość wczesnej pory można było dostrzec kilka żaglówek. Wczesna pora na pewno nie odstraszyła też nielicznych wędkarzy, którzy w skupieniu oddawali się swojemu hobby. Z tej odległości wyglądali jak malutkie figurki. Jeden z tych pasjonatów moczenia kija siedział na pobliskim pomoście, wypuszczonym kilkanaście metrów w głąb jeziora. Pomyślałam, że dla zabicia czasu można by było podejść do chłopaka i zapytać, co też można złowić w jeziorze Żywieckim.
- Przejdziemy się na ten pomost? - zapytałam  Jurka, który studiował mapę okolicy planując zapewne jeszcze jakieś atrakcje na dalszą część dnia.
- Dobrze, ale daj mi chwilkę, bo coś sprawdzam – mruczał pod nosem.
Dopiłam swoją wodę, zarzuciłam plecak i spojrzałam ponownie w stronę jeziora i pomostu. Coś się nie zgadzało. Nie było wędkarza, a nie mógł przez tę chwilę odejść brzegiem.
W miarę jak docierało do mnie, co mogło się stać, zaczynałam odczuwać rosnący niepokój.
- Jurek, chodź szybko! – krzyknęłam i ruszyłam biegiem na pomost. Kiedy dotarłam na jego koniec ujrzałam w wodzie młodego chłopca. Młócąc rękami wodę walczył o utrzymanie się na powierzchni. Popatrzył na mnie oczami wypełnionymi trwogą człowieka, który przegrywa walkę o życie. Zamarłam ze zdumienia, a w tym czasie przybiegł Jurek, zapewne zaniepokojony moim zachowaniem.
- Co robić? Ratuj go! – odzyskałam głos zwracając się do Jurka.
- Pływać nie umiem, zapomniałaś? – odfuknął ze złością, ale widziałam w jego oczach żal
i bezsilność. - Rzućmy mu koło ratunkowe!  – olśniło mnie nagle.
- A jest tu jakieś koło? – zapytał chłopak rozglądając się dookoła. Poszłam w jego ślady
i dostrzegłam starszego pana wychodzącego z budynku klubu żeglarskiego.
- Na pomoc! – krzyknęłam bez wahania. – Człowiek za burtą! – wrzasnęłam bez sensu, ale zadziałało. Staruszek usłyszał wołanie i popatrzył w naszą stronę. O dziwo, zaczął się zbliżać do nas niezgrabnym truchtem ściągając po drodze bluzę.
 - No świetnie – zakpił Jurek, teraz będziemy mieli dwóch topielców.
Staliśmy tam nieruchomo patrząc to na chłopaka, który tracił siły z sekundy na sekundę, to znowu na zbliżającego się do nas starszego pana. Staruszek w końcu dotarł na pomost, przystanął i oceniając sytuację zaczął zdejmować buty. Potem, ku naszemu zdumieniu, usiadł na pomoście i zsunął się wolno do wody. W milczeniu obserwowaliśmy jak dopływa do chłopaka i pewnym chwytem odwraca na plecy utrzymując mu głowę na powierzchni. Wydawało mi się, że zwraca się do chłopaka po imieniu cichym lecz stanowczym głosem wydając mu jakieś polecenia. Po chwili zbliżyli się do pomostu.
 - Wyciągnij go! - ratownik zwrócił się do Jurka.  Przytrzymując się filara jedną ręką, drugą podsadził niedoszłego topielca. Minutę później młody wędkarz siedział na deskach w kałuży wody i szlochał, a starszy pan z niewielką pomocą Jurka wychodził z wody.
- Dlaczego go nie ratowaliście? - zapytał nas z pretensją wskazując na chłopaka.
- Nie umiemy pływać - odpowiedzieliśmy spuszczając wzrok.
- Ale dobrze, że chociaż krzyczeć potraficie – powiedział już trochę łagodniej staruszek
i rzuciwszy przelotne spojrzenie na chłopaka odszedł wolnym krokiem w stronę klubu trzymając w ręku swoje buty.
