wtorek, 27 marca 2012

Dieta ach dieta... Czyli czas na wiosnę.

Do rozważań na temat wiosny zainspirowały mnie reklamy. Takie w telewizji. Wiosna znalazła się w nich (rozważaniach nie reklamach) li i jedynie z powodu moich pokrętnych skojarzeń. Dumając przed telewizorem doszłam mianowicie do wniosku, że reklamy w szczególności na wiosnę powinny być dobierane bardziej starannie.  Na przykład po edycji takiej, w której to miła pani wpędza mnie w kompleksy  pokazując swój niby gruby brzuch, gdy tak naprawdę to u niej występuje raczej brak brzucha i tym bym się na jej miejscu martwiła i zajada płatki, które są lekiem na całe nadwagowe zło w żadnym razie nie powinny być puszczane te reklamujące ciasteczka. Bo gdzie tu sens? Ledwo udało mi się siebie przekonać, że będę jadła już te odchudzające chrupkie coś, bo (uwaga skojarzenie wiosenne będzie) w końcu ciepło się robi i kurtki trzeba zrzucić, a z kurtkami również to czego nie da rady tak po prostu wziąć i odpiąć i w szafie odwiesić, gdy natychmiast moje postanowienie zostaje zachwiane, prze inną miłą panią opychająca się słodyczami i dającą do zrozumienia, że bez nich moje życie rodzinne legnie w gruzach, bo nie dam mojej familii tego co nas wszystkich łączy. Za nic na świecie nie chcę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności!  Oczywiście mogłabym nakarmić słodkościami dzieci i męża i powiedzieć im jeszcze ze wzruszeniem merci, z wdzięczności, że tak ładnie beze mnie jedzą,  ale reklamy jasno dają do zrozumienia, że tak to nie działa!  Potrzebne jest współdziałanie.
Poza tym wszyscy producenci reklam powinni na wiosnę wykazać jakieś ludzkie uczucia dla tych wszystkich biedaków, którzy właśnie przechodzą na dietę. I tak zamiast snikersa w reklamie o gwiazdorzeniu powinni gwiazdorzącemu podawać pałeczki zielonego selera, zamiast pudełek pełnych merci powinni reklamować  pojemniki wypełnione po brzegi  pieczarkami (też białe, okrągłe, a jakże mało kaloryczne) i tak dalej i tak dalej…  
I każdy blok reklamowy powinni zaczynać piosenką dieta ach dieta koniec z hurtem czas na detal… Przynajmniej nie sialiby zamętu w głowach biednych oglądających. A tak jednej strony jeżyki najeżone bakaliami z drugiej figura laseczki w zamian za kluseczki…  No i co ta reklamowa wiosna robi z ludźmi?

czwartek, 22 marca 2012

Nie dajcie się zamknąć!

Dzisiaj wpadłam tu tylko na chwilkę, bo chciałam podzielić się z Wami wiadomością, którą właśnie usłyszałam w Jedynce Polskiego Radia. Otóż najnowsze badania wykazały, że nie jesteśmy kreatywni siedząc w pudle. Oczywiście to takie uogólnienie, ale naukowcy zamknęli badanych w pudłach i kazali odpowiadać na różne pytania. Okazało się, że po wypuszczeniu ich na wolność (w tym wypadku pozapudłowość) pomysłowość gwałtownie wzrosła. Dalsze badania wykazały też, że ograniczenie przestrzeni nie wpływa na naszą inwencje twórczą korzystnie. Nie wiem jak to się ma do metrażu mieszkań, ale jeżeli tak, że na mniejszej powierzchni gorzej myślimy, to już rozumiem dlaczego mnie ciągnie do wielkich chałup takich jak ta, o której pisałam w poście o domu:) W każdym razie na nasze dobre samopoczucie mają też wpływ rośliny zielone, najlepiej drzewa. Z braku takowych za oknem, trzeba zaopatrzyć się w kwiaty. Ponoć tutaj dochodzi do głosu siedząca w nas mądrość naszych przodków, dla których soczysta zieleń była znakiem, że plony będą dobre i nie ma co się martwić o pożywienie i przeżycie. Kolejny eksperyment wykazał też, że żebyśmy wychodzili poza utarte schematy potrzebna nam wolność. Zebranych  ludzi podzielono na grupy, z których jedna miała siedzieć, druga poruszać się tylko i wyłącznie po wyrysowanych liniach, a trzecia mogła chodzić tak jak najbardziej lubi i ma ochotę. Potem wręczono wszystkim klocki i okazało się, że najfantazyjniejsze budowle wyszły od tych, którym pozostawiono największą swobodę. Sugerowano, że dobrze jest pamiętać o tym, w codziennym życiu i zastosować na przykład w drodze do pracy, zmieniając codzienną trasę na nieco inną. Mnie osobiście najbardziej zaintrygowały te drzewa. Czy to znaczy, że jak przed oknem będę miałam jakoweś choinki to przez okrągły rok będę psychicznie syta i spokojna? A jak takie co liście tracą i będę musiała przez zimę patrzeć na nagie gałęzie to mi się pogorszy? Koniecznie muszę doczytać:) No i jeszcze jedno, czy tacy co to mają skłonności do łamania prawa zamknięci w ciasnych celach też tracą na kreatywności? I dopóki siedzą w pudle to ich występne plany nie są już finezyjne i szczwane? Jeżeli tak to jeszcze w żadnym wypadku nie powinni mieć widoku na nic liściastego i zielonego. I oto dzięki wam (bo to z myślą o odwiedzających tego bloga tu weszłam) wynalazłam sposób na zmniejszenie przestępczości! Małe cele, zero kwiatków, no może jakieś nagie gałęzie dla pogorszenia samopoczucia... Coś mi się wydaje, że właśnie moja kreatywność gwałtownie wzrosła i tak na wszelki wypadek zamilknę, bo ani chybi za moment ktoś oskarży mnie za nieludzkie podejście do więźniów....     

