czwartek, 31 maja 2012

Kuchenne szaleństwo

 Jak już niektórym wiadomo skończyłam niedawno pracę nad Winem z Malwiną. Bardzo lubię moment, który następuje po zakończeniu książki. Ogarnia mnie taka specyficzna radość i lekkość. Tak samo jak w przypadku wzięcia do ręki dopiero co wydanego świeżutkiego egzemplarza autorskiego. Tak więc nietrudno się domyśleć, że w związku z napisaniem pod Malwiną słowa koniec czuję się szczęśliwa. Moja rodzina też. Otóż wszyscy z niecierpliwością wyglądali tego szczęsnego momentu. Po pierwsze dlatego, że przed zakończeniem pracy zrobiłam się nieco drażliwa i nie bójmy się tego słowa nie do wytrzymania, a po drugie zwykle gdy skończę książkę mam napad twórczości kulinarnej. Moja rodzina wtedy odżywa, mąż oddycha z ulgą (bo zwykle to on gotuje, zresztą robi to świetnie), a ja szaleję w kuchni aż do momentu gdy mi się znudzi:) Na razie jestem w początkowej fazie i oto co z tego szaleństwa wczoraj powstało:
A oto przepis, który znajduje się na blogu Moje Wypieki:
Składniki na 4 - 5 niedużych szklanek:
  • 80 g ciastek digestive lub innych, pokruszonych
  • 350 g twarogu zmielonego dwukrotnie lub innego sera białego
  • 4 łyżki cukru pudru (lub więcej, wedle smaku)
  • nasiona z 1 laski wanilii
  • pół szklanki jogurtu greckiego
  • truskawki, na wierzch
Sos truskawkowy:
  • 300 g truskawek
  • 1 łyżka cukru (lub więcej, wedle smaku)
  • 2 łyżeczki skrobi ziemniaczanej
  • 1 łyżka świeżo wyciśnietego soku z cytryny

    Pokruszone ciastka wysypać na dno szklanek.
    Ser biały wymieszać z cukrem, wanilią i jogurtem.
    Przygotować sos: truskawki rozgnieść widelcem w niedużym ganuszku, dodać sok z cytryny, skrobię, cukier, zagotować. Ostudzić.
    Na ciastka układać na przemian warstwy sera i sosu truskawkowego. Udekorować truskawkami.

    Tyle tylko, że ja przepis troszeczkę zmodyfikowałam. Myślę, że nie stracił na tym ani odrobiny, a ja odjęłam sobie nieco pracy. Otóż zamiast robić sos truskawkowy ja po prostu truskawki ugniotłam z cukrem. Było pyszne! I bez gotowania:) A i nie miałam laski wanilii, ale wrzuciłam cukier waniliowy i też pachniało.

    Przy okazji podzielę się przepisem na zapiekankę z kaszanki. Zwykle kojarzy się ona z grillem, a ja ostatnio znalazłam przepis zupełnie inny i wczoraj zaserwowałam rodzinie na obiad. Zjedli aż uszy im się trzęsły (co wcale nie jest takie oczywiste, bo córa nie wszystko lubi). Niestety zdjęcia nie będzie, bo gdy wróciłąm z aparatem zapiekanka była już częściowo pochłonięta:)
     
    składniki

    0,5 kg kaszanka
    1 kg ziemniaki
    3 cebule
    2 jabłka
    10 dkg żółtego sera
    3 dkg masło
    Olej do smażenia
    Pieprz
    Sól
    Majeranek
    Rozmaryn



    sposób przygotowania
    Ziemniaki obrać, pokroić w grube plastry, obgotować w osolonej wodzie. Cebulę pokroić w
    piórka, jabłka w cząstki. Cebulę zeszklić na oleju, pod koniec smażenia do cebuli dodać
    połowę pokrojonych w cząstki jabłek i chwilę poddusić jabłka razem z cebulą. Całość wyłożyć
    do naczynia w którym będziemy naszą kaszankę zapiekać. Na cebuli ułożyć na przemian,
    plaster ziemniaka i plaster kaszanki. Na środku cząstki pozostałego jabłka. Całość posypać
    pieprzem, majerankiem i odrobiną rozmarynu. Ser zetrzeć na tarce i rozłożyć na ziemniakach, a
    na serze kawałeczki masła. Zapiekać około 20 minut w piekarniku nagrzanym do 180 oC. Przepis pochodzi z serwisu mniam mniam


wtorek, 29 maja 2012

Łoże małżeńskie - poradnik rodzinny.

