wtorek, 28 lutego 2012

Chcecie bajki? Będzie bajka.

Ostatnio jak rozmawiałam z moją koleżanka po fachu (ciekawskim z miejsca mówię, że mowa tu o Agnieszce K:)), stwierdziła, że koniecznie powinnam na blogu zamieszczać swoje przemyślenia. Niestety ze skrucha przyznaję, że ostatnio z poważnymi rozmyślaniami nad sensem wszechświata (nie pytajcie dlaczego akurat wszechświata, bo sama nie wiem) u mnie krucho. Natomiast wyraźnie na stare lata dziecinnieje i dlatego dziś będzie o bajkach. Ostatecznie przy odrobinie dobrej woli można to podciągnąć pod wywody, może nie filozoficzne, ale w końcu na bezrybiu i rak ryba:) I tak będzie o Jasiu Małgosi i bandzie zwyrodnialców. Kto ciekawy niechaj słucha:)


Jaś Małgosia i banda zwyrodnialców 
Dawno, dawno temu stary i okrutny król pojął za żonę młodą, energiczną królewnę. Król miał dwóch synów, równie złych jak on sam. Od dnia, kiedy młoda królewna pojawiła się na zamku, nie miała łatwego życia. Król i synowie znęcali się nad biedaczką, dniem i nocą nie dając jej spokoju. Ale ona wcale nie zamierzała się poddać…
Poznajecie? Pewnie, że nie, bo to wszystko nie tak.
Gdyby to była prawdziwa bajka, taka, jaką babcie opowiadają swoim wnukom, wszystko w niej byłoby na odwrót. Zwykle to dobry i miły król poślubia złą królową. Król obowiązkowo posiada anielsko piękną i niezaradną córkę, która wręcz prosi o to, by stać się ofiarą okrutnej macochy. Król, który przed ślubem doskonale rządzi swoim królestwem, wygrywa wszystkie bitwy i jest prawdziwym bohaterem, nie wiedzieć czemu po włożeniu obrączki na palec staje się bądź to pantoflarzem, bądź zaślepionym głupcem, który nie widzi, co też nowa małżonka usiłuje uczynić. I tak w tych sprzyjających warunkach zwykle udaje się złej królowej częściowo przeprowadzić swój zamiar. Częściowo, bo jak za potrząśnięciem czarodziejskiej różdżki, w odpowiednim momencie znajduje się  jakiś dobry myśliwy, albo inny jego odpowiednik, który wprawdzie nie sprzeciwia się złej królowej, bo strach go ogarnia, ale miłosiernie zostawia niezaradne dziewczę w dzikim lesie, gdzie na logikę i tak jej się nie uda przeżyć. Młoda królewna ma jednak niesamowite szczęście, bo błądząc natyka się na chatkę siedmiu krasnoludków, którzy, wykorzystując jej trudną sytuację, zatrudniają ją jako pomoc domową. Co więcej, dziewczę musi być chyba niespełna rozumu, bo cieszy się z zaistniałej sytuacji. Nie zastanawia się, dlaczego wszystko się tak potoczyło, nie obwinia ani macochy, ani ojca. Zadziwiające jest również to, że ojciec rozpacza wprawdzie z powodu niewyjaśnionego zniknięcia córki, ale nadal niczego się nie domyśla. Zakończenie znają wszyscy. Zjawia się książę, całuje anielsko piękne i niezaradne dziewczę, po czym uwozi je w siną dal. Tyle tylko, że nie powinniśmy zapominać, że sytuacja lubi się powtarzać. Nie wiadomo, czy bohaterski młodzik w przyszłości nie stanie się pantoflarzem bądź ślepcem. Prawdopodobne jest również to, że słodkie dziewczę pod wpływem przeżyć z młodości straci swą przyrodzoną słodycz i zapragnie zemsty…
No, ale w bajkach wszystko toczy się inaczej. Zastanawiające jest, dlaczego zazwyczaj w tych opowieściach skrajność popada w skrajność. Kobiety albo są okrutnymi, rządnymi władzy wiedźmami, albo też niewinnymi, pozbawionymi jakichkolwiek instynktów przeżycia ofiarami. Negatywnych postaci męskich jest stosunkowo niewiele. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź nasuwa się jedna: autorami bajek byli zazwyczaj mężczyźni. Można wysnuć wniosek, że mieli oni trudne dzieciństwo, albo skłonności do masochizmu. Ale tak naprawdę, po przyjrzeniu się dokładnie zawartości opowiastek można z nich wyciągnąć trochę inną treść niż ta, na którą na pierwszy rzut oka zwraca się uwagę. I tak zobaczmy, czym karmimy nasze pociechy.
Weźmy pierwszą z brzegu bajkę o Jasiu i Małgosi. Jeżeliby ktoś miał odpowiedzieć na pytanie, kim jest najgorsza postać z tej opowieści, bez zastanowienia wskazałby Babę-Jagę. Tymczasem pomija się zazwyczaj kilka istotnych szczegółów. Otóż weźmy chociażby ojca rzeczonej pary. To właśnie nikt inny tylko on za namową złej (a jakże) macochy wyprowadza swoje własne dzieci i zostawia je w ciemnym lesie. Co więcej, tatuś musi być chyba zupełnie pozbawiony sumienia, bo dwukrotnie dzieciom udaje się wrócić do domu, a on, byleby tylko uciszyć zrzędliwą żonkę, z uporem maniaka usiłuje swoje dziatki zgubić w niebezpiecznej gęstwinie. Oczywiście później tego żałuje, ale przeciwstawić się swojej małżonce nie ma odwagi. Kolejny klasyczny przykład pantoflarza. Idźmy więc dalej. Dzieci błądzą w lesie, aż w końcu spotykają na swej drodze domek z piernika. Tłumacząc się głodem, pożerają dużą część chatki. Nietrudno się dziwić Babie-Jadze, że lekko się zirytowała, widząc poczynione szkody. Dobrze wychowane dzieci powinny przecież najpierw zapukać, aby poprosić o pomoc i jedzenie. Potem okazuje się, że Baba-Jaga to zbzikowana staruszka, która na domiar złego uprawia kanibalizm. Typ niewątpliwie paskudny. Ale miała godnych siebie przeciwników. Jaś i Małgosia, współpracując ze sobą (patyczek, a potem przebiegłość Jasia, który twierdzi, że nie wie, jak usiąść na łopacie), wpychają Babę-Jagę do pieca. Można stwierdzić, że była to obrona konieczna. Ale na tym nie koniec. Dzieci nie wykazują ani cienia żalu po tym, jak przecież, było nie było, pozbawiły życia staruszkę. Mało tego. Plądrują jej chatkę, znajdują skarb i wracają do domu, który o dziwo bez trudu tym razem znajdują. Nie potrzebują kamyczków ani też okruszków. Czeka tam na nich skruszony ojciec, który w końcu zdobył się na odwagę i wypędził macochę. I cała trójka przestępców (bo jak inaczej ich nazwać?) do końca życia żyje w dostatku za pieniądze (rentę, emeryturę?) zamordowanej staruszki, która być może nie była aniołem, ale jako jedyna poniosła najsroższą karę. Nagłe wypędzenie macochy przywodzi też na myśl, że wszystko było ukartowane. Ojciec po prostu nie miał ochoty się z nią dzielić zdobytym bogactwem.
Analizując tak wszystkie bajki można stwierdzić, że większość postaci w nich występujących to stworzenia cierpiące na zaburzenia psychiczne, upośledzone lub zdegenerowane. Nic dziwnego, że karmione nimi od małego dzieci mają w głowie potężny chaos. Bo jak tu być dzielnym bohaterem, kiedy zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że w końcu jakaś baba weźmie cię pod pantofel, a ojciec wyprowadzi do lasu? Dziewczynki są w jeszcze gorszej sytuacji, bo do wyboru mają bycie biedną, nieumiejącą o siebie zadbać królewną, która zamknięta w wieży wylewa łzy i czeka na księcia, który potem, wyrywając jej włosy, wspina się do jej samotni, wcale a wcale nie zważając, że piękność kona z bólu, albo bycie złośliwą i paskudną wiedźmą. Nic dziwnego, że często zdarza się tak, że opierając się na takich wzorcach, urocze i niewinne dziewczę przeistacza się w złośliwą i pałającą zemstą babę, której żaden książę już nie zaszkodzi.