poniedziałek, 19 marca 2012

Kura domowa

Zaintrygował mnie dzisiaj temat kur. Zainteresowanie nim zawdzięczam mojej koleżance, która zadzwoniła do mnie przed południem i zażądała, bym wypowiedziała się natychmiast i szczerze: czy, po pierwsze, uważam się za kurę domową, a po drugie, czy ona jest też tak postrzegana. Słowo "też" sugerowało, że ja zostałam już zaliczona do drobiowego domowego klanu. W związku z tym, że ostatnio zostałam już osądzona jako osobnik antyspołeczny, posądzenie o przynależność do kur nie zrobiło na mnie najmniejszego wrażenia. Widać mam duże zdolności przystosowawcze. Jednak temat, co tu gadać, był interesujący. Bo, jak by się bliżej temu przyjrzeć, to ja rzeczywiście jestem domowa. Tyle tylko, że w żadnym wypadku nie kura. Kobieta domowa, a i owszem. Nią po prostu jestem, natomiast z kurą nie czuję się nijak związana. Porównajmy powiedzmy cechy fizyczne i podstawowe zachowania. Skrzydła, mimo wielu lat bycia „domową”, mi nie wyrosły, w ziemi wprawdzie grzebię z upodobaniem na wiosnę (w skrzynkach), ale nie w poszukiwaniu żywych przekąsek, tylko w ramach rozwijania pasji ogrodniczej, nie gdaczę, nie kręcę tępo łebkiem, nie puszę się przed kogutem, nie znoszę jajek, chociaż tego ostatniego czasami żałuję, bo wydaje mi się to łatwiejsze niż rodzenie dzieci ludzkim sposobem. O braku upierzenia i pomarszczonych łapek nawet nie wspomnę. Żadna ze mnie kura i myślę, że przedstawicielki kurzego klanu mogłyby się poczuć szczerze oburzone porównaniem mnie do nich. Jeżeli zaś chodzi o kobietę, to wszystko mam na swoim miejscu, jednego mniej, drugiego więcej, ale nikt nigdy nie pomylił mnie z płcią przeciwną, nie mówiąc już (ku mojej szczerej uldze) o zupełnie innym gatunku.
Poza tym mojemu ewentualnemu ukurzeniu się przeszkadzają zupełnie niekurze cechy charakteru. Jak powszechnie wiadomo, kury wstają o wschodzie słońca i chodzą spać z kurami. Gdy tymczasem ja o wschodzie słońca z reguły przewracam się na drugi bok i nigdy w życiu nie spałam z żadną kurą!
Moja koleżanka wysłuchała mnie i z dezaprobatą zacmokała do słuchawki.
- Ty jak zwykle ze wszystkiego żartujesz - powiedziała z wyrzutem. - A ja tak na poważnie pytam. Nie czujesz się czasami jak rasowa kura domowa?
Tu mnie zamurowało! Koleżanka najwidoczniej żądała potraktowania tematu serio. Chcąc być pomocna przymknęłam oczy i usiłowałam wyobrazić sobie jak taki twór zwany rasową kurą domową wygląda. Przed oczami z miejsca pojawiła mi się monstrualnej wielkości kura w wałkach na głowie, podomce i rozdeptanych kapciach, wywijająca zgrabnie pierzastą miotełką i gdacząca gderliwie na gromadkę kurzych dzieci. Z całą mocą poczułam, że w  życiu nie czułam się jak rasowa kura. Ani domowa, ani zdziczała. Stanowczo wolałam pozostać domową kobietą. Taką, co to czasem pobiega ze szczotką i mopem, ale o wiele częściej książkę poczyta i postuka w klawisze komputera i bez żadnych wyrzutów sumienia powie, że dziś na obiad będzie mrożonka, bo jej się gotować absolutnie nie chciało. Koleżance przekazałam, że z drobiem to mam jedynie tyle wspólnego, że gotuję z niego rosół i usłyszałam, że jednak nie nadaję się do takich rozmów, bo nie jestem typową kobietą. Cóż, nie zmartwiłam się tym zbytnio. Bo czy nie uważacie, że coś takiego jak typowa kobieta, podobnie zresztą jak kura domowa, po prostu nie istnieje?
A przy okazji kurzych tematów uprzejmie donoszę, że właśnie makabrycznie zdrożały jajka i drożeć tak mają do Wielkanocy, więc może nie głupio byłoby sprawić sobie taką kurę domową na własny użytek....



piątek, 16 marca 2012

Pisarz zakałą społeczeństwa

Dzisiaj moi drodzy mam doła. I to takiego na maksa! Dowiedziałam się właśnie, że jestem zakałą społeczeństwa! Aspołeczną zakałą dodajmy i to jeszcze taką co to chleb innym od ust odbiera. Mianowicie jeżeli by ktoś nie wiedział w oczach przeciętnego wyżej wspomnianego zjadacza tegoż chleba  moja praca pracą nie jest! Co więcej w związku z tym, że zadufanie patrzę na moją działalność jak na zajęcie zawodowe krzywdzę innych uczciwie na byt swój i swoich rodzin zarabiających. Otóż jedna ze znajomych mojej znajomej stwierdziła, że przez takich jak ja są same problemy. Po pierwsze nie pracuję: czytaj nie wychodzę rano do pracy, nie odbębniam ośmu  czy tam iluś godzin i nie dostaję pensji. To ostatnie przez znajomą mojej znajomej oczywiście było pochwalone, bo przecież pensji za ten brak zaangażowania dostawać nie mogę. Ale za to bezczelnie zabieram miejsce w przedszkolu dla dziecka uczciwie pracujących rodziców! Ja oczywiście do owych się nie zaliczam. Co więcej przy składaniu papierów przedszkolnych okazało się, że muszę przedstawić zaświadczenie z Zusu, że pracuję. Na nic zdają się tłumaczenia, że pisząc nie jestem zatrudniona. Oczywiście mogłabym założyć firmę i się zarejestrować. Ale wtedy z miejsca mogłabym porzucić pisanie. Koledzy po fachu na pewno wiedzą o czym mówię, tym którzy nie są w temacie wyjaśniam, że tantiemy z książki starczyłyby być może, przy dość optymistycznym podejściu, na opłaty rzeczonego Zusu i innych zuso podobnych. I tak czarno na białym widać, że naciągam państwo, krzywdzę matki uczciwie pracujące, a nie bawiące się przez całe dnie przy klawiaturze. I tak moi drodzy mam doła, bo w głowie mi się nie mieści, że teraz chciał nie chciał jestem zmuszona do udowodniania, że nie jestem wielbłądem. Jednym słowem ktoś tu zwariował: albo ja albo świat. Ale to już oceńcie sami.

