sobota, 10 października 2020

Dlaczego najnowsza powieść będzie wyjątkowa :)


Część z Was wie już, że prawie tydzień temu, w niedzielę napisałam słowo "KONIEC". Zadziwiające, ile takie jedno słowo może znaczyć. A w tym wypadku ni mniej ni więcej oznacza, że za chwilę znów coś się zacznie. Ale teraz, jeżeli pozwolicie, chciałabym zatrzymać się przy tym co już jest.
A więc tak:
TYTUŁ: BO NADAL CIĘ KOCHAM
AUTOR: nikt się tego nie spodziewa 😂😂😂 MAGDALENA KORDEL
POWIEŚĆ: ZIMOWA.
MIEJSCE AKCJI: MALOWNICZE, GDZIEŚ W ŚWIECIE I WARSZAWA

I teraz proszę państwa gdybym chciała krótko napisać o książce, która TRAFI W WASZE RĘCE W LISTOPADZIE, to napisałabym tak:

To nie jest romans, ale to książka o miłości. 
To nie jest powieść tylko o świętach ale jednocześnie niesie ze sobą nadzieję i wiarę. 
Mało tu pieczenia i gotowania ale za to wszystko pachnie i jest autentyczne. 
To święta w zupełnie innej odsłonie.
To wigilia wigilii. 
To listy, które przychodzą z przeszłości a adresatka za nic nie chce ich otworzyć.
To spotkanie, które może odbyć się tylko w wigilijny wieczór.
To powieść o tym, jak osłonić serce...
To opowieść o determinacji i nieoczekiwanych odkryciach.
I o przeszłości choć wszystko dzieje się tu i teraz :) 


No to jakby ktoś miał wątpliwości to właśnie wszystko wyjaśniłam :) 

Tajemnica bzów nie pojawiła się tu
przypadkiem :)
Jeżeli ktoś tęsknił za Leontyną
to już może zacierać łapki :)

A tak już normalniej, to powieść pisała mi się niesamowicie. Zupełnie inaczej niż wszystkie do tej pory. Po pierwsze, pamiętacie posty nieoczywiste? 
Właśnie do nich wracamy :) I będą niespodzianki. Tak jak obiecałam, ale po kolei. Dziś powrót do pierwszego i drugiego. 
Przytaczam na wszelki wypadek gdyby ktoś nie pamiętał :) A raczej dziwiłabym się gdyby ktoś pamiętał, bo to było dawno, dawno temu :) 

Post pierwszy mniej więcej brzmiał tak:

Chciałam uroczyście i z niejaką ulgą oznajmić, że z dwunastu napisanych początków został wreszcie wybrany ten właściwy 😀 Bałam się, że na amen utknę na tych pierwszych stronach. Ale wreszcie się udało 😀 A jak myślicie co stanie się z pozostałymi? Poniżej odpowiedzi do wyboru, zobaczymy czy dobrze mnie znacie 😛
💐 Wyrzucę bez sentymentu.
💐 Zostawię, bo może przydadzą się w innej powieści
💐 Wszystkie znajdą swoje miejsce w tej książce tyle tylko, że nie będą początkami.  

Tego zdania w ogóle nie będzie :)
Ale ostatniego nie mogę Wam pokazać, bo bym
zdradziła to czego zdradzać absolutnie nie powinnam :)


Post drugi zaś zawierał trzy początki, z których jeden miał być tym właściwym. Oto one:

💐 Pierwszy: 
Obudziła się z głośnym kołataniem serca i z miejsca poczuła irytację pomieszaną z ulgą. Zadziwiająca kombinacja, która wprawiła ją w jeszcze większe rozdrażnienie. Jej ojciec mawiał zawsze, że jeżeli zna się przyczynę problemu to jest się o krok od rozwiązania go. W tym jednak przypadku Leontyna nie mogła się z nim zgodzić. Znała powód, a jakże – koszmary, które ostatnimi czasy zaczęły ją nawiedzać. 
💐 Drugi:
Noc przyszła cicho zagarniając pod swoją czarną pelerynę ostatnie siwe pasma zmierzchu. Ciemność opadała łagodnie na bezlistne gałęzie drzew, wpełzała do przydrożnych rowów, zamieniała uschłe pozostałości długich traw w kołyszące się makabrycznie, złowrogie cienie, przywodzące na myśl szeleszczące zjawy, duchy minionych, pogodnych dni. 
Tyle właśnie warte to całe, beztroskie życie, tyle zostaje z młodości – zdawały się krucho i łamliwie szemrać poddając się bezwolnie lekkim podmuchom lodowatego wiatru. 
Jedynym punktem rozświetlającym nieprzeniknioną czerń był chybotliwie migoczący płomyczek świecy, którą ktoś postawił w oknie starego domu.
💐 Trzeci:
Wszystko zaczęło się od odebrania pierwszego listu. Wyglądał niewinnie. Elegancka kremowa koperta, jej imię i nazwisko było starannie wykaligrafowane. Brak adresata nadawcy (poprawiłam błąd, który strzeliłam) . 
Przedwojenna szkoła, takiego pisma dziś się nie spotyka – pomyślała zerkając na kremowy papier i jednocześnie podpisując podsuwaną przez listonosza kartkę z potwierdzeniem odbioru.
Do dziś nie mogła zrozumieć dlaczego ta kaligraficzna konkluzja jej nie zaniepokoiła ani nie dała do myślenia. Chyba dlatego, że właśnie tamtego dnia, trzymając kopertę w dłoniach padła ofiarą swojego własnego, doskonalonego przez lata szachrajstwa. Bo przecież na logikę coś czego nigdy nie było nie miało prawa wrócić.


