wtorek, 28 października 2014

Nasz rumak Edek dzielnie spisał się w boju czyli wielkiej podróży część pierwsza:)

Każdy wie, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. W naszym przypadku ten krok oznaczał starganie bagaży do Edka (nasz samochód:)), zagonienie tam potomka, zapakowanie samych siebie... Zanim ruszyliśmy ogarnęliśmy czujnym spojrzeniem całe auto, co oczywiście nic nie dało, bo wśród  ciasno upakowanych rzeczy nie było widać co jest a czego nie ma... W końcu ruszyliśmy...  Wyjeżdżając z osiedla jeszcze upewniłam się, że zabrałam szczegółowy opis dojazdu. Był na swoim miejscu.
 Był piątek, popołudnie. Przed nami do pokonania ponad 1600 km. I wizja wszelkich cudowności i plan tego co będziemy robić... Choć przyznaję, że tym razem plan był bardzo nieprecyzyjny. I właściwie tak miało być. Na początku, gdy zaczęliśmy regularnie wyjeżdżać nasze podróże charakteryzowały się ciągłym biegiem. chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej, naj, naj naj było naszym motywem przewodnim. Aż w pewnej chwili poczuliśmy, że mamy dość i że nie na tym to wszystko ma polegać. Od tamtego momentu olśnienia zmieniliśmy tryb urlopowania. Dzięki Bogu zresztą, bo nie wiem czy któregoś razu po takim urlopowym maratonie byśmy nie padli:).Teraz już wiemy, że wypoczywać też trzeba się nauczyć. Dlatego tym razem poza pewnymi punktami postawiliśmy na spontaniczność. Tym bardziej, że już od długiego czasu kusiło mnie by zwiedzać i poznawać metodą zwaną: pozwól się sobie zgubić:).

Pierwszym punktem którego nie dało się uniknąć było dotarcie do celu czyli do maleńkiego włoskiego Pino. Tak, tak, moi kochani, tam właśnie, do mojej wymarzonej i wytęsknionej Toskanii :)
opuszczona winnica
Jechaliśmy w większości nocą więc niestety ominęły nas malownicze widoki. Tylko gdzieniegdzie rysowały się ogromne, ciemne kontury gór. Usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność nocy obiecaliśmy sobie, że wracać będziemy dużo wcześniej żeby choć trochę ponapawać się pięknymi krajobrazami. Świt powitał nas przepięknym widokiem odchodzących ze szczytów gór mgieł. Sunęły majestatycznie, ulotne i jakby żywe. Niosły ze sobą mżawkę a zaraz potem słońce. Miałam wrażenie jakbyśmy jechali przez całe spektrum pogód:) No dobrze, śniegu tam nie było i szczerze mówiąc absolutnie za nim nie tęskniłam. Gdy góry zostały daleko za nami zaczęliśmy coraz bardziej się niecierpliwić i wypatrywać drogowskazów z napisem "Firenze". Pojawiły się a wraz z nimi pofałdowane wzgórza obsadzone winoroślą i oliwkami. Gdzieniegdzie widać było domy z oknami o zielonych okiennicach. I cyprysy i palmy i cytryny i granaty rosnące obok dróg... Nasz samochód wypełniały słowa: ooo zobacz, ooo ale pięknie, ooo widzisz! Ale tunel, ale góra, ale!!!!! Właściwie porozumiewaliśmy się ochami i achami. W końcu przyszedł czas na wyciągnięcie opisu dojazdu. Wspominałam już o nim na początku. Był niebywale precyzyjny i wszystko się zgadzało. Malutkim problemem było zlokalizowanie kapliczki, przy której miał być drogowskaz ale i ją w końcu znaleźliśmy. Okolica wyglądała na nieco wyludnioną, ale w sumie nie mieliśmy mieszkać w mieście więc nawet nas to nie zdziwiło. Aż do momentu gdy skręciliśmy w wąską stromą dróżkę, dojechaliśmy do opisywanego miejsca i rozejrzeliśmy się dookoła. Przez moment nic nie mówiliśmy tylko popatrywaliśmy na siebie. W końcu wyszliśmy z Edka, wypuściliśmy młodego żeby rozprostował kości a sami jeszcze raz przyjrzeliśmy się mapce dojazdowej. Niestety wszystko się zgadzało. Numery domów, opis wejścia, nawet stary gołębnik był. Widoki cudne, na piękną dolinę porośniętą winoroślą. Jedyny i maleńki szkopuł polegał na tym, że wszystkie te domy były opuszczone. I widać było, że już od dawna nikt w nich nie mieszka... Z lekka zszokowana odnalazłam stary, zarośnięty murek i przysiadłam na nim usiłując zebrać myśli. Kuba, który w przeciwieństwie do mnie postanowił nie myśleć tylko działać, poszedł poszukać kogoś kogo można by było zapytać o szukany przez nas dom... I tak oto rozpoczął się nasz pobyt w Toskanii... Siedziałam w pełnym słońcu na starym murku, obok mnie przycupnęła ogromna jaszczurka beztrosko się wygrzewając, przed moimi oczami roztaczał się zapierający dech w piersi widok opuszczonej winnicy. Sytuacja żywcem wyjęta z romantycznej powieści. Powinnam być zachwycona. Ale coś mi się wydaje, że wraz z wiekiem romantyczność we mnie nieco przygasła, bo miast uniesień czułam potężne zaniepokojenie. Tym bardziej, że telefon pana u którego mieliśmy zarezerwowaną kwaterę nie odpowiadał....

to zobaczyliśmy po dojechaniu:)

Zachwycająca agawa

opuszczony dom

Tysiek wypoczywa, za nim murek na którym siedziałam.

Fot. jkordel

Ciąg dalszy wkrótce.

3 komentarze:

  1. aaa ja też chcę! czekam na ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Już się wciągnęłam, czekam na dalszy ciąg. Zapowiada się nader ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po przeczytaniu tekstu powyżej czuję się jakbym zaczynała czytać kolejną Twoją książkę;-)
    Strasznie się cieszę że udało Ci się spełnić Twoje wielkie marzenia i mam nadzieję, że toskańska historia ma szczęśliwe zakończenie, tym bardziej nie mogę się doczekać dalszej części;-)

    OdpowiedzUsuń