środa, 14 marca 2012

Nie będąc młodą lekarką - czyli recepta jak unikać nudy

Jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek z Was obawiał się, że będzie w życiu się nudził już może przestać. Otóż znalazłam niezawodny sposób na to by nigdy nie doświadczyć znudzenia. Droga do osiągnięcia celu jest stosunkowo prosta. Otóż należy sprawić sobie męża, dzieci i jakieś zwierzę. W moim wypadku poszłam na całość i mam psa, kota i świnkę morską. O dzieciach - sztuk dwie - nie wspominając. I jeżeli chodzi o męża nie odgrywa tutaj znaczącej roli i bynajmniej nie chodzi mi o to by dyskryminować mężczyzn. Po prostu mąż z reguły jest stworzeniem dość samodzielnym i na uchronienie nas przed nudą nie będzie miał wielkiego wpływu. Natomiast niezbędny jest do posiadania dzieci, ale pozwolicie, że akurat w ten temat nie będę się zagłębiać:)
W każdym razie posiadając potomstwo zapewniacie sobie nie dość,że zajęcie do końca życia to dodatkowo sporo rozrywki. Na przykład moja córka zapytała mnie kiedyś, co to jest szkoła pornograficzna. Oniemiałam. Naprawdę. Byłam przygotowana na poruszanie różnych tematów, typu skąd się biorą dzieci i takie tam, ale o szkole pornograficznej? Przed tym nikt mnie nie ostrzegł!  Z miejsca rozpoczęłam więc śledztwo skąd ona w ogóle ową placówkę edukacyjną wytrzasnęła. Spodziewałam się kręcenia i żmudnego dochodzenia prawdy, ale moje dziecko wzruszyło ramionami i stwierdziło, że przeczytało o niej w książce M. Musierowicz. Nie dowierzałam. Po wnikliwym zbadaniu sprawy wyszło na jaw, że rzeczywiście chodziło o książkę Pani Małgorzaty, tyle tylko, że dziecię moje zamiast poligraficzne czytało pornograficzne. Odkrycie przyczyny i tak nie uchroniło mnie od szczegółowego wyjaśnienia obu pojęć. Chyba nie muszę mówić z którym miałam większy problem.
Z kolei mój syn (lat cztery), któregoś dnia, jedząc ogórka konserwowego, oznajmił mi, że jest w ciąży.
- Hmmm, a skąd wiesz? - zapytałam zaintrygowana.
- Z telewizji  - oznajmił zwięźle. - Jedna pani mówiła, że jak się je ogórki to będzie się miało dzidziusia. -  W duchu stwierdziłam, że w takim razie chwilowo będę wystrzegać się produktów kwaszonych - I wiesz co, mamo? Już nie będę cię prosił o braciszka! Sam sobie urodzę! - dodał mściwie.
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale groźba nie przejęła mnie zbytnio. Ba! Zgłębiając swoje uczucia to nawet odczułam ulgę. Sama się sobie dziwię, ale perspektywa porodu, nawet kogoś tak wyjątkowego jak braciszek, nie wprawiała mnie w zbytnią euforię.
Innym razem Tysiek zajął nam z mężem sporo czasu pytając co to jest "bombsiuj nas". Niestety nie wiedziałam. Mąż też nie. Nasz syn patrzył na nas swoim czystym błękitnym spojrzeniem, w którym odbijało się rozczarowanie.
- A panie w przedszkolu wiedzą - powiedział z naganą. Poczułam się jak rodzic tłumok. Bo skoro panie wiedzą, a ja nie...
- A to bombsiowanie to zabawa? - usiłowałam dociekać.
- Nie, no mama piosenka - wyjaśnił mój syn i na całe szczęście odśpiewał nam ją bez zbędnego namawiania. Brzmiała tak:
Witaj Tysiu, witaj Tysiu,
Jak się masz, jak się masz
Wszyscy cię lubimy, wszyscy cię lubimy,
Bombsiuj nas, bombsiuj nas!
Spora czasu zajęło nam wyjaśnienie, że to nie żadne bombsiuj tylko bądź wśród. W rezultacie wkurzyliśmy nasze dziecko do tego stopnia, że wykrzyczało nam, że panie przecież wiedzą co śpiewają. Na to nie znaleźliśmy odpowiedzi.
Ostatnio też, na zakupach nasz syn wprawił nas w ogromne zakłopotanie. Staliśmy już w kolejce do kasy, za nami stał straszy pan, który nie wiedzieć czemu wzbudził w Tymku ogromne zainteresowanie. W pewnym momencie Tysiek pochylił się w moim kierunku i konspiracyjnym szeptem oznajmił, że dzadziuś będzie zaraz tańczył. Zanim skojarzyłam starszego pana z dziadziusiem minęła chwila, natomiast za nic nie mogłam dociec dlaczego miałby tańczyć. W końcu Tymek pokazał mi zawartość jego koszyka. Leżała w nim mrożona pizza. I wszystko stało się jasne. Kto ogląda telewizję zapewne widział reklamę pizzy Giuseppe. I zapewne też już wie, o co chodziło ze staruszkiem. Na nic zdały się szeptem wygłaszane uwagi i prośby żeby nasz upiorny syn zdjął z bogu ducha winnego staruszka wyczekujący wzrok. Co więcej Tysiek głośno zaprotestował gdy chcieliśmy od kasy odejść.
- On na pewno zaraz będzie tańczył - zawołał z żalem - Niech dziadziuś tańczy!
W tej chwili nie było już mowy żeby zataić kogo nasz uroczy syn ma na myśli. Na całe szczęście starszy pan okazał się bardzo miłym też oglądającym telewizję dziadziusiem i specjalne dla naszego syna odprawił cos w rodzaju tańca z pizzą w dłoni.
Tak więc widzicie, że same dzieci wystarczą żeby człowiek się nie nudził. Jak się jeszcze do tego dołoży zwierzaki gwarantuję, że o nudzie będzie można tylko marzyć. Weźmy takiego psa. Dla bardzo wymagających (czytaj pragnących mieć kupę zajęcia) polecam owczarki belgijskie. Odkąd u nas pojawiła się nasza  suka mam z nią sto pociech. Po pierwsze kradnie. Ale nie tak zwyczajnie jedzenie, czy coś w ten deseń. Ona kradnie i gromadzi swoje skarby pod sekretarzykiem. Teraz rozszerzyła kryjówkę na skrzynkę pod łóżkiem. Poza tym, że uprawia złodziejstwo w domu znosi z dworu kapsle od piwa. Nie wiem jak to robi, może to nie czysty pies tylko krzyżówka z chomikiem i ma jakieś torby w policzkach i tam je chowa, bo mimo usilnych obserwacji nigdy nie udało mi się zauważyć, żeby niosła coś w pysku, a jak przychodzi co do czego to nagle z odmętów pyszczydła wydobywa nowy eksponat śmieciowej kolekcji. Poza tym ostatnio przechodzi ciężki okres lęku przed światem. I tak mam psa obronnego, który jak słyszy, że ktoś wchodzi do domu chowa się pod łóżkiem i stamtąd szczeka. Dodajmy, że chcąc uniemożliwić jej znikanie pod meblem wstawiliśmy tam kartony i teraz gdy się chowa wbija tam tylko łeb. I tak reszta psa wystaje na zewnątrz, ale widać ona wyznaje zasadę, że skoro ona nie widzi to i jej nie widzą. Jeden mój znajomy wysnuł teorie, że ona się po prostu wstydzi, że się boi i dlatego nie chce na to patrzeć. Ostatnio gdy o tym dyskutowaliśmy z mężem stwierdziliśmy, że i tak nie jest tak źle, bo w końcu szczeka. Ale potem dopadło nas straszne podejrzenie, że ona szczeka nie w celach obronnych tylko ostrzegawczych. Bo gdyby tak na przykład wchodzący okazał się złodziejem krótkowidzem to lepiej go ostrzec: słuchaj uważaj jak kradniesz, bo ja tu leże i możesz mnie zdeptać.
I tak oto wygląda moja recepta na brak nudy. Jeżeli ktoś nie wierzy zapraszam niech wpadnie i sam się przekona ile czasu zajmują dyskusje z dziećmi, wyciąganie spod łóżka psa, śledzenie jego przestępczej działalności o zwykłym życiu i obowiązkach nie wspominając. A i jeżeli ktoś ma wątpliwości, bo na przykład o męża w danym wypadku trudno, albo dzieci jeszcze się nie pojawiły, niech się nie martwi! Sam zwierzak wystarczy. Nawet jeżeli będzie to tylko świnka morska, pod warunkiem, że odpowiednio się ją rozpieści. Nasi znajomi osiągnęli w tym względzie mistrzostwo świata doprowadzając do tego, że świnek sypia z nimi w łóżku,  a każda  próba wyeksmitowania go do klatki kończy się nieprzespaną nocą. Po prostu drze się niczym straż pożarna jadąca na sygnale. Ale spełnianie jego zachcianek gwarantuje im zajęcie na większą część dnia więc suma summarum nie ma co narzekać. W końcu czego się nie robi żeby osiągnąć cel?

poniedziałek, 12 marca 2012

Piękne Nigdzie, czyli co w laptopie Magdy K. piszczy

 Kochani moi!
Wino z Malwiną za moment powędruje do wydawnictwa, ale w kolejce czekają już następne opowieści. Niektóre już są zaczęte, bohaterowie tupią w nich niecierpliwie nogami i popędzają mnie mając wyraźną pretensję, że każę czekać im w zawieszeniu i niepewności co do dalszych losów. I chciałabym podzielić się z wami właśnie takim fragmentem. To początek "Pięknego Nigdzie". Mam nadzieję, że wam się spodoba.
A jeszcze jedno! Babka Matylda występująca tutaj nie jest Babka Matyldą z Okna. Jest to zupełnie inna babka. Zbieżność imion niestety musi zostać, bo o tej Matyldzie wspomniałam w Sezonie na cuda. To było zaledwie krótkie zdanie, ale cóż była tam Matylda babka malarki Agaty. Nie mogę jej teraz zmienić imienia. Tak to jest jak książki nie tylko żyja własnym życiem, ale pisza się w wybranej przez siebie kolejności:)
A zdjęcie... No cóż gdzieś tam kryje się właśnie Malownicze:)


Piękne Nigdzie
Malownicze –  mój pierwszy świat, który został daleko ode mnie, moje marzenie umiejscowione w  jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości – może kiedyś gdy już zdobędę stabilizację finansową, gdy obrazy zaczną się jeszcze lepiej sprzedawać wrócę tam i będę rozkoszować się spokojem i leniwymi dniami. Kiedyś na pewno mi się uda – myślałam co rano pijąc pospiesznie kawę i marząc o tym by nigdzie się nie spieszyć. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że to kiedyś nigdy nie nadejdzie. Zawsze będę miała tutaj coś do zrobienia, coś do zakończenia i do zaczęcia. Jak ktoś wybrał sobie wolny zawód nie miał co liczyć na emeryturę i święty spokój. Ledwo starczało mi czasu żeby raz w roku w Boże Narodzenie odwiedzić babkę. Zresztą te wizyty też były ograniczone czasowo, obiad z babcią i biegiem z powrotem. Mając tego świadomość mogłam spokojnie marzyć o Malowniczym nie musząc na nic się decydować. W głębi serca wiedziałam, że dobrze jest mi tak jak jest, a marzenia to rzecz ludzka, jakieś trzeba było mieć. No cóż zapomniałam tylko, że niektóre mogą się spełnić. I to  zupełnie w nieoczekiwanym czasie i zaskakujących okolicznościach.

A wszystko zaczęło się od snu. Śniła mi się wielka łąka pełna kwitnących mleczy i zielonej soczystej trawy. Stałam tam i dziergałam na drutach coś długiego i czerwonego. Było to o tyle niesamowite, że w całym swoim życiu nigdy drutów nie miałam w ręku, a tu całkiem sprawnie tworzyłam to wełniane coś. Nawet we śnie się sobie dziwiłam. I nagle na niebie niczym wielka chmura pojawiła się babka Matylda. Płynęła lekko unosząc się na rozkloszowanej spódnicy i patrzyła na mnie ironicznie. To jedno akurat mnie nie zaskoczyło. Babka zawsze była nieco ironiczna i złośliwa. Gdy w końcu się do mnie zbliżyła wydobyła zza pazuchy wielki pędzel i zaczęła mnie nim poganiać śpiewając gromkim głosem: a przed nią bieży baranek, a nad nią lata motylek i ewidentnie ona była tym motylkiem a ja tym drugim, czterokopytnym. W życiu nie widziałam tak wielkiego motylka, który dodatkowo tak strasznie fałszował. Myślę, że właśnie dlatego żeby już tego nie słuchać zaczęłam na oślep gnać przed siebie gubiąc po drodze druty, a babka nic sobie z tego nie robiąc nadal płynęła nade mną dając mi co chwila po głowie pędzlem.  Dzięki bogu nie miałam szans dowiedzieć się co było dalej, bo rozdźwięczał się telefon budząc mnie z tego koszmaru.
- Słucham? - mruknęłam przytykając słuchawkę gdzieś w okolice ucha i cały czas starając się odpędzić od siebie senne majaki.
- Dzień dobry, czy mógłbym rozmawiać z Agatą Jaramowicz? - zapytał lekko schrypnięty męski głos.
- To ja – potwierdziłam swoją tożsamość – słucham pana – dodałam, bo w słuchawce zapanowała cisza.
- No tak, od czego by tu zacząć... - zająknął się z lekka mężczyzna – Pani Agato dzwonię ze szpitala w Malowniczym. Pani babcia – Matylda znalazła się u nas na oddziale i...
 - Boże kochany, ale żyje? - przerwałam mu zdenerwowana i natychmiast poderwałam się z łóżka.
 - Niestety tak. To jest przepraszam nie to chciałem powiedzieć – bąknął mój rozmówca znękanym tonem, utwierdzając mnie w przeświadczeniu, że coś jednak jest nie w porządku. Albo z babką, albo z nim.
- Zaraz, po kolei – wysiliłam się na łagodny ton – Kim pan w ogóle jest?
 - No tak wiedziałem, że coś pominąłem. Moja godność Jerzy Pokątny, jestem lekarzem.  - Początkującym i może dlatego tak trudno mi rozmawiać o skomplikowanych sytuacjach – wyjaśnił z westchnieniem, a mi lodowaty dreszcz przeleciał wzdłuż kręgosłupa. Niewątpliwie coś się stało, babka nie na darmo mi się śniła.
 - Panie Jerzy mam rozumieć, że z babcią nie jest dobrze? Jest umierająca, w stanie ciężkim? - wypaliłam z grubej rury, bo moje nerwy napięte jak postronki nie były w stanie wytrzymać niepewności ani minuty dłużej, a rozbuchana wyobraźnia tworzyła makabryczne wizje.
- Nie, w żadnym razie, ja nie w tej sprawie – pan Pokątny westchnął, a mnie zamurowało.
- To ja już nic nie rozumiem! Nie dzwoni pan w sprawie zdrowia babki? - zapytałam niebotycznie zdumiona zastanawiając się jednocześnie czy to co przeżywam nie jest przypadkiem dalszą częścią pokręconego snu.
- Dzwonie w sprawie swojego zdrowia i zdrowia całego personelu – podniesionym głosem odpowiedział mi początkujący doktor, a ja zaczęłam podejrzewać, że babka znalazła się w wariatkowie i podzieliła sie moim numerem z którymś z pacjentów.
- Chwileczkę, zreasumujmy. Jest pan lekarzem początkującym czy też nie o to mniejsza. I dzwoni pan do mnie bladym świtem, pyta czy jestem wnuczką pani Matyldy i chce pan ze mną rozmawiać na temat zdrowia personelu szpitala, dobrze zrozumiałam? Zatruliście się tam oparami terpentyny czy jak? Bo na mój gust to raczej nękają was problemy psychiczne. I co do tego ma moja babcia? Panie Pokątny ma pan minutę zanim się rozłączę i zadzwonię do pana przełożonego. Mam dość tej chorej sytuacji i zgadywanek! - ostrzegłam go podniesionym głosem.
- Proszę się nie denerwować, wystarczy, że ja prawie osiwiałem. Już wszystko tłumaczę. Pani babka trafiła do nas z bólami w klatce piersiowej. Zrobiliśmy wszystkie badania, nic poważnego się nie działo, została kilka dni na obserwacji i jest wszystko w porządku.
- No i? - popędziłam go, zastanawiając się czy sytuacja w szpitalu jest tak fatalna, że muszą zatrudniać ograniczonych umysłowo i niezdolnych do normalnej komunikacji.
- No i chcieliśmy wypisać ją do domu. Ale pani Matylda stwierdziła, że nie ma mowy, ona nie czuje się wcale najlepiej i wracać nigdzie nie zamierza.
 - Ale przecież skoro dostała wypis... - mruknęłam siadając na krześle.
- Nie dostała go – wyznał skruszonym głosem pan Pokątny – Nikt nie odważył się jej wypisać. Pani nawet nie potrafi sobie wyobrazić jak ta staruszka daje się nam się we znaki! Rozstawia pielęgniarki po kątach, krzyczy na lekarzy, sam nie wiem dlaczego, ale wszyscy się jej bo... to znaczy czują przed nią respekt i jak by tego było mało zaraziła cały oddział hazardem. Bez opamiętania gra w karty.
- Aha, w brydżyka – podpowiedziałam usłużnie.
- No właśnie,nie byłoby w tym nic nagannego gdyby nie to, że wszyscy grają nie zważając na porę, nie wiem kiedy ostatnio udało nam się zrobić obchód zgodnie z planem, pani babka wczoraj kazała lekarzowi pójść do diabła, bo właśnie była licytacja i nie zamierzała przerywać. Biedak załamał się zupełnie i zrezygnował z porannego obchodu. Co więcej i tu proszę panią o dyskrecję, mamy kłopot z ordynatorem...
- Też nie wytrzymał obcowania z babcią? - zapytałam siląc się na powagę.
- A nie, on tak łatwo się nie poddaje. Twardy z niego chłop, w końcu nie każdy może pracować na takim stanowisku, żelazne nerwy to podstawa.
- Aha, no więc co z nim?
- Popadł w nałóg, pani Agato. Nic tylko siedzi i rżnie w karty. Nawet niewiele śpi, do domu wpada tylko po to żeby się przebrać, jego żona jest zrozpaczona, boi się że mąż wszystko straci...
- A co grają na pieniądze? - groza sytuacji w pełni zaczęły do mnie docierać. Jak tak dalej pójdzie zamkną babkę za demoralizację personelu szpitalnego po to tylko by następnie wykończyła współwięźniów.
- Nie, nawet o tym nie pomyślałem, myśli pani, że pani babce może to wpaść do głowy? - ze słuchawki powiało przerażeniem.
 - Sam pan się przekonał, że to piekielna staruszka – odpowiedziałam wymijająco – Ale skoro gra nie toczy się o nic konkretnego to czemu obawia się pan o ordynatora? Co można stracić przy niewinnej partyjce brydża?
- Pozycję zawodową pani Agatko. Ordynator hazardzista, który oddaje się nałogowi w pracy? Rozumie pani?
- No dobrze, rozumiem, ale czego pan ode mnie oczekuje? - zapytałam dla czystej formalności, bo niestety wiedziałam jaka będzie odpowiedź.
- Ja panią błagam, mogę nawet na klęczkach niech pani tu przyjedzie i zabierze babkę do domu. Pani Alicja, jej przyjaciółka, twierdzi, że to z samotności jej się tak porobiło. Dała mi pani numer telefonu i stwierdziła, że może pani będzie mogła nam pomóc.
- A Olga? Przecież jest na miejscu – zrozpaczona wysunęłam ostatni argument jaki przyszedł mi do głowy, ale przecież tonący i brzytwy się chwyci, a mi właśnie niknął pod wodą cały ułożony świat.
- Pani siostra, tak? Dzwoniłem do niej, ale ona nawet nie przyszła. Powiedziała, że  nie chce z tą chorą sytuacją mieć nic wspólnego. A i mam jeszcze jedną prośbę. Niech pani nie mówi, że do pani dzwoniłem. Pani Matylda by mi tego nie darowała, bo już na samym początku kazała pani nie zawracać głowy.
- No to co mam jej powiedzieć? Że duch święty mnie nawiedził i błagał o ratunek waszego szpitala?
- Niech pani coś wymyśli, w końcu to pani babka i pani najlepiej wie co na nią działa.
- No dobrze. Ale nie sądzi pan, że to głupie bać się jednej małej staruszki?
- Pani Agato łatwo pani mówić, bo jest pani daleko – westchnął pan Pokątny i zakończył rozmowę. A ja chciał nie chciał przyznałam mu rację. Przerażeniem tylko napawała mnie świadomość, że odległość za parę godzin drastycznie się zmniejszy i będę musiała stanąć twarzą w twarz z babką, która co jak co, ale charakterek miała iście piekielny, a uparta była jak całe stado osłów.