niedziela, 26 lutego 2012

"Właśnie przeczytałam" i "Plany" uzupełnione!

Właśnie przeczytałam...

Trochę mi zajęło zanim udało mi się dotrzeć do tej strony. Szczerze mówiąc zaczęłam się obawiać, że posądzicie mnie o to że w ogóle nie czytam. Pragnę uspokoić wszystkich, że czytam. Wprawdzie ostatnio głównie Kordel:) (praca nad książką mi to gwarantuje), ale udaje mi się wziąć do rąk i inne pozycje. Tak naprawdę ten dział powstał głównie z myślą o Was. Często w mailach pytacie co czytam, jakie są moje wrażenia po lekturze. Korzystając z tego, że mam własnego bloga postanowiłam podzielić się lekturami, opiniami i tytułami. Niniejszym serdecznie zapraszam na otwarcie:) Do właśnie przeczytałam. Oraz do planów gdzie oczywiście zdradzę wam moje plany na przyszłość. No może powiedzmy nie zdradzę, ale uchylę rąbka tajemnicy.

Czy pamiętasz stary domu swoją młodość...

Kochasz ty dom, ten stary dach,
Co prawi baśń o dawnych dniach,
Omszałych wrót rodzinny próg,
Co wita cię z cierniowych dróg.
Maria Konopnicka, Pieśń o domu.