Do napisania tego posta zainspirowała mnie ostatnia noc. Przeżycia z niej dostarczyły mi sporo materiałów do rozmyślań. Głównie tyczyły się one wielkości tytułowego łoża. Wyszło mi niezbicie, że łoże małżeńskie to mebel, w który powinni zaopatrzyć się przede wszystkim małżonkowie posiadający potomstwo. Tym bez potomstwa łoże takowe nie jest niezbędne, ba wręcz nie polecam posiadania takowego. Po pierwsze łoże jak już sama nazwa wskazuje powinno być wielkie, a młodzi małżonkowie zwykle i tak sypiają przytuleni, zajmując niewielka powierzchnię więc wstawianie takiej kobyły do mieszkania jest najzwyczajniejszym marnotrawstwem miejsca. Po drugie posiadając od początku takie luksusy trudniej będzie odczuć komfort płynący z posiadania wielgaśnego łóżka w momencie, gdy naprawdę będzie nam potrzebne. A potrzebne będzie... gdy urodzą się dzieci. Wiek potomstwa nie ma najmniejszego znaczenia. Otóż nie wiedzieć czemu, dzieci zwykle gardzą możliwością sypiania we własnych, wygodnych łóżkach i na nocny wypoczynek wybierają sypialnie rodziców. Wykazują się przy tym ogromnym samozaparciem i nieustępliwością. Wynoszone przez rodziców pragnących zaznać trochę snu w komfortowych warunkach,  wracają jak bumerangi tyle razy, że w końcu nieszczęśnicy (czytaj rodzice) kapitulują i zapominając o komforcie zasypiają skopani w róg łóżka, albo wbici w ścianę ewentualnie chybocząc się na brzegu i cudem nie spadając na podłogę. Potomstwo tym czasem rozwalone w poprzek lub na ukos śpi poświstując uroczo przez nosek, od czasu do czasu wymierzając kopniaczki zmaltretowanym rodzicom. Każdy kto przeżył taką noc może poświadczyć, że dzieciom po zmroku muszą wyrastać dodatkowe nogi. Nie ma innego wytłumaczenia na straszliwą ilość pięt, które objawiają się nocą i bezlitośnie atakują wszystkich wokół. To oczywiście tyczy się młodszych dzieci. Ale jeżeli ktoś myśli, że ze starszymi nie ma już takich problemów jest w błędzie. Starsze dzieci wcale nie są lepsze! Wystarczy że obejrzą horror w telewizji, przeczytają straszną książkę i już wiadomo, że w środku nocy zjawią się w naszej sypialni. Należy być na to przygotowanym i przed snem kilka razy powtórzyć sobie, że dziecko z całą pewnością się u nas zjawi. Taka świadomość jest bardzo istotna, bo jej brak może skutkować szokiem, albo innymi psychicznymi problemami. Nastolatki bowiem w takich momentach zwykle nadciągają ze swoich pokoi przykryte szczelnie kołdrą - nie wiem czy to z powodu chęci posiadania własnego przykrycia, czy ze strachu wolą nic nie widzieć. W każdym razie idące po omacku dziecko czyni wokół siebie niesamowity rumor, który nieprzygotowanego na taką ewentualność rodzica, wyrwanego z głębokiego snu może przyprawić o palpitację serca, nie mówiąc już o wynurzającej się z ciemności przedpokoju okołdrzonej postaci. Mając na uwadze taką ewentualność sugeruję, powlekać pościel młodzieży poszewkami czarnymi, mniej kontrastującymi z mrokiem. Białe są wysoce niewskazane. Biorąc to wszystko pod uwagę zalecam wszystkim posiadającym pociechy zakup jak największego łóżka. Oczywiście w praktyce okaże się ono i tak za małe, ale jak to mówią jak się nie ma co się lubi, to się nie ma co się lubi.
Materiał napisałam na podstawie własnych doświadczeń i bacznych nocnych obserwacji pięcioletniego syna i córki nastolatki, która właśnie skończyła czytać opowiadania Kinga...

piątek, 18 maja 2012

Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością, czyli kto zostaje pisarzem.