Z Wrocławia udało mi sie wyjechać dopiero trzy godziny później, bo musiałam się przed wyjazdem trochę ogarnąć, spakować i odwołać kilka spotkań w tym jedno prywatne. Adam, z którym byłam umówiona na wieczór na przeprowadzenie poważnej rozmowy był wyraźnie niezadowolony.
- Jak zwykle się migasz – fuknął – A może tu chodzi o Wojtka? Podobno byłaś z nim na kawie.
Nie migam się, nie migam tylko moja babka terroryzuje szpital i muszę ją stamtąd wyciągnąć. To mój społeczny obowiązek. Sam wiesz, że medycyna ma się w naszym kraju źle i świadomość, że moja najbliższa rodzina przyczynia się dodatkowo do jej upadku działa na mnie nie najlepiej -  westchnęłam ciężko na samą myśl o tym co mnie czeka – A poza tym skąd wiesz, że spotkałam się z Wojtkiem?
- Przed momentem mi powiedział. Wprawdzie niewiele cię obchodzę, ale mogłabyś mieć na uwadze, że pracujemy razem i w końcu do mnie dotrze, że spotykasz się z moim kolegą! - rozgoryczenie w słuchawce sięgało zenitu.
- Adam, ale mi zupełnie nie zależy na utajaniu tego faktu – wyznałam prawdomównie – Poza tym nie krzycz na mnie, bo mnie to irytuje. Ostatnio powiedziałam ci, że bardzo cię lubię, ale nic poza tym, dobrze pamiętam? Więc nie wiem dlaczego miałabym informować cię o tym z kim i w jakim celu się spotykam. A tym bardziej nie widzę sensu by cokolwiek ukrywać.
- Tak to nie będziemy rozmawiać – Adam wyraźnie się obraził – I jeżeli już musisz kłamać, to mogłabyś robić to bardziej wiarygodnie. Terroryzująca szpital babka, też coś! To życie a nie film, moja droga! Żegnam! - zakończył dobitnie, a ja stwierdziłam że trudno się z nim nie zgodzić. Po prostu samo życie.
- Ledwo odłożyłam słuchawkę telefon rozdzwonił się na nowo. Na wyświetlaczu migało nie pozostawiające złudzeń Wojtek od Adama.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteście z Adamem razem? – zaatakował mnie bez wstępów.
- A jesteśmy? - z trudem pohamowałam irytację przyrzekając sobie w duchu, że po powrocie od babki porzucę zgubny nałóg umawiania się z mężczyznami, bo jak na razie trafiały mi się jakieś niewydarzone i z lekka upośledzone egzemplarze.
- To ty mi powiedz! Bo nic z tego nie rozumiem, spotykasz się z nim czy nie? Nie chcę być ostatnią świnią, która wyrywa kobietę koledze.
- Nic ci nie zamierzam mówić, wyjaśnijcie to sobie sami – w końcu tłumione od rana zdenerwowanie przyjęło werbalną formę – Muszę kończyć, babka czeka – dokończyłam z rozpędu, bo w końcu wszystkie rozmowy zaczęły mi się mieszać.
- Jaka babka? - zdziwił się Wojtek – Zresztą mniejsza z tym. To mówisz, że Adam zmyślał? No koleś wygląda na lekko zakręconego. Nie powinienem tak ufać ludziom. Bardzo bym się chciał jeszcze z tobą spotkać...
Szczerze mówiąc ostatnia deklaracja w ogóle mnie nie zdziwiła, bo na wspomnianej wcześniej kawie Wojtek głównie patrzył mi w oczy i zapewniał średnio co minutę, że bardzo chce się ze mną spotykać. Innych tematów nie poruszyliśmy. Na każde rozpoczęte przeze mnie zdanie odpowiadał wieloznacznym aaha, albo jakoś równie inteligentnie.
- Ja ci nic takiego nie mówiłam – sprostowałam – Ale co z twoim sumieniem? Już cię nie gniecie? A co jeżeli podle wykorzystuje was obu? - zapytałam ironicznie – Przemyśl sobie to wszystko. A teraz naprawdę muszę kończyć. Cześć – powiedziałam i się rozłączyłam.
Właściwie po co ja sie w to bawię? - zadałam sobie po raz setny pytanie. Jestem jakąś masochistką czy co? Adam (rozwiedziony czterdziestolatek) średnio raz w miesiącu umawiał się ze mną i przeprowadzał poważną rozmowę mającą uświadomić mi jak bardzo go ranię i jak wiele tracę nie chcąc z nim być. Po każdym takim spotkaniu obiecywałam sobie, że już nigdy w życiu sie z nim nie zobaczę, po czym przypominałam sobie  znajomą psycholożkę, która przypadkiem okazała się terapeutką Adama i łamiąc tajemnicę lekarska opowiedziała mi, że biedak zupełnie się w życiu pogubił i że mówi o mnie jako o jedynej przyjaciółce. Od tej pory całym sercem nienawidziłam ludzi łamiących tajemnice zawodowe, bo wiedząc o jego problemach nie mogłam tak po prostu kazać mu iść do diabła. Natomiast jeżeli chodzi o Wojtka to jakoś nie miałam serca powiedzieć mu, żeby lepiej dał sobie spokój bo nasza znajomość i tak nie ma sensu.
Bo ty kochana po prostu jesteś za dobra – powiedziałam do odbicia w przedpokojowym lustrze – I za głupia – dodałam zawiązując pod szyją brązową apaszkę. I niestety obawiam się, że to ostatnie znacznie przeważa wszelkie inne moje cechy – pomyślałam zamykając drzwi i szykując się do drogi na końcu której czekała na mnie babka i jej upiorne pomysły.

sobota, 10 marca 2012

Co na spotkaniach autorskich zaskoczyć autora może...

Bardzo lubię spotkania autorskie. Uwielbiam bezpośredni kontakt z czytelnikami, możliwość porozmawiania (a kto mnie zna wie, że mówić to ja lubię:)) i to, że na takie spotkania przychodzą zwykle ludzie mi życzliwi. Ale istnieją rzeczy które totalnie mnie zaskakują i które mówiąc słowami Ferdynanda Kiepskiego nie śniły się nawet fizjologom. I tak na jednym ze spotkań gdy nadszedł czas zadawania pytań z tylnego rzędu powstała elegancka starsza pani, odchrząknęła i wskazując na mnie palcem zapytała:
- A gdzie babcia?
Rozejrzałam się po sali ale starsza pani patrzyła ewidentnie na mnie, a wzrok miała wyraźnie oskarżający.
- Moja babcia? - zapytałam grając na zwłokę, bo szczerze mówiąc wolałam nie odpowiadać gdzie w tej chwili przebywa mojej świętej pamięci babcia, bojąc się, że przez dźgającą we mnie paluchem panią zostanę źle zrozumiana. 
- No pani! A matka?
Tu było łatwiej. Mogłam podać dokładne miejsce pobytu mojej mamy, ale nie bardzo rozumiałam po co komu ta wiedza. Cała sala wyglądała na równie skonsternowaną co ja. Myślę, że moja mina w tym momencie była z cyklu tych bezcennych. Starsza pani natomiast wyprostowała się jak struna i z pretensją powiedziała:
- No tak! Bo pani mówi o mężu, że zawiózł coś tam do wydawnictwa, o córce, o przyjaciółce... No a kto tu jest najważniejszy? Kto panią powołał na świat?
- Babcia? - rzucił ktoś z sali nieśmiało i tu muszę się wam przyznać, że nie wytrzymałam. Cóż tu dużo mówić pisarz też człowiek i też może mieć chwilę słabości. Po prostu sytuacja mnie przerosła i zupełnie niegodnie leżałam na stoliku nakrytym eleganckim zielonym obrusem i przysłoniwszy się książką płakałam ze śmiechu.
Starsza pani nie poznała się na komizmie sytuacji i wyszła. Jeżeli by kiedykolwiek to czytała niech przyjmie moje najszczersze przeprosiny.
Innym razem na spotkanie poza czytelnikami przyszedł też dziennikarz pewnej lokalnej gazety. Scenariusz standardowy dla spotkań, najpierw rozmowa prowadzącego ze mną, potem pytania przybyłych. W pewnym momencie powstaje dziennikarz i pyta, cytuję:
- A po co pani właściwie napisała książkę, przecież inni zrobili to już przed panią i we wszystkich chodzi o to samo...
Muszę wam powiedzieć, że w pierwszym momencie zbaraniałam. Po sali przeleciał śmieszek, dziennikarz wyglądał na bardzo dumnego ze swojego podchwytliwego i szczwanego pytania. 
- Hmmmm....  - powiedziałam po chwili zastanowienie - A ogląda pan mecze? - zapytałam modląc się, żeby był miłośnikiem sportu.
- Oczywiście - przytaknał nieco zaskoczony dziennikarz.
- A po co? - zapytałam niewinnie - Skoro widział pan jeden to chyba wystarczy.... We wszystkich przecież banda facetów biega za jedną piłką i na mój skromny gust chodzi w nich dokładnie o to samo...
Tym razem to dziennikarz zbaraniał.
Z kolei po innym ze spotkań młode dziewczę zapytało czy muszę używać tylu niezrozumiałych słów, bo ona też chce zostać pisarką, ale czy mogłabym tak jakoś prościej po ziomalsku jej to wszystko przetłumaczyć. Nie mogłam, ale w sumie to może dobry pomysł napisać poradnik dla początkujących pisarzy po ziomalsku... Ale to za parę lat, bo jak na razie sama jestem bardziej początkująca niż zaawansowana:)
A swoją drogą to macie pomysły jak napisać coś po ziomalsku??? Wszystkie sugestie chętnie przyjmę:)

czwartek, 8 marca 2012

Jak zostać sławną

Temat nasunął mi się przy rodzinnym obiedzie. Otóż rozmowa zeszła na temat promocji książki. Mojej rzecz jasna. Zaczęliśmy snuć fantazje jak by to było gdyby zechciało o mnie napisać jakieś plotkarskie medium. Takie od informacji a nie od duchów gwoli wyjaśnienia. Od razu sprzedaż by skoczyła! Ale żeby chciało napisać musiałabym niewątpliwie czymś się wyróżnić. Moja córka zawyrokowała, że najlepszym sposobem na znalezienie się na szpaltach takowego pisma jest wywołanie skandalu albo współudział w jakiejś zbrodni. Zbrodnia jakoś nie bardzo mi odpowiadała. Do zbrodni trzeba się przygotować i fizycznie i psychicznie. Pochodzić do psychoanalityka, wyzbyć się skrupułów i sumienia. Poza tym żeby być współwinną musiałabym znaleźć wspólników, a ze środowiskiem przestępczym nie miałam dotąd żadnego doświadczenia. Stanowczo więc odmówiłam w uczestniczeniu w zbrodniach. Ponadto jak wiadomo z literackiej klasyki za zbrodnią zwykle podąża kara. To skoro nie chcesz mordować  najlepszy byłby romans z jakimś znanym aktorem - stwierdziła córa dokładając sobie na talerz pierogi z mięsem. Tutaj głośno zaprotestował mój mąż. Tym razem on stanowczo nie życzył sobie żadnych romansów. Cóż szczerze mówiąc nie dziwiłam mu się. Poza tym już wyobrażam sobie jak idę do takiego powiedzmy Zakościelnego, pukam do drzwi i patrząc na niego spod oka mówię: tylko mnie kochaj.... Sami chyba rozumiecie, że pomysł może i dobry, ale niemożliwy do wykonania. Potem mąż zaproponował, że powinnam chociaż na krótko zostać panią prezydentową. Niestety nie słyszałam jeszcze w życiu o prezydentowej bez męża prezydenta. Jeżeli ktoś z was zna sposób jak się takową stać - czekam na rady. W końcu po iluś pomysłach (łącznie z zaadaptowaniem na swoje potrzeby głośnych tytułów np: Każdy szczyt ma swój Kordaszek) wymyśliłam!Pomogła mi w tym moja ukochana Stefania Grodzieńska, którą ostatnio maniakalnie podczytuje. Otóż pani Stefania w jednym ze swoich felietonów pisze tak:
"Na wiosnę mam zawsze głupie pomysły. Moja myśl opuszcza stałe swoje mieszkanko, zbudowane z rozsądku, i wypuszcza się na harce w niedozwolonych terenach: zatańczę po rosie (myślę sobie) albo umrę w tajemniczych okolicznościach, albo rzucę się na szyje pierwszemu napotkanemu na ulicy Holoubkowi, albo wtargnę do studia telewizyjnego podczas audycji na żywo  i krzyknę całemu światu:
- Palusińska jest trąba i ciężka idiotka!"
I właśnie to ostatnie zdanie stanowiło dla mnie źródło natchnienia. Otóż plan jest taki: znajdę audycję na żywo w terenie (do studia telewizyjnego się nie przebije, bo tam pilnują tacy z mięśniami i karkami) i krzyknę, że Magdalena Kordel jest... i tu jeszcze nie wiem. Trzeba by coś wymyślić, bo czasy Pani Stefanii dawno minęły i ciężka idiotka nie zrobi na nikim wrażenia. A potem żeby było dosadniej pójdę i sama siebie oskarżę o zniesławienie! I tak właśnie stanę się sławna i rozsławię swoje imię i twórczość. Jak myślicie dobry plan? A i jeszcze jedno jeżeli będziecie wiedzieć gdzie w okolicy Warszawy będą nagrywać coś na żywo to bardzo proszę o informację!

poniedziałek, 5 marca 2012

Jak nie napisać książki

Wczoraj odebrałam maila w którym czytelniczka pyta mnie jak napisać książkę. Szczerze mówiąc dość kłopotliwe pytanie sobie Droga Czytelniczko wybrałaś. Bo gdybyś zapytała mnie na przykład jak nie napisać książki, albo jak walczyć z chęcią pisania o tu bym mogła temat rozwinąć i ciągnąć go w nieskończoność. I jeżeli ktoś przypuszcza, że robię sobie żarty jest w błędzie. Uważam, że w temacie "jak nie pisać" jestem po prostu mistrzynią. W tym jak unikać komputera, mieć zerowy kontakt z klawiaturą i jeszcze dodatkowo jak to tłumaczyć osiągnęłam - nie wstydźmy się tego słowa -  perfekcję.
Ale nie jestem jedyna. Z rozmów z moimi koleżankami po fachu wynika, że mają tak samo. Zresztą pozwolę sobie przytoczyć tutaj fragment felietonu Stefani Grodzieńskiej:
"Moim zajęciem zawodowym jest pisanie. Byłabym ostatnia kabotynką, gdybym udawała, że nie lubię pisać. Lubią. A pomimo to chwila, w której siadam do pisania wyzwala we mnie źródło, co mówię! Niagarę energii. Oczywiście nie w kierunku pisania, broń Boże!
Odbywa się to zawsze jednakowo. Siadam do biurka z rozkoszną świadomością, że mam przed sobą kilka godzin spokoju i nareszcie będę mogła popracować. Prosty jednak gest wzięcia do ręki ołówka otwiera automatycznie tamę wyżej wspomnianym potokom energii.
Kilka tygodni temu zepsuł mi się suwak u spódnicy. Od tego czasu spódnicę spinałam agrafką, chwaląc sobie nawet ten system. Wystarczyło jednak  wziąć do ręki ołówek, aby chęć wszycia nowego suwaka stała się silniejsza niż wszystko. Rzucam ołówek. Szukam suwaka. Nie mam. Ubieram się pospiesznie. Wybiegam z domu. Staję w ogonku w Pasmanterii. Za mną starsza kobieta. Z uśmiechem ustępuję jej:
- Pani pewnie zmęczona, proszę niech pani załatwi, ja mogę postać.
Staruszka rozpromienia się:
- Są jeszcze ludzie....
Nie wie, że dzięki niej siądę do pisania jeszcze o trzy minuty później. Kupuje suwak. Wracam do domu. Wszywam starannie, nucąc wesoła piosenkę. Jest mi przyjemnie i lekko. Szkoda, że ten suwak ma tylko 18 centymetrów. I skąd ta legenda, że nie lubię szyć? Niestety. Wszystko co dobre kończy się. Przyszyłam.
Siadam. Biorę ołówek. Nareszcie będę mogła... Rozglądam się po pokoju. Pozornie czysty. Ale należy mu się szlif, o należy! Od czego by tu zacząć? Wydawałoby się, że kiedy postanawiam poukładać wszystkie książki w porządku alfabetycznym według nazwisk autorów - dzień pracy mam załatwiony. Ale i to nie jest takie proste. Przy Brandysie wpadam w  panikę: ja tu się  bawię, a co z robotą. Porzucam rozbebeszona bibliotekę, siadam i biorę ołówek do ręki. Przez okno widać, że sąsiedzi się wyprowadzają. Szybko rozważam: moja praca jest oczywiście ważniejsza niż uporządkowanie książek. Ale czy ważniejsza niż okazanie pomocy ludziom?
Po chwili przenoszę sąsiadom lampę, pilnuję dzieci, podaje doniczki z kaktusami.
- mój Boże pani dla nas tyle czasu traci, dziękujemy, ale pani ma przecież robotę...
- Droga pani, nie można zawsze tylko o sobie myśleć... Gdyby każdy był takim egoistą...
I podaje te doniczki z dobrym ludzkim uśmiechem.
Celowo nie wspominam tu o normalnych zajęciach, które następują po wzięciu ołówka do ręki: skubanie brwi, lakierowanie paznokci, a przede wszystkim wszelakie obcinania: grzywki, rękawów u sukien, frędzli u kilimów, poszczególnych pasków u letnich pantofli. Ale na pewno godne jest zanotowania, że po wzięciu ołówka celem zaczęcia felietonu dla radia pojechałam pomagać przy żniwach, a przy monologu dla "Wagabundy" pobiegłam do szpitala, aby zgłosić się na bezinteresownego krwiodawcę"
Od siebie dodam, że właśnie pracuję nad powieścią i jeszcze nigdy w życiu w domu nie miałam tak lśniącego parkietu, wyszczotkowanego psa, porządku w szafkach itd. itd.
Oczywiście można zwalić ten zapal do różnorodnych zajęć zastępczych na brak natchnienia. Ale i tu niestety nie mogę się z tym zgodzić, bo prawda o natchnieniu jest taka, że natchnienia po prostu nie ma. Pisanie to głównie żmudne uderzanie w klawisze z dość zaskakującymi efektami. Bo w czasie pracy książka zaczyna żyć własnym życiem, po prostu mutuje. King powiedział, że pisanie jest jak odkrywanie skamieliny, nie wiadomo co kryje się za kolejną warstwą. I rzeczywiście często w zaplanowanej fabule pojawiają się zupełnie nieplanowane postacie, wydarzają się zaskakujące dla samego autora zdarzenia. Najzwyczajniej w świecie książka robi nam psikusa. Bardzo często postacie, które tak bezpardonowo wepchną się do naszej własnej książki sprawiają, że powstaje pomysł na kolejną powieść.
I właściwie od tego powinnam zacząć. Od pomysłu. Jak się go już ma i jak już ów pomysł wykiełkuje, rozwinie się , a nawet wypączkuje... To wtedy należy zasiąść do klawiatury, albo chwycić z a ołówek - przedtem jednak upewnić się należy, czy wszystko jest przyszyte, wyczyszczone, wypolerowane. Oczywiście jeżeli Droga Czytelniczko jesteś pomysłowa to i tak nie ustrzeże cię to od różnych przedziwnych wymówek, które skutecznie oddalą cię od klawiatury... Ale zawsze wtedy można z dumą pomyśleć o tym: Jak wiele da się zrobić, byle nie robić tego co się powinno.  




piątek, 2 marca 2012

Pierwsza miłość

Pierwsza miłość, taka naprawdę pierwsza, z motylami w brzuchu, sercem bijącym jak oszalałe i rozmarzeniem wypisanym na twarzy.... Tak taka miłość jest zdolna do wszystkiego. Na przykład ja w czasie tego dziwnego stanu wykazałam zadziwiającą tendencję do masochizmu. Otóż zakochałam się w połowie nieszczęśliwie. W połowie, bo wybranek mój był moim przyjacielem. Uniknęłam więc kompromitującego etapu śledzenia go, sugestywnego wpatrywania się w obcego i zwykle dość zaniepokojonego takimi objawami  chłopca i nie musiałam przez całe dnie kombinować co zrobić żeby wreszcie go zapoznać. Ale  jak zwykle wszystko ma dwie strony medalu. I tak mogłam z moim ukochanym P spacerować, popatrywać na niego spod oka, ba nawet czasami ukradkiem pogłaskać jego kurtkę (do tej pory pamiętam, że miał taką jasno brązową - skórzaną), ale jednocześnie musiałam wysłuchiwać jego zwierzeń, bo mój ukochany też był w połowie nieszczęśliwie zakochany w swojej przyjaciółce Ewie. W końcu doszło do tego, że nie tylko opowiadał mi o swoim cierpieniu, ale też zaczął prosić o rady. I ja o święta naiwności udzielałam ich zupełnie szczerze cierpiąc potem katusze na myśl o tym, że mój ukochany P wprowadza je w czyn. Cóż obecnie straciłam nieco na prostolinijności, bo nie wyobrażam sobie, że byłabym do czegoś takiego zdolna:) Raczej podstępnie kopałabym pod niczemu niewinną Ewą dołki wyłożone zaostrzonymi palikami... W każdym razie w końcu zostałam nagrodzona i P zwrócił na mnie swe spojrzenie i też ukradkiem niby przypadkiem zaczął pogłaskiwać  moją rękę, poprawiać włosy i popatrywać w oczy. Jak pierwszy raz wzięliśmy się za ręce sądziłam, że nic szczęśliwszego nie może mnie spotkać:) Matko ile ja się nakombinowałam żeby wieczorami móc wyjść z domu! Mój pies nigdy nie cierpiał na tak częste rozstroje żołądka jak wtedy! W końcu taki pies musi długo spacerować, no nie? W domu dziwiono się wprawdzie, że pies ma takie problemy tylko wieczorami, ale to już nie była moja wina... A pierwszy pocałunek... Ehhh mój drogi P to było jak trzęsienie ziemi, świat wirował i naprawdę nie wiem jak dotarłam do domu. Pamiętam tylko, że zlałam sobie twarz zimną wodą z prysznica, bo obawiałam się, że to moje szczęście mam wypisane na twarzy i że każdy z miejsca domyśli się że się CAŁOWAŁAM.  Do tej pory pamiętam rozpacz gdy okazało się, że nie mogę wyjść (podstęp z psim żołądkiem widać wtedy nie zadziałał) i widziałam sylwetkę mojego ukochanego oświetloną blaskiem ulicznej latarni, wpatrującego się w moje okno... Teraz mogę powiedzieć, że dobrze, że wtedy nie wyszłam, bo ten cierpliwie stojący pod oknem chłopak, czekający z nadzieją, że może jednak wyjdę, że tylko się spóźniam to jeden z najpiękniejszych obrazów jakie przechowuje w swoim sercu.
I chociaż potem nasze drogi się rozeszły, a ja spotkałam swoją całkiem dorosłą i piękną miłość to ta pierwsza zawsze będzie  zajmowała szczególne miejsce w moim sercu:)
P, a to dla ciebie:)

Niech pan na mnie proszę pana nie patrzy
Poprzez lata jak przez nieprzebytą noc
Pan jest smutny i mi przykro patrzeć
Jakoś nie pasuje panu ten wzrok.
Tyle lat pan uciekał przede mną
W cieniach domów przed mym wzrokiem się krył
Proszę pana młodość była bardzo dawno
Nie pamiętam już żadnych złych dni.
Pan był dla mnie moim pierwszym majem
I do końca po kres swoich dni
Maj ten będę nosić gdzieś w sobie
I czasami będę o nim śnić.
I pamiętać będę bzu zapach
Wymykanie się cichaczem w noc
Pana śmiech i pana zapach
Pana słowa i dotyk rąk.
Niech pan sie na mnie nie gniewa
Ale teraz z pana to jest obcy pan
Bo pan dla mnie będzie zawsze chłopcem
Pierwszym majem z tych dawnych lat.
Teraz we mnie kwitnie maj inny
Inne kwiaty są i inne bzy
Inne szczęście we mnie zamieszkało
Inne troski i inne łzy.
Więc niech już pan na mnie nie patrzy
Poprzez lata jak przez nieprzebytą noc
Inny maj jest inne kwitną kwiaty
Nie pasuje panu ten smutny wzrok.


czwartek, 1 marca 2012

Orzech, osieł, niewiasta jednym trybem żyją

Nasi przodkowie płci męskiej mieli kiedyś zaiste ciekawe życie. I ciekawe problemy do rozstrzygnięcia. Nie wiem czy uwierzycie, ale jedną z myśli, która spędzała im sen z powiek były wątpliwości dotyczące tego... Czy kobieta jest człowiekiem. Nie sądzicie, że to potwornie twardy orzech do zgryzienia?

I tak w 1690 r. ukazała się we Frankfurcie książka łacińska o sugestywnym tytule Kobieta nie jest człowiekiem, a w 1753 r. w Lipsku: Dowód że kobiety nie przynależą do rodzaju ludzkiego. Patrząc na daty ukazania się owych publikacji można by stwierdzić, że setki lat upłynęło od owego czasu i że poglądy w tej sprawie radykalnie się zmieniły. Tymczasem w 1934 r. ukazała się u nas w Polsce książka pod wdzięcznym tytułem Odbrązowienie kobiet. Studium mizoginiczne. Jej autor A. Drewicz  próbował udowodnić w niej niższość biologiczną kobiet i zwalczał zajadle emancypację. Oto kilka „złotych myśli” zaczerpniętych z owej publikacji: „Słabszy rozwój umysłowy kobiet jest zjawiskiem fizjologicznem […] uzdolnionych kobiet prawie nie widać mimo tylu studiujących. Ukończony bowiem uniwersytet nie potrafi zastąpić tych brakujących gramów tkanki mózgowej. Te spośród nich, które zajęły jakiekolwiek wyższe stanowisko wnoszą w swój zawód pretensjonalność, zarozumiałość, zbytnią pewność siebie, cechy, które czynią je niemożliwe do współżycia.” „Emancypacja jest wyrazem źle tajonej zazdrości i chęci dorównania mężczyźnie – jednak bez poczuwania się do własnych obowiązków.” „Koniec cywilizacji męskiej byłby zarazem końcem wszelkiej cywilizacji.”
Nic tylko pozazdrościć autorowi samooceny. Czytając dalej różne publikacje natknęłam się na coś równie ciekawego żeby nie powiedzieć ciekawszego. Otóż coby panowie się nie turbowali i nie musieli kombinować stworzono gotowe przepisy co z takim stworzeniem jak kobieta czynić. Oto kilka cennych przestróg i rad:
 „Orzech, osieł, niewiasta jednym trybem żyją.
Nic dobrego nie czynią, kiedy ich nie biją.”
Oprócz tego niejaki pan Paprocki stworzył Dziesięcioro przykazań mężowych i jedno z nich brzmi:
„Jedno kij, tę receptę miej na nią za pasem,
Będzie warcholiła, pogłaskaj ją czasem”
A oto jeszcze dokładniejsza instrukcja autorstwa tego pana:
„Bijże, a ręki nie żałuj,
Po lędźwiach ją smolno smaruj,
Wężowej jest natury,
Dosięgaj dziewiątej skóry”
Ale nie wszystkie opinie były aż tak krytyczne. Zdarzały się nie tylko łaskawe wypowiedzi, ale wręcz domagające się emancypacji kobiet. Szczególną sympatię wzbudził we mnie Andrzej Glaber (żyjący w XVI w.), który twierdził że mężczyźni odsuwają kobiety od wiedzy bojąc się by te ich nie prześcignęły. W swoich sądach powoływał się na słowa Arystotelesa, który twierdził że ludzie subtelnego ciała mają sprawniejszy rozum. Udowadniał również, że sam Pan Bóg pragnął mieć na świecie nie tylko samych mężczyzn, ale również kobiety. Co więcej Adama ulepił z niezbyt wytwornego tworzywa, bo z ziemi grubej, natomiast na stworzenie kobiety użył subtelnego materiału czyli kości białej.
Jedyne co przychodzi mi na myśl po przeczytaniu tego wszystkiego to, to, że nasze pra, pra babaki nie miały łatwego życia:) Chociaż zdarzały się i takie, które nieźle zalazły za tę dziewiątą skórę swoim mężom:) W każdym razie gdyby jednak ktoś jeszcze miał wątpliwości co do kobiet, to przypominam, że to kobieta została stworzona z delikatnej i subtelnej białej kości, a mężczyzna z przyciężkiej gliny. A kto jak kto, ale Bóg chyba wiedział co czyni… 
A poza tym jak wiedzą wszyscy oglądający Seksmisję nawet Kopernik był kobietą więc o czym tu w ogóle rozmawiać...