I tak kochani jeżeli chodzi o pierwszy post z cyklu nieoczywistych to sprawa ma się tak, że po pierwsze sama powieść jest bardziej nieoczywista niż może się zdawać :) Otóż w rezultacie początków jest czternaście :) I żaden z tych z drugiego postu nie jest tym właściwym. Dla mnie samej było to zaskoczeniem i to niemałym. Zresztą takich niespodzianek ta opowieść przyniosła naprawdę dużo :) 
Niczego nigdy nie wyrzucam, bo zawsze może się przydać, tego nauczyłam się przez te wszystkie lata pisania :) 

A skoro już o początkach mowa to ten właściwy... Ten właściwy brzmi tak:

Przychodził na pocztę od ponad tygodnia. Siadał przy jednym ze stolików i udawał, że coś zawzięcie pisze na rozłożonej kartce papieru, czasem szedł kupować znaczki albo widokówki. Dla niepoznaki codziennie inaczej się ubierał. A to wcielał się w eleganta starej daty w meloniku, okularkach i eleganckim płaszczu, a to wkładał czapkę oprychówkę, sweter i lekko wymięte spodnie, a raz nawet wyciągnął z czeluści szafy zapomniany, letni garnitur, którego nie miał na sobie od lat. Gdy go włożył, z ukontentowaniem stwierdził, że o dziwo pasuje. Wprawiło go to w dobry nastrój na cały dzień. Z radością też zauważył, że mimo upływu lat nadal to potrafi. Zmienić się nie do poznania albo wtopić w tło tak, że nikt nie zwracał na niego uwagi. Wystarczyło zwyczajnie być naturalnym i jedną częścią siebie uwierzyć, w to, co się robi, a drugą, tą odpowiedzialną za zadanie, nakłonić się do wzmożonej uwagi. Wyostrzyć zmysły, ale tak by nikt inny tego nie dostrzegł. Tak, jak robił to na poczcie. Kładł na stoliku koperty, żeby na pierwszy rzut oka wyglądało, że jest zajęty pisaniem listu. I pisał, tyle że na kartce pojawiały się przypadkowe słowa, które przepływały mu przez głowę bez udziału jego woli. W tym czasie tak naprawdę skupiał się na rzucaniu ukradkowych spojrzeń w stronę pracowników poczty. Po jakimś czasie znał ich grafiki pracy na pamięć, wiedział, kto jest miły, a kto zgryźliwy, kto wpada na ostatni moment, a kto przychodzi ze sporym wyprzedzeniem. Zgryźliwi poszli na pierwszy ogień i zostali wykreśleni z listy potencjalnych kandydatów na wspólnika. I tak przepadli: szpakowaty mężczyzna z kozią bródką, który obsługiwał klientów poczty tak, jakby robił im łaskę, nieuprzejma, blada kobieta z włosami przylegającymi do czaszki i chuda paniusia z nieprzejednaną miną i mocno zaciśniętymi ustami. Ci z całą pewnością się nie nadawali , nie wyglądali na takich, co by się interesowali kimkolwiek innym poza nimi samymi. Po krótkim namyśle odrzucił również tych superpunktualnych i superobowiązkowych. Te skądinąd pożądane na co dzień cechy tym razem mogłyby tylko utrudnić sprawę. Ktoś, kto ma duszę urzędnika i jest nadmiernie uporządkowany, zazwyczaj nie ma ani grama fantazji i wyobraźni, a te przecież były mu tym razem bardzo potrzebne. Po wstępnej selekcji została mu jeszcze gromadka trochę nijakich i trudnych do zakwalifikowania oraz dwoje młodych: dziewczyna i chłopak. Oboje z rozwichrzonymi młodością głowami, z reguły wpadali do pracy na ostatnią chwilę, a jeszcze częściej się spóźniali. I co najistotniejsze – oboje sprawiali wrażenie dość miłych.

Po krótkim namyśle z nijakich zrezygnował. Byli zbyt niecharakterystyczni i niepewni. Trudno by ich było przekonać do czegokolwiek, wciąż by się wahali. Wybór zawęził się więc do ostatniej dwójki. W końcu zdecydował się na dziewczynę. Wprawdzie młode to to było i zapewne myślące całkiem inaczej niż ktoś w jego wieku, no ale zawsze to jednak kobieta i jako taka dużo lepiej rozumie pewne rzeczy. Nawet takie siuśmajtki dopiero co od ziemi odrosłe z mlekiem pod nosem.



Pamiętacie? Posty nieoczywiste związane były z zabawą :) Otóż jutro podam zwycięzców i pierwszą część nagrody będzie można sobie wybrać natychmiast :) A na drugą trzeba będzie jeszcze poczekać do przyszłego tygodnia, aż wrócę i wyślę.

Bo wiecie, że rzucam wszystko i wyjeżdżam w Bieszczady 😛 


poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Zielone wzgórza nad Korčulą czyli mały miszmasz i o tym jak zacząć od środka :)

Miasto Korčula przepiękne! Średniowieczne uliczki, cieniste zaułki, będzie
o nim duży materiał :)
Te wakacje od samego początku stały pod ogromnym znakiem zapytania. Rok dwudziesty dwudziesty postawił wszelkie plany na głowie. Najpierw nie wiedziałam, czy w ogóle gdzieś pojedziemy, potem wraz ze zmianami w sytuacji doszłam do wniosku, że jednak tak, ale w takim razie do Polski. No i rzeczywiście... Pojechaliśmy na wspólny wyjazd z mężem w nasze ukochane Sudety. Na wakacje z synem też mieliśmy tam wrócić. Ale potem przyszły deszcze, padało i padało (mówię tu o wczesnym lecie) i nagle zaczęły nękać mnie wizje nas uwięzionych w kwaterze, wsłuchanych w melancholijną melodię uderzających o dach kropli deszczu, które miarowo przechodziły w jednostajny szum zwiększającej się ulewy. Wizje były bardzo realistyczne i przerażające. Bo o ile ja i Kuba (mąż) nie mamy kłopotu ze znalezieniem sobie zajęcia i właściwie nie istnieje dla nas coś takiego jak zła pogoda, to z Tyśkiem sytuacja przedstawiała się nieco inaczej. Z naszym ukochanym trzynastolatkiem, zamknięci w domu siedzieliśmy już od marca i jakoś tak nie kwapiliśmy się do wakacyjnego uwięzienia na mniejszym metrażu :) Kto ma dzieci, na pewno mnie zrozumie. Ten kto nie ma, cóż, musi użyć wyobraźni, albo dla zwizualizowania sobie tego co byśmy czuli niech obejrzy lub przeczyta jakiś dobry horror :) No i właśnie wtedy wzięłam głęboki oddech i postanowiłam, że będzie jednak Chorwacja.
Podczas pisania tego postu :) Nieco nieuczesana :)