- Hej, nic ci nie jest? – Jurek próbował nawiązać kontakt z chłopcem. Ten tylko pokręcił przecząco głową i nadal szlochał.
- Gdzie mieszkasz? – zapytałam, bo uważałam, że należało się teraz zaopiekować rozhisteryzowanym dzieckiem.
- Niedaleko – chłopak zdołał się odezwać pochlipując i pociągając nosem.
- Idziemy! – zakomenderowałam – odprowadzimy cię.
- Nie! – zaprotestował chłopak. – Sam wrócę! - Zerwał się z miejsca, pozbierał swoje rzeczy
i ruszył biegiem w stronę pobliskich zabudowań.
Staliśmy na tym pomoście dłuższą chwilę próbując pozbierać myśli po tym dramatycznym wydarzeniu. Zaczęło do mnie docierać jak niewiele brakło, a chłopiec straciłby życie, bo nikt nie widziałby momentu jak wpada do wody. Uświadomiłam sobie również jak niewiele brakowało, aby utonął przy świadkach, którzy byli równie bezradni co on. Woda cichutko pluskała pod deskami pomostu, jakiś ptak przeleciał nisko nad taflą jeziora i nawet słońce przebiło się przez chmury, ale ja czułam wewnętrzny niepokój. Z rozmyślań wyrwał mnie Jurek. Stanowczym gestem złapał mnie pod ramię i zaprowadził na śniadanie.
Podczas posiłku, który ledwie przechodził mi przez gardło, głośno rozmawialiśmy na temat minionych wydarzeń. Do naszej rozmowy przyłączyła się kelnerka serwująca posiłek. Wyjaśniła nam, ze owym dziarskim staruszkiem był pewien emerytowany ratownik WOPR-u, który teraz zajmuje się dozorowaniem magazynu sprzętu klubu żeglarskiego. Niedoszłym topielcem mógł być Maciek,  jeden z jego wnuków.
- Powinniśmy go jednak odprowadzić do domu – zamartwiałam się o dzieciaka, który przecież nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat.
Byłam bardzo przejęta, ale nie chciałam jeszcze wracać do namiotu. Jurek zaproponował, abyśmy podjechali autobusem do Żywca i kupili sobie przed odjazdem jakąś pamiątkę z wakacji. Poszliśmy więc w stronę pobliskiej drogi i wskazanego przez kelnerkę przystanku. Według rozkładu jazdy autobus powinien przyjechać za kwadrans. Droga prowadząca do miasta nie była o tej porze dnia zbyt ruchliwa, ale przejeżdżające samochody mknęły z dużą prędkością.
-  Jakbym miał radar, to nieźle bym się tu obłowił – żartował Jurek. – Chyba się jednak rozpogodzi – dodał  patrząc w niebo.
-  Lepiej wypatruj autobusu, a nuż przyjedzie wcześniej i nie zdążymy go zatrzymać – trochę się denerwowałam, bo staliśmy na przystanku na żądanie, tuż za zakrętem.
Po chwili, po drugiej stronie drogi zobaczyliśmy zbliżającego się szybko rowerzystę. Wyjechał z bocznej uliczki  prawie nie zwalniając na skręcie.
-   Ewa, czy to nie jest przypadkiem ten chłopiec z pomostu? – zainteresował się Jurek.
-   Faktycznie, to on!  Patrz, chyba będzie tędy przejeżdżał.
-   Pewnie jedzie do klubu,  do dziadka. Zatrzymamy go?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo w tejże chwili zza zakrętu wyjechała ciężarówka. Ze zgrozą obserwowaliśmy wysiłki kierowcy, próbującego wyhamować i ominąć rowerzystę. Niestety samochód jechał zbyt szybko i manewr nie udał się. Głośny pisk hamulców i odgłos uderzenia nie pozostawiał wątpliwości, że doszło do tragedii. Zasłoniłam rękami twarz
i załkałam. Nie byłam zdolna nawet drgnąć. Jacek rzucił się na ratunek, ale jak się potem okazało, na ratunek było już za późno. Chłopiec zginął na miejscu.