Właściwie powinnam napisać dziewczynka po przejściach i chłopiec z przeszłością, ale brzmiało mi to jakoś nie tak. Ale w sumie lepiej oddawałoby to o czym chce napisać. Ten post z założenia miał być zupełnie o czym innym. W związku z tym, że przyszła wiosna, a ja na wiosnę zwykle wracam do swoim starych ulubionych lektur chciałam wspomnieć o Ani Z Zielonego Wzgórza i Lucy Maud Montgomery. Nawet bardziej o Lucy niż o Ani. Ale wraz z lekturą rozdziału: Lucy z wyspy księcia, umieszczonego w Malwach na lewadach Barbary Wachowicz, co innego przykuło moją uwagę. Moje spostrzeżenie uderzyło mnie tym silniej, że dość niedawno przeczytałam Oko dnia Jonathana Carrolla (to taki swoisty pamiętnik autora), w którym opisuje grupkę dzieci, z których jedno jest wyraźnie odrzucone, stoi z boku. Jonathan pisze o nim, że właśnie z niego być może wyrośnie wielki pisarz. Nie mam w tej chwili książki pod ręką więc nie cytuję, ale właśnie o to chodzi we wspomnianym przeze mnie fragmencie. Ta sama wielka samotność aż uderza z tekstu o Lucy:

"Matka Klara śliczna i wiotka, delikatna i czuła umarła gdy Lucy była małym dzieckiem. Ojciec zostawił ją na starej farmie Cavendish - dziedzictwie dziadków po kądzieli, Macneillów. Babka Margaret, prawa, szorstka, zasadnicza, kazała jej klęczeć i literować psalm pokutny: Dobry Boże, wybacz mi, że byłam uparta. Dziadek David, którego się bała okrutnie, przychodził, gdy chorowała, by powiedzieć: Na wiosnę będziesz już w grobie.
W głębi serca byłam mała przerażoną dziewczynką - napisze po latach w "Dzienniku". Z nutą żalu, że spaliła dzienniczki dzieciństwa, w którym wszystko wydawało się wieczne.
Ojciec ożenił się ponownie. W żyuciu córki zajął miejsce nikłe. Wspomina o nim przywołując chwilę, gdy napisała swój pierwszy poemat. Na odwrocie starego rachunku, bo papieru na farmie nie było. Miała lat dziewięć. Wiersz nazywał się "Jesień": Jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik...
Ojciec skrzywił się:
- Cóż to za poezja bez rymów?
- Bo to jest biały wiersz! - rozpłakała się Lucy.
- Bardzo biały - orzekł chłodno.
W samotności, uczuciowej pustce, narażona na szyderstwa zasobnych krewniaków, potrafiła, obdarzona wyobraźnią i wrażliwością, stworzyć sobie świat, który żył i kochał ją. To były liście, cienie, kwiaty, chmury, muszle, morski wiatr, ogród, gdzie każde drzewo miało swoje imię.
...... Bolesne pragnienie domu stanie się lejtmotywem twórczości. Ania z Zielonego Wzgórza - czy chce być mewą, wiatrem, różą, czy pszczołą, zawsze marzy o powrocie do swojego domu, gdzie bucha płomień u kominka rzucając ciepły czerwony żar w chłodną noc jesienną."

 Ciekawe czy gdyby dzieciństwo Lucy było inne napisałaby tyle pięknych książek? A jeżeli nie, to czy warto płacić aż tak wysoką cenę za tworzenie? Natomiast z całą pewnością gdyby Lucy była szczęśliwą dziewczynką, Ania nie byłaby tą samą Anią  z Zielonego Wzgórza.


I tak przyglądając się sylwetkom  pisarzy i ogólnie ludzi tworzących rzeczywiście można dostrzec, że dość często wychowywali się w trudnych warunkach, brakowało im ciepła i stabilności. Z reguły byli też osamotnieni, trochę wykluczeni ze środowiska. I tu nasuwa się kolejne pytanie: czy ci wybitni są tak zaabsorbowani własnym światem, że poniekąd sami się wykluczają z tego rzeczywistego, czy z powodu wykluczenia tworzą swój świat, który pozwala im stać się wybitnymi...
A jak wam się wydaje?

czwartek, 17 maja 2012

Po cześci moje Części intymne.