Widok z pokładu promu.


A to chyba opuncja??? Gigant :) Tuż koło naszego domu :) 

Dziwicie się, że zdecydowałam się na wyjazd zagranicę w czasach pandemii? Nie dziwcie się. W niczym ten pobyt się nie różni od pobytu w Polsce. Poza tym, że najpierw się stresowałam czy na pewno wyjedziemy, a potem czy na pewno uda nam się przekroczyć granice, a potem to już odsunęłam na bok wszelkie zmartwienia i zwyczajnie odpoczywam. W miejscach gdzie pod żadnym pozorem nie wejdziecie do sklepu bez maseczki. Nie wystarczy zakrycie ust chusteczką, albo szaliczkiem. Zwyczajnie brak maseczki równa się wyproszeniem. W miejscach, gdzie nie widziałam kelnerów bez maseczek, gdzie wszędzie stoją płyny do dezynfekcji rąk. Nie będę kłamać, że na plażach pustki, bo tak nie jest, ale też ludzie nie leżą na sobie. No, ale post o warunkach podróży i tego co zastaliśmy na miejscu będzie później. Bo powinien być konkretny, a ja własnie dorwałam się do klawiatury i palce mnie świerzbią więc o konkretach i zwięzłości nie ma mowy :) Ale żeby trzymać się konwencji roku dwudziestego dwudziestego to i tu będzie pewien miszmasz. Bo chronologicznie to najpierw powinnam napisać o wyspie Brać. Bo ona była pierwszym (i to osiągniętym) celem naszej podróży. 
Widok z Korčulskiej knajpki.

Odkrywamy Korčulę.

Relaks w barze, już w Lumbardze :)

No to tak jakby dalsza część relaksu :)

Ale, jak już wcześniej wspominałam, wszystko jest postawione na głowie to i tutaj zaczniemy, nie od końca wprawdzie ale od środka :) Bo ja po prostu muszę, no muszę napisać o tym jak po kurortowym Bolu przyjechaliśmy na Korčulę. Bo to są kochani dwa światy! Bol ze swoją promenadą, gwarem, wypasionymi jachtami, najbardziej znaną z pocztówek i zdjęć plażą Złoty Róg; kipi emocjami, gra, hałasuje. Jest energetyczny i piękny w taki trochę bardziej cywilizowany sposób. W porównaniu z Lumbardą, w której się zatrzymaliśmy to Bol jest taką bogatą, ekscentryczną ciotką :) No to wyszło mi porównanie :) Ale tak właśnie to się przedstawia. Korčula to zielone wzgórza (to chyba najbardziej zielona część Chorwacji, jaką do tej pory widziałam), stoki porośnięte winoroślą, oliwkowe drzewa, dzikie zatoczki i zupełnie udomowione, plaże. Każdy znajdzie coś dla siebie. Tutaj jest spokojnie i cicho. Woda jest niebywale przejrzysta, krystaliczny lazur w płynie. Wystarczy się pochylić i tam gdzie wybrzeże jest kamieniste od razu widać jeżowce, małe rybki, ogórki morskie. Po kamieniach spacerują kraby. Pierwszego wieczoru po przyjeździe widzieliśmy jak miejscowy rybak wyciąga z wody złowione ośmiornice. Tu pomimo tego, że nie brakuje turystów życie płynie pierwotnym nurtem. Na poboczach dróg rosną granaty, figi. I wszędzie widać drogowskazy do lokalnych winiarni. Zamierzamy tam wstąpić i oczywiście wszystko Wam opowiedzieć. W mieście - Korčuli byliśmy wczoraj. Ludzi niewiele, knajpki wygodnie usadowione nad brzegiem morza zachęcają do tego żeby przysiąść i zagapić się w wielki błękit. Tak po prostu. Bez żadnego celu. To dopiero pierwszy post o wyspie Korčuli. Wstęp, takie wstąpienie w otwarte bramy wakacyjnej przygody :) Następny będzie już o wiele bardziej konkretny. 
Ot tak, sobie rośnie przy drodze :)

Przerwa w zwiedzaniu Korčuli

A to chwila relaksu w drodze.