Właśnie dom. Dla mnie na razie ten wymarzony, wyśniony, ale jeszcze pozostający w sferze marzeń. Ale właściwie może dobrze się stało, że jeszcze nie udało nam się nabyć naszego własnego kawałka podłogi. Bo teraz już wiem, że nasz dom będzie na pewno w Sudetach. To nasze miejsce, jesteśmy o tym przekonani. Na pewno zgodzicie się ze mną, że czasami zupełnie niespodziewanie czujecie, że to jest to, że odkryliście coś bardzo ważnego. Tak właśnie było z nami gdy pewnego dnia zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Kłodzka. Zanim to nastąpiło oglądaliśmy różne miejsca, w rożnych zakątkach Polski. Tęsknota za domem odzywała się w nas cały czas. Nie wiem przez ile progów przestąpiliśmy przez te wszystkie lata, ale jedno jest pewne, nie każde miejsce jest dla każdego... Pamiętam jak wiele lat temu (byłam w pierwszej ciąży, a córka za chwilę skończy 15 lat), pojechaliśmy do Dukli. Stamtąd pochodził mój tata, kochałam tamte strony i biorąc pod uwagę, że lato było gorące, odechciało nam się siedzieć w mieście i pojechaliśmy. Postanowiłam pokazać mężowi wszystkie miejsca, które znałam od dziecka. Wyprawa była totalnie spontaniczna - rano po prostu zebraliśmy trochę rzeczy do plecaka, wzięliśmy psa pod pachę i pojechaliśmy do Warszawy łapać stopa:)  Zupełne szaleństwo! Nie wiem czy teraz zdecydowałabym się na coś takiego. Co ja mówię - więcej niż pewne, że bym się nie zdecydowała. Ale wtedy wydawało nam się to zupełnie naturalne. Dukla to magiczne miejsce. Jeżeli nie byliście polecam! Ale nie o tym tu chciałam. W każdym razie dojechaliśmy jeszcze tego samego dnia. Niektórzy kierowcy zatrzymywali się tylko i wyłącznie dla psa. Jeden wprost powiedział, że psa zabiera, a jak my chcemy możemy zabrać się razem z nim:) Pies zresztą okazał się pojętną bestyjką i z miejsca skumał, że jak auto się zatrzymuje należy bez zastanowienia się do niego wpakować i bywało tak, że zanim jeszcze uzgodniliśmy czy odpowiada nam kierunek Barakuda już siedział na tylnym siedzeniu gotowy do drogi:) Jak już dotarliśmy na miejsce włóczyliśmy się po okolicznych górach, miasteczkach i wsiach. Wypatrywaliśmy pustych opuszczonych domów i zastanawialiśmy się jakby było zostać tu na stałe. Mój wujek widząc naszą pasję powiedział, że jest pewien dom, całkiem nowy, wystawiony na sprzedaż i to niedaleko. Że może warto obejrzeć. Niewiele myśląc pognaliśmy na własne oczy zobaczyć ów bezdomny dom. I muszę wam powiedzieć, że było to doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Do domu dotarliśmy popołudniem. Pies jako jedyny niezmordowany biegł przed nami i jak to pies na spacerze był w bardzo dobrym humorze. Do czasu. Gdy podchodziliśmy pod opuszczony dom pies zaczął się ociągać, a i nam zrobiło się jakoś nieswojo. Dom stał na wzniesieniu, przed nim rósł ogromny orzech, kwitły polne kwiaty. Tuż obok nowo postawionego budynku stała stara waląca się chałupina.  Gdy dotarliśmy pod sam dom poczuliśmy, że powinniśmy natychmiast stąd odejść. Nie wiem jak mam to opisać, ale wyraźnie czułam, że coś mówi mi że nie życzy sobie naszej obecności. Oczywiście chwilowo myślałam, że to tylko ja mam takie odczucia. Ale mimo, że byłam świadoma absurdalności sytuacji trzymałam się jak najbliżej męża. Pies z podkulonym ogonem niechętnie szedł za nami. Obeszliśmy nowy dom, zajrzeliśmy do starej chałupy. I w tej walącej się ruinie znów poczułam się normalnie, Nawet pomyślałam, że mam niezłą wyobraźnię i coś sobie wmówiłam. do czasu gdy wracając znów przechodziliśmy pod nowo pobudowanym domem. Tu znów dopadło mnie przeświadczenie, że natychmiast powinniśmy się stąd wynosić. Pies widać myślał tak samo, bo jak głupi wypruł do przodu i zatrzymał się dopiero na drodze. Wtedy spojrzeliśmy z Kubą po sobie i co sił w nogach pognaliśmy za psem. Możecie pomyśleć, że zwariowaliśmy, ale otoczenie domu było straszne, atmosfera wiała grozą. Tym dziwniejsze to wszystko się wydawało, że na pierwszy rzut oka to była kwintesencja sielskości: studnia, orzech, polne kwiaty... Potem wypytaliśmy wujka i okazało się, że poprzedni właściciel ni z tego ni z owego zabił się jadąc samochodem (ponoć podejrzewano samobójstwo) a jego ojciec się powiesił. Wujek przemilczał co stało się z żoną właściciela. Zaznaczam, że nie znaliśmy wcześniej tej historii więc nie mogla ona rzutować na to co czuliśmy. Od tamtego momentu wierzę, że są złe miejsca, które najzwyczajniej nie życzą sobie intruzów.
To było nasze jedyne takiego typu doświadczenie. Później na swojej drodze spotykaliśmy różne domy: jedne sprawiały wrażenie zobojętniałych na swój los, inne tęskniących. Niektóre sprawiały, że widzieliśmy już siebie siedzących na podwórku, sadzących rośliny, malujących ściany. Ostatni, który odkryliśmy i który okazał się najbardziej "nasz" znajduje się w okolicach Kamiennej Góry. To dom z wieloma pokojami, z piecami kaflowymi i piecem chlebowym. I stanowczo należny do tych z rodzaju tęskniących. Czuliśmy, że chętnie by nas przygarnął tak jak my byśmy przygarnęli go. Cóż jeżeli dotrwa to może za jakiś czas uda nam się go kupić. Jeżeli nie to mam nadzieję, że znajdzie kochających ludzi, którzy przywrócą mu świetność. A my cóż... Znajdziemy pewnie następny. Bo w końcu na pewno gdzieś tam jest dom, który czeka tylko na nas.
A wy o jakim domu marzycie? Mieliście jakieś przeżycia związane z poszukiwaniami? Piszcie!

piątek, 24 lutego 2012

Kubhell - euro 2012 nie będzie

Zupełnie jak Grinch - świąt nie będzie! Tak, tak właśnie niniejszym pragnę się przyznać, że przez mojego męża Euro 2012 się nie odbędzie! Otóż  z samego rana poinformował mnie, że niestety wpędził nas w milionowe długi. Biorąc pod uwagę informację, słowo "niestety" było jak najbardziej uzasadnione. Trochę to było wprawdzie dziwne, bo wczoraj wieczorem o milionowym zadłużeniu nie było mowy i tak przez jedną noc mu się udało? A potem właśnie wyznał, że i Euro 2012 się nie odbędzie. Przez niego. I przez prace wykończeniowe, które prowadził przy warszawskim stadionie i na noc współpracownik w postaci naszego przyjaciela Rafała zostawił niewyłączony piecyk gazowy i stadion się sfajczył. Mój mąż wprawdzie uspokoił mnie natychmiast, że to był tylko sen, ale te milionowe długi nadal mnie dręczą. Niniejszym więc proszę gdyby ktoś z was przejeżdżał w pobliżu dajcie znać, że stadion cały i zdrowy. A gdyby jednak coś było z nim nie tak przygotujcie mi proszę jakąś wygodną piwnicę żebym mogła się tam schronić przed gniewem rozeźlonych i zawiedzionych kibiców:)

czwartek, 23 lutego 2012

Edukacyjny kelner

Dzisiaj będzie o wczoraj:) Wczoraj bowiem dotarło do mnie, że z rynkiem wydawniczym jest kiepsko, a co za tym idzie z pisarzami również. Do tych wniosków doszłam (a raczej doszłyśmy, ale o tym za chwilę) siedząc w pewnej warszawskiej restauracji. Była nas czwórka: ja, Agnieszka Krawczyk (autorka między innymi Morderstwa niedoskonałego) mój osobisty mąż i nasza wspólna przyjaciółka Lidka. Ale to nie nam w tej opowieści przypada główna rola tylko kelnerowi. Kelner był z gatunku groźnych. Już na wstępie oceniłyśmy z Agnieszką, że strasznie paczy niczym najgroźniejszy Kot Paczacz:) Kelner jak to kelner jak już się napatrzył przyszedł przyjąć zamówienie. I tu się zaczęło! Chciałyśmy z Agnieszką sałatkę ze szpinaku. Kelner obrzucił nas krytycznym spojrzeniem i stwierdził, że sałatka jest bardzo mała i on by jednak polecał inne bardziej konkretne. Skonsternowane zerknęłyśmy na siebie, ale stwierdziłyśmy, że skoro mówi chyba wie. Zmieniłyśmy zamówienia. Następnie przyszła kolej na mojego męża. Chciał pyzy z mięsem i natychmiast został przywołany do porządku delikatnym przypomnieniem, że dziś wprawdzie post, ale... Ale było na tyle wymowne, że Kuba zadowolił się pierogami z kapustą. Kelner miał minę usatysfakcjonowaną. Zamówienie Lidki przyjął bez komentarza, co wzbudziło w nas lekką zazdrość. Nie mam pojęcia, jak w tym lokalu wyglądają małe sałatki, ale nasze były gigantyczne! Po chwili domówiliśmy też wino zdając się na gust kelnera. Znów obrzucił nas badawczym wzrokiem i przyniósł butelkę, nalał do kieliszków i butelkę zabrał ze sobą. Kuba skończył jeść pierwszy i natychmiast został obdarowany połową mojej sałatki, bo jej ilość po prostu mnie pokonała. Oczywiście czujnemu kelnerowi nie umknął fakt, że mój mąż przed momentem nie miał talerza, a teraz ma. Przyjrzał mu się wzrokiem wyrażającym straszne podejrzenie o kradzież talerzy z  sąsiednich stolików.
I już mówię o co mi chodzi. Kelner po prostu skłonił nas z Agnieszką do zastanowienia się nad sobą. I wyszło nam, to co napisałam na początku. Z pisarzami jest fatalnie. Po pierwsze sałatka: jedno z dwojga - albo wyglądałyśmy na tak zapasione, że uznał, że musimy mieć porcje gigantyczne, albo z kolei na zabiedzone i biedak postanowił nas odkarmić:) Optymistycznie przyjęłyśmy, że chodziło mu o to drugie. Z dwojga złego wolę być zabiedzona niż zapasiona. Po drugie dostałyśmy najtańsze wino, zabrano nam butelkę chyba z obawy, żebyśmy nie wypili i nie uciekli, a męża pilnowano żeby nie podjadał od innych gości:) Tak, nie ma to jak obiad w restauracji i kelner skłaniający do refleksji:) Osobiście serdecznie polecam:) 

