środa, 31 października 2012

Ehhhh chciałaby dusza do raju albo jeszcze lepiej do Krakowa...

A to właśnie Basia, która przejechała taki kawał drogi!
 Zupełnie nie wiem moi kochani jak to się dzieje, że ostatnimi czasy (pisząc o tych czasach ma na myśli  mniej więcej ostatni rok) dni mi uciekają w przerażającym wręcz zabójczym tempie. Nie wiem jak to się dzieje - dopiero był poniedziałek, a tu już okazuje się, że mamy piątek. Mam wrażenie jakby ktoś znienacka wrzucał tryb przewijania mojego życia i przeskakiwał do przodu nie pytając mnie o zdanie. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że jakiś czas temu inaczej to wyglądało. Dni wlokły się leniwie, a nawet jak mijały szybciej to jednak rejestrowało się środek tygodnia. I tak dopiero byłam na targach w sobotę, a tu dziś już środa mnie dopadła. Niedziela, poniedziałek i wtorek - zaginęły.  Macie tak, czy to tylko mnie ta zadziwiająca dziura w czasie dotyczy?
Z Magdą, dzięki której zawarłam znajomość z książkami pana Kopra:)
Ale wracając do soboty i targów to chciałam niniejszym podziękować stoiskom Granic i Drukarni Opolgraf, za to, że mnie przytuliły i wszystkim, którzy mnie odwiedzili. Teraz już wiem, jak wygląda Magda K-ska, z którą znałyśmy się tylko z komentarzy blogowych, Basia, którą nareszcie osobiście uściskałam:) Basia jechała od trzeciej nad ranem żeby do mnie dotrzeć, wzruszyła mnie tym ogromnie i jeszcze raz dziękuję i jej i całej ekipie towarzyszącej dzięki której Basieńka dojechała. Poznałam też panią Beatę, która przytargała dla mnie pudełko w którym poza słodkościami znalazłam cudny długopis, na własne oczy zobaczyłam Sardegnę i jeszcze wielu, wielu innych czytelników, którzy już teraz nie będą dla mnie anonimowi. Co więcej wróciłam z Targów pełna chęci do pracy i to właśnie dzięki Wam moi kochani, dzięki temu, że przyszliście, pogadaliście, ofiarnie przytargaliście książki do podpisania.
A to z Beatą i jej córą:)
A to uśmiechnięta paczka pełna słodkości:) Dziękuję bardzo!

 Część z was musiał pokonać kawał drogi żeby na targach w ogóle się zjawić, podziwiam i dziękuję z całego serca. Bardzo żałuję, że sobotę miałam tak szczelnie wypełnioną, że już nie dałam rady skoczyć z wami na kawę i pogadać. Cały czas mam nadzieję, że uda mi się to nadrobić (oczywiście trzymam wszystkie wizytówki którymi się powymieniałyśmy z dziewczynami i jak będę w okolicy zamierzam bezwstydnie z nich skorzystać i wyciągnąć Was kochane na jakieś pogaduchy:)). W każdym razie udało nam się z mężem w międzyczasie skoczyć na obiad... No właśnie:) Do Cafe botanica:)
Cafe botanica

 Śmiać mi się teraz chce, bo doczytałam, że tam właśnie odbyło się spotkanie blogerów:) Kurcze jaki ten świat mały:) A raczej w tym wypadku Kraków. Tym bardziej mnie to ubawiło, bo ze skrucha przyznaje, że Kraków znamy w niewielkim stopniu, Botanice wybraliśmy przypadkowo, jakoś tak spodobał nam się szyld i stolik stojący w oknie przy którym właśnie siedziała jakaś para, która sprawiała wrażenie jakby świata poza sobą nie widziała i tak zapewne zresztą było. Lokalik zrobił na nas bardzo ujmujące wrażenie. Jedzenie bardzo dobre, nie nadszarpujące zbytnio twórczej  kieszeni (po której jak wiadomo zwykle hula wiatr:)), obsługa bardzo sympatyczna, uśmiechnięta i pomocna. Wcześniej byłam na spotkaniu w Nowej prowincji i o ile do tamtego lokalu też chętnie wrócę na czekoladę z wiśniówką (musiałam zafundować sobie coś na rozgrzewkę:)), to do Cafe Botanica z całą pewnością będę zaglądać przy każdej bytności w Krakowie.Dobrze smakowicie i miło, czegóż chcieć więcej?

Do domu wracaliśmy w nocy. I o ile w Krakowie było mokro i deszczowo to w czasie jazdy nagle ten deszczowy świat zamienił się w świat bardzo śnieżny. Istna Narnia! Oczywiście nic nowego nie powiem, jak dodam, że w czasie całej drogi spotkaliśmy  piaskarkę sztuk jeden i to dopiero w okolicach Góry Kalwarii, czyli tuż przed Otwockiem. Myślę, że drogowcy to się jeszcze ze snu letniego nie wybudzili po prostu:) Ale na całe szczęście udało nam się wrócić cało i zdrowo, choć momentami jechaliśmy 30 km. na godzinę:)
Tak wyglądał świat gdy wróciliśmy z Krakowa. Istny środek zimy.