O samym mieście Korčuli, o zapomnianej wiosce Dub - o ile uda mi się ją odnaleźć, bo własnie dziś do niej ruszamy, o plażach, które odkryjemy i różnych winach, które zamierzamy pić wieczorami. Zaglądajcie do mnie proszę, może ktoś z Was zarazi się szwędaczem i postanowi, że  koniecznie trzeba ruszyć w świat. No a gdyby już komuś przeszło to przez głowę to podaję kilka przydatnych informacji.
Czyli jednak wbrew poprzednim zapewnieniom będą konkrety :) 

W podróż na Korčulę wyruszyliśmy ze Splitu, promem. Jeżeli byście kiedykolwiek to planowali, pamiętajcie, że promy (przynajmniej teraz w roku 2020) odpływają dwa: jeden o 10:30 a drugi dopiero o 17:30. Bilety kupuje się w porcie w wyznaczonych miejscach, wszystko jest doskonale oznakowane i nie musicie się obawiać zagubienia (ja się bałam potwornie, bo to były nasze pierwsze tego typu przeprawy). I teraz uwaga: 
1) W sezonie, trzeba być sporo przed czasem żeby mieć pewność, że dostaniemy się na prom. My byliśmy o 8:00 i już staliśmy w puli rezerwowej. Udało nam się wjechać jako jednym z ostatnich.
2) Ze Splitu na Korčulę płynie się trzy godziny, warto o tym wiedzieć i uwzględnić czas podróży.
3) Bilet na prom ze Splitu na Korčulę kosztuje w przeliczeniu na złotówki około trzystu złotych (z mojego punktu widzenia to istotna informacja, bo trzeba tę kwotę uwzględnić w budżecie wakacyjnym :))
4) Wracając będziemy płynąć z innego miejsca i wtedy uzupełnię dane (w sensie skąd, jaki czas i jaki koszt) 

Buziaki Wam przesyłam i zapraszam na kolejny post o bezdrożach, odkryciach i zachwytach. 

Kolejka samochodów na prom, a to tylko te za nami,
z puli rezerwowej :) 

czwartek, 9 lipca 2020

Skansen w Suchej - trochę mi smutno, trochę żal...

Mamy tak od czasu do czasu, że odczuwamy ogromną ochotę na sentymentalną podróż. Do miejsc, które w jakiś sposób zapisały się w naszej pamięci, do dróg, na których piasek przechowuje nasze zatarte ślady. Tam gdzie kiedyś coś nas zachwyciło, złapało za gardło, zakotwiczyło się w sercu i nie pozwala o sobie zapomnieć. Chyba to taka osobista mapa dróg prowadzących do naszych prywatnych szczęśliwych chwil. Miejsc czarownych, podszytych tęsknotą. U każdego taka mapa będzie wyglądała inaczej. Pewnie znajdą się na niej leśne ścieżki, małe kafejki, kręte uliczki. Albo wręcz przeciwnie: szerokie, gwarne i zatłoczone ulice, kluby tętniące głośną muzyką, plaże pełne ludzi.
My należymy raczej do tej pierwszej kategorii, jesteśmy wzdychulcami :) Takimi co to kochają ustronne miejsca,  stare przedmioty, domy, których ściany przesiąknięte są dawno przebrzmiałym śmiechem, w których stoły pamiętają wigilie sprzed ponad stu lat, w serwantkach tulą się do siebie porcelanowe filiżanki, czekające na to aż w końcu znajdzie się ktoś, kto pieszczotliwie obejmie ich uszka i rozgrzeje wnętrza gorącą kawą albo herbatą.  Dlatego też zapewne tak lubimy skanseny.



Jednym, który odwiedzamy regularnie jest ten położony w Suchej. Mamy do niego dość blisko, jakąś godzinę jazdy.  Sucha leży w powiecie węgrowskim. To wieś położona pomiędzy Grębkowem a Kopciami. Specjalnie piszę szczegółowo o położeniu, bo to ułatwia zlokalizowanie, a może ktoś się skusi i pojedzie. A mam wrażenie, że jeżeli ktoś ma na to ochotę powinien to uczynić w miarę szybko, bo nie dzieje się tam dobrze.
Gdy pisałam o Suchej w 2012 roku już wtedy znajdowałam opinie, że skansen jest zaniedbany, że chyli się ku upadkowi. Jednak wtedy wydawało mi się, że to zbyt pochopne oceny. Zresztą pozwolę sobie przytoczyć to co wówczas napisałam:
"Szukając wiadomości o Suchej znalazłam wpis o tym, że skansen zaniedbany, że chyli się ku upadkowi, że jak można (...). A ja poczytałam i wiem (od razu zaznaczam, nie znam właściciela, pracowników, nikogo, to moje zupełnie niezależne przemyślenia), że dwór jest finansowany przez prywatnego człowieka, właściciela, który nawiasem mówiąc odbudował go, bo w momencie zakupu, dwór w dużej części był spróchniały zagrzybiony, pozbawiony dachu. Specjaliści z Warszawy powiedzieli, że nie da się z nim nic zrobić, natomiast mieszkańcy wsi stwierdzili, że się jednak da. I się dało! Moim zdaniem nie powinniśmy oceniać w ten sposób jak w tym podlinkowanym wpisie*. Bo wystawiać negatywne opinie łatwo, dużo trudniej zmierzyć się z rzeczywistością i stawić jej czoła. Mnie dwór zachwycił, szczególnym sentymentem obdarzyłam werandę z tyłu, na której w czasie gdy w dworze mieścił się PGR , trzymano - uwaga! Traktor!"

*w tej chwili strona się nie otwiera.



No cóż, wtedy wydawało mi się, że nie jest źle, że trzeba czasu na zdobycie pieniędzy, że prace są prowadzone. Ale z roku na rok to miejsce wygląda coraz gorzej. Zapewne nadal potrzeba gigantycznych środków na odbudowę i bieżące potrzeby ale nie można przymykać oczu na to, że czasu jest coraz mniej. Dwór, który jeszcze kilka lat temu miał nadzieję w tej chwili sprawia wrażenie zrezygnowanego. Naprawdę czuje się w nim takie jakieś smutne pogodzenie się z losem, skulenie i beznadziejność. A przecież to dom z przepiękną, bogatą historią. Pozwolę sobie sięgnąć do mojego tekstu sprzed lat:
Ten budynek jest bardzo dobrze utrzymany,
ktoś chyba w nim mieszka.