wtorek, 21 lutego 2012

Uwaga Konkurs

Słuchajcie! Konkurs!!!
Zapraszam was do udziału w konkursie! Wygrać można po pierwsze moją książkę Okno z widokiem, a po drugie własnego bohatera w mojej kolejnej powieści:) W komentarzach opiszcie kogo byście chcieli spotkać w Malowniczym, co miałby robić, czym się zajmować i w ogóle co wam tam fantazja podpowie:) Konkurs trwa do połowy marca:) Dziewczyny do dzieła!

Wino z Malwiną czyli co się będzie działo

Słuchajcie, dziś w ręce wpadł mi "Brzydki ogród" Stefanii Grodzieńskiej. Dosłownie wpadł bo złapałam go w locie, gdy był uprzejmy spadać z półki. I otworzył się sam z siebie na opowiadaniu Lizbona. Przeczytałam pierwszy akapit i zamarłam. No bo skoro coś ci samo z samego rana leci, pcha się w łapy i otwiera to ani chybi musi to być wróżba! Nie wiem czy tylko dla mnie czy dla was wszystkich, ale lojalnie przytaczam ów akapit. Żebyście mi potem nie mówiły, że nie ostrzegałam! Oto co przeczytałam:
"Dzień był taki jeszcze zimowy, a niby już wiosenny. W taki dzień w człowieku powstają tęsknoty, powleczone melancholią już w chwili ich narodzin. Każda kobieta myśli o sprawieniu sobie nowej sukni , a mężczyzna - nowej żony. Ale już następna myśl mówi: "A co zrobić ze starą?" I najczęściej marzenie pozostaje w sferze marzeń, zwłaszcza w wypadku sukni."
Ano właśnie teraz same już rozumiecie, co mnie tak zaniepokoiło. Małżonek do pracy poszedł wprawdzie najpierw dzieci miał odwieźć do szkół i przedszkoli, ale w końcu się ich pozbędzie i zostanie sam w ten dzień jeszcze zimowy. I co będzie jak mu się zaczną marzyć zmiany wiosenne? I nie chodzi mi tutaj o sukienkę! Ot i Stefania Grodzieńska wyprowadziła mnie z równowagi:)
No ale to tylko było tak tytułem wstępu i ostrzeżenia. Bo dziś miałam napisać zupełnie o czymś innym. O "Winie z Malwiną"  czyli mojej nowej książce. Nowa książka będzie już chyba ostatnią o Majce. Chyba, bo czasami myślę, że żal mi będzie odstawić Majkę na amen. Zżyłyśmy się ze sobą i mogłabym tu z powodzeniem zaśpiewać fragment piosenki: "...I tak się trudno rozstać, I tak się trudno rozstać..." Oczywiście gdybym śpiewać umiała. Tym razem do Malowniczego przybędzie tajemnicza Niemka, którą mieszkańcy będą posądzać o chęć odzyskania gospodarstwa. I od tego wszystko się zacznie:) Dla zaostrzenia apetytów wstawiam fragment Wina, które notabene właśnie kończę i jak dobrze pójdzie jeszcze w tym tygodniu powędruje do wydawnictwa.

A oto wycinek Wina:

Na rynku, jak w każdą sobotę, mimo wczesnej pory panował gwar i tłok. Z prawdziwą przyjemnością zanurzyłam się w falujący i w dużej części znajomy tłum. Chwilowo ignorując stragany poszłam najpierw zakupić wędlinę do sklepu Kraśniakowej. Z doświadczenia wiedziałam, że potem będę musiała ogonkować w kosmicznie długiej kolejce, a teraz przy ladzie stało zaledwie kilka osób.
-        - O, o wilku mowa! Pani Maju jak dobrze, że panią widzę! – powitała mnie entuzjastycznie właścicielka mięsnego przybytku. – Zastanawiałam się czy pani już wie? - Kraśniakowa wyczekująco zawiesiła głos wbijając we mnie małe chytre oczka.
-       --  Prawdę mówiąc nie wiem czy wiem – odpowiedziałam najbardziej precyzyjnie jak umiałam  – Zależy o czym pani mówi.
-        - O sąsiedztwie...
-        - Matko Boska coś się stało pani Walerii? - zdenerwowałam się natychmiast.
-        - A nie, z Walerią wszystko w porządku – uspokoił mnie pan stojący przede mną. – Dzisiaj widziałem ją w piekarni, a wczoraj  była w kościele, podobno gospodyni proboszcza coś w krzyż wlazło... A swoją drogą to dziwne, że proboszcz pozwala na takie nieczyste praktyki i to w domu bożym!
-        - W domu bożym każdy jest u siebie – zganiła go natychmiast właścicielka warzywniaka, pani Klaudia – A gospodyni czuje się już lepiej? Bo jak nie, to może trzeba im coś na plebanię podrzucić... Proboszcz sam o siebie nie zadba. Ja tam na wszelki wypadek dziś zaniosę im trochę świeżych warzyw i owoców, ale kawałek mięsa na rosół też by się pewnie przydał – pani Klaudia popatrzyła wymownie na Kraśniakową.
-        - A jasne, nie musisz się na mnie tak znacząco gapić i bez tego o tym myślałam, zaniosę po południu – odburknęła Kraśniakowa nieumiejętnie usiłując zamaskować niezadowolenie, że jej tajemnicza wiadomość znalazła się na drugim planie. – Ale cóż ja to chciałam jeszcze powiedzieć... - dodała natychmiast, jak widać nie zamierzając rezygnować z uraczenia mnie jakimś niusem, który jak przypuszczałam był dla mnie wybitnie niekorzystny. Kraśniakowa wprawdzie tolerowała moją obecność, ale od wymuszonej przez mieszkańców akceptacji do własnowolnej sympatii była daleka droga. Dlatego też przypuszczałam, że to co ma mi do powiedzenia raczej nie należy do wiadomości miłych i przyjemnych.
-     - Jakoś nie pamiętam, wypadło mi z głowy – Labidziła dalej, czekając chyba, aż zacznie zżerać mnie ciekawość.
-        -A od kiedy ty masz Wieśka kłopoty z pamięcią? - pani Klaudia spojrzała na nią z zainteresowaniem –  Wiesz w naszym zawodzie to niebezpieczne, bo jak tak dalej pójdzie to nie będziesz mogła handlować , przy pracy z pieniędzmi co jak co, ale umysł trzeba mieć jasny i sprawny – dodała mrugając do mnie porozumiewawczo.
-        - Już ty się o mój umysł nie kłopocz – Kraśniakowa poczerwieniała i wzięła się pod boki, a ja z niepokojem pomyślałam, że ani chybi zupełnie bez mojego udziału, ale przecież jednak przeze mnie za chwile wybuchnie awantura – Ty się lepiej...
-        - A co ty stara tak się drzesz?! - huknął znienacka męski głos i z zaplecza wyłonił się pan Kraśniak w białym fartuchu i tasakiem w ręku. Patrząc na niego miałam nieodparte wrażenie, że ma wielką ochotę walnąć nim swoją żonę. Na całe szczęście albo była to tylko moja imaginacja, albo się powstrzymał – Zajmij się klientami a nie pyszczeniem – poradził jej jeszcze i z widocznym żalem odłożył tasak na półkę.
-        - O, nareszcie jakiś zdecydowany męski głos – ucieszył się stojący przede mną pan.
-        - A bo to pan nie wie, że z babami trzeba krótko? - retorycznie zapytał Kraśniak – Inaczej im się we łbach przewraca...
-        - Panie Kraśniak, a co to za średniowieczne poglądy?
-        - Średniowieczne nie średniowieczne, ale mores musi być – stanowczo stwierdził mąż Kraśniakowej i obrzucił mnie spojrzeniem jasno mówiącym, że gdybym tylko wpadła w jego łapy to on już by mnie wytresował. – A pani to już wie?
-        - No właśnie o to też pytałam – Kraśniakowa w końcu odzyskała pamięć i z wyraźną niechęcią sięgnęła po ogromny płat schabu, o który prosiła pani Klaudia – I wie pani w końcu?
-        - Nie wiem – wreszcie doszłam do wniosku, że najlepiej obrać jakieś zdecydowane stanowisko.
-        - A to tak zawsze jest, że zainteresowany dowiaduje się ostatni – Kraśniakowa z fałszywym współczuciem pokiwała głową – Oj biedna teraz pani będzie. Ale jak się wali to się wali. Nie dość, że za chwilę zostanie pani bez pracy to jeszcze dodatkowo takie kłopoty się szykują... – ciągnęła dalej ponuro.
-        - Wieśka przestań krakać – przerwała jej pani Klaudia a pan stojący przede mną wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Kraśniakiem.
-        - Ja nie kraczę, ja po prostu życie znam! - oburzyła się Kraśniakowa. – I wiem, że za jednym nieszczęściem natychmiast lezie następne.  A za tym następnym – następne i tak dalej i tak dalej...
-        - Dobrze, o co chodzi? - przerwałam ze zniecierpliwieniem tę wyliczankę – Skąd pomysł, że mają mnie opaść wszystkie plagi egipskie? O czym to wiedzą wszyscy poza mną? - w końcu nie wytrzymałam i ku zadowoleniu Kraśniakowej dałam się ponieść ciekawości.
-       -  Ot i baby – Kraśniak z dezaprobatą pokręcił głową i w ostatnim momencie powstrzymał się od plunięcia przez ramię – Diabelskie nasiona i zaraza, nie dość, że mielą ozorem jak cielę ogonem to jeszcze nie umieją się skomunikować…
-        - Panie Kraśniak, kto jak kto, ale akurat pan na temat gadatliwości nie powinien się wypowiadać. Pytluje pan ozorem na równi ze swoją żoną i mimo że bardzo się staram, odkąd tu weszłam nie dowiedziałam się ani od niej, ani od pana niczego poza tym, że wiem, że czegoś nie wiem. I niechże pan zostawi te swoje archaiczne poglądy dla siebie, bo aż nie chce się tego słuchać – w końcu nie zdzierżyłam i weszłam mu bezceremonialnie w słowo, ku wyraźnej uciesze wszystkich poza Kraśniakiem rzecz jasna, który z oburzenia aż się zatchnął i niebezpiecznie poczerwieniał, co z kolei skłoniło mnie do refleksji, że w tej rodzinie przybieranie krwistoczerwonej barwy to chyba cecha klanowa – Pani Klaudio, o co w tym wszystkim chodzi – zwróciłam się w stronę właścicielki warzywniaka, bo istniała nadzieja, że z jej pomocą dowiem się w końcu jakichś konkretów.
-        - O Niemkę... - zaczęła pani Klaudia, ale nie dane jej było skończyć.
-        - O Niemre chodzi, Niemka, to można powiedzieć o takiej co tu turystycznie przyjedzie i chce miasto oglądać, a tej to się odzyskiwać ziemie zachciało, niemra i tyle! - wcięła się Kraśniakowa, widać stawiając sobie za punkt honoru, że nikt nie odbierze jej palmy pierwszeństwa w przekazaniu złowrogiej nowiny.
-        - Nic z tego nie rozumiem  - wyznałam po chwili, w czasie której usiłowałam złożyć zasłyszane informację w jakąś logiczna całość.  – A co ma to wspólnego ze mną? Chce odzyskiwać gospodarstwo Walerii?  - usilnie próbowałam powiązać zasłyszane informację ze wspomnianym na początku sąsiedztwem.
-       -  A gdzie tam, chociaż nic nie wiadomo, jeszcze jak się rozochoci to może i nabierze apetytu na więcej. Na pani miejscu uważałabym na ten paniny pensjonat – do Kraśniakowej najwidoczniej przemówiła wizja mnie na bruku, bo gdy o tym mówiła na jej twarz wypłynął wyraz pełen rozmarzenia – To by się nawet zgadzało z tym, co mówiłam o tych nieszczęściach.
-        Pani Maju niechże pani tego nie słucha... A i owszem przyjechała taka jedna i podobno chce odzyskać gospodarstwo po Tarłach, wiesz które to? - pani Klaudia zignorowała Kraśniaków i zwróciła się bezpośrednio do mnie.
-        - Nie bardzo... - przyznałam po chwili zastanowienia. Nazwisko Tarło w ogóle z nikim mi się nie kojarzyło, ale w końcu mimo tego, że mieszkałam tu już od jakiegoś czasu nie znałam wszystkich mieszkańców. Dużo bardziej intrygowało mnie rzekome sąsiedztwo nieznanego Tarły, bo dotąd byłam przekonana, że moją jedyną sąsiadką jest Waleria. Innych gospodarstw w zasięgu wzroku nie zaobserwowałam. A jak by na to nie patrzeć w końcu dom to nie łepek od szpilki, gdyby był chyba bym go zauważyła?
-        - No i nic dziwnego, bo stoi po drugiej stronie góry, od pani go nie widać, zajmuje południowy stok – wyjaśniła pani Klaudia odpowiadając tym samym na dręczące mnie pytanie –  Nikt tam od długiego czasu nie mieszka, chałupa stoi opuszczona. Stary Tarło nie żyje, gdyby było inaczej zapewne nie umknęłoby pani jego sąsiedztwo, bo był z niego niebywale rozrywkowy chłop. Im więcej wypił, tym miał większą ochotę na zabawę. A pił, żeby nie wypaść z wprawy, praktycznie codziennie.
-        - W takim razie, raczej nie powinnam żałować, że go nie spotkałam. Najprawdopodobniej nie przypadlibyśmy sobie do gustu – mruknęłam – a skąd wiadomo, że ta kobieta właśnie po to tu przyjechała?
-        -Pani Maju, a nie zauważyła pani, że tu wszyscy o wszystkim wiedzą? Mamy tu świetnych specjalistów od wywiadu – wtrącił się niespodziewanie pan stojący przede mną i znacząco spojrzał na Kraśniaków, którzy lekko odęci markowali pilną pracę przy wędlinach.
-        - Dobra gadu, gadu a czas leci – widać Kraśniakowa uznała, że pora wtrącić swoje trzy grosze i dać wyraz niezadowoleniu. W końcu odebrano jej przyjemność roztoczenia przede mną wizji upadku i znając jej charakterek nie mogło to pozostać bez echa – Bierzesz coś poza tym schabem? - zwróciła się do pani Klaudii – Bo mi kolejkę blokujesz, a zresztą wszyscy tu gadają, a potem chodzą słuchy, że to ja plotki rozsiewam. I jak zwykle na niewinnym człowieku psy wieszają!
-        - O, dobrze Wieśka mówisz – Kraśniak niespodziewanie zmienił front i miast potępić żonę za samowolne wyrażanie opinii stanął za nią murem – Tutaj się kupuje, a nie gada. Co podać? - jakby na potwierdzenie swoich słów oficjalnie zwrócił się do pana przede mną i z rozmachem splunął w ręce. Myślę, że gdyby zobaczył go ktoś z sanepidu umarłby natychmiast na zawał. Ja może dlatego, że z kontrolą czystości nie miałam nic wspólnego wprawdzie nie umarłam, ale i tak odczułam dużą ulgę, że mnie obsługuje jego żona. Język wprawdzie miała ostry, a charakter wredny, ale nigdy nie widziałam, żeby pluła sobie na jakiekolwiek części ciała. Z dwojga złego wolałam utarczki słowne niż wędlinę ze stadem Kraśniakowych bakterii.

