środa, 25 kwietnia 2012

Prośba!

Mam do was ogromna prośbę. Może znacie tytuły książek tematycznie związanych z Kresami? Znam Rybałtowską i jej sagę rozpoczynającą się tomem "Bez pożegnania", teraz czytam "Żniwo gniewu" Lucie Di Angeli - Ilovan (wiecie, że to Polka?), ale będę wdzięczna jeżeli podsuniecie mi jeszcze jakieś tytuły. Przychodzi wam coś do głowy? O żniwie wkrótce napiszę:)

piątek, 20 kwietnia 2012

Jedna strona medalu

Podczytuje w tej chwili książkę Antoniego Słonimskiego "Jedna strona medalu". Jest to zbiór felietonów, artykułów, recenzji, utworów poważnych i niepoważnych publikowanych w latach 1918 - 1968. Lektura dostarcza mi ogromnej przyjemności.Na przykład taki oto poradnik kulinarny:

Poradnik kulinarny

Jak ugasić pragnienie?

Zbliża się lato, a wraz z nim nieznośne upały. Nasze gosposie ucieszą się na pewno z podanego poniżej sposobu ugaszenia pragnienia. Nalewamy do zwyczajnej szklanki trochę wody (mniej więcej 3/4) i wprowadzamy do jamy ustnej. Potem krótkimi łykami wprowadzamy wodę do przewodu pokarmowego, a następnie dalej. Przed użyciem wstrząsnąć.

Eskalop z cielęciny

Wziąć dwa funty cielęciny, wstrząsnąć, obrać, zaprawić i zrobić eskalop. Dla smaku można dodać szczyptę soli.

Co podać do stołu, gdy przyjdą goście, a w domu nic nie ma

Świeżo upieczoną indyczkę pokrajać w plasterki, wyłożyć na półmisek, ubrać kaparami i sałatą z pomidorów. Funt łososia, trzy pudełka sardynek, szczupaka na zimno, pasztet ze zwierzyny i kilka śledzi marynowanych, zimne mięsa — rozłożyć na półmiskach i rozstawić na stole. Kilka butelek wódki i wina, trochę owoców, czarna kawa i likiery — i ta zaimprowizowana naprędce kolacyjka zadowoli najwybredniejsze gusta.

Ale majstersztykiem jest fragment o odpowiadaniu dzieciom na trudne pytania. Przytaczam i polecam wszystkim nie tylko rodzicom:) 

Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania
Niebawem nakładem „Roju” ukaże się książka Ireny Krzywickiej pt. Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania. Z książki tej podajemy najciekawszy ustęp: „Jest rzeczą wiadomą, że dzieci są wścibskie i ciekawskie. Czy należy odpowiadać na wszystkie pytania? Czy należy z fałszywą pruderią udawać, że się pytania nie dosłyszało? Nie, obowiązkiem człowieka współczesnego jest patrzeć śmiało w oczy własnych i cudzych dzieci. Jeśli chodzi o pytania drażliwe — bo na pytania zwykłe oczywiście nie ma co odpowiadać byle szczeniakowi — najlepiej jest mieć z góry przygotowane odpowiedzi. Podaję więc najważniejsze i najczęściej przez dzieci zadawane pytania.
— ”Mamusiu, z czego się robią dzieci?”
Na to pytanie proponuję dwa rodzaje odpowiedzi. Jeśli dziecko jest jeszcze za małe, aby mogło zrozumieć prawdę, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z nadmagnezjanu chlorku potasu”. Jest to odpowiedź bardzo zręczna, gdyż dziecko przeważnie nie może spamiętać tej długiej nazwy i gdy powtórzy to w szkole lub kawiarni starszemu koledze, nigdy się nie wyda, żeśmy dali fałszywą informację, i w ten sposób autorytet rodziców zostaje zachowany. Gdy dziecko zapamięta i po paru latach, wiedząc już, o co chodzi, przypomni z wyrzutem, że się je oszukało, można pętakowi wmówić, że przekręciło słowo „potas”. Inna odpowiedź powinna być stosowana wobec dzieci już większych. Jeśli chodzi o chłopców i dziewczęta w wieku dojrzewania, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z zaniedbania i lekkomyślnego zapuszczenia ciąży”.
— ”Tatusiu, dlaczego tatuś jest taki czerwony, gdy ściska służącą?”
Jest to bardzo typowe pytanie, na które należy odpowiedzieć, przerzucając zręcznie sprawę na tło społeczne. Mówimy więc poważnie: „Tak, moje dziecko. Służąca należy do proletariatu, a ludzie, którzy zbliżają się do proletariatu, są «czerwoni». Możesz o tym, dziecko, przeczytać w Płomyku i w Ilustrowanym Kurierku”. Gdy dziecko zacznie się mądrzyć, że to nie to samo, możemy dodać: „Paszoł won, szczeniaku”.
— ”Mamusiu, czego chciała ode mnie ta pani, co stoi zawsze u nas na rogu ulicy?
Na to odpowiemy: „A won, ty bydlaku! Stare chłopisko, kobity go na ulicy zaczepiają, a on się pyta mamusi”.
W razie pytań bardziej skomplikowanych, na które nie mamy gotowej odpowiedzi, należy uciekać się do dywersji taktycznej. Np. dziecko pyta się, czy chlorek potasu jest związkiem węgla. Odpowiadamy: „Nie garb się”. Albo: „Nie nudź, widzisz, że mamusię głowa boli”. Albo też najprostsze: „Paszoł won, pętaku”. Zwykle dziecko odpowiada na to „Ty sama paszoł”, a to już jest oczywiście wystarczającym pretekstem do sprania szczeniaka. Potem następują płacze, przeprosiny, i sprawa potasu rozpływa się we łzach pojednania.
Bardzo częsty u dzieci jest objaw pytań seryjnych. Np. dziecko pyta się, co to jest na szybie. Odpowiadamy: „Mróz”. „A dlaczego mróz”. Odpowiadamy: „Bo zima”. „A dlaczego zima? A co idzie po zimie?”. Przy zimie stosujemy pierwszy cios w szczękę. Zdarzają się oczywiście cierpliwsi rodzice, którzy biją w mordę dopiero przy jesieni lub nawet po jedenastym, a nawet dwunastym pytaniu. Pewna matka z Ohio uderzyła dziecko dopiero po trzydziestym piątym pytaniu, które brzmiało: „Dlaczego mamusia gryzie syfon?” Był to, o ile wiadomo, rekord świata. Normalni rodzice walą w pysk przy trzecim lub czwartym pytaniu. Oczywistym błędem jest bicie już przy drugim pytaniu. Znałam ojca, którego synek spytał: „Jak się nazywa ta ulica?”. Ojciec odpowiedział: „Chmielna”. Dziecko spytało: „A jak na imię?”. Ojciec zaczerwienił się, no i naturalnie bęc szczeniaka w mordę. Otóż bicie przy drugim lub trzecim pytaniu uważamy za szkodliwe. Po pierwsze, oducza dziecko w ogóle od” zadawania pytań, po drugie, odbiera uderzeniom właściwe napięcie.
Słynny uczony norweski Hugo von Gulgenstjerna radzi stosować w pedagogice system riposty. To znaczy odpowiadania na pytanie pytaniem. Gdy dziecko pyta: „Mamusiu, dlaczego pan Giellepur zdejmuje spodnie w salonie?”, należy szybko; odpowiedzieć: „A ile jest trzydzieści pięć razy osiem?”, albo: „ W którym roku była bitwa pod Zamą?”. Gdy dziecko odpowie: „Nie wiem”, mówi się: „No to won, ty szczeniaku, do książki, ty cholero, uczyć się, a nie gadać o cudzych parszywych portkach”. Metoda ta daje bardzo dobre rezultaty i jest stanowczo lepsza od systemu drą Margulsteina, który zaleca dawanie dziecku zamiast odpowiedzi datków pieniężnych. Gdy dziecko pyta się: „Czy bocian przynosi dzieci zaraz czy w dziewięć miesięcy potem?”, odpowiadamy: „Masz tu, kochasiu, dwadzieścia groszy, i jesteśmy kwita”. Przy bardziej kłopotliwych pytaniach suma może dojść do setek, a nawet tysięcy. Dr Margulstein opowiada o pewnym dziecku w Zurichu, które pytało ojca o pewną urzędniczkę z jego biura i dostawało jednorazowo po dziesięć tysięcy franków, i to szwajcarskich.
Dzieci, jak to już powiedzieliśmy, są wścibskie i interesują się tematami seksuologicznymi. A przecież często się mówi, że nasi milusińscy lubią tylko zabaweczki i laleczki. Ten symplicystyczny pogląd na dzieci naszego pokolenia stanowczo należy odbrązować. Oczywiście, wszystkie wyżej podane sposoby są to tylko surogaty. Pozostaje droga otwartej prawdy i uświadomienia naukowego. Zawsze najprostsze i najzdrowsze będzie zapoznanie dziecka z nagim faktem. W tym celu polecamy gorąco znakomitą książkę dra Grützhändlera pt. Noga i jej okolice ze składaną mapką i portretem autora.