Dziś znowu o książce, ale  bardziej w kontekście własnych przeżyć. Skończyłam czytać Części Intymne Izabeli Sowy. Zanim napiszę cokolwiek dalej od razu zaznaczam, że pani Izabeli nie znam osobiście ani nawet wirtualnie. Nie uprawiam więc tutaj żadnej reklamy, nie wystawiam, jak to mówi moja przyjaciółka laurki. Natomiast... Może zacznę klasycznie, od książki. Otóż Części Intymne przybliżają nam życie pisarza. Dokładniej mówiąc niewielki fragment z tego życia. Janusz, przypadkowy autor bestseleru (tak przypadkowy, bo pierwszą książkę napisał w wyniku pijackiego zakładu) wyrusza w podróż, w czasie której ma odbyć spotkania z czytelnikami. Jest to jego pierwsza tak daleka wyprawa, mimo, że pisze książki podróżnicze o Rumuni. Ale robi to nie ruszając się z fotela i posiłkując się jedynie zdjęciami z internetu. Mieszka z królikiem Normanem, jest jednocześnie kochankiem swojego przyjaciela Miśka i jego żony Julii (oczywiście żaden z małżonków nie wie, że druga połowa również sypia z autorem poczytnych powieści). Ma swoje bziki i fobie, na spotkaniach nie ujawnia tego, że nigdy nie podróżował i że wszystko co pisze jest wynikiem jego fantazji. Można stwierdzić, że tak naprawdę niemiły z niego typ. Ale ja widzę go inaczej. Dla mnie książka pani Izabeli to opowieść, oczywiście trochę przerysowana, o tym jak wygląda środowisko z którym zwykle styka się autor. To rozprawienie się z pewnymi sprawami, o których autorowi nie wypada mówić osobiście, bo z miejsca dostanie za to po uszach. Na przykład scena, w której Janusz umówiony jest na wywiad, z dziennikarką z modnego pisma ubawiła mnie serdecznie. Nie dlatego, że była tak komiczna, ale dlatego, że niejednokrotnie sama byłam uczestnikiem identycznych wydarzeń. We fragmencie o który mi chodzi dziennikarka wchodzi, przedstawia się i mówi:

"Jeszcze jedno. - Lekko zwilżyła językiem usta. - Pewnie cię zaskoczę, ale nie czytałam żadnej z twojej powieści."
I dalej:
"Ale to nic nie szkodzi - ciągnęła. - Bo sprawdziłam wszystko w sieci..." 

Cóż gdybym nie przeżyła podobnych sytuacji zapewne bym nie uwierzyła. Ale czy uwierzycie, że bardzo często właśnie tak to wygląda? Tutaj i tak dziennikarka ma u mnie duży plus, bo z miejsca mówi, że nie czytała i nie udaje, że jest inaczej. A zdarzają się gorsze przypadki. Kiedy rozmówca udaje, że zna książki od deski do deski, a przecież z miejsca widać, że nawet pierwszej strony nie przeczytał. Albo na przykład raz pani która ze mną rozmawiała zupełnie nie wiedziała kim jestem i o czym piszę. Miała wpisany wywiad (w nawiasie: z pisarką) więc, jak radośnie stwierdziła, przyleciała, a ja coś tam jej powiem, bo w końcu chyba wiem o czym piszę. Chyba wiedziałam.  Żałowałam tylko, że na koniec nie poprosiłam o przekazanie wierszówki, bo w tym wypadku raczej mi ona powinna przypaść w udziale.

To samo można powiedzieć o kreacji postaci. Moim zdanie Pani Izabela tworząc postać Janusza żartobliwie odpowiedziała na oczekiwania niektórych ludzi. I to już nie chodzi tylko o pisarzy, ale ogólnie o ludzi w jakiś sposób publicznych. Otóż wydaje mi się, że Janusz pół gej, pół hetero, mieszkający z  królikiem, jadający tylko banany, sypiający na dywanie to nie kto inny jak wymarzony człowiek wolnego, artystycznego zawodu! Często oczekuje się, że ludzie tworzący będą mieli jakieś bziki, odchylenia,  nałogi. Te ostatnie są wręcz mile widziane. No i Pani Sowa obdarzyła szczodrze tym wszystkim swego bohatera. W końcu to ważne żeby twórca był twórczy pełna gębą.
Brak szczerości ze strony Janusza (w końcu nie przyznaje się, że podróżuje tylko wirtualnie i  w wyobraźni) też jest dla mnie zrozumiały. On po prostu pozwala wierzyć czytelnikom w to co napisane, a skoro oni wierzą to po jakie licho na siłę otwierać im oczy?

Części Intymne to książka opowiadająca również o przełamywaniu swoich lęków i o tym, że czasami zupełnie nieświadomie zmieniamy czyjeś życie (książki Janusza robią na czytelnikach piorunujące wrażenie i skłaniają ich do refleksji nad sobą). Mnie osobiście książka przypadła do gustu. Oczywiście momentami jest karykaturalna, komiczna i przerysowana, ale zawiera też sporo prawdy. I to takiej, która tylko na pierwszy rzut oka jest zabawna.