Poczułam się tak, jakby mi ktoś odebrał dopiero co podarowany prezent. Przecież taka byłam dumna, że przyczyniłam się do uratowania życia, a teraz to życie na moich oczach zgasło. Niemal natychmiast zrobiło mi się głupio, że w takiej chwili rozczulam się nad sobą. Przypomniałam sobie powiedzenie, że co komu pisane, to go nie minie. Nie chciałam jednak myśleć, że naszą interwencją na pomoście tylko odwlekliśmy nieuniknione.
Czekając na Jurka, który rozmawiał z policjantami z drogówki, rzucałam drobne kamyczki do wody. Siedziałam na ławeczce nad brzegiem jeziora, tuż przy pomoście klubu żeglarskiego. Gęste zarośla, jak mur, oddzielały mnie od odgłosów krzątaniny z miejsca wypadku.
- Śmierć była mu pisana – drgnęłam usłyszawszy za sobą głos staruszka. Podszedł do mnie ciężkim krokiem i bez słowa usiadł na ławce obok. – Maciuś to mój najmłodszy wnuk…- mężczyzna obtarł rękawem łzy i zamilkł.
-   Bardzo mi przykro – zapewniłam go - Nie wierzę w przeznaczenie! – dodałam po chwili.
-  Och, dziecko – westchnął mężczyzna – Mało w życiu widziałaś. W naszej rodzinie od kilku pokoleń umiera śmiercią tragiczną przynajmniej jedna osoba. Taka klątwa sprzed lat…
-   To przypadek – broniłam swojego stanowiska.
-  Może tak, może nie… – starszy mężczyzna zapatrzył się w dal zatopiony we własnych myślach.
Poczułam na twarzy chłodny wiatr znad jeziora, delikatne fale uderzały o mulisty brzeg przynosząc na swoich grzbietach drobne gałązki, jakby chciały je zwrócić na swoje miejsce, na ląd. Ciągle zadawałam sobie pytanie: dlaczego? Nagle tak bardzo zatęskniłam za bezpieczną przystanią, za moim domem. Chciałam jak najszybciej odszukać Jurka i wrócić do swojego, znanego i przewidywalnego życia. Tylko, czy to jest jeszcze możliwe?
Woda cichutko pluskała pod deskami pomostu, jakiś ptak przeleciał nisko nad taflą jeziora. Byłam pewna, że w lekkim szeleście liści słychać słowa:  Memor esto quoniam mors non tardat.*  Staruszek wyrwał się z zadumy i niespodziewanie odpowiedział - Memento et ne obliviscaris ad te vivere mori.**
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
* Pamiętaj: śmierć się nie ociąga. (łac.)                
** Pamiętaj, że umrzesz, ale nie zapomnij żyć. (łac.)



Aldona Nowakowska
“Pauza”

- Ał! Mam już pełno odcisków na stopach przez tą nierówną kostkę brukową. Rozumiem: stary bruk, stare miaseczko… – narzekał Tytus. ­ Mimo wszystko powinni coś z tym zrobić – skwitował po namyśle .
- Nie od bruku bolą Cię nogi. Widocznie masz złe buty.
- Nie bądź taka mądra siostra.
- Jej, z tobą to nawet pozwiedzać nie można. Spójrz! Jak tu pięknie! W górach naprawdę jest wszystko co kocham… ­ zamyśliła się dziewczynka.
- Kocham, pięknie… Tola? Czy ty zawsze musisz widzieć same pozytywne strony? Fakt, jesteś dużo młodsza ode mnie, ale ja w Twoim wieku potrafiłem uruchomić  krytyczne myślenie.
- To ty byłeś kiedyś w moim wieku? – Ironizowała dziewczynka. ­ Widzisz, tak to z tobą jest: zwiedzanie z bratem, czyli wiecz­ne ma­ru­dze­nie. Nie wiem po co rodzice wysłali nas w góry razem. Doskonale widzą, że w swoim towarzystwie nie potrafimy wypoczywać.
- Młoda, ogarnij się troszkę! Chcieli od nas odpocząć… swoją drogą, co za egoizm!