Jak wam się podoba takie ujęcie sprawy? Mi szczerze mówiąc bardzo:)




czwartek, 19 kwietnia 2012

A kogo wy byście ocalili?

Pamiętam jak kiedyś gdy byłam jeszcze dziewczynką (nie taką zupełnie małą, bo już sama czytałam) do mojego pokoju weszła mama i zastała mnie ryczącą jak bóbr. Długo nie mogła mnie uspokoić i dopiero po chwili udało mi się spośród szlochów wydobyć wyznanie, że te wszystkie łzy płyną z powodu śmierci ojca Emilki, którą właśnie czytałam (Emilka ze Srebrnego Nowiu Lucy Maud Montgomery). Potem płakałam jeszcze nad niejedną książką, niejednokrotnie złorzecząc autorowi i pragnąc zmienić środek i koniec. Jakoś do początków z reguły nie miałam zastrzeżeń. Niewątpliwie gdybym miała możliwość interwencji ocaliłabym niejednego bohatera. I właśnie, mieliście tak kiedyś? Którego z bohaterów książkowych byście ocalili? Ja z całą pewnością wspomnianego już wyżej ojca Emilki i Mateusza z Ani z Zielonego Wzgórza. Chociaż oczywiście wiem, że gdyby nie śmierć taty, Emilka prawdopodobnie nie trafiłaby do Srebrnego Nowiu, ale o to mniejsza:)Dalej:  pana Włodyjowskiego i Longinusa Podbipiętę. A tak przy okazji czy wiecie, że w pierwotnej wersji to wcale nie Longinus miał zginąć? Sienkiewicz zamiast niego planował uśmiercić.... Zagłobę! Ale imć pan Jan Onufry cieszył się taką sympatia u czytelników, że Sienkiewicz postanowił darować mu życie, a pod topór (wiem, że to były strzały:)) wysłał Longinusa. Poza tym z całą pewnością nie dałabym umrzeć bohaterom Kamieni na szaniec, ale to już nie autor, ale los zadecydował i wiem, że gdyby udało mi się wprowadzić w czyn chytry plan odmienienia losów książkowych bohaterów w tym wypadku ocaleliby prawdziwi ludzie... Jeszcze uratowałabym psa, który jeździł koleją i zapewne w mojej wersji żyłby szczęśliwie do dziś. Z tego wynika, że bardziej leżą mi na sercu bohaterowie dawnych książek. Z literaturą współczesną mam większy problem. Nie wiem dlaczego. Czy te pierwsze emocje, gdy sie dopiero odkrywało literaturę są mocniejsze? Czy po prostu mniej teraz jest książek których bohaterowie tak zapadają nam w serca, że aż chciałoby się im zapewnić nieśmiertelność? A właśnie przypomniałam sobie Oskara z Oskara i Pani Róży. Jego też bym uratowała gdybym tylko mogła.
A wy czyje literackie losy byście odmienili?

