czwartek, 12 lutego 2015

Porcja opowiadań na rozjaśnienie tego co za oknem

Katarzyna Jurczyk

Powrót zimową porą

Dom, który obserwowała nie był duży. Biały, parterowy z użytkowym poddaszem, garażem z lewej strony i tarasem z drugiej. Zresztą taras był narożnikowy, druga jego część niknęła za domem i wtapiała się w pięknie ośnieżony ogród. Frontowe drzwi, usytuowane naprzeciw furtki, zapraszały do wejścia, uroczym białym wiankiem. W jednym z okien frontowych migotało rozproszone światło lampki ustawionej na parapecie. Za domem, w oddali majaczyło pasmo wzgórz, za którymi kryła się dolina. Anita doskonale wiedziała, że nad doliną królują ośnieżone góry. Ukochane i wytęsknione z majestatycznym Śnieżnikiem, królującym nad całym terenem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i jeszcze raz spojrzała na dom. Oparła dłoń na klamce furtki, ale raptownie ją cofnęła, gdyż zza domu dobiegły ją krzyki i piski przeplatane szczekaniem psa. Zresztą szybko zobaczyła galopujące zwierzę, które posturą przypominało raczej młodego niedźwiedzia oblepionego śniegiem niż psa.
- Azja wracaj! Do nogi! - zza rogu domu wybiegł wysoki, czarnowłosy chłopiec na oko siedmioletni, ale Anita doskonale wiedziała, że chłopiec ma dokładnie pięć lat.
- Cześć – odezwała się pierwsza.
- Dzień dobry. Pani do nas?
- Tak Kacperku – głos Anity nieznacznie zadrżał, ale szybko się opanowała widząc zdziwienie w oczach malca, który po chwili odwrócił się w stronę domu, z którego rozległo się wołanie:
- Kacper! Zabierz Azję i wpuść Panią na podwórko. Za zimno na sterczenie przy furtce.
    Chłopiec posłusznie złapał psa za obrożę i spróbował odciągnąć w stronę tarasu. Niestety nie mógł sobie poradzić z szarpiącym się zwierzęciem, więc na pomoc przybiegł mężczyzna, który wcześniej stał w drzwiach wejściowych. Za nim, na ganek, wyszła kobieta. Jej piękny, dobroduszny uśmiech sprawił, że w oczach Anity znów pojawiły się łzy. Zdjęła kaptur pikowanego płaszcza i przez łzy uśmiechnęła się do zaskoczonej trójki mieszkańców białego domku.
- Anita?! - kobieta nie bacząc na to, że na nogach ma tylko klapki, wbiegła na zaśnieżony chodnik i wpadła w objęcia młodej dziewczyny. Zanosząc się szlochem powtarzała jej imię. Wtedy mężczyzna zdał sobie sprawę, kogo obejmuje jego żona. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Wejdźcie do domu, bo Zofia się przeziębi – spojrzał na Anitę, której wzrok wciąż spoczywał na małym chłopcu.
- Taki podobny...on jest jak miniaturka...- pomyślała dziewczyna
Powoli całe towarzystwo weszło do domu zostawiając zdezorientowanego psa na tarasie. Chłopiec szybko się rozebrał i pobiegł umyć ręce. Anita odprowadziła go wzrokiem.
- Pani Zosiu, on jest taki podobny. Te oczy, te ruchy...
- Tak, kochana. To skóra zdjęta z Wojtka – Zofia zamyśliła się po czym nastawiła wodę w czajniku
- Po co Ty w ogóle wróciłaś? – Marek nie owijał w bawełnę
- Byłam na cmentarzu. Chciałam odwiedzić grób dziadków. Zobaczyłam grób Asi. Nie wiedziałam, że ona...
- Rok po Twoim odejściu. Asia walczyła dla Kacpra, ale choroba była silniejsza. Wojtek nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Twoje odejście było dla niego ogromnym ciosem, a tu jeszcze choroba Asi. Opiekował się nią jak mógł, ale ona wciąż wypominała mu, że nigdy jej nie kochał. Widziała przecież to co my. Tęsknił za Tobą niesamowicie. Mizerniał w oczach. Nie mogłam na to patrzeć.
- Po co to wszystko opowiadasz? - Marek przerwał żonie
- A dlaczego nie? Wybacz, ale Wojtek nie kochał Asi.
- Kochał, nie kochał. Dziecko by ich scementowało. Asia była dobrą, pobożną dziewczyną.
- Och już przestań bredzić. Asia, świeć panie nad jej duszą, pobożna była tylko dla Ciebie. Wiedziała jak sobie Twoją życzliwość zaskarbić. Co przyszło z tego, że Wojtek się z nią ożenił. Ani on jej nie kochał, ani ona jego. Przecież sama przyznała, że to było tylko odegranie się na tym chłopaku co ją zostawił. Pomyśl tylko. Taka pobożna, ale brak ślubu nie przeszkadzał jej w tym, żeby pójść do łóżka. Przypominam, że z naszym synem, który zresztą miał narzeczoną. O właśnie tę biedną dziewczynę – wskazała na Anitę.
- Ja tam nie wiem czy ona była taka biedna. Asia zakochana w Wojtku była na pewno, to mogła się ewentualnie zapomnieć. Ten jeden raz. Dzięki temu mamy wnuka. Gdyby nie ta tutaj – kiwnął na Anitę – to byliby szczęśliwą rodziną. Wszystko rozbiła.
- Panie Marku, ja niczego nie rozbijałam. I dobrze Pan o tym wie. Spotykaliśmy się z Wojtkiem długo przed tym feralnym spotkaniem firmowym. Kiedy się dowiedziałam, że Kacper jest synem Wojtka, odeszłam. Sam mi pan przecież zasugerował takie rozwiązanie sprawy.
- Co takiego?! - Zofia już nie trzymała nerwów na wodzy – coś Ty znowu wykombinował?
- Nie słuchaj jej. Znów chce namieszać.
- Przepraszam, nie powinnam była tutaj przychodzić. Pani Zosiu, niech Pani mi wybaczy to najście. Już wychodzę – dziewczyna pośpiesznie skierowała się ku wieszakom w korytarzu
- O nie kochana, siadaj!– Zofia oparła ręce na biodrach i spojrzała na dziewczynę – powiedz mi jedno. Czy mój mąż pomógł Ci w podjęciu decyzji o odejściu od Wojtka?
- Ja nie...przepraszam. Już wychodzę – Anita złapała za plecak, a wtedy do korytarza wpadł Kacper
- Anita, proszę Cię, wejdź do kuchni – Zofia wyraźnie zdenerwowana starała się ukryć emocje przed wnukiem
- Anita? Anita?Ja wiem kim Pani jest – mały spojrzał dziewczynie prosto w oczy
- Naprawdę? Znasz mnie?
- To przecież Pani odwiedza tatę w nocy!
- Co takiego?! - Zofia i Marek nie kryli zdziwienia
- Jak to. Ktoś przychodzi do Wojtka? W nocy? - Marek spojrzał groźnie na Kacpra
- Kacperku, chyba mnie z kimś mylisz – Anita wstała i ze łzami w oczach sięgnęła po kurtkę. Informacja o tym, że Wojtek ma kochankę, była jak cios w serce. Chociaż mogłam się tego spodziewać. Minęło tyle lat – pomyślała dziewczyna – po czym szybko dodała - Myślę, że czas już na mnie. Dziękuję. Przepraszam. Do widzenia – jej słowotok został przerwany przez chłopca, który patrząc na babcię stwierdził:
- No przecież babcia mówi do Pani Anita, prawda? A tata często woła przez sen: Anita, proszę wróć do nas! Nie zostawiaj nas!
- Co takiego? - Anita spojrzała na chłopca

- Kacper ma racje – wszyscy zebrani w korytarzu jak na komendę odwrócili głowy w stronę drzwi wejściowych – bardzo często odwiedzałaś mnie w nocy.
W drzwiach stał wysoki, młody mężczyzna. Niebieska, puchowa kurtka kontrastowała z ciemnymi kosmykami włosów i szarymi oczami. Podobieństwo z małym detektywem było uderzające.
- Tata! - Kacper rzucił się ojcu na szyję – zobacz kto nas odwiedził. Twoja koleżanka ze snów
- Ja...nie powinnam była...przepraszam – głos odmawiał Anicie posłuszeństwa. Tyle razy wyobrażała sobie, że wróci, że rzuci mu się w ramiona i powie jak bardzo tęskniła. I kocha. Tymczasem ciało stało w miejscu, umysł przestał pracować. Łzy, które spływały po policzkach paliły ją bardziej niż rozżarzone węgle.
- Powinnaś była. I dobrze zrobiłaś, że wróciłaś – pani Zosia złapała dziewczynę za ramiona, pocałowała w policzek, wytarła łzy i szepnęła – ale teraz już nie damy Ci uciec.
Puściła oko do dziewczyny i zwróciła się do męża – Marek, zawołaj Azję. Wojtek i Anita wyprowadzą ją na spacer. Dłuuugi spacer- zwróciła się do syna
- To ja też pójdę – Kacper natychmiast naciągnął śniegowce
- Ty nie...
- Mamo, daj spokój, niech idzie – Wojtek pocałował Zofię w policzek, skinął ojcu i otworzył drzwi
- To jak? Idziemy? - spojrzał na Anitę
- Tak. Już się zbieram.

Minęli dom i skierowali się w stronę wzgórz. Świeży śnieg utrudniał spacer, na szczęście ktoś odśnieżył ścieżkę prowadzącą do lasu. Azja i Kacper wpadali na siebie w radosnym, ale szczególnie chaotycznym biegu. Wojtek spojrzał na Anitę. Nic się nie zmieniła – pomyślał – pociągła twarz z pięknymi oczami, w których dawniej dosłownie tonął za każdym razem kiedy na niego patrzyła. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej twarzy szlachetnego rysu, który ona umiejętnie podkreślała włosami spiętymi w mały kok. Uwielbiał jej długie włosy, w przeszłości pachniały różą, zastanawiał się czy nadal używa tego samego szamponu. Tego, którego on omijał szerokim łukiem na sklepowych półkach. Odkąd go opuściła widok znajomego opakowania zawsze wiązał się z ukłuciem w okolicach mostka i przyspieszonym oddechem.
Anita przystanęła i wyciągnęła z plecaka aparat fotograficzny.
- Mogę? - spytała i kiwnęła głową w stronę chłopca biegającego wokół wielkiego psa
- Jasne – Wojtek spojrzał jak dziewczyna przykuca i uśmiecha się podczas ustawiania kadru
- Tym się teraz zajmujesz?
- Między innymi. A Ty?
- Strony internetowe. Twój pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak Ci się spodobało? - Anita pytała nie odrywając aparatu od twarzy. Miała nadzieję, że wszystkie te rytualne czynności uspokoją jej drżące ręce, a przede wszystkim oszalały puls.
- To fajna praca. Jak układanie puzzli albo klocków. Miałaś nosa. Wiedziałaś, że mi się to spodoba, kiedy podsuwałaś mi kurs webmastera. Znałaś mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
Dziewczyna przestała robić zdjęcia, wstała i spojrzała na wzgórza.
- Nie znałam. A może zbytnio zaufałam.
- Widocznie tak. Mogę Cię jedynie jeszcze raz przeprosić. Nie żałuje jednak tego co się stało w czasie tej imprezy firmowej.
Anita spojrzała na niego wyczekująco
- Nie żałuję, bo gdyby nie ten feralny, grudniowy wieczór, nie miałbym Kacpra. Wiem, że może dziwnie to brzmi, ale tak właśnie myślę. Wiesz, ja już nie wyobrażam sobie bez niego życia. Nie będę Cię prosił o to żebyś zrozumiała, ale...
- Rozumiem – wyszeptała
- Naprawdę? Przecież zawsze powtarzałaś, że...
- Wiem. Nie przepadałam za dziećmi. Dopóki po wyjeździe nie musiałam szukać nowej pracy. Znalazłam ją w przedszkolu. Jako pomoc kuchenna, ale w rezultacie często siedziałam z dzieciakami i czytałam im bajki, pomagałam rysować, pomagałam na placu zabaw. Wiesz to było przedszkole integracyjne. Dzieci niepełnosprawne, niedosłyszące i niedowidzące. Cudowne, małe szkraby, które radzą sobie w życiu dużo lepiej niż my dorośli. Te dzieciaki pomogły mi się podnieść, po tym co tutaj mnie spotkało. Poza tym, wiele się od nich nauczyłam. I wiele zrozumiałam. To ja muszę Cię przeprosić...
- Za co? Nie rozumiem.
- Nie brałam pod uwagę tego jak bardzo chciałeś mieć dzieci. To nie było tak, że ich nie lubiłam. Nie czułam jednak instynktu macierzyńskiego. Nie widziałam się w roli matki, a może zwyczajnie bałam się tej odpowiedzialności. Myślałam, że na dzieci będę miała zawsze czas i pewnie kiedyś będę chciała je mieć. Na pierwszym miejscu stawiałam karierę i moje marzenia. O Twoich nie myślałam. Wydaje mi się, że tym zachowaniem, sama Cię wepchnęłam w ramiona Asi – Anita nie kryła już emocji, które od lat ukrywała głęboko w podświadomości
- Anitka, nie opowiadaj głupot. Gdybym wtedy się nie upił...
- To nie miałbyś Kacpra. I pewnie, żadnych widoków na dzieci. Bo ja najprawdopodobniej nie mogę ich mieć. Ot, taka mała wada, jak stwierdził ginekolog – dziewczyna ukryła twarz w dłoniach – Asia była dla Ciebie lepszą partią.
- Wymarzoną żoną, jak twierdził mój ojciec. Skarbie – Wojtek objął szlochającą dziewczynę i mocno pocałował ją w czoło – kiedy odeszłaś cały świat stanął w miejscu. Badania DNA potwierdzające moje ojcostwo tak naprawdę nie były mi potrzebne, bo jak pokochałem tego szkraba od pierwszej chwili kiedy go zobaczyłem. Wiedziałem, że jest mój. I wydawało mi się, że wszystko się ułoży. Trzymałem go w ramionach i wyobrażałem sobie jak zabieram go do naszego domu. Naszego, rozumiesz? Asia byłaby częścią mojego życia, ale jako matka mojego syna. Nie żona. To z Tobą nadal chciałem się ożenić. I to jak najszybciej. Wiedziałem, że bardzo Cię zraniłem. Chciałem Ci to wynagrodzić. Ty jednak odeszłaś. Wiem co powiedział Ci ojciec.
- Skąd wiesz?
- Przyznał mi się po śmierci Asi. Byłem na niego wściekły, próbowałem go zrozumieć. Po wyznaniu, że to on skłonił Cię do odejścia ja nie potrafiłem z nim dłużej mieszkać.  Wyprowadziłem się do Lądka Zdroju.
- On mi tylko zasugerował, ale to była moja decyzja.
- Nie oszukujmy się. Nie odpowiadał mu Twój silny charakter. Nie potrafił sobie z nim poradzić. Bał się, że zabierzesz mnie z domu rodzinnego do Poznania i będę tu wracał tylko na święta. Ciąża Asi to był idealny pretekst, żeby się Ciebie pozbyć. I to w białych rękawiczkach. Manipulował wszystkimi. Mamą, mną, potem Asią. W końcu wydało się, że nawet z Tobą mu się udało. Uwielbiał kontrolować wszystko co się wokół niego działo. Moja żona miała być tylko dodatkiem. Kimś kto urodzi dużo wnuków. Kimś, kto nie będzie miał dużo do powiedzenia. Kimś, kto będzie w niego wpatrzony jak w obrazek. Tak naprawdę zmieniła go choroba Asi. Chyba miał wyrzuty sumienia, ale też po raz pierwszy nie miał nad czymś kontroli. Natomiast ja musiałem się zorganizować. Opiekować się Asią, Kacprem , a nawet rodzicami Asi. Do ojca dotarło, że jestem dorosły. To był dla nas wszystkich trudny czas. Żałowałem wtedy jednego. Tego, że nie ma Ciebie przy moim boku. Zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką. Wiedziałem, że dodawałabyś mi otuchy i siły. A tej bardzo potrzebowałem. Miałem przecież maleńkiego synka – spojrzał na Kacpra. Maluch oblepiony śniegiem, lepił bałwana, którego Azja co chwilę burzyła ogonem. Radosny śmiech chłopca obudził dorosłych z letargu. Anita uśmiechnęła się przez łzy.
- Proszę Cię, wróć do nas. Nie zostawiaj nas – Wojtek szepnął Anicie do ucha
- Wróciłam. I już nie zostawię – uśmiechnęła się i mocniej wtuliła w stęsknione ramiona Wojtka

Ela Matusiak
Sylwestrowa miłość

- Globalne ocieplenie, phi! - prychnęła Gaja, usiłując otworzyć drzwi. Ciekawe kto to wymyślił? W końcu udało jej się dostać do środka.  - Mało brakowało, a byłabym stłukła sobie tyłek. Zapaliła światła w sklepie, podłączyła witryny i odetchnęła zatęchłym powietrzem pomieszczenia. Sklep monopolowy „Bas” pysznił się starymi popeerlowskimi półkami oświetlanymi brzęczącymi jarzeniówkami oraz zielonym wytartym linoleum na podłodze. Gaja otrzymała sklep w spadku po dziadku Janie. Otworzył go w czasach, kiedy na półkach stał tylko ocet, za to kwitł handel osiedlowy i piwniczny, brakowało więc legalnego sklepu monopolowego. W latach kiedy Polska dopiero wychodziła z dziury spożywczej, sklep dziadka  cieszył się ogromnym zainteresowaniem, kiedy spragnieni luksusu i dobrych trunków ludzie szukali towaru, który dopiero powoli spływał z zachodu. Gaja nie miała serca remontować lokalu. Chciała, by pozostał w takim stanie, w jakim zostawił go dziadek, miało to swój urok i jak do tej pory biznes prosperował całkiem nieźle. Klientami sklepu byli zwykle ciekawscy, którzy przyjeżdżali po flaszkