piątek, 18 września 2015

Narty i puszyste jak owieczka łono... Tytuł nowego opowiadania zaprawdę intrygujący :)

Wczoraj już nie zdążyłam ale nadrabiam dzisiaj. Nowe opowiadanie jest. Tytuł ma... No jakby to powiedzieć... Mnie w każdym razie zaciekawił :)  Jest jeszcze druga kwestia o której wspomniałam, ta o pewnej propozycji dla piszących. Miałam napisać tutaj, ale po przemyśleniu nie chcę rozpraszać uwagi należnej poniższemu tekstowi. I napiszę popołudniu. Tak koło 18 :) Jak wrócę od fryzjera, bo jak wiecie w poniedziałek wyruszam w trasę na Pomorze  i nie mogę Was powitać taka zarośnięta i nieuczesana :) Dobrze już się opanowuję, milczę i zapraszam do lektury :)

Dafner Ewa

Narty i puszyste jak owieczka łono…

- A cóż to za problem te narty?!? Wkładasz i jedziesz! W dzieciństwie miałem takie z plastiku, żadna trudność! - pełna narciarskiego profesjonalizmu odpowiedź pada z ust osobnika płci męskiej.
Tosiek jest moim kuzynem i po raz pierwszy zapragnął zasmakować zimowej przygody na deskach. Smakowanie będzie się odbywało w przepięknej scenerii słowackich szczytów.
Hmm… - popadam w zadumę i wspominam swój pierwszy raz na nartach…
Szczyrk. Dwie spragnione przygód kobiety po trzydziestce znalazły się we właściwym miejscu i czasie, by zakosztować tego pięknego zimowego sportu. Wypożyczyły sprzęt, umówiły się z instruktorką i oddały w ręce opatrzności. Opatrzność na początku nie była łaskawa i postanowiła sobie zakpić z niewieścich zapędów.

***
Leżę na górce dla dzieci, po tym jak wywiózł mnie na jej „szczyt” wyciąg „Krasnal”. Wywiezienie na „szczyt” było mocno traumatycznym przeżyciem. Niczym gigantyczna owocowa galaretka trzęsąca się przy każdym ruchu, którego sprawcą był „Krasnal”, dotarłam na swój „szczyt”. Zgramoliłam się z talerzyka wyciągowego i jak się można było spodziewać od razu rypnęłam. Ale jak rypnęłam! Ziemia się zatrzęsła, lawiny poszły, lawiny śmiechu oczywiście, a ja plastycznie zaległam na śniegu. Leżę niczym biedronka siedmiokropka na korpusiku i macham. Jedyne czym mogę machać to ręce, bo nogi mam podwinięte i matka natura postanowiła jakoś tak abstrakcyjnie je ułożyć w przestrzeni. Pani instruktorka i kuzynka usiłują mnie ustawić do pionu, ale nie jest to proste - wiadomo górka jakieś tam, mimo wszystko, nachylenie ma, a siła tarcia (a właściwie jej brak), znajdująca się pomiędzy wyślizganym śniegiem, a moimi mięśniami pośladkowymi, odzianymi w niewspółpracujące narciarskie spodnie, nie ułatwia sprawy. W końcu wstaję. Po kilkunastu „zjazdach”, pod czujnym okiem instruktorki, ogarniam „Krasnala” i górkę dla dzieci. Zapada śmiała decyzja: Wjeżdżamy na większą górę! Ta decyzja nie jest moja oczywiście. Moje jest tylko przerażenie, które dopada mnie w momencie spojrzenia na „większą górę”. To Skrzyczne…

***
- Hamuuuuuuuuj! Wywaaaaaaaaaal się w zaspę! Boże! Wywaaaaal się! Zabijesz się! - drze się instruktorka. A ja zespolona z tym piekielnym sprzętem samonośnym, który rządzi mną i jedzie, gdzie chce, modlę się o szybką śmierć! Nawet wywalić się nie potrafię! Jak mam to zrobić, no jak?!? Zaliczam muldy śnieżne, które pojawiają się na "mojej" trasie. Wpadam na jakiegoś nieszczęśnika na desce snowboardowej. Leżę! Udało się! Leżę! W gaciach narciarskich mam trzy tony śniegu. W trakcie upadku podwinęła mi się kurtka po samą szyję i zmieniłam ułożenie w przestrzeni - końcowy odcinek toru upadkowego odbyłam w pozycji - głową w dół, w związku z czym gacie pełniły funkcję zbiornika na puszysty śnieżek. Ale to nie jest ważne, ważne jest to, że żyję. Podziwiam błękitne niebo i mam wszystkie kości w całości. Instruktorka z kuzynką odnajdują moje sponiewierane ciało. Ich miny wyrażają głęboką wdzięczność, a usta pewnie niejedną zdrowaśkę zmówiły w mojej intencji.
Mój pierwszy „zjazd” z góry zwanej Skrzyczne, trwał kilka godzin. Przeżyłam, ale za cholerę nie chciałam tego powtórzyć! W mokrym ubraniu, od śniegu, potu i łez, wykrzyczałam, że nie dam się wwieźć, po raz kolejny, na tą śmiercionośną górę.
Następnego dnia stałam jednak u podnóża szczytu zastanawiając się - co ja tu robię? Uparte stworzenie ze mnie i spokojnie w szranki z oślicami w tej materii mogę stawać. Z narciarstwem nie pokochałam się od pierwszego wejrzenia, ale która prawdziwa miłość nie rodziła się w bólach…? W górach znalazłam to co kocham – wolność, przestrzeń i cały wachlarz emocji. Odkryłam w sobie siłę i umocniłam wiarę w to, że w życiu na nic nie jest za późno, a ciężka praca, determinacja i wsparcie innych ludzi potrafią zdziałać cuda.

***

Zdanie Tośka na temat narciarstwa uległo zmianie po tym jak, po raz pierwszy, założył prawdziwe buty narciarskie i dopiął sobie do nich prawdziwe narty.
- Ciężkie to… - słychać w głosie lekkie przerażenie umiejętnie zamaskowane męską niechęcią do okazywania strachu.
Wyciąg typu „Krasnal” wywiózł Tośka na „szczyt”. Tosiek uległ upadkowi, który okazał się na tyle nieszczęśliwy, że uszkodziło się Tośkowe kolano i rozerwały się narciarskie galoty w kroku. Z czeluści rozerwania gaciowego wychyliła się biała watka pełniąca funkcję ocieplającą. Pamiętam to doskonale, ponieważ umarłam wtedy ze śmiechu, pomimo niezbyt śmiesznej sytuacji. To był niezapomniany widok: Tosiek leżący na śniegu z grymasem na twarzy, a pomiędzy nogami, puszyste jak owieczka, śnieżnobiałe łono otoczone przez czerń materiału narciarskich spodni.

Tosiek nie pokochał nart.

1 komentarz:

  1. Powiało rozpasaniem :). Z tytułu.
    Pozdrawiam.
    Krysia

    OdpowiedzUsuń