Przy okazji pisania tego posta przejrzałam sobie jeszcze raz zdjęcia, popatrzyłam na stoiska z książkami, na was, na Kraków i moje koleżanki po piórze i jakoś tak mi się tęskno zrobiło... Chciałoby się cofnąć czas i choć na chwile jeszcze tam wrócić. No ale o tym to mogę sobie tylko pomarzyć i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poczekać na kolejną tego typu imprezę, a podczas czekania umilać sobie czas pisaniem kolejnej powieści:)
A właśnie skoro o powieściach mowa. Dziewczyny dotarłam w końcu na pocztę i wysłałam książki. Trochę się na nie naczekałyście, przepraszam was za opóźnienie, ale jakoś tak wszystko wychodziło mi ostatnio nie tak jak zaplanowałam. Mam nadzieję, że dotrą całe i zdrowe, dajcie znać, jak przesyłki trafią w wasze łapki.


poniedziałek, 22 października 2012

Każdy ma jakiegoś bzika

W Suchej
Pamiętacie słowa tej piosenki? Każdy ma jakiegoś bzika, każdy  jakieś hobby ma? W tym wypadku nie chodzi mi o zwierzaki, choć mogłabym dośpiewać: a ja w domu mam świnka, kota, rybki oraz psa (powinnam jeszcze wspomnieć o Fryderyku, żółwiu, ale to się zburzy konstrukcje piosenki więc sobie daruję). Ale nie o tym miało być, a o miejscach, które wywołują we mnie ogromną rządzę posiadania. Zupełnie tak jak z tym facetem z dowcipu, który przychodzi do lekarza i mówi: panie doktorze poproszę jakieś tabletki na zachłanność, tylko dużo, dużo, dużo:) I ja tak mniej więcej mam w miejscach, gdzie sprzedają starocie, stoją starocie, wiszą starocie.... No chyba już wiecie o co mi chodzi:) Co jakiś czas w związku z naszym bzikiem (bo bzik nie jest tylko mój ale dzielę go z mężem) jeździmy w niedzielę na warszawską Olimpię i buszujemy wśród porozkładanych na ziemi skarbów. Wczoraj nie byliśmy, bo pojechaliśmy gdzie indziej, (też zresztą w związku z naszym hobby, ale o tym za moment) ale w zeszłym tygodniu dotarliśmy i oczywiście wsiąkliśmy na amen. Do domu wróciliśmy z naręczem sztućców i starą skórzaną papierośnicą, która jako, że nie palimy będzie służyła mojemu mężowi jako elegancki wizytownik:) Patrząc tak na siebie stwierdzam, że mam jakiegoś totalnego sztućcowego szmergla. Pamiętam, jak jakiś czas temu stanęłam przy jednym takim kramie, gdzie leżały dwie porysowane łyżki popatrzyłam na nie, one popatrzyły na mnie takim łzawym łyżkowym spojrzeniem kogoś kto po wielu latach wiernej służby został porzucony i stwierdziłam, że nie mogę ich tak zostawić! Najpierw przezornie zapytałam za ile pan mi jest gotów owe łyżkowe sterane życiem staruszki sprzedać, a potem powiedziałam, że one do mnie mówią i biorę! Nie muszę dodawać, że pan od tego momentu patrzył na mnie nieco dziwnie. Myślę, że nie spotyka często osobników, do których przemawiają stare zdezelowane sztućce:) Ale ostatni wypad na Olimpię zaliczam do wyjątkowo udanych. Otóż kochani moi znalazłam swój własny rodowy zaginiony widelec! Właściwie sam mi wpadł w ręce, gdy grzebałam w korytku pełnym jego innych sztućcowych towarzyszy. Sami zobaczcie i powiedzcie czy mogłam mu się oprzeć?
Trochę niewyraźne mi wyszło, ale jak się przyjrzycie zobaczycie, że tam są inicjały MK!
Teraz sami rozumiecie, że widelec musiał przywędrować ze mną do domu:) Teraz się śmieje, że będę go zabierałą wszędzie ze sobą bo posiadanie rodowego sztućca zobowiązuje:) A to inne nasze zeszłotygodniowe zdobycze:
Teraz już wiadomo po kim Marysia z Uroczyska odziedziczyła manię zbierania staroci:)
Oczywiście nie są to nasze jedyne olimpijskie łupy. Prze lata jeżdżenia trochę nam się już uzbierało i starej porcelany i szkła, nawet dwa serwisy do kawy zakupiłam (każdy w granicach 20 złotych:)). A że apetyt rośnie w miarę jedzenia nie pozostaje mi nic innego jak do tych wszystkich skarbów dokupić czy ja wiem, dworek na przykład, albo przyzwoity ponad stuletni dom, koniecznie duży, bo inaczej marnie widzę nasz los. Po prostu zakopiemy się w tych wszystkich starych cudach i tonach książek.
No właśnie a skoro o domach i dworkach mowa, to wczoraj byliśmy w Suchej w powiecie węgrowskim. Sucha to wieś położona pomiędzy Grębkowem a Kopciami. Specjalnie piszę szczegółowo o położeniu, bo to ułatwia zlokalizowanie, a może ktoś się skusi i pojedzie zobaczyć muzeum architektury drewnianej, które tam się znajduje. Dla mnie najpiękniejszy jest dwór. Matko, aż się serce rwie, żeby coś takiego posiadać! Szukając wiadomości o Suchej znalazłam wpis o tym, że skansen zaniedbany, że chyli się ku upadkowi, że jak można, zresztą przeczytajcie sami TUTAJ podaję link. A ja poczytałam i wiem (od razu zaznaczam, nie znam właściciela, pracowników, nikogo, to moje zupełnie niezależne przemyślenia), że dwór jest finansowany przez prywatnego człowieka, właściciela, który nawiasem mówiąc odbudował go, bo w momencie zakupu, dwór w dużej części był spróchniały zagrzybiony, pozbawiony dachu. Specjaliści z Warszawy powiedzieli, że nie da się z nim nic zrobić, natomiast mieszkańcy wsi stwierdzili, że się jednak da. I się dało! Moim zdaniem nie powinniśmy oceniać w ten sposób jak w tym podlinkowanym wpisie. Bo wystawiać negatywne opinie łatwo, dużo trudniej zmierzyć się z rzeczywistością i stawić jej czoła. Mnie dwór zachwycił, szczególnym sentymentem obdarzyłam werandę z tyłu, na której w czasie gdy w dworze mieścił się PGR , trzymano - uwaga! Traktor!
Dworek siedziba byłych dziedziców Cieszkowskich