środa, 16 maja 2012

Niebezpieczne zabawki, czyli co w lalkach drzemie.

Do niedawna powiedziałabym, że nic. Lalka to lalka. Sama miałam ich w dzieciństwie sporo, choć stanowiły raczej dekorację pokoju, bo wolałam bawić się pluszakami. Jedynym wyjątkiem były lalki u babci. Babcia miała dwie, takie damy ubrane w szydełkowe suknie i kapelusze, które zasiadały niczym królewny na środku zasłanego łóżka. Te lalki kusiły mnie niczym jabłko w raju Ewę, bo tak jak ono były owocem zakazanym. Czasami, w drodze wyjątku babcia pozwalała się nimi pobawić, zaznaczając żeby nie zniszczyć ubranek i nie zepsuć. Nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, czemu te lalki były traktowane tak szczególnie.
Poza babcinymi damami lalki obchodziły mnie mało. Natomiast jako osoba dorosła z upodobaniem zaczęłam odwiedzać muzea zabawek i najbardziej właśnie podobały i podobają mi się zrekonstruowane tam dawne dziecięce pokoje. Stare lalki, wózki, wysłużone misie budzą sentyment i jakąś tęsknotę za dzieciństwem i beztroskimi chwilami. Jednak nie wszystkie zabawki są takie przyjazne. Czasami widuje się lalki wyglądające tak strasznie, że nie można nie zastanawiać się, jak można było chcieć się nimi bawić. Osobiście takim uczuciem grozy przejmują mnie zawsze lalki - klauny. Chyba mam na ich punkcie jakąś fobię, bo najzwyczajniej w świecie się ich boję. Nie umiałam tego strachu logicznie wytłumaczyć aż do momentu gdy w moje ręce trafiła książka "Lalki" Karoliny Święcickiej.  Opis na ksiażce sugerował, że będzie to miłe czytadło:

Kiedy Monika, ambitna bizneswoman, zostaje matką, postanawia zmienić swój system wartości. Chce się skupić na wychowywaniu dziecka, poświęcić rodzinie i przestać żyć w ciągłym pędzie. Okazuje się jednak, że domowa codzienność to wcale nie beztroska zabawa z córką i delektowanie się każdą minutą, lecz ciężka praca na pełen etat i regularne nadgodziny. Na dodatek ukochany mąż zdaje się nie dostrzegać problemu...

Odskocznią od monotonii i ratunkiem przed nieustannym zmęczeniem staje się nowa pasja. Jaki wpływ na życie młodej matki może mieć otrzymana od tajemniczej sąsiadki... lalka?

Karolina Święcicka z humorem przedstawia blaski i cienie macierzyństwa. Ale zagłębia się też w bardziej mroczne rejony ludzkiej duszy.




Ale szczerze mówiąc perypetie młodej matki okazały się (przynajmniej dla mnie) najmniej interesujące z całej książki. Oczywiście historia Moniki jest bardzo istotna dla całości, ale najbardziej wciągający był wątek lalkowy.  Nie wiem jak mam napisać o książce, w której wszystkie szczegóły są istotne i prowadzące do intrygującego końca. Zdradzić fabułę to odebrać innym przyjemność czytania. Odebrać zaskoczenie, a tego nie powinno się robić. Tak więc nie napiszę o czym są Lalki. Zamiast tego, podzielę się informacjami zdobytymi dzięki lekturze.  Pani Karolina wprowadziła mnie bowiem w mroczny świat zabawek. W artykule znalezionym dzięki odnośnikom na końcu książki przeczytałam między innymi:

Nie wiadomo czy pierwsza lalka była zabawką czy fetyszem. Najstarsze lalki i miniaturowe sprzęty znajdowano i w osadach i w grobach. Uważa się, że jednymi z najwcześniejszych były lalki magiczne, wykorzystywane między innymi w rytuałach płodności. (Pozostałością tych rytuałów według niektórych są – czy przynajmniej do niedawna były - dekoracyjne lalki na samochodach ślubnych). Na przykład 6 tys. lat p. n. e. w Anatolii umieszczano w spichrzach figurki rodzących kobiet. Z kolei greckie i rzymskie lalki łączyły funkcje kultowe i ludyczne. Dopóki ich właścicielka była dzieckiem, służyły jej do zabawy, ale z okazji swego ślubu dziewczyny zostawiały lalki w świątyniach Demeter, Ateny, Artemidy, Afrodyty i innych bogiń. Chłopcy po osiągnięciu dojrzałości ofiarowywali swoje lalki i inne zabawki Apollinowi, Larom i Penatom, Wenus, Jowiszowi i innym. Jeśli dziecko nie doczekało dorosłości, jego zabawki składano do grobu razem z nim. Tak zabawka stawała się wotum. Jeśli chodzi o formę lalek dziewczęcych, to przedstawiały na ogół młodą dziewczynę. W niektórych plemionach indiańskich i afrykańskich zdarza się sytuacja odwrotna - lalka kultowa może stać się zabawką. Na przykład kobieta chcąc mieć dziecko robi sobie lalkę płodności i odprawia odpowiednie obrzędy z jej udziałem, gdy zaś dziecko się urodzi, lalka, która pomogła mu w przyjściu na ten świat staje się jego pierwszą zabawką. Z XVII wieku pochodzi związana z płodnością, uświadamiająca zabawka księżnej d’Enghien. Jest to zabawka świecka, ale jednak ofiarodawcą był kardynał. Przedstawia pokoik położnej z lalkami - położnicą, dzieckiem, akuszerką, mamką, nianią i babcią. Dzieci księżnej mogły się tym bawić w poród.

Ale zabawa w poród to jeszcze nic! Dalej czytamy dużo bardziej szokujący fragment:

Za symboliczne zamknięcie epoki feudalnej w dziejach lalki można uznać powstałą podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej zabawkę – gilotynkę z zestawem lalek – arystokratów do ścięcia. Gilotynka mierzyła 110 cm; podobno była bardzo lubiana przez dzieci.
Gilotynki, trumienki - zresztą, co tam udawanie, że lalka jest martwa; pamiętam, że czytałam gdzieś fragment wspomnień dziewiętnastowiecznej damy, która opisywała, jak to razem z innymi dziewczynkami bawiły się „jak lalką” jej zmarłą chwilę wcześniej maleńką siostrzyczką – przebierały, niańczyły, układały w łóżeczku…

Poza tym książka opisuje chorą fascynację lalkami super dollfie. Wprawdzie w powieści ten wątek to już nie hobby, ale choroba, niebezpieczna obsesja. Zapewne nie wszyscy kolekcjonerzy tych lalek to maniacy. Jednak trudno nie odczuwać grozy przyglądając się lalkom, które tworzy Marina Bychkova. Na pozór niewinne i słodkie, ale po bliższym przyjrzeniu.... Makabra! Sińce na szyi (widać śpiąca królewna została uduszona), zdeformowane stopy u innej laleczki, u następnej usta jak po ciężkim pobiciu.

To zdjęcie przedstawiające śpiącą królewnę. Zainteresowanych odsyłam do strony twórczyni, tam jest więcej przykładów. Zdjęcie śpiącej królewny doskonale oddaje klimat książki "Lalki". Przy tej lekturze nie sposób się nudzić, co więcej po odłożeniu jej na półkę z pewną obawą przyjrzałam się kilku porcelanowym okazom, które mam na regale. Zastawiałam się nawet czy nie powinnam rozpłatać ich na kawałki i zajrzeć do środka. Czemu? Cóż, kto ciekawy niech przeczyta:) A co do klaunów wspomnianych na początku, to widac mam gdzieś zakodowany lęk przed maskami, rzeczywiście mam skojarzenia z rytuałami i praktykami magicznymi. Książka mnie tylko upewniła, że o to w tej mojej niechęci chodzi:)
A to już całkiem miłe i spokojne zdjęcie z Muzeum Zabawek w Kudowie Zdroju. Jeżeli ktoś będzie w okolicy zachęcam do zajrzenia, bo poza stareńkimi zabawkami można też znaleźć takie, którymi sami bawiliśmy się w dzieciństwie.
A był ktoś z was w Muzeum Lalek w Paryżu? Słyszałam, że cudne.

Materiały zaczerpnęłam ze stron:
http://www.kulturaenter.pl/0/05ll3.html
http://www.liveinternet.ru/users/avel_hladik/post69665702/
A tutaj jeszcze kilka ciekawych odnosników:
http://dollfie.pinger.pl/
http://www.enchanteddoll.com/blog/
http://dollfie.pinger.pl/m/134644/Super-Dollfie-kompedium-wiedzy

piątek, 11 maja 2012

Żniwo gniewu

Serdecznie dziękuję wszystkim za tytuły książek związanych z Kresami. Z całą pewnością skorzystam z większości. Tyle tylko, że zrobię sobie chwilowo małą przerwę na odsapnięcie po Żniwie gniewu. Zacznę od tego, że książka napisana jest ładnym, prostym i ciepłym językiem i wciąga od pierwszych stron. Wydaje mi się, że to dość duża sztuka napisać książkę traktującą o bólu i cierpieniu w sposób łatwy i prosty. Autorka pisze o wojennych losach swoich bohaterek bez sztucznego patosu i właśnie ta zwykłość opowieści sprawia przewrotnie, że książka staje się niezwykła. Żniwo gniewu opowiada o wojennych losach kobiet. Dwóch sióstr Kaszmiry i Maruszki.  Przed wojną kobiet skrajnie różnych, jedna buntowniczka i wiecznie trochę na opak (Kaszmira), druga chcąca swój los związać z klasztorem (Maruszka). Kaszmira jako ta nie mająca chęci do nauki zostaje oddana na służbę, skąd ucieka przed swoim panem, usiłującym ją zgwałcić. I ta ucieczka jest właściwie początkiem wielu innych. Kaszmira od tej pory wciąż ucieka najpierw przed służbą i molestującym ją panem, potem przed brutalnym mężczyzną, z którym się związała, potem przed wojenną zawieruchą, przed którą tak naprawdę uciec się nie da. Momentami wydaje mi się, że Kaszmira ucieka też przed samą sobą. Zanim wybucha wojna zostaje żoną Żyda, zapalonego komunisty. Maruszka natomiast poznaje polskiego żołnierza i miłość do niego diametralnie zmienia jej życiowe plany. Porzuca myśl o życiu w klasztorze i wychodzi za mąż za ukochanego Zygmunta, który następnego dnia po ślubie wyrusza na front. Wzruszający jest fragment, w którym Maruszka mówi, że zawsze myślała, że pożegnanie męża idącego na wojnę będzie przypominało jakąś uroczystą ceremonię. Tymczasem wszystko odbywa się szybko i zwyczajnie. Mężczyzna jako wojownik odchodzi, kobieta ma czekać. Ale paradoks wojny polega na tym, że tak normalnie czekać się nie da. Wojna niestety nie jest tylko domeną mężczyzn, bo dotyka również kobiety, które chciał nie chciał muszą walczyć na swój sposób żeby przetrwać i ocalić nie tylko siebie, ale najbliższych zostawionych pod ich opieką.
I o tym właśnie jest Żniwo Gniewu.  O tym jak wielka jest wola przetrwania i jak trudno pozostać człowiekiem w momencie gdy świat wyzbywa się człowieczeństwa. Gwałt, śmierć, ból to chleb powszedni, wojenna codzienność. I wśród tej codzienności kobiety, których jedynym celem jest przetrwanie i zachowanie choć szczypty normalności. Historia sióstr jest historią, która była udziałem wielu kobiet.  Książka momentami opisuje brutalne sceny, koszmar jaki trudno nawet sobie wyobrazić, ale jednocześnie nie jest czarno biała, bo na jej kartach występują również Niemcy - nie faszyści i komuniści, którzy mają serce. Poza tym uświadamia nam jakie mamy szczęście, że nas wojenny koszmar ominął. I nasze problemy, troski, to zwykle drobiazgi w porównaniu z prawdziwymi tragediami. Osobiście po lekturze dziękuję losowi, że mój kalendarz pokazuje normalne dni i miesiące, a nie muszę go dzielić na dwie pory roku: tą wojenną i tą po wojnie.
Z pełnym rozmysłem nie opowiadam dziejów Maruszki i Kaszmiry. Nie chcę zdradzać kolei ich życia, bo zasługują na to by każdy odkrył je osobiście, tym bardziej, że książka oparta jest na losach prawdziwych ludzi więc czytając dotykamy naszej własnej historii.

czwartek, 10 maja 2012

Wróciłam niczym blogowa córka marnotrawna!