"We wnętrzach nie zachował się oryginalny wystrój. Jedyną rzeczą jaką udało się odzyskać jest szafa, którą kiedyś dostała w prezencie ślubnym pokojówka, która tam pracowała i ową szafę udało się odkupić i wstawić z powrotem. Reszta umeblowania pochodzi z prywatnych zakupów pana Kwiatkowskiego (właściciela dworu) i darowizn. W liwskim zamku można obejrzeć piec, który kiedyś w dworze stał. Dlaczego go tam przeniesiono - nie mam pojęcia. Poza dworem na terenie znajdują się jeszcze inne stare chaty, do jednej nawet nas wpuszczono,(to było parę lat temu, teraz wszystkie budynki poza dworem pozostają zamknięte), można było zobaczyć wnętrze i stare przedmioty (mnie rozczulił bujany konik i kołyska), druga starsza chata (chałupa ks, Brzóski, z około 1860 roku, ukrywał się w niej rzeczony Stanisław Brzóska, ostatni uczestnik Powstania Styczniowego) chwilowo zamknięta jest dla zwiedzających. Nawiązując do zaniedbania, to warto wspomnieć ( to wiem z książeczki o Suchej), że właścicielowi nie było łatwo utrzymać obiektów. Pozwolę sobie zacytować pewien fragment:
A na zdjęciu sekretarzyk (ten to współczesna replika). 
52 szufladki jedna na każdy tydzień roku :)





"... Jest to tym samym zabytek historyczny. Pokryłem go strzechą. W izbie umieściłem rzeźby, które ofiatrował mi ich autor Witold Lorentowicz z sąsiedniej miejscowości Polaki. Urokliwe rzeźby, a było ich ponad dwadzieścia, przedstawiały prace ludu podlaskiego m.in. źniwiarz, pasących gąski, wyrabiających masło w maselnicy, etc. Dzieci, ale i dorośli którzy odwiedzali skansen, zachwycali się takiego rodzaju sztuką. W Chałupie tej ponadto zgromadzono przedmioty i narzędzia m.in. unikalny wiejski magiel, posiadający skrzynię, do której wrzucało się kamienie. Poza tym znalazły tu swoje miejsce: stary XIX wieczny warsztat stolarski, pług i drewniana brona. W innym pomieszczeniu urządziłem izbę ks. Brzóski, z różnymi dotyczącymi go pamiątkami.
Piszę o tym w czasie przeszłym, bo wszystko to dnia 19 listopada 2003 roku spłonęło w ogniu, podłożonym przez mojego pracownika, z którym nigdy nie byłem w konflikcie - alkohol odebrał mu poczytalność"
Dalej dowiadujemy się, że nie tylko chata ks. Brzóski uległa wtedy zniszczeniu, ale druga, ta do której obecnie można już wchodzić też została podpalona.  To że po tym wszystkim udało się na nowo je odbudować i jako tako wyposażyć to i tak wielki cud. Ja szczerze podziwiam determinację ludzi, którzy się nie poddali.
Jako ciekawostkę dodam, że Dwór często zmienia się w plan filmowy. „Pornografia” w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego czy „Śluby Panieńskie” Filipa Bajona - w większości powstały na terenie skansenu. W superprodukcji Jerzego Hoffmana – „1920. Bitwa Warszawska” – na terenie skansenu powstawały sceny potyczki polskiego oddziału z Armią Czerwoną. Tutaj także stacjonowali Czerwonoarmiści i powstały sceny sądu polowego nad polskimi żołnierzami. "

Wracając do tego co dziś. Widać, że coś poszło nie tak. I o ile poprzednim razem wyszłam z terenu skansenu z poczuciem, że wszystko jeszcze przed nim to teraz... Jest mi żal. I jakoś tak przyszedł mi do głowy fragment wiersza pana Mariusza Parlickiego:

Ad fontes

Szkoda, że ciebie dziś tu nie ma,

bo tu czas w miejscu jakby stanął,

stół stoi z nakryciami trzema

i chleb wyjęty wtedy rano



leży. Firanki w oknach szare,

już po krochmalu nie ma śladu,

na dobre stanął też zegarek,

cicho, jak nigdy u sąsiadów.



Ogródek zarósł bujnym chwastem,

ale gdzieniegdzie ciągle kwiaty,

kaflowy piec nie pachnie ciastem,

brak konfitury i herbaty, (...)


Dlatego jeżeli macie możliwość pojechania do Suchej, zróbcie to.  Nie można takich miejsc opuszczać w gorszych momentach. Przyjaciół poznaje się w biedzie, a to miejsce bardzo potrzebuje przyjaznych ludzi. Przejdźcie się po wnętrzu dworu, pogłaszczcie oparcia krzeseł, przystańcie przed sekretarzykiem. Dajcie temu miejscu nadzieje. Kto wie może jeżeli liczba odwiedzających gwałtownie wzrośnie, coś zacznie się dziać. Może znów drzwi starych chat staną otworem, a dwór odetchnie z ulgą. Tego mu z całego serca życzę.








wtorek, 26 maja 2020

W pałacu przeszłość tęsknie wzdycha czyli o Bożkowie, Dolnym Śląsku i pewna zapowiedź

Dzień dobry :) Część z Was, którzy zaglądają do mnie na instagrama  widzieli wczoraj to zdjęcie:


Ba, niektórzy nawet odgadli jakie są nasze tegoroczne plany wakacyjne :) Mieliście racje, tym razem padło na nasz ulubiony Dolny Śląsk :) I bliższe i dalsze okolice Kłodzka. Powolutku zaczynają krystalizować się szczegółowe plany. Część miejsc już odwiedziliśmy wcześniej ale wrócimy do nich ponownie, część zobaczymy po raz pierwszy. Na pewno zaczniemy od Srebrnej Góry, bo tam się zatrzymamy. Twierdzę widzieliśmy już kilka razy ale zawsze wracamy, mamy do niej sentyment. Zresztą ze Srebrną Górą wiąże się pewna opowieść o tym jak o mało co nie wyzionęłam ducha, ale o tym opowiem kiedy indziej :) Chcemy też zahaczyć o nasz ulubiony, ogromny wiadukt w Srebrnej Górze i o pozostałe, których jeszcze nie widzieliśmy. Jednym z miejsc, które jest na liście zatytułowanej "na pewno, mus, nic nas nie powstrzyma" jest też pałac w Bożkowie. Byliśmy tak kilkakrotnie. W końcu w 2013 roku udało nam się wejść do środka. I dziś chciałabym zabrać Was w podróż sentymentalną, wspomnieniową, letnio jesienną i przypomnieć Wam tekst, który napisałam właśnie po tej wizycie. I już, awansem, zaprosić Was na kolejną, tegoroczną odsłonę tego miejsca :) Bo oprócz tego, że pojedziemy na wakacje, oprócz tego, że zamierzamy Was ze sobą zabierać i na wędrówki i na penetrowanie zamków i pałaców to dodatkowo zamierzamy spełnić obietnicę daną lata temu... Kochani otóż szykuje się nasza Kordelowa opowieść o Dolnym Śląsku :) Taka książkowa opowieść :) Przewodnik do czytania i zakochania. Nawet nie wiecie jak bardzo jestem podekscytowana na samą myśl o tym nowym, o tym, że będę mogła zabrać Was ze sobą, o tym, że blog zaroi się od ścieżek, ścieżynek, zakamarków, w które będziemy wspólnie zaglądać :) A teraz spójrzcie na Bożków z 2013 roku. Już nie mogę się doczekać aż będę mogła pokazać Wam jak to wygląda dziś... No właściwie jutro czyli w sierpniu :) Ale teraz już milknę i oddaję głos sobie sprzed kilku lat:



"Za oknem jest już jesiennie. Bez obaw nie zamierzam zamęczać Was narzekaniem jak to jest okropnie i ponuro. Nic z tego, bo ja jesień bardzo, ale to bardzo lubię. I to każdą jej odsłonę. I tę złoto - purpurową i tę z nostalgicznie wyjącym wiatrem i zacinającym w szyby deszczem. Zamęczę Was za to czym innym:)

Właściwie nie wiem dlaczego zaczęłam od jesieni. Być może dlatego, że siedzę przed oknem i cały czas widzę rudziejące liście. Albo dlatego, że zamierzałam w tym poście wrócić jeszcze na moment do lata, do wakacji i do pewnego miejsca, które odwiedzamy rok po roku. Oczywiście pewnie większość z Was na samą myśl, że znowu zamierzam nękać wszystkich moją dolnośląską obsesją jęknęła protestująco. Ale zanik krzykniecie: nie, nie chcemy, przeczytajcie choć kawałek, bo pałac o którym chce napisać naprawdę wart jest pamięci. I uwagi. Odkryliśmy go kilka lat temu. Zrobiliśmy wtedy objazd pałaców i dworów dolnośląskich. Po niektórych zostały tylko kupy gruzu (z takiej własnie ruiny wygrzebaliśmy kawałek marmuru i przechowujemy dla potomności:)), inne trzymają się i opierają czasowi, ale widać, że powoli z nim przegrywają, jeszcze inne mają się całkiem dobrze. I własnie wtedy na naszej trasie znalazł się też Bożków. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam poszukiwany przez nas pałac stanęłam przy ogrodzeniu oniemiała z zachwytu. Pałac choć nadgryziony zębem czasu wyglądał jak z bajki. Z białymi cylindrycznymi wieżyczkami, z urokliwymi okienkami, z widocznym zza ogrodzenia zarośniętym parkiem sprawiał wrażenie przeniesionego z jakiegoś innego świata. Przyklejeni do ogrodzenia (ja, mąż i córka) staliśmy usiłując sięgnąć wzrokiem jak najdalej, uchwycić jak najwięcej.  Dopiero po chwili zauważyliśmy, że brama jest uchylona i weszliśmy na teren. Obeszliśmy pałac dookoła, usiedliśmy na schodach przypałacowego parku i nie mogliśmy napatrzeć się na zbudowany w stylu francuskich zamków, przepiękny budynek. Kuba (mąż) poszedł zasięgnąć języka u miejscowych i tak dowiedzieliśmy się, że jest pewien pan, który opiekuje się pałacem i ma klucz. Ponoć czasem jak się go poprosi wpuszcza do środka. Oczywiście z miejsca ruszyliśmy na poszukiwanie owego pana klucznika, ale szczęście nam nie sprzyjało. Nie znaleźliśmy go. Ale pałac w Bożkowie zajął już miejsce w naszych sercach, rozkochał nas w sobie. Wiedzieliśmy, że będziemy do niego wracać, chociażby po to, żeby zerknąć na niego zza ogrodzenia, żeby oczy nasycić podupadającym , ale wciąż dominującym pięknem.  Poza pałacem obejrzeliśmy też kościół. Oczywiście potem ledwo wróciliśmy do domu zaczęłam szukać informacji na temat odkrytego cudu.
Pałac w Bożkowie kryje w swoich ścianach wiele wspomnień, wieczorami zapewne duma nad dawną świetnością, wspomina bale, które tutaj się odbywały, dostojnych gości, którzy bawili w jego wnętrzach. A i gościom i właścicielom rzeczywiście dostojeństwa nie można odmówić.Właścicielami Bożkowa byli Magnisowie, którzy przybyli tutaj w 1780 roku. Był to stary pochodzący ze Szwecji ród. Zanim trafili do Bożkowa mieszkali w Austrii. Ze Śląskiem związali się na dobre po ślubie hrabiego Aleksandra z córką gubernatora Kłodzka. Od tego momentu Magnisowie stali się właścicielami wielu okolicznych wiosek.  W Ołdrzychowicach Kłodzkich położonych niedaleko Bożkowa posiadali wspaniałą rezydencję, w której gościła sama królowa Prus - Luiza. Jej przyjazd wywołał spore poruszenie, żeby nie powiedzieć szaleństwo. Z myślą o szlachetnym gościu w Ołdrzychowicach wokół pałacu założono park, wybudowano grecką świątynię oraz sztuczną grotę i fontannę, którą ochrzczono imieniem pruskiej władczyni. Z myślą o zapewnieniu jej rozrywki Magnisowie zorganizowali też, uwaga! Pokaz dojenia krów, ale że obawiano się, że bez odpowiedniej oprawy widowisko może być zbyt szokujące dla delikatnej niewiasty, pokaz odbywał się w ludowych przebraniach. Ale nie tylko Ołdrzychowice przygotowywały się do przyjęcia królowej. W tym samym czasie i w Bożkowie zaczęto wprowadzać zmiany. Być może brano pod uwagę, że królowa Luiza i tam zechce zajrzeć. Tak czy inaczej wokół pałacu podobnie jak w Ołdrzychowicach założono park, wybudowano bażanciarnie i oranżerie. Zadbano o staw, do którego wpuszczono złote rybki. Na tym nie zakończono, bo po jakimś czasie wybudowano też romantyczne sztuczne ruiny, w których umieszczono wiekowe płyty nagrobne. I tam zwykle spędzano z gośćmi romantyczne i klimatyczne popołudniowe godziny.
Niestety w 1871 roku w pałacu wybuchł pożar i budynek został zniszczony.
Jednak myliłby się ten, kto by przypuszczał, że Magnisowie się załamali i poddali. Nic z tych rzeczy. Szybko otrząśnięto się z szoku i przystąpiono do odbudowy. I już w 1877 roku w miejscu spalonego pałacu stał nowy budynek, z urokliwymi wieżami, tarasami, balkonikami. Uważany był za najpiękniejszy i najbogatszy obiekt w ziemi kłodzkiej. Nie należy się zresztą temu dziwić. Pałac liczył 180 pokoi, jego powierzchnia wynosiła 400 metrów kwadratowych, stajnia mogła pomieścić 60 koni. Już samo to daje wyobrażenie o jego potędze, zasobności i wielkości. Poza tym Magnisowie byli zagorzałymi kolekcjonerami sztuki, w pałacu gromadzono obrazy, gobeliny, rzeźby.
Ale nie zapominajmy, że pałac to nie tylko budynek, ale też mieszkający w nim ludzie. W tym wypadku bogaty ród, który żył i bawił się tak jak na owe czasy przystało. W Bożkowie urządzano wspaniałe bale. Do dziś w pałacu zachowała się półtora kondygnacyjna przepiękna sala balowa, którą moi kochani hip, hip hurrrra, widziałam na własne oczy.
Wspomniana wyżej sala balowa fot jkordel

sala balowa fot jkordel

Bo tak jak wspominałam Bożków zapadł nam się w pamięć i w serca. Przez kilka lat co roku zajeżdżaliśmy pod pałac i co roku szukaliśmy kogoś kto by mógł pokazać nam wnętrze. Mówią, że kto szuka ten znajdzie i w tym wypadku można stwierdzić, że skoro mówią to wiedzą, bo w końcu nam się udało. Zajechaliśmy i pałac był otwarty, a w nim zastaliśmy pana, który oprowadził nas po wnętrzach. Był niesamowity. Opiekuje się pałacem od lat, zna w nim każdy kącik i ma wiele wspomnień z młodości związanych z tym terenem. Opowiadał o świetności pałacu, o tym jak wszystko zaczęło się sypać, zaprowadził nas do miejsca, w środku pałacu, gdzie wjeżdżały powozy, by w razie deszczu lub innych zawirowań pogody przyjeżdżający nie doświadczyli najmniejszego dyskomfortu. Obejrzeliśmy bibliotekę, salę myśliwską ze wspaniałymi płaskorzeźbami, zobaczyliśmy salę balową, która pomimo zniszczeń nadal promieniuje świetnością. Pan pokazał nam też gdzieniegdzie ukryte drzwi. Swoją drogą ciekawe ile jeszcze nieodkrytych tajemnic kryje w swoich wnętrzach bożkowski pałac. Na koniec weszliśmy też na wieżę i popatrzyliśmy z góry na Bożków i pałacowy park.
W pałacu nie ma już gobelinów, obrazów i wspaniałych mebli. Nie ma kosztownej porcelany, w stajniach nie słychać cichego, pełnego zadowolenia rżenia koni. W sali balowej nikt już nie tańczy, a wspaniała niegdyś podłoga straszy gdzieniegdzie dziurami. Ale niewątpliwie pałac nadal urzeka i bije od niego godność i gdziekolwiek się spojrzy widać jego urodę. Nieco w tej chwili przykurzoną, ale cały czas obecną. Warto koło niego przystanąć, popatrzeć, a potem przymknąć oczy i zobaczyć to wszystko takim jakim było kiedyś, gdy do Magnisów zajeżdżali powozami goście, park przesycony był wonią róż i orchidei, a z sali balowej płynęła na całą okolicę muzyka.

W czasie szukania wiadomości o Bożkowie znalazłam opis tego miejsca pochodzący z początków XX wieku, autorem tekstu był niemiecki przewodnik V. Viktor. Jego relację przetłumaczył J. Mądry, opracowała G. Wacławik. Drukowana była w "Wiadomościach Bożkowskich".. Przytaczam ją dla wytrwałych:)
"Równie wspaniałe jak zewnętrzna budowla jest wnętrze zamku. Aby je obejrzeć, należy wejść do zamku przez wspaniałą klatkę schodową. Wysokie okna, które w niej się znajdują, dają dużo światła, dzięki temu wyraźnie widoczne są gobeliny i zbroje. Schody zewnętrzne prowadzą w górę, gdzie przy końcu po ich obu stronach stoją pod kandelabrami posągi sfinksów. Wprost ze schodów idzie się do pomieszczenia, które wraz z pozostałymi tworzy obszerną amfiladę ciągnącą się wzdłuż budynku po lewej i po prawej stronie. Na prawo jest stylowa sala jadalna o owalnym kształcie ozdobiona marmurowymi filarami. Obok znajduje się wielka sala, w której odbywały się uroczystości, a także ważne narady elity krajowej. Pomieszczenie to sąsiaduje z biblioteką, w której było niegdyś tysiące tomów poukładanych w oszklonych regałach. W kolejnej sali znajduje się popiersie królowej Luizy związanej z zamkiem w Ołdrzychowicach. [...]
Zgubiłem się wśród tych wszystkich arcydzieł i dopiero z pomocą przyszedł mi kapelan zamkowy, który pokazał mi kaplicę zamkową. Prowadzą do niej podwójne drzwi [...]. Jest tam kielich, dzieło mistrzowskie starego kunsztu jubilerskiego, ozdobiony ornamentami i kamieniami, jest też wykonany ze srebra sprzęt chrzestny, są dzbanki i talerze. Wszystko to jest zdobione monetami złotymi i srebrnymi, dukatami i talarami. Same talerze maja około 300 takich monet. Sprzęt ten jest szanowany przez ród Magnisów, gdyż od 1821 roku korzysta się z niego przy chrzcie nowego członka.
Ważnym miejscem jest galeria przodków, w której odnosi się wrażenie, że zamek żyje. Wiszą tam obrazy naturalnej wielkości, których twarze zdają się przemawiać do nas, zwiedzających te sale. Gdyby mogły mówić, byłyby to wspaniałe opowiadania. Bracia Magnisowie, których portrety tu się znajdują, opowiedzieliby o wojnie trzydziestoletniej. Pierwszy Franz von Magnis brał udział w bitwie pod Białą Górą, a Johan Baptista von Magnis za czasów Rudolfa dowodził wojskiem katolickim, był szambelanem u biskupa wrocławskiego i biskupa w Brixen, ranny śmiertelnie zginął na polu bitwy. Bracia ich, Rudolf i Philip, walczyli przeciw Turkom. Jest tam też jeden obraz zatytułowany <<Długi mnich>>. Jest to portret Maksymiliana von Magnis, urodzonego w 1856 roku w Mediolanie, który przybrał skromne nazwisko Valerianus. Miał 15 lat kiedy wstąpił do Zakon u Wielkiego Biedaczyny z Asyżu. Za pokojową działalność papież Urban VIII mianował go apostolskim misjonarzem na Niemcy, Polskę i Węgry. Był doradcą cesarzy i królów, szczególnie Ferdynanda II i III oraz Władysława IV, króla polskiego, w imieniu których działał w ważnych sprawach dyplomatycznych. Jego wiedza była ogromna, zyskał sobie nawet podziw hrabiego Ernesta von Hessen, który wziął udział w dyspucie teologicznej w Giessen.
Idąc dalej podziwiamy salę brunatną z boazerią i wykuszami. Dookoła wysokich ścian osobliwy fryz przedstawiający doskonale utrwalone sceny myśliwskie. To własnie tu wracający z polowania zmęczeni myśliwi opróżniali wiele kufli piwa. znajduje się tam puchar szlifowany ze szlachetnego kryształu. Ów puchar został podarowany przez króla opatowi w Kamieńcu z podziękowaniami za to, że przez kilka godzin król mógł być przebrany za brata klasztornego. Dalej są ciekawe obrazki mówiące o dawnym wyglądzie zamku i portrety naturalnej wielkości pięciu czeskich książąt. Wszędzie znajdują się skrzynie, szafy, wazoniki, malowidła i rzeźby, wszystko o wybornym smaku, kosztowne, a przede wszystkim o niepowtarzalnej i nieocenionej wartości.
Dookoła zamku rozciągają się obszerne parki. Ku północy ogromne schody prowadzą do ogrodu ozdobnego. Rośnie w nim na powietrzu tysiące odmian róż, które o tej porze roku mają na sobie słomiane okrycia. W tyle ogrodu widoczne są kopuły oranżerii i bogate szklarnie. Ulubieńcami starego ogrodnika są stojące rzędem orchidee słynne w całym kraju. Za ogrodem rozciąga się park, a na jego końcu mały stawek, który latem stanowi miejsce pływania dzieci. Nieco dalej sztuczna ruina. Składa się na nią brama z 1588 roku oraz kilka tuzinów zwietrzałych grobowców z XVI i XVII wieku. Zebrała to wszystko w celu ocalenia przed zagładą hrabina Luiza von Gotzen, posiadająca zmysł artystyczny. Grobowce przedstawiają chłopów z mleczami i zielonymi kapeluszami, zawoalowane księżniczki z małymi dziećmi. Idąc dalej  napotykamy rząd kamieni. Na każdym z nich wyryte jest imię, począwszy od 1850. Mówiono mi, że są to pomniki pochowanych tu psów, które pilnowały zamku i parku[...]".   

A teraz trochę zdjęć, które zrobiliśmy. Popatrzcie i zobaczcie sami ile zostało ze świetności o której pisze pan V. Viktor. Wszystkie fotki autorstwa jkordela męża mojego.
Przy przygotowywaniu tekstu głównie korzystałam z książek:
Zamkowe tajemnice - Joanna Lamparska
Zamki, twierdze i pałace Dolnego Śląska i Opolszczyzny - Marek Perzyński