We wnętrzach nie zachował się oryginalny wystrój. Jedyną rzeczą jaką udało się odzyskać jest szafa, którą kiedyś dostała w prezencie ślubnym pokojówka, która tam pracowała i ową szafę udało sie odkupić i wstawić z powrotem. Reszta umeblowania pochodzi z prywatnych zakupów pana Kwiatkowskiego (właściciela dworu) i darowizn. W liwskim zamku można obejrzeć piec, który kiedyś w dworze stał. Dlaczego go tam przeniesiono - nie mam pojęcia. Poza dworem na terenie znajdują się jeszcze inne stare chaty, do jednej nawet nas wpuszczono, można było zobaczyć wnętrze i stare przedmioty (mnie rozczulił bujany konik i kołyska), druga starsza chata (chałupa ks, Brzóski, z około 1860 roku, ukrywał się w niej rzeczony Stanisław Brzóska, ostatni uczestnik Powstania Styczniowego) chwilowo zamknięta jest dla zwiedzających. Nawiązując do zaniedbania, to warto wspomnieć ( to wiem z książeczki o Suchej), że właścicielowi nie było łatwo utrzymać obiektów. Pozwolę sobie zacytować pewien fragment:
"... Jest to tym samym zabytek historyczny. Pokrłem go strzechą. W izbie umieściłem rzeźby, które ofiatrował mi ich autor Witold Lorentowicz z sąsiedniej miejscowości Polaki. Urokliwe rzeźby, a było ich ponad dwadzieścia, przedstawiały prace ludu podlaskiego m.in. źniwiarz, pasących gąski, wyrabiających masło w maselnicy, etc. Dzieci, ale i dorośli którzy odwiedzali skansen, zachwycali się takiego rodzaju sztuką. W Chałupie tej ponadto zgromadzono przedmioty i narzędzia m.in. unikalny wiejski magiel, posiadający skrzynię, do której wrzucało się kamienie. Poza tym znalazły tu swoje miejsce: stary XIX wieczny warsztat stolarski, pług i drewniana brona. W innym pomieszczeniu urządziłem izbę ks. Brzóski, z różnymi dotyczącymi go pamiątkami.
Piszę o tym w czasie przeszłym, bo wszystko to dnia 19 listopada 2003 roku spłonęło w ogniu, podłożonym przez mojego pracownika, z którym nigdy nie byłem w konflikcie - alkohol odebrał mu poczytalność."
Chata ks. Brzóski


A to kolejny domek na terenie skansenu
Dalej dowiadujemy się, że nie tylko chata ks. Brzóski uległa wtedy zniszczeniu, ale druga, ta do której obecnie można już wchodzić też została podpalona.  To że po tym wszystkim udało się na nowo je odbudować i jako tako wyposażyć to i tak wielki cud. Ja szczerze podziwiam determinację ludzi, którzy się nie poddali. Wyniosłam z Suchej bardzo pozytywne wrażenia. Jako ciekawostkę dodam, że Dwór często zmienia się w plan filmowy. „Pornografia” w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego czy „Śluby Panieńskie” Filipa Bajona - w większości powstały na terenie skansenu. W superprodukcji Jerzego Hoffmana – „1920. Bitwa Warszawska” – na terenie skansenu powstawały sceny potyczki polskiego oddziału z Armią Czerwoną. Tutaj także stacjonowali Czerwonoarmiści i powstały sceny sądu polowego nad polskimi żołnierzami.A na zdjęciu poniżej sekretarzyk (ten to współczesna replika). I jestem ciekawa czy wiecie dlaczego taki mebelek miał aż 52 szufladki? Ja już wiem:) Powiem, ale najpierw się trochę pogłówcie:)

niedziela, 21 października 2012

Nie taki potwór straszny... A jednak!

Wpadłam tylko na moment, podzielić się z Wami tym jak oswajaliśmy z Tymkiem potwory. Wyglądało to mniej więcej tak: po wieczornym czytaniu moje dziecko mając już pójść do łóżka zapytało:
- Ale ten potwór to był tylko w książce?
- Oczywiście - odpowiedziałam najbardziej przekonująco jak umiałam.
- Na pewno?
- Na pewno - potwierdziłam.
- Ale dlaczego on miał taki straszny nos? - nie dawało za wygraną moje dziecko.
- Bo pani, która pisała tę bajkę tak go wymyśliła...
Uwierzcie usiłowałam być przekonywująca, ale widząc, że Tysiek nie wygląda  na za bardzo zbudowanego wzięłam kartkę i ołówek i stwierdziłąm, że zaraz pokaże mu, jak wymyśla się potwory.
- Zobacz teraz narysujemy stwora. Będzie miał taaką straszną minę i zębiska i jęzor na wierzchu - mówiłam rysując. Biorąc pod uwagę, że talentu do rysowania nie posiadam nawet krztyny potwór wyszedł mi bezproblemowo potworny. Obawiam się, że gdybym miała narysować uroczą królewnę rezultat byłby podobny, ale o to mniejsza. Potwór wyszedł jak malowanie i o to chodziło.
- No i tak właśnie wymyśliła sobie tamtego potwora pani która napisała bajkę - powiedziałam dumna ze swojego zmysłu pedaggicznego - Widzisz, że jego wcale tak naprawdę nie ma...
- Teraz już jest - na to odpowiedział Tysiek ponuro oskarżycielsko wskazując na kartkę.
I to tyle jeżeli chodzi o zmysł pedagogiczny:) W rezultacie mój syn usypiał przy świetle, otwartych drzwiach od pokoju i moich gromkich okrzykach, w których to naprzemiennie zapewniałam go, że potworów nie ma i że nie da się spać cały czas mówiąc... Tu też chyba się myliłam, bo usnął w pół słowa:) A teraz dobrej bezpotworowej nocy wam życzę i tych wszelkich karaluchów pod poduchami i kotków na płotkach i wszystkiego czego tylko sobie zażyczycie:)

piątek, 19 października 2012

Jak doszłam do wniosku, że jestem zepsutą kobietą

Colette
Z przykrością zawiadamiam Was wszystkich, że jestem zepsutą kobietą. Nie spodziewałam się tego po sobie i jestem tym tak samo zaskoczona jak zapewne większość z Was. Do tych, co tu ukrywać, dość przykrych wniosków, doszłam po lekturze jednej z książek. Pozycja ta w momencie gdy się ukazała wywołała istny huragan oburzenia śmiałą treścią. Mnie nie oburzała w najmniejszym nawet stopniu. Nie wywołała rumieńca wstydu, ba nawet cienia rumieńca, no po porostu nic! Czytało mi się ją bardzo dobrze, choć młodzieńcze przygody bohaterki, tak swojego czasu gorszące wywoływały u mnie jedynie uśmiech. Czy ktoś z Was wie już o jakiej książce mówię? Kiedy  powiem, że główna bohaterka miała na imię Klaudyna, zapewne większość już będzie wiedziała, że chodzi tutaj o pozycje autorstwa madame Colette. Ja przeczytałam za jednym zamachem Klaudynę w szkole i Klaudynę w Paryżu, bo miałam stare wydanie, gdzie dwa tomy złączono w jeden.



To stare wydanie
Wrażenia? Pozwolicie, że zacznę od kilku słów o samej Klaudynie. Klaudyna to piętnastoletnia, nad wiek dojrzała panna. Wychowuje się bez matki, jej ojcem i opiekunem jest błądzący w chmurach naukowiec, który całe dnie poświęca badaniu ślimaków. Nierzadko na jego brodzie, albo ubraniu widać ślady pozostawione przez sunące obiekty badań. Klaudyna w takich warunkach korzysta z maksymalnej swobody, ogromnej biblioteki taty, w której bezkarnie buszuje (oczywiście czytając wszystko, a nie tylko to co przystoi panienkom w jej wieku), włóczy się po okolicznych lasach, jest swobodna i niczym nieskrępowana. Ma cięty dowcip, jest bezczelna i nieokiełznana. Cokolwiek można jeszcze o niej powiedzieć to z całą pewnością Klaudyna to nie jest kolejna  Ania z Zielonego Wzgórza ani inna Pollyanna. Jej koleżanki też nie przypominają znajomych tamtych dziewcząt, nie wspominając już o nauczycielkach, przy których poczciwa panna Stacy, nauczycielka Ani zapadłaby się ze wstydu pod ziemię. Wychowawczynie Klaudyny mają bowiem ze sobą ognisty romans (w powieści ciągle się przytulają, całują, obściskują lub robią sobie sceny zazdrości). Wyobrażacie sobie takie historie w Ani? Bo ja nie bardzo, widać moja wyobraźnia aż tak daleko nie sięga. Jeżeli chodzi o same dziewczęta uczęszczające do szkoły to i one mają wyraźne skłonności do przytulania się do koleżanek, podszczypywania się i składania czułych pocałunków na policzkach przyjaciółek. Tematyka jak widać podszyta erotyzmem, ale ujęta tak, że mnie szczerze mówiąc, jak już wspominałam na początku, trochę to bawiło. Natomiast niewątpliwie z lektury Klaudyny można wysnuć wniosek, że młode Francuzki są bardzo rozbuchane erotycznie i to z wyraźną skłonnością do tej samej płci, choć przeciwną też nie gardzą. Ba, jak tylko mogą, pokazują się chłopcom w koszulkach: ).
 Oczywiście Klaudyna w szkole nie opowiada tylko o nazwijmy to „życiu uczuciowy”. To zapis szkolnych dni, dziewczęcych psot, nastoletnich sekretów. Wszystkie te historie opowiada nam Klaudyna w swoim pamiętniku, to jej oczami oglądamy szkołę, koleżanki, trudny i czuły układ między nauczycielkami, bierzemy udział w skandalach, egzaminach i uczestniczymy w zwykłym szkolnym życiu dziewcząt. Jednak wspomniany delikatny kontekst erotyczny jest wszechobecny. Nawet wizytator szkolny jest starym lubieżnikiem. Autorka jednak mimo tego, że porusza takie tematy robi to z ogromnym wdziękiem i  w żadnym momencie nie przekracza cienkiej linii dobrego smaku. No i postać Klaudyny jest niezwykle frapująca. Szczerze mówiąc często zazdrościłam jej ciętego języka, szybkiej i celnej riposty. Jednym słowem to takie dziewczę z charakterem i to jakim!
Druga część Klaudyna w Paryżu to dalsze dzieje Klaudyny, która wyjeżdża do wielkiego miasta i tam musi nauczyć się żyć bez swego ukochanego ogrodu, lasu, czystego powietrza i przestrzeni do której przywykła. Gdy dodamy do tego, że Klaudyna chorobliwie wprost nie znosi zamknięcia i ograniczeń bez trudu dojdziemy do wniosków, że przeprowadzka nie należała do najłatwiejszych. Nasza bohaterka okupiła ją załamaniem nerwowym i długą chorobą, Jednak jak się potem okazało Paryż też chowa w zanadrzu różnorakie atrakcje. Jedną z nich jest kuzyn Klaudyny Marcel, który kocha skrycie…. Nie moi kochani, nie Klaudynę, ale swego przyjaciela: ) Marcel to wścibski typ, lubujący się w pikantnych opowiastkach, na które namawia Klaudynę (dziewczę opowiada mu o tym i owym co działo się w szkole, głównie koncentrując się na Łusi, jednej ze swoich koleżanek, która pałała do niej (Klaudynki) szczególną sympatią).

i Klaudyna w Paryżu
Nowe wydanie Klaudyna w Szkole

Zresztą Łusia we własnej osobie pojawi się też w Paryżu i sprawi i Klaudynie i czytelnikom niejedną (moim zdaniem dość obrzydliwą) niespodziankę. Wracając do Marcela to kawaler ten posiada też ojca, który zadba o to by Klaudyna w Paryżu się zbytnio nie nudziła. Do czego to doprowadzi sprawdźcie sami. Warto, bo biorąc pod uwagę, że książki o perypetiach Klaudyny zostały napisane ponad sto lat temu zadziwiają i tematyką i lekkością w odbiorze. Można by rzec, że Colette posługuje się ponadczasowym językiem, który i wtedy i dziś sprawia czytelnikowi ogromną przyjemność. No właśnie, to, że książki budziły takie kontrowersje sto pare lat temu może tłumaczyć czemu nie spaliłam się ze wstydu czytając je. Wychodzi na to moi kochani, że po prostu jesteśmy coraz bardziej bezwstydni : ) Ciekawe co by na to powiedziała sama madame Colette… No i jak by była napisana Klaudyna, gdyby Colette tworzyła ją dziś.

A tak przy okazji o co chodzi we fragmencie z majtkami? : „…ja daję na wystawę tylko trzy koszule z cienkiego batystu, różowe, fason bebe, i majtki takie same, bez rozcięcia w kroku – szczegół  którym moje koleżanki są zgorszone, i twierdzą jednogłośnie, że to „nieprzyzwoicie”, słowo daję!”
Czemu majtki bez rozcięcia były nieprzyzwoite????

środa, 17 października 2012

Posypuję głowę popiołem!

Aaaaaaaaaa!!!!! To długie aaaa na początku to jakby ktoś się nie domyślił jęk rozpaczy. Mój własny, nade mną samą.  W komentarzach pod poprzednim postem napisałam wielką głupotę i sama nie wiem jak mogłam tak pomylić obu panów, tym bardziej, że pana Maćka przecież znam! Otóż ten pan na zdjęciu to Maciej Pietrzyk i nie on śpiewa Wesołego Romka, nie on! Mimo, że coś takiego palnęłam. Wesołego Romka śpiewa Zbigniew Bartosiewicz! Kajam się, kajam i w ramach pokuty lecę oglądać Misia (swoją drogą całkiem mi się ta pokuta podoba:)) Wybaczcie swojej biednej starej i sklerotycznej Magdalenie, bardzo proszę! A zdjęcie zrobione zostało na spotkaniu autorskim, które pan Maciej prowadził:) Oboje mieszkamy w Otwocku i czasami zdarza nam się spotykać i ucinać sobie pogawędki:) Pan Maciej to taki dżentelmen w każdym calu i jednocześnie pan z ogromnym poczuciem humoru. I ma charyzmę, to się czuje. Zresztą o jego niezłomnym charakterze może zaświadczyć to, że w 1981 roku na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu pomimo sprzeciwu cenzury zaśpiewał "Piosenkę dla córki", która nawiasem mówiąc jest piękna. Uważana była za nieoficjalny hymn powstającej Solidarności i pomimo, że ja jestem apolityczna, uwielbiam ją całym sercem, bo gdy jej słucham to mi to serce rzeczone po prostu drży. Posłuchajcie i wy:
Piosenka dla córki. 

 Piosenka zrobiła tak wielkie wrażenie w świecie, że wykonała ją też Joan Baez amerykańska piosenkarka, która nauczyła się słów po polsku! Można posłuchać tutaj.

wtorek, 16 października 2012

Dlaczego nie napiszę drugich 48 tygodni

No to się prawie wychorowałam:) Prawie, bo musiało mnie złapać coś wyjątkowo paskudnego, bo nadal męczy mnie kaszel i głowę mam trochę napchaną watą (znaczy mam takie wrażenie). Ale w porównaniu z tym jak wyglądał zeszły tydzień można przyjąć, że teraz jestem zdrowa niczym ryba. Dziękuję wam wszystkim za życzenia zdrowia i ciepłe myśli:)
Wczoraj nareszcie udało mi się napisać odpowiedzi do wywiadu, który ukazał się na blogu Anety (zapraszam do przeczytania tutaj), przepraszam że musieliście tak długo czekać, ale ostatnie dwa tygodnie miałam koszmarne, szpital w domu i ja jako pacjentka i główny dowodzący w jednym, niestety nie ogarnęłam wszystkiego tak jak powinnam. Przepraszam też dziewczyny, które cały czas czekają na książki z konkursu o Majce. Ejotek uświadomiła mi, że zapewne wyrzekacie na pocztę gdy tymczasem powinnyście wyrzekać na mnie, bo to ja jestem głównym winowajcą i jeszcze nie nadałam przesyłek. Solennie obiecuję, że załatwię to już w tym tygodniu, bo dzieci wybyły względnie zdrowe do szkół tudzież przedszkoli a i ja zrobiłam się bardziej mobilna.
To tyle tytułem kajania się:) A jeszcze chciałam zapytać,czy wiecie kim jest ten pan na zdjęciu, które zamieściła Aneta nad wywiadem? Czekajcie zamieszczę go i ja, bo jestem ciekawa czy ktoś go pozna:) Podpowiem, że można go było zobaczyć w filmach i posłuchać jak śpiewa:)
Dobrze, a teraz chciałam napisać o tym dlaczego nie napiszę 48 tygodni II. W wywiadzie u Anety jedna z Was zadała pytanie czy jest książka, której dziś bym nie napisała (odpowiedziałam, że byłoby to 48 tygodni). Traf chciał, że pytanie zbiegło się z mailem, który napisała do mnie Czytelniczka z Pomorskiego. Mail tyczył 48 tygodni właśnie i autorka dopytywała się w nim czemu nie napiszę kolejnej takiej książki, albo części drugiej. Napisała, że kupuje moje kolejne pozycje z nadzieją, że któraś będzie przypominać moją pierwszą książkę. Oczywiście na mejla odpowiem osobno, nie chcę też wywalać na forum publiczne osobistej korespondencji, ale to pytanie wydało mi się po prostu ciekawe. I rezultatami moich przemyśleń postanowiłam się podzielić, bo wydaje mi się, że doszłam do ciekawych wniosków.Od razu zaznaczam, że lubię 48 tygodni. To właśnie one dały mi wiarę w to, że mogę pisać i ktoś będzie chciał czytać to co ja wymyślę. Co nie zmienia faktu, że nadal uparcie twierdzę, że w tej chwili nie napisałabym takiej książki. Nie dlatego, że nie chcę. Ja po prostu nie potrafię! 48 tygodni pisała jeszcze dziewczynka, wprawdzie już mama, żona (bo ja córeczkę urodziłam jak miałam 19 lat), ale jednak dziewczynka. Wraz z upływem czasu, doświadczeń zarówno osobistych i zawodowych zmieniłam się i ja i zmienił się mój sposób pisania i postrzegania świata. Dorosłam po prostu moi kochani, a wraz ze mną dorosły książki które piszę. I nic na to nie poradzę, że 48 tygodni zostanie jedynaczką:( Przykro mi jeżeli ktoś czuje się rozczarowany, ale chyba to co się stało było procesem naturalnym. Nie można tkwić w miejscu i szczerze mówiąc mam nadzieję, że kolejna książka też będzie różniła się od pozostałych, bo to znaczy, że udaje mi się robić kolejny mały kroczek, że się rozwijam, że próbuję nowych rzeczy. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie każdemu się to musi podobać. Tak samo zresztą, jak nie każdemu podobało się 48 tygodni. Podsumowując: pisanie jest w pewien sposób odzwierciedlaniem tego jak zmienia się autor i jego umiejętności. Z każdą kolejna książką uczymy się, jak coraz lepiej (przynajmniej mam taką nadzieję) budować historię, jak kreować bohaterów, jak gmatwać ich losy i tak dalej i tak dalej. Tak więc moi drodzy można by rzec, że z pisarstwem jest jak z tą rzeką do której nie można wejść dwa razy, bo się po prostu nie da. No to powiedziałam co wiedziałam:) I adekwatnie do wierszyka odlatuję życząc wam udanego popołudnia i wieczoru.

wtorek, 9 października 2012

O spotkaniu które było słów kilka i kilka innych spraw


Z czytelniczkami a na stole róż, która w domu doczekała się osobnej sesji zdjęciowej:)
 A było, było:). Mianowicie w zeszły czwartek (4 października) spotkałam się z czytelniczkami w Bibliotece przy ulicy Grójeckiej w Warszawie. W kameralnej i ciepłej atmosferze, którą biblioteka zawdzięcza przeuroczym paniom bibliotekarkom, pogadałam od serca z uczestniczkami spotkania, zobaczyłam się z poznaną kilka miesięcy wcześniej Dorotką (Dorota to czytelniczka o której marzy każdy pisarz, na spotkanie ze mną przytargała wszystkie moje książki do podpisu, a oprócz nich miała w torbie książkę, którą właśnie czytała i jakieś inne odebrane właśnie z księgarni. Zgadałyśmy się po spotkaniu, że obie jesteśmy maniaczki i potrafimy zamiast ciuchów kupić książki - jednym słowem pokrewna dusza:)).  Jak już wspomniałam spotkanie było bardzo udane, bo i sama biblioteka ma w sobie to charakterystyczne coś, co sprawia, że miejsce to nie jest tylko pomieszczeniem, ale staje się trochę innym oderwanym od rzeczywistości światem. Wypełnia ją specyficzna przesiąknięta książkowym zapachem magia. To właśnie ona sprawia, że człowiek z lubością zapuszcza się w półki, wertuje, przekłada, podczytuje i zapomina o bożym świecie. Nie każda biblioteka ma w sobie takiego bibliotecznego ducha i muszę przyznać, że bardzo żałuję, że mieszkam ciut za daleko by być czytelniczką właśnie tej placówki. Ale z całą pewnością skorzystam z zaproszenia Pani Dyrektor i przy okazji wpadnę do pań z Grójeckiej na kawę:) 
goście spotkania, w pierwszym rzędzie z aparatem Dorotka, którą pozdrawiam serdecznie:)

A to rzeczona róża zdjęcie pierwsze

Jakby się ktoś nie domyślał - róża zdjęcie drugie, reszty nie będę wklejać, bo jest ich chyba z 30:) Mężowi wyjątkowo spodobał się ten kwiatuszek i chyba nawet mi nie strzelił nigdy jednorazowo tylu fotek:)

Korzystając z tego, że jestem przy temacie spotkań napiszę od razu, że będę na Targach Książki w Krakowie. Zapraszam wszystkich 27 października na stoisko F5 granice.pl - Wortal Literacki od godziny 10 do 11 i od 11 do 12 na stoisko D28 Opolgraf. Będę wiernie czekać w myśl słów piosenki: bo męska rzecz być daleko a kobieca wiernie czekać, czy jakoś tak:)
A teraz kochani będę kończyć, bo właśnie czuję, że środek przeciwgorączkowy przestaje działać i za chwilę będę pisać głupstwa. Właściwie to od tego miałam zacząć wpis. Znaczy nie od głupstw tylko od tego, że złapał katar Magdusinę... Oj złapał i to nie tylko katar ale i gorączka i ból gardła i wszystko co zazwyczaj towarzyszy przeziębieniom. Co więcej w związku z obłożonym gardłem straciłam głos i w  domu panuje sodoma i gomora, bo nie mogę przywołać  do porządku ani zwierząt ani dzieci. Upadek kochani, po prostu upadek na całego. Cała ta sytuacja uświadomiła mi, że na przyszłość muszę poćwiczyć rzucanie morderczych spojrzeń. Tyle się czyta o gromach rzucanych li i jedynie wzrokiem o piorunujących wejrzeniach i innych pacyfikujących środkach nie wymagających użycia aparatu mowy, że chyba jest to do opanowania. Chyba, że to czysta fikcja literacka. Jak na razie bardziej skłaniam się do tego drugiego przypuszczenia, bo mimo wysiłków z moich znaczących morderczych spojrzeń nikt sobie nic nie robi. Jest jeszcze trzecia możliwość, mianowicie taka, że nie nabyłam jeszcze w tym wprawy, a jak wiadomo to ona czyni mistrza. A teraz kończę naprawdę i idę raczyć się mlekiem z czosnkiem i innymi medykamentami, które to mam nadzieję przywrócą mnie i moje gardło do stanu używalności.
Wasza rozgorączkowana i niema Magdalena.

poniedziałek, 1 października 2012

Wzięło mnie!

Ordonka
Wzięło, złapało i nie puszcza. A co? A lata dwudzieste, lata trzydzieste:). Zaczęło się z dwa tygodnie temu od "Miłość ci wszystko wybaczy". Szczerze mówiąc dopiero teraz obejrzałam ten film od początku do końca. No i wpadłam po uszy. Widać trafiliśmy na siebie z filmem w idealnym momencie, bo odeszłam od telewizora rozrzewniona i z wielką ochotą na więcej. Oczywiście poskutkowało to tym, że utonęłam w latach dwudziestych i trzydziestych, zakopałam się w nich po uszy i szczerze mówiąc wracać mi się wcale stamtąd nie chce. W sumie nie powinno mnie to dziwić. Zawsze tak miałam, że jak mnie coś zainteresowało to przepadałam na amen. Studia (których przyznaje się bez bicia nie skończyłam) były dla mnie koszmarem. Nie dlatego że nie mogłam opanować materiału. Wręcz przeciwnie, opanowywałam go doskonale tyle że jak grupa omawiała powiedzmy Barok ja tkwiłam nadal w Średniowieczu, bo z jednego tematu wynikały następne, równie ciekawe, z tamtych następnych kolejne i nijak nie mogłam się wygrzebać i przejść dalej. Potem na egzaminie profesor patrzył na mnie i nie wiedział co ze mną uczynić, bo o rzeczonym Średniowieczu wiedziałam nadprogramowo dużo, ale z resztą było gorzej. Gdy zaintrygowany zapytał z czego to wynika, a ja  wyjaśniłam mu, że po prostu nie umiem tak po łebkach przelecieć tematu który mnie naprawdę interesuje ubawił się serdecznie i stwierdził, że wyjątkowo ma ochotę na dyskusję o wiekach średnich:) Więc możecie się tylko domyślać co teraz się dzieje u mnie w domu. Tym którzy domyślni nie są podpowiem: otóż kompletuję książki, mówiące o artystycznym światku lat międzywojennych, zachłannie czytam i w związku z tym jestem nieco nostalgiczna. Ale po kolei. Zacznijmy od Miłości, od której się wszystko rozpoczęło. "Miłość ci wszystko wybaczy" to biografia Ordonki.
"Film nie zamierza burzyć legendy i dochodzić ukrytej prawdy. Pragnie on raczej uwierzyć legendzie, a nawet dodać do niej swoje własne domysły. Ludzie, którzy znali bohaterkę, powiedzą o nim, że jest nieprawdziwy. Ci, którzy jej nie znali, niech popatrzą nań jak na legendę gwiazdy". Tak zaczyna się ścieżka dźwiękowa filmu "Miłość ci wszystko wybaczy". (ten fragment znajdziecie tutaj ). 

Właśnie. A ja z miejsca zapragnęłam dowiedzieć się jak było naprawdę. I okazało się, że to wcale nie będzie takie proste, bo o Ordonce napisano bardzo niewiele. Znalazłam tylko jedną pozycję, autorstwa Tadeusza Wittlina "Pieśniarka Warszawy Hanka Ordonówna i jej świat". Zakupiłam natychmiast i nie mogąc się doczekać aż przyjdzie pognałam do biblioteki i tryumfalnie przytargałam książkę do domu. I zostałam oczarowana. Biografie czytuję pasjami, ale różnie z nimi bywa. czasami najeżone datami, nazwiskami, faktami są trudne do przełknięcia. Tymczasem ta o Hance czyta się jak piękna opowieść nie tylko zresztą o niej, ale o ludziach jej bliskich, o czasach, które odeszły bezpowrotnie, oddaje klimat, który zaginął wraz z magicznymi latami międzywojennymi. Hanka urodziła się w ubogim domu i nazywała się Maria Pietruszyńska. Gdy zaczęła występować i marzyć o sławie uświadomiono jej że z takim nazwiskiem to po prostu kariery nie da się zrobić i właśnie wtedy rodzi się Hanka Ordonówna. Brzmi lepiej i bardziej tajemniczo od zwykłej Pietruszyńskiej. Ale oczywiście przybranie pseudonimu nie jest równoznaczne ze zdobyciem uznania publiczności. Zanim Hanka stanie się jej ulubienicą czeka ją długa i wyboista droga, najeżona rozczarowaniami i trudnościami, z którymi nawiasem mówiąc Haneczka radzi sobie rewelacyjnie. Ma w sobie ogromne umiłowanie życia, naturalność tak rzadko spotykaną u ówczesnych gwiazd i niewyczerpane pokłady optymizmu. Ale nawet i tak wielka radość czasami przegrywa z czarnymi stronami życia, czego dowodem jest próba samobójcza Hanki, po miłosnym zawodzie. Na całe szczęście dziewczynę udaje się odratować, a pozostałością po nieszczęśliwej miłości jest blizna, którą Ordonka ukrywa pod zsuniętym na skroń kapeluszem, co skutkuje tym, że modne panie zaczynają nosić nakrycia głowy w ten sam sposób:) Wracając do kariery Hanki nie wiadomo jakby się potoczyła gdyby na jej drodze nie stanął Fryderyk Jarosy, polski konferansjer  węgierskiego pochodzenia, reżyser teatralny i dyrektor wielu teatrów kabaretowych międzywojennej Warszawy. To on pierwszy dostrzegł w Hance drzemiącą gwiazdę i dzięki niemu Ordonka dostała znaczące role, on nauczył ją jak występować, jak mówić, jak podobać się publiczności. On też stracił dla niej głowę, z wzajemnością zresztą. W filmie to Hanka odtrąca Jarosego. Gdy oglądałam" Miłość ci wszystko wybaczy", było mi go bardzo żal, nawet trochę zła byłam na Hankę, że tak Fryderyka potraktowała. Tymczasem prawda była taka, że to Jarosy zostawił Ordonkę dla Stefci Góreckiej jednej z Tacjanek (tańczących w kabarecie dziewcząt). I szczerze mówiąc gust męski pozostanie dla mnie tajemnicą, bo nie rozumiem jak Fryderyk mógł zamienić Ordonkę na Stefcię... Toć ona nawet Hance do pięt nie sięgała! Ale widać miała jakieś inne przymioty (skrycie podejrzewam, że po prostu była młodsza i w tym tkwi cała tajemnica:)). Tak czy inaczej Hanka została sama i choć nie obnosiła się ze swoim cierpieniem to cierpiała bardzo. W końcu jednak i do niej los się uśmiechnął i skrzyżował jej drogę z drogą Michałą Tyszkiewicza, który pokochał Ordonkę tak bardzo, że nawet przeciwstawił się rodzinie i ożenił się z Hanką. Biedna Ordonówna nie miała pojęcia, że to że zastałą majątek męża pusty, gdy do niego po raz pierwszy zawitała to nie przypadek, ale ostentacyjne danie do zrozumienia, że nowa hrabina nie jest tu mile widziana. Michał czy też jak nazywała go Hanka - Misio niewątpliwie kochał swoją żonę, ale jednocześnie bardzo często zostawiał ją samej sobie. Ordonka niby go rozumiała, ale samotność nie służy młodej kobiecie, tym bardziej nie służy kobiecie występującej na scenie. Czasem pokusa bycia z kimś, bycia adorowaną i tęsknota za czułością okazują się zbyt silne... 
Pieśniarka Warszawy. Hanka Ordonówna i jej świat. Autor: Tadeusz Wittlin.

O tym właśnie, o romansach, kulisach życia kabaretu, teatralnych psotach, pierwszych filmowych doświadczeniach Ordonówny opowiada Pieśniarka Warszawy. Wyglądają z jej kart też inni, znani i lubiani: Tuwim, Zula Pogorzelska, która słynęła ze swoich pięknych nóg (Swoją drogą powinni jej zdjęcia oraz fotografie innych pań z tamtych czasów obejrzeć współcześni kreatorzy mody. Padli by na zawał i natychmiast odesłali piękności z tamtych lat na diety odchudzające:)), Osterwa i wielu, wielu innych. Tej książki się nie czyta, ta książka sama się opowiada. Ja oczywiście poszłam dalej i zakupiłam "Dymek z papierosa" książkę, która też traktuje na podobne tematy i "Ostatnią Cyganerię" Wittlina. Książki te są o tyle niebezpieczne, że wzbudzają wielką, nieopanowaną tęsknotę za tamtymi czasami i żal, że to już przeminęło i nie wróci, wzbudzają świadomość, że wojna zabrała nam nie tylko wielu wspaniałych ludzi, ale uśmierciła też specyficzną atmosferę, którą przesiąknięte były lata dwudzieste, lata trzydzieste... 
Swoją drogą to też jeden z moich ulubionych filmów:)

A to w ramach zatęsknienia, piosenka Agnieszki Osieckiej:
ŚWIAT ORDONKI
Słowa: Agnieszka Osiecka
muzyka: Juliusz Loranc
wykonanie: Ewa Bem (1997)
Piosenka dostępna na płycie DVD Agnieszka Osiecka - Zielono mi

Nie najlepszy to był świat, 
pełen drobnych i wielkich wstydów, 
ta Warszawka z dawnych lat 
te fałszywe etole z mitów...

Ale było kilka pań 
cudownie sentymentalnych, 
ale było kilka pań 
prawdziwie niebanalnych! 

Dziś miłość ci nic nie wybaczy, 
za kłamstwo, alkohol czy grzech 
dziś przyjdzie ci słono zapłacić, 
i nikt nie zamieni ich w śmiech! 

Gdy wrócisz pijany, 
szczęśliwy czy zły,
czyjś głos ukochany 
nie powie: "To nic, to ty..." 

Bo miłość dziś nic nie wybaczy, 
lecz wściekła pobiegnie do drzwi, 
w dzisiejszych kochankach tak wiele jest z graczy 
a mało, tak mało - z Ordonki i mgły... 

Przeminęły czasy burz 
i dziewczyny są wyższe i dłuższe, 
świat Ordonki przykrył kurz 
i kobiety dziś mają duszę. 

Ale czemu nie ma pań 
nieznośnie sentymentalnych,
ale czemu nie ma pań 
prawdziwie niebanalnych! 

Dziś miłość ci nic nie wybaczy, 
za kłamstwo, alkohol czy grzech 
dziś przyjdzie ci słono zapłacić 
i nikt nie zamieni ich w śmiech! 

Gdy wrócisz pijany, 
szczęśliwy czy zły, 
czyjś głos ukochany 
nie powie: "To nic, to ty..." 

Bo miłość dziś nic ci nie wybaczy,
lecz wściekła pobiegnie do drzwi, 
w dzisiejszych kochankach tak wiele jest z graczy 
a mało, tak mało - z Ordonki i mgły...