Właśnie. Ale mam nadzieję, że tak samo jak ojciec wybaczył marnotrawnemu synowi tak i wy wybaczycie mi tę przydługa nieobecność. Nie było mnie, bo po pierwsze: wyjechałam na kilka dni, po drugie okazało się, że coś nam się porobiło z komputerami (nie wiem co, jakiś wirus, który przyblokował to i owo) i nie mogłam korzystać ani z fb, ani z poczty, ani ogólnie z  niczego. A gdy już zrobiono z tym porządek okazało się, że brakuje mi części adresów mejlowych. Ale powoli udało mi się to jakoś ogarnąć. Natomiast przerażające było dla mnie odkrycie, że trudno jest mi żyć bez internetu. Beż bloga, facebooka, ludzi z którymi na co dzień piszę. Ani chybi stałam się człowiekiem internetowym:).
Na wyjeździe natomiast było cudnie. Nie zamierzam tutaj opisywać szczegółowo co robiliśmy, ale nie mogę oprzeć się pokusie żeby nie napisać o miejscu, w którym się zatrzymaliśmy. Już sama nazwa - Orzechowy Dworek - była obiecująca. Znalazłam ogłoszenie dość nietypowo, bo rozglądałam się w necie za noclegami na Polesiu, a tu nagle wyskoczył mi ten dom (zdjęcie obok) i z miejsca przykuł moją uwagę. Okazało się, że z Polesiem ma niewiele wspólnego, bo jest na Żuławach Wiślanych, blisko Mikoszewa, do którego co roku jeździmy na bursztynowe polowanie. Właśnie nie wiem czy wiecie, ale właśnie w Mikoszewie jest plaża, po której idąc można po prostu zbierać bursztyny. Może z dzikimi plażami z piosenki, którą śpiewa Irena Santor, niewiele ta z Mikoszewa ma wspólnego, ale bursztyny na niej są:) Oczywiście są to raczej drobiazgi bursztynowe, większe sztuki zdarzają się z rzadka, ale i tak jest pełno amatorów bursztynowych maleństw. W każdym razie uznałam, że to musi być znak i że skoro ogłoszenie wpadło mi w ręce (albo raczej w oczy) coś w tym musi być. I jak się okazało rzeczywiście było. Są miejsca, które się odwiedza i natychmiast po wyjeździe o nich zapomina. Są i takie do których nie chce się wracać i w końcu takie, z których nie chce się wyjeżdżać i na zawsze zapadają głęboko w serca i w pamięć. Orzechowy Dworek niewątpliwie należy do tej ostatniej kategorii. Jest tam swojsko, domowo i dobrze. Osobiście nie mieszkaliśmy w głównym domu tylko w starym spichlerzu przerobionym na potrzeby gości (na zdjęciu jego cudne okna, przez które wygląda koleżanka mojej córy). Na piętro wchodziło się po skrzypiących schodach, których dźwięk był jakiś taki uspokajający, z okien naszego pokoju widać było stary omszały daszek werandki. Podwórko orzechowego dworku pełne jest zakamarków, w których można się zaszyć. Mnóstwo tam altanek, altaneczek, rozwieszonych hamaków, stołów z ławami. Jest miejsce na ognisko, które wieczorami rozpala Janusz - gospodarz Orzechowego Dworku i razem z żoną Halinką podejmują przy nim gości. Zresztą osobiście już po pierwszym wieczorze nie czułam się tam jak gość tylko raczej jak swój. Z tęsknotą wspominam przepyszne wino agrestowe własnej produkcji Janusza, które wieczorami popijaliśmy przy ognisku, opowieści gospodarzy i atmosferę przepełnioną rodzinnością i spokojem. Tak samo jak już zdążyłam się stęsknić za porannymi kawami pitymi na podwórku pod bacznym okiem bociana siedzącego na gnieździe, bo nawet bociany w tym czarownym miejscu są i dostojnie siedzą na gnieździe. Mnie osobiście zachwyciły, może dlatego, że jestem na co dzień mieszczuchem i po raz pierwszy miałam okazję słuchać bocianiego klekotu. Tak więc moi drodzy jeżeli szukacie szczególnego miejsca skąd blisko do morza, do Malborka i Trójmiasta polecam wam z całego serca Orzechowy Dworek. Pięknie, domowo urokliwie i  za sprawą gospodarzy rodzinnie. Czasami nawet trochę strasznie, bo z domem związane są historie o duchach i innych zjawiskach, ale tych zdradzać nie będę, zostawię możliwość opowiadania ich Januszowi:) A na koniec zdjęcie bocianiego gniazda:)
No i powiedźcie sami: jak tu nie tęsknić?
A korzystając z okazji pozdrawiam również Kasię i Wojtka, których poznaliśmy w Orzechowym Dworku i z którymi przemile spędzało się poranki i wieczory:)