- O nie! Mam Cię dość! Idę sobie. Mam 12 lat i swoje prawa: głównie do wakacji. Marudź sobie do yyyyy do powietrza, wiesz! – Zdenerwowała się Tola.
- Rób co chcesz! Czekaj! Tola, Toooooooooola!


***
- Dziewczynka, 12 lat, jakieś 140 cm wzrostu. Jaki kolor oczu? Yyyyyyy, jak hasky... tak to
najlepsze określenie, takie miała yyyyyyy ma oczy – poprawił się Tito. ­ Ja? Jestem jej bratem
oczywiście. Tytus. 20 lat. Tak, była pod moją opieką. W co ubrana? Buty, każdy w innym
kolorze, w sensie trampki miała i spodnie, te z szelkami…
- Ogrodniczki? – Podpowiedział policjant.
- Właśnie! Ogrodniczki! Trochę przetarte na kolanach, bluza niebieska w kolorowe grochy
z łatami na łokciach.
- O dziewczynce mowa? Proszę mi wybaczyć, muszę się upewnić.
- Dziewczynka, taka chłopczyca troszkę. Włosy brązowe, kręcone, do ramion, standardowo
poczochrane.
- Jakieś cechy szczególne?
- Hmmm raczej nie.. zaraz, zbyt krótka grzywka, zdecydowanie zbyt krótka. Sama sobie
obcinała,nożem kuchennym, dziś z samego rana, wyglądała jak…
- Rodzice wiedzą? – Przerwał rozmówca, nie odrywając oczu od komputera.
- Tak, tak.. już wiedzą… – westchnął załamany Tytus.
- Proszę dokładnie opowiedzieć jak to było? Weszła tam i… a jeszcze jedno. Ile czasu minęło
od zaginięcia siostry?
- Jakieś… dwadzieścia minut – rzekł mężczyzna po namyśle.
- Oj! To zdecydowanie za krótko. Jak Tola nie pojawi się do godziny dwudziestej drugiej
proszę nas zawiadomić. A teraz niech pan się uspokoi, pójdzie do pokoju hotelowego i poczeka
na uciekinierkę. Na pewno się pojawi – pocieszał policjant odchodząc od komputera.


***
- Tytus, Tyyyyteeeek. Nie no gdzie ja jestem? – Nawoływała zdezorientowana Tola, rozglądając
się przy tym uważnie.
 Miejsce, w którym się znalazła wyglądało dokładnie jak to górskie miasteczko, do którego przyjechała z bratem tylko, że coś w nim było nie tak. I właśnie to coś ją przerażało. Nagle wszystko stało się jej obojętne, nawet to, że sięzgubiła. Wszystko co działo się wokół, było jakby poza nią. Tola czuła, że nic ją nie dotyczy. Nie, nie czuła ­ wiedziała. Gdy chciała wejść do środka opuszczonej kamienicy, zauważyła, że drzwi otwierają się na przeciwną stronę. Zresztą nie tylko drzwi, ale także okna. W sąsiednich budynkach było identycznie. Nadomiar wszystkiego ludzkie twarze wyglądały… Trochę inaczej. Coś było nie tak. Próbowała przeczytać szyld z pobliskiej restauracji:
- eeffaC yrboD ńeizD – co to ma być? ­ Jejka! Dzień Dobry Caffee! Chyba znalazłam się
po drugiej stronie lustra – stwierdziła na głos Tola, przyglądając się swojemu odbiciu w szybie.
Chciała się zdenerwować, próbowała się nawet popłakać – nic z tego.
- Przecież to niemożliwe! Nie jestem w bajce i żadna ze mnie Alicja! – Krzyknęła i kopnęła stare
wiadro, które akurat miała pod nogami. Zdziwiła się, bo wydarzeniu temu nie towarzyszyły
żaden dźwięk. - Tytus! Gdzie jesteś? Gdzie ja jestem? Niepotrzebnie się z tobą kłóciłam, niepotrzebnie wbiegłam w tą alejkę i to sama! – Mówiła Tola rozglądając się po obcym miejscu.
Dziewczynka podeszła ponownie do okna, przyjrzała się sobie dokładnie.
­ Chyba faktycznie przesadziłam z długością grzywki, Tito miał rację. Zresztą czym ja się teraz
martwię, to tylko włosy, odrosną – pocieszyła się. Już miała odejść, gdy zobaczyła postać, która
stała tuż za nią.
- Mama! – krzyknęła i odwróciła się gwałtownie.
- Niestety nie była to mama, tylko młoda kobieta bardzo do niej podobna, to znaczy do mamy i..do niej samej!
- Nie jestem twoją mamą, jestem tobą – odezwała się postać. Jestem Tola i mam 32 lata. Pokłóciłaś się z Tytusem, wbiegłaś w alejkę, stwierdziłam, że muszę się z tobą porozmawiać. Już przestań się tak dziwić, nie jesteś przeciętną dziewczynką, więc nie bądź zszokowana gdy przytrafiają ci się jakieś dziwne rzeczy.
- Nigdy tak o sobie nie myślałam – stwierdziła Tola.
- Wiem, a to bardzo źle. Każdy na swój własny sposób jest wyjątkowy. Tylko w twoim przypadku zaczyna gdzieś umykać pewność siebie ­ nie wiem dlaczego. Zapewniam cię, że w życiu będzie ci ona bardzo potrzebna. Jednak o tym wszystkim za chwilę. To jak? Chcesz ze mną porozmawiać, a raczej wsłuchać się w siebie?
- Hmmmm – to wszystko brzmi tajemniczo i co najmniej kusząco. – Z chęcią bym z tobą yyyy to znaczy z sobą porozmawiała, ale obawiam się, że ktoś może się o mnie martwić. Sama wiesz, to znaczy sama wiem jakim panikarzem jest Tito. Rany, to bez sensu nawet nie wiem jak z tobą yyyy z sobą rozmawiać – dodała podirytowana dziewczynka.
- Nie denerwuj się. Nie po to się pojawiłam, żeby cie dodatkowo stresować. To jak, na pewno chcesz wracać? Uważam, że warto znaleźć czas na wysłuchanie swoich myśli, czyli mnie w tym przypadku. To nie jest trudne.
- Nie? – szczerze zdziwiła się Tola.
- Nie. Wystarczy znaleźć się w miejscu, w którym odetniesz się od codziennego wiru, obowiązków i emocji, w takim, w którym nic cię nie dotyczy. Choć to nie reguła.
- Jak to?
- Czasem wystarczy zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i … już.
- To co mówisz brzmi rozsądnie – stwierdziła dziewczynka po namyśle.
- Obiecuję ci, że twój czas spędzony ze mną zajmie najwyżej 30 minut. Potem odprowadzę cie do miejsca gdzie spotkasz brata.
- Obiecujesz?
- Chyba możesz sobie zaufać?
- W sumie to zawsze byłam, a przynajmniej starałam się być słowna.
- - Zapewniam cię, że w tej kwestii nic się nie zmieniło.
- Dobra co masz mi do powiedzenia, słucham…
- Widzisz Tolu, wszystkie twoje emocje związane z chwilami, które właśnie przeżywasz czyli:denerwujący Tytus, wieczny stres w szkole, przejmowanie się wszystkim i branie każdego słowa do siebie, brak pewności siebie, a na końcu ten feralny brak zdecydowania – to wszystko
buduje ciebie jaką będziesz, czyli mnie teraz i analogicznie, Tolę później. Prawda jest jednak taka:
to nie ma sensu.
- Co nie ma sensu?
- To co przed chwilką mówiłam, ten nadmiar stresogennych emocji.
- Jak to? Dlaczego?
- Zastanów się. Czy pamiętasz czym denerwowałaś się rok temu?
- Hmmmmm no raczej nie.
- A czy którykolwiek twój wybór spowodował katastrofę na ziemi?
- Hahah też nie.
- Zastanów się, czy byłoby ważne, co o tobie pomyślą inni, gdybyś sama była z siebie w pełni zadowolona?
- W sumie to miałabym to w nosie – zaśmiała się dziewczynka.
- Widzisz! Najważniejsze więc jest to by w siebie wierzyć, konsekwentnie dążyć do wyznaczonego przez siebie celu. A! Ważne, aby doceniać każdy krok postawiony w jego kierunku.
- Masz rację! Jak się tego słucha, to się wszystko wydaje takie proste, ale nie wiem czy będę o tym pamiętała, a co za tym idzie, czy uda mi się to wdrożyć w życie. Titus mnie zdenerwuje i o wszystkim zapomnę. Pójdę do szkoły, wywołają mnie do odpowiedzi i klops! Czar pryśnie.
- A wiesz czemu bart tak Ci działa na nerwy?
- To oczywiste, bo jest „starszy i mądrzejszy” – tak mawiają dorośli.
- A właśnie, że nie.
- Też tak uważam, wiadomo, że ja jestem mądrzejsza – zażartowała Tola, wypinając dumnie klatkę piersiową.
- I tym razem się mylisz. Tytus jest dla ciebie najbliższą osobą, oczywiście poza rodzicami, dlatego tak ważne jest co mówi, nawet jak mówi głupoty – a zapewniam, że to zdarza się każdemu.
- No faktycznie, co zrobić, że kocham tego marudę. Właśnie! Pewnie umiera teraz ze strachu o mnie. Chcę do niego wracać! – Zdecydowała dziewczynka.
- Dobrze, ale obiecaj mi, a raczej sobie, że znajdziesz czas na oddech, czy jakby to nazwać…
- Pauzę! – Krzyknęła zadowolona dziewczynka
- Pauzę? Hahaah ciekawe określenie na podsumowanie dnia, tygodnia itp. To jak? Zrobisz to dla nas? Choć raz w tygodniu?
- Pewnie! – Obiecała Tola i nawet się nie spostrzegła, a znalazła się pod drzwiami pokoju hotelowego, w którym byli zameldowani.
- Gdzie byłaś młoda! Wiesz jak się martwiłem! Byłem zgłosić twoje zaginięcie na policję! –Wykrzykiwał Tito, gdy tylko Tola pojawiła się w drzwiach pokoju.
- Na policję? Nie za wcześnie? – Zastanowiła się dziewczynka nie zwracając uwagi na histeryczne zachowanie brata.
- Przestań! Nic ci nie jest?
- Ja też cię kocham brat!
- Co ty bredzisz?
- Musiałam chwilkę pobyć sama z sobą. Zrobić sobie emocjonalny reset yyyy taką pauzę ­ tobie też to polecam. Wyciszysz się troszkę.Jesteśmy w górach, to najlepsze miejsce, na przemyślenia i głęboki oddech.
- Nie pyskuj, ja tu prawie wychodzę z siebie…
- Lepiej wyjdźmy z tego pokoju, zapraszam cie na lody w ramach przeprosin oczywiście –powiedziała Tola siadając bratu na kolanach i uśmiechając się czule. Wiedziała, że to zawsze działa łagodząco na Tytusa.
- No dobra, ale więcej nie znikaj.
- Nie zniknę, obiecuję! A wiesz dlaczego?
- Dlaczego?
- Bo bardzo się cieszę, na myśl o spędzeniu z tobą jeszcze tygodnia w tym górskim plenerze.
- Zadziwiasz mnie – stwierdził mężczyzna.
- Jeszcze zadziwię, a teraz chodźmy na te lody, opowiem ci co to ta pauza.
- Zgoda, jeszcze tylko zadzwońmy do rodziców.
- To rodzice też wiedzą? Tito nie było mnie tylko 30 minut!
- Wiem. Chyba faktycznie spanikowałem.
Tytus wziął głęboki oddech i uśmiechnął się pod nosem. Następnie objął czule młodszą siostrę,
pogłaskał po rozczochranych włosach i ruszyli ciemnym korytarzem hotelu, który mieścił się w
niewielkiej miescowości górskiej Sosnówka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz