Wczoraj już nie zdążyłam ale nadrabiam dzisiaj. Nowe opowiadanie jest. Tytuł ma... No jakby to powiedzieć... Mnie w każdym razie zaciekawił :) Jest jeszcze druga kwestia o której wspomniałam, ta o pewnej propozycji dla piszących. Miałam napisać tutaj, ale po przemyśleniu nie chcę rozpraszać uwagi należnej poniższemu tekstowi. I napiszę popołudniu. Tak koło 18 :) Jak wrócę od fryzjera, bo jak wiecie w poniedziałek wyruszam w trasę na Pomorze i nie mogę Was powitać taka zarośnięta i nieuczesana :) Dobrze już się opanowuję, milczę i zapraszam do lektury :)
Dafner Ewa
Narty i puszyste jak owieczka łono…
- A cóż to za problem te narty?!? Wkładasz i jedziesz! W
dzieciństwie miałem takie z plastiku, żadna trudność! - pełna narciarskiego
profesjonalizmu odpowiedź pada z ust osobnika płci męskiej.
Tosiek jest moim kuzynem i po raz pierwszy zapragnął
zasmakować zimowej przygody na deskach. Smakowanie będzie się odbywało w
przepięknej scenerii słowackich szczytów.
Hmm… - popadam w zadumę i wspominam swój pierwszy raz na
nartach…
Szczyrk. Dwie spragnione przygód kobiety po trzydziestce
znalazły się we właściwym miejscu i czasie, by zakosztować tego pięknego
zimowego sportu. Wypożyczyły sprzęt, umówiły się z instruktorką i oddały w ręce
opatrzności. Opatrzność na początku nie była łaskawa i postanowiła sobie zakpić
z niewieścich zapędów.
***
Leżę na górce dla dzieci, po tym jak wywiózł mnie na jej
„szczyt” wyciąg „Krasnal”. Wywiezienie na „szczyt” było mocno traumatycznym
przeżyciem. Niczym gigantyczna owocowa galaretka trzęsąca się przy każdym ruchu,
którego sprawcą był „Krasnal”, dotarłam na swój „szczyt”. Zgramoliłam się z
talerzyka wyciągowego i jak się można było spodziewać od razu rypnęłam. Ale jak
rypnęłam! Ziemia się zatrzęsła, lawiny poszły, lawiny śmiechu oczywiście, a ja
plastycznie zaległam na śniegu. Leżę niczym biedronka siedmiokropka na
korpusiku i macham. Jedyne czym mogę machać to ręce, bo nogi mam podwinięte i
matka natura postanowiła jakoś tak abstrakcyjnie je ułożyć w przestrzeni. Pani
instruktorka i kuzynka usiłują mnie ustawić do pionu, ale nie jest to proste -
wiadomo górka jakieś tam, mimo wszystko, nachylenie ma, a siła tarcia (a
właściwie jej brak), znajdująca się pomiędzy wyślizganym śniegiem, a moimi
mięśniami pośladkowymi, odzianymi w niewspółpracujące narciarskie spodnie, nie
ułatwia sprawy. W końcu wstaję. Po kilkunastu „zjazdach”, pod czujnym okiem
instruktorki, ogarniam „Krasnala” i górkę dla dzieci. Zapada śmiała decyzja:
Wjeżdżamy na większą górę! Ta decyzja nie jest moja oczywiście. Moje jest tylko
przerażenie, które dopada mnie w momencie spojrzenia na „większą górę”. To
Skrzyczne…
***
- Hamuuuuuuuuj! Wywaaaaaaaaaal się w zaspę! Boże! Wywaaaaal
się! Zabijesz się! - drze się instruktorka. A ja zespolona z tym piekielnym
sprzętem samonośnym, który rządzi mną i jedzie, gdzie chce, modlę się o szybką
śmierć! Nawet wywalić się nie potrafię! Jak mam to zrobić, no jak?!? Zaliczam
muldy śnieżne, które pojawiają się na "mojej" trasie. Wpadam na
jakiegoś nieszczęśnika na desce snowboardowej. Leżę! Udało się! Leżę! W gaciach
narciarskich mam trzy tony śniegu. W trakcie upadku podwinęła mi się kurtka po
samą szyję i zmieniłam ułożenie w przestrzeni - końcowy odcinek toru upadkowego
odbyłam w pozycji - głową w dół, w związku z czym gacie pełniły funkcję
zbiornika na puszysty śnieżek. Ale to nie jest ważne, ważne jest to, że żyję.
Podziwiam błękitne niebo i mam wszystkie kości w całości. Instruktorka z
kuzynką odnajdują moje sponiewierane ciało. Ich miny wyrażają głęboką
wdzięczność, a usta pewnie niejedną zdrowaśkę zmówiły w mojej intencji.
Mój pierwszy „zjazd” z góry zwanej Skrzyczne, trwał kilka
godzin. Przeżyłam, ale za cholerę nie chciałam tego powtórzyć! W mokrym
ubraniu, od śniegu, potu i łez, wykrzyczałam, że nie dam się wwieźć, po raz
kolejny, na tą śmiercionośną górę.
Następnego dnia stałam jednak u podnóża szczytu
zastanawiając się - co ja tu robię? Uparte stworzenie ze mnie i spokojnie w
szranki z oślicami w tej materii mogę stawać. Z narciarstwem nie pokochałam się
od pierwszego wejrzenia, ale która prawdziwa miłość nie rodziła się w bólach…?
W górach znalazłam to co kocham – wolność, przestrzeń i cały wachlarz emocji.
Odkryłam w sobie siłę i umocniłam wiarę w to, że w życiu na nic nie jest za
późno, a ciężka praca, determinacja i wsparcie innych ludzi potrafią zdziałać
cuda.
***
Zdanie Tośka na temat narciarstwa uległo zmianie po tym
jak, po raz pierwszy, założył prawdziwe buty narciarskie i dopiął sobie do nich
prawdziwe narty.
- Ciężkie to… - słychać w głosie lekkie przerażenie
umiejętnie zamaskowane męską niechęcią do okazywania strachu.
Wyciąg typu „Krasnal” wywiózł Tośka na „szczyt”. Tosiek
uległ upadkowi, który okazał się na tyle nieszczęśliwy, że uszkodziło się
Tośkowe kolano i rozerwały się narciarskie galoty w kroku. Z czeluści
rozerwania gaciowego wychyliła się biała watka pełniąca funkcję ocieplającą.
Pamiętam to doskonale, ponieważ umarłam wtedy ze śmiechu, pomimo niezbyt
śmiesznej sytuacji. To był niezapomniany widok: Tosiek leżący na śniegu z
grymasem na twarzy, a pomiędzy nogami, puszyste jak owieczka, śnieżnobiałe łono
otoczone przez czerń materiału narciarskich spodni.
Powiało rozpasaniem :). Z tytułu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Krysia