A tak przy okazji trochę odbiegając od tematu (skojarzyło mi się z Sienkiewiczem) nie wiem, czy czytaliście, że jest pomysł na stworzenie Parku Historycznego sienkiewiczowskiej Trylogii. To fragment z artykułu o tym mówiącego:

"Do parku będzie się wchodziło przez Bramę Zbaraską. Po jej przekroczeniu zwiedzający mają przenieść się do epoki, w której miały miejsce wydarzenia opisane przez Sienkiewicza. Tuż za bramą znajdą się "Dzikie Pola", gdzie mają odbywać się jarmarki, pokazy i turnieje. Stąd będzie się można wybrać się np. do dworu Oleńki albo do wsi Lubicz, którą odziedziczył Andrzej Kmicic, czy do kresowej stanicy Chreptiów, gdzie komendantem był Wołodyjowski. W zalesionej części parku znajdzie się tzw. Czarci Jar, gdzie będzie można odwiedzić grób Wołodyjowskiego i zwiedzić chatę wiedźmy Horpyny." 

Moim zdaniem brzmi całkiem ciekawie:)

środa, 18 kwietnia 2012

Czy istnieją i czym są dobre książki?

Wczoraj ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nastąpiła reaktywacja posta "A ja dzisiaj na opak czyli krytyka recenzenta" Szczerze mówiąc już dawno o nim zapomniałam, a tu wczoraj bach, posypały się nowe komentarze. Ale nie martwcie się nie będę o tym pisać. Szczerze mówiąc czuję się lekko zmęczona tłumaczeniem "co autor miał na myśli" (mówię o ostatnich komentarzach). Natomiast w związku z tymi wpisami zaczęłam zastanawiać się, co w ogóle oznacza określenie dobra książka? Czy rzeczywiście można podzielić literaturę na kategorie A, B, C, D i tak dalej? Czy w tej najwyższej, trzymajmy się oznakowania "A" powinny znaleźć się same nagradzane dzieła i tym powinniśmy się kierować w segregacji? Cóż, w jakiejś książce, nie wiem czy nie w Liście otwartym do królowej Wiktorii Anny Bojarskiej, znajdował się fragment brzmiący mniej więcej tak: ostatnio kupiłam same dzieła Noblistów więc nie mam co czytać... Trudno czasami nie przyznać temu racji. W końcu nie można przez cały czas czytać literatury z górnej półki, czasami chce się po prostu rozrywki i odprężenia i czy w tedy gdy sięgamy po tzw. czytadła powinniśmy odczuwać wstyd i zażenowanie?  W czym dzieło Noblisty jest lepsze od nie dzieła?
Otóż doszłam do wniosku, że nie ma gorszych książek. Nie ma książek napisanych przez prozokletów (to określenie, które wczoraj wprowadziła do mojego słownika Pani Maja z komentarzy), ani takich, które wstyd jest brać do ręki. Skoro książka została wydana i znalazła się na półkach księgarni, a z tych półek powędrowała do rąk czytelników to znaczy, że znajduje odbiorców. I czy to będzie romans czy dzieło filozoficzne nie ma najmniejszego znaczenia. Z tego wynika, że nie ma złych książek, są tylko różne gusta czytelnicze. Dobra książka to taka która zapada nam w serca, rozwija umysł, pomaga odpocząć i sprawia, że żałujemy, że się już skończyła. Czyli przewrotnie większość książek jest dobra, tyle tylko, że każdy musi znaleźć te, które dobre są akurat dla niego. Gdyby było inaczej na półkach w księgarniach nie byłoby lekkiej i przyjemnej literatury, bo przecież nikt nie wydawałby jej gdyby nie było na nią zapotrzebowania... Na koniec zacytuję przysłowie chińskie:  
Kiedy przeczytam nową książkę, to tak jakbym znalazł nowego przyjaciela, a gdy przeczytam książkę, którą już czytałem - to tak jakbym spotkał się ze starym przyjacielem.
Tak więc moi drodzy zdobywajmy nowych przyjaciół nie zapominając o starych i nie zastanawiając się czy pochodzą oni z wyższej klasy A czy może jednak z D, bo w końcu nie o to w tym wszystkim chodzi.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Stokrotki w śniegu czyli jak stopić lód w sercu

 "Duch ludzki, podobnie jak ciało, często nadmiernie tyje i niedomaga jedynie z racji zbyt wielkich wygód i, podobnie jak ciało, bywa skutecznie leczony środkami, które są bardzo przykre i niesmaczne."
Charles Dickens Opowieść wigilijna

Czy można dostać drugą szansę i rozpocząć wszystko od nowa?
James Kier zginął w wypadku. Tak przynajmniej wszystkim się wydawało.
On sam dowiedział się o własnej śmierci z gazet. Pomyłkę szybko wyjaśniono, ale błąd popełniony przez dziennikarza ucieszył wszystkich znajomych Jamesa. Nic dziwnego.
Nie był kandydatem na najlepszego przyjaciela. Bezwzględny szef. Rekin biznesu wyznający zasadę - po trupach do celu. Mąż, który zostawia umierającą żonę. Ojciec znienawidzony przez syna.
Czy można zacząć wszystko od nowa?
Wynagrodzić popełnione krzywdy?
Przebaczyć innym i sobie?
Stokrotki w śniegu to piękna, wzruszająca opowieść o sile miłości i nadziei. O tym, że najważniejsza w życiu jest rodzina. Że tylko kochając i będąc kochanym, można odnaleźć własną drogę w życiu.

To powyżej, to oficjalny opis książki. Zaczęłam ją czytać i tak mniej więcej w połowie odłożyłam. Nie po to żeby na amen zaprzestać lektury, ale żeby pomyśleć. Bo książka wzbudziła we mnie kontrowersyjne uczucia. Czytała się świetnie, lekko i płynnie. Tylko jakoś nie mogłam poradzić sobie z nagłą przemianą głównego bohatera. Jak kilka komentarzy pod wiadomością o swojej rzekomej śmierci może tak radykalnie odmienić bezwzględnego człowieka, którego nie ruszało absolutnie nic i który już dawno zapomniał czym jest współczucie, serdeczność i miłość? - pytałam sama siebie. Na mój gust, biorąc pod uwagę charakter Jamesa Kiera, powinien on z miejsca wyciągnąć konsekwencje i zniszczyć autorów niepochlebnych, krytycznych i obraźliwych tekstów. A on tymczasem niczym Dickensowski Ebenezer Scrooge zmienia się nie do poznania. I tu kochani doznałam olśnienia! I w związku z nim już bez żadnych wątpliwości doczytałam stokrotki. Już wyjaśniam czego owe olśnienie dotyczyło. Otóż uświadomiłam sobie, że my dorośli zapominamy często o tym, jak cudownie było kiedyś czytać baśnie i że niekiedy nie wszystko musi być po dorosłemu logiczne i wytłumaczalne. Stokrotki w śniegu to przepiękna opowieść wigilijna, historia w której cuda są możliwe i to te najpiękniejsze, bo odmieniające ludzi i naprawiające zło. Niewątpliwym atutem książki jest to, że mimo dobrych chęci i przemiany, Jamesowi nie wszystko się udaje naprawić. Jest to ta szczypta realności bez której książka byłaby na mój gust niestrawna. A tak nie dość, że wzrusza to jeszcze pozwala uwierzyć, że cuda naprawdę się zdarzają również te najpiękniejsze dotyczące ludzkich serc i dusz.
Czy macie takie same odczucia? Jak Wam czytało się stokrotki?

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Ciągle pada czyli kałużowa piosenka

Od rana pada. Oczywiście tym, którzy mieszkają blisko Otwocka nie muszę o tym mówić, bo pewnie sami zauważyli. Ci którzy mieszkają w Otwocku zauważyli z całą pewnością. Otóż mieszkańcy naszego miasta obok deszczu nie mogą przejść obojętnie. Fenomenem bowiem tej podwarszawskiej miejscowości są kałuże. Nie mówię tu o takich zwykłych, które wszędzie gromadzą się na chodnikach. U nas po deszczu miasto zamienia się w ogromne jeziora i rwące rzeki płynące ulicami. Nigdy i nigdzie poza Otwockiem nie widziałam czegoś takiego. W sumie kiedyś Otwock był słynnym uzdrowiskiem i miastem słynącym ze stylu świdermajer , którego twórcą był sam Michał Andriolli, teraz natomiast skoro jego dawna sława przeminęła (uzdrowiskiem już nie jest, a świdermajery w zadziwiający sposób znikają lub chylą się ku upadkowi) moglibyśmy zasłynąć w inny sposób i zacząć urządzać wyścigi kajakowe zalanymi deszczówką ulicami. Albo pływanie pontonami, ewentualnie po większej ulewie można by było zaryzykować konkurs kto szybciej pokona ulice wpław... W każdym razie takie ulewy mają też swoje niewątpliwe plusy. Patrząc na wszechobecną wodę i brodząc w niej po kostki człowiek ma z miejsca ochotę na więcej. Od razu marzą mu się Mazury gdzie można suchą nogą nad jeziorem a mokrą w , albo od razu nad morze, żeby bezkresem wód można się było wręcz zachłysnąć... Tak więc jeżeli ktoś chce pobudzić się turystycznie zapraszam w dni deszczowe do Otwocka, najlepiej ze spakowaną walizką żeby można było z miejsca stąd uciec nad te inne, bardziej spektakularne zbiorniki wodne.
Obraz autorstwa Leonida Afremova

piątek, 13 kwietnia 2012

Dziś o lekturze

Muszę się przyznać, że jak zakładałam bloga myślałam, że uda mi się regularnie uzupełniać dział co przeczytałam, ale jakoś nie do końca wychodzi mi to tak jak chciałam:) Jeżeli mam być szczera to chyba nawet nie od początku mi się udaje:) Nie wyrabiam się chyba po prostu. Ogólnie to nie macie takiego wrażenia, że książek jest takie mrowie, że trudno nadążyć z czytaniem? U mnie ciągle rosną sterty, stertki i całe stosy tych czekających na przeczytanie. Pamiętam, że kiedyś, jak byłam jeszcze mała to mama zamawiała mi prawie wszystkie nowości dla dzieci, a potem dla młodzieży. Teraz jest to po prostu nie do pomyślenia! Pomijam już tutaj względy finansowe, ale czasowo jest to nie do ogarnięcia. Nie mówiąc już o tym, że poza nowościami istnieją też starzy książkowi przyjaciele, do których coraz trudniej mi wracać, bo przecież czekają te stosy i stosiki jeszcze nie przeczytane.  Oczywiście od momentu gdy napisałam o Nesbo przeczytałam mnóstwo innych książek, ale napisanie o nich.... Cóż sami widzicie, że mi nie wyszło więc nie będę was katować tłumaczeniem się:) W każdym razie postanowiłam co jakiś czas wrzucać informację o lekturze. Odpuściłam już pierwotne zamierzenie regularnych wpisów o książkach, może przewrotnie teraz będę pisała o nich czesciej, bo jako zodiakalny Wodnik nie znoszę przymusu pod żadną postacią.
I tak ostatnimi czasy przeczytałam Służące.


Właściwie nie miałam wcale zamiaru brać tej pozycji do ręki. Nie miałam ochoty na smutne i poruszające trudne tematy książki, a Służące miały mówić o rasizmie więc postanowiłam sobie chwilowo darować. Ale złożyło się tak, że w bibliotece na comiesięczne spotkanie (na które uczęszczam) i dyskusje o książce wybrano właśnie ten tytuł. Siłą rzeczy postanowiłam przynajmniej spróbować. I już po pierwszych stronach zostałam wyłączona z życia. Książka należy do tych, których nie można odłożyć. Doszło do tego, że gdy ktoś z rodziny usiłowała mi przeszkadzać zostawał przeze mnie niegrzecznie owarczany i odprawiany tam gdzie pieprz rośnie. Co więcej, ja znany śpioch zarwałam nawet część nocy żeby tylko dokończyć czytać. Przeczytałam w niektórych recenzjach, że niektórych denerwowała gwara jaką posługują się służące. Mi osobiście nie przeszkadzała, wręcz była atutem, sprawiała, że tekst był bardziej żywy, prawdziwy. Akcja toczy się w Jackson w stanie Missisipi w latach sześćdziesiątych XX w. Książka rzeczywiście traktuje o rasizmie, o czarnych służących pracujących u białych pań.  O nieludzkim traktowaniu Czarnych, o przedziwnych zakazach i poglądach, które w tej chwili w ogóle nie mieszczą nam się w głowach. Przynajmniej większości z nas. Nie zamierzam opisywać treści, ale chciałabym podzielić się jednym spostrzeżeniem: to jest książka o rasizmie, ale nie tylko takim widocznym na pierwszy rzut oka. Zwróćcie uwagę, co dzieje się gdy panienka Skeeter (biała, wychowywana przez murzynkę, bogata i mająca własne miejsce w bogatych kręgach miasteczka) sprzeciwia się ogólnemu podejściu do Murzynek. To co się z nią dzieje śmiało można również nazwać rasizmem. Bo nie zapominajmy, że prześladowanie może dotknąć zarówno tych, którzy mają taki sam kolor skóry. Bardzo serdecznie polecam książkę wszystkim, nawet tym, którzy z reguły unikają trudnych tematów. Służące napisane są tak, że trafiają prosto w serce lekko, płynnie choć i boleśnie. Ale ten ból jest jak najbardziej na miejscu, bo świadczy o tym, że jesteśmy ludźmi, a czy białymi, czarnymi, żółtymi to już nie ma najmniejszego znaczenia.
A właśnie czy ktoś z was widział film? Warto obejrzeć?

czwartek, 12 kwietnia 2012

Spotkanie autorskie podziękowania!

Wczoraj miałam własne spotkanie autorskie w warszawskim Empiku i niniejszym chciałam gorąco pozdrowić wszystkich, którzy dotarli, byli i wspierali mnie na duchu!
Serdecznie pozdrawiam panią Dorotę, która jest  (już po wczoraj wiem) czytelniczką bloga.
Całusy i ciepłe uściski dla wszystkich, którzy byli realnie i dla tych obecnych duchowo:)

Dziś trzymam kciuki za spotkanie Magdaleny Kawki w Poznaniu. Potrzymacie ze mną?

środa, 11 kwietnia 2012

Poranne zabawy.

Dzisiaj ranek rozpoczął mi się od zabaw... No właśnie nie wiem dokładnie jak je określić. I proszę się tu nie uśmiechać pod nosem, nic z takich tam, które chodzą wam po głowie. Zabawy były akwariowe. Otóż akwaria mamy dwa. Jedno wielgaśne, drugie mniejsze. W akwariach jak można się domyśleć pływają sobie rybki i ogólnie nic ciekawego nie robią poza rybkowaniem, bo taka ich natura i nie należy mieć do nich o to pretensji. Ale dziś w tym wielkim (a jakżeby inaczej, przecież wiadomo, że w małym byłoby łatwiej a życie nie po to jest by nas rozpieszczać) otóż w dużym zaczęła się orybiać pani mieczykowa. Mój mąż zapewne stwierdziłby, że skoro już zataiła swoją ciążę to trudno, niech się orybi, a inne będą miały trochę urozmaiconą dietę w postaci małych rybiątek. Powołałby się tu na mądrość natury i to, że słabsze musi zginąć i tak dalej i tak dalej. I ja się teoretycznie bym z nim nawet zgodziła, ale w końcu natura naturą, a akwarium stoi u mnie w domu i zasady ustalam tu ja. Niech natura rządzi sobie w dzikiej głuszy a na moich oczach nikt nikogo pożerać  nie będzie. I tak część poranka spędziłam stojąc na chwiejnym taborecie (chwiejnym żeby było dramatyczniej, a co!) dzierżąc sitko w ręku i usiłując złapać oszalałą ze strachu mieczykową. Operację zakończyłam podwójnym sukcesem: nie zabiłam się, ba nawet nie spadłam z kolebiącego się stołka, Mieczykową odłowiłam i małe mieczykiątka (jak to się powinno napisać?) zostały uratowane. A tak przy okazji skojarzył mi się fragment z 48 tygodni, który to w jakiejś części opowiada nasze akwariowe początki. Niniejszym przytaczam:
"Sebastian ma rybki. Gosia oszalała, z radości rzecz jasna, mój mąż oszalał, moje koty oszalały. Dom przypomina maleńki - taki tyci - domek wariatów. Nigdy w życiu nie widziałam moich kotów tak zachwyconych. Natychmiast pokochały swojego pana. Jak mogłyby nie kochać kogoś, kto przynosi im żywy pokarm? Ryby są wszędzie. Znaczy się, mam je w każdym zakątku mojego umysłu. Śpią nawet z nami w łóżku.Oczywiście nie dosłownie, ale podejrzewam, że gdyby mogły żyć bez wody, niewątpliwie by się tam znalazły. Głównym tematem naszych rozmów są filtry, grzałki, kotniki, ogony, kształty płetw i gonopodia. To ostatnie to taka mała wypustka, która podobno jest oznaką męskości pana ryby. Zważywszy na wielkość tego narządu, wcale się nie dziwię, że panie ryby wyglądają na sfrustrowane i niezadowolone.
Pomna rad i przestróg różnych psychologów, postanowiłam dzielnie podzielać pasję mojego męża i wykazywać zainteresowanie. Posunęłam się nawet do tego, że przebrnęłam przez jakiś koszmarny artykuł o skuteczności filtrów. Tak, tak, bo oprócz akwarium i rybek w naszym domu zagościły tony gazet i książek o rybkach. Gosia podziela fascynacje swojego taty. Skąd ona na litość boska wie, co trzeba robić, by mężczyzna czuł się dowartościowany? Przecież na pewno nie przeczytała żadnej traktującej o tym książki. Z prostej przyczyny: nie umie jeszcze czytać. Może małe dzieci mają takie wrodzone zdolności, które z czasem zanikają? Dzisiaj rano Sebastian, wychodząc do pracy, radośnie oznajmił, że gupikowa z czarnym ogonem może się okocić i żebym pilnowała. Już wcześniej zostałam poinstruowana, co należy z taką rodzącą zrobić. Należy wrzucić ją do kotnika i pozwolić spokojnie się jej tam orybić. Jak skończy, trzeba ją wyjąć. Ale skąd wiadomo, że ona zaczęła i skończyła? Cholera wie. Pół dnia spędziłam więc, skradając się dookoła akwarium, bo podobno takiej ciężarnej ryby nie można denerwować. Tuż za mną skradały się koty i nie bacząc na stan szczególny pani gupikowej, usiłowały ją zjeść. Nie wiem, jak ona, ale ja sie denerwowałam. Koty też się denerwowały - z powodu niemożności zjedzenia żywego pokarmu, który w ich przekonaniu był przyniesiony dla ich osobistej przyjemności. W końcu, około południa, zobaczyłam w akwarium pływającą tycią rybkę. Widziałam ją dosłownie pół sekundy, bo inna rybka też ją dostrzegła i natychmiast zjadła. Oburzona brutalnością tych kanibali, rozpoczęłam trudny i żmudny proces wyławiania gupikowej..."
Zainteresowanym donoszę, że mieczykowa powiła? Porybiła? Całe stado małych, zdrowych mieczyków, które mają się świetnie i bezpiecznie pływają we własnym rybim żłobku:)