   I jak? Powiedzcie mi jak się czyta? A i zajrzyjcie do mnie za chwilkę, bo będzie konkurs, do udziału w którym już wszystkich zapraszam:)



niedziela, 19 lutego 2012

Jak ukraść samochód

Ha, i teraz nadszedł czas na pierwszy post, który powinien być w moim mniemaniu szczególny. I tak będzie o tym...

Jak ukraść samochód

Temat nasunął mi się w dość nieprzyjaznych dla mnie okolicznościach. Otóż stałam właśnie przed Edmundem (naszym samochodem), za mną stał mój wściekły małżonek i oboje patrzyliśmy w głąb auta. Głębia auta patrzyła na nas mrugając szyderczo kluczykami tkwiącymi w stacyjce. Nie muszę chyba wam mówić kto owe kluczyki w Edmundzie zatrzasnął. Niedomyślnym podpowiem, że ja. Nie muszę wam też mówić, kto zostawił zapasowy kluczyk w aucie? Niedomyślnym podpowiem, że tym kimś był mój mąż. Ze wstydem przyznaję, że to nieco poprawiało mi humor. Samochód stał na parkingu przed domem kultury w którym właśnie odbywała się sesja rady powiatu. Z nieba siąpiło coś mokrego i zimnego i sprawa zamkniętego na amen auta stawała się dość pilna. A my byliśmy bezradni. Po raz pierwszy pożałowałam, że wśród znajomych nie mam nikogo parającego się przestępczym procederem kradzenia samochodów. W końcu stwierdziliśmy, że sugestywne gapienie się na kluczyki nie działa i należy wziąć sprawy w swoje ręce. Szyby stanowczo nie chcieliśmy wybijać. Zaczęliśmy więc od grzebania w zamku auta wygiętym fikuśnie drutem.  W końcu ci co kradną też muszą od czegoś zaczynać, prawda? W tym czasie sesja rady skończyła się i powoli na parking zaczęli napływać radni. My uparcie dłubaliśmy w zamku. Na zmianę. Radni obrzucali nas przelotnymi spojrzeniami i dostojnie odchodzili dalej. Grzebanie nie przyniosło rezultatu. Albo nie jest to takie proste, albo okazaliśmy się zupełnymi antytalenciami w zakresie złodziejstwa. Zaatakowaliśmy okno od góry. Dłubaliśmy już nie tylko drutem, ale też pomagaliśmy sobie patykiem. Tymczasem do stojącego obok samochodu dotarli jego właściciele. Popatrzyli na nas z zastanowieniem i... Wsiedli i pojechali w siną dal. Szczęściarze! Teraz już tylko ja grzebałam, bo małżonek dzwonił po znajomych. Okazało się, że obracamy się w bardzo przyzwoitym towarzystwie - nikt nie wiedział jak włamać się do auta. W końcu oddzwonił do nas brat męża z instrukcją zdobytą w internecie. Zgodnie z nią zaczęliśmy na siłę odciągać drzwi jednocześnie drutem gmerając i usiłując zaczepić go o klamkę. Nareszcie nasza działalność wzbudziła zainteresowanie. Kilka nobliwie wyglądających osób zatrzymało się nieopodal i pilnie nas obserwowało dając co jakiś czas zbawienne rady:

- Panie bardziej ciągnij - poradził jeden obserwator mężowi.

- E tam drut inaczej trzeba wygiąć - wtrącił się drugi.

I tak sekundowano nam aż do momentu gdy w końcu drut zaczepił się tam gdzie zaczepić się powinien i Edmund stanął przed nami otworem. Ukradliśmy własny samochód. W biały dzień, w ogóle się przy tym nie kryjąc, co więcej przy aplauzie widowni. Jeżeli ktoś się kiedyś zastanawiał jak ukraść samochód - polecam środek dnia w możliwie ruchliwym miejscu...

A czy wam zdarzyła się kiedyś taka irracjonalna sytuacja? Piszcie:)

    

Witam was serdecznie na moim całkiem świeżutkim blogu!

Od razu na początku przyznaję się, że absolutnie nie miałby on szans na ujrzenie światła dziennego gdyby nie Sabinka. To ona mnie na niego namówiła, ba nie poprzestała na tym, ale pomogła mi to wszystko ogarnąć, bo ja jeżeli chodzi o zakładanie bloga jestem totalnie zielona niczym nowalijka na wiosnę. I to taka, która jeszcze głęboko w ziemi siedzi. Sabinko - dziękuję. Piękny banerek zawdzięczam Kasi Michalak, której jestem niewypowiedzianie wdzięczna. Kasiu - jesteś banerkową czarodziejką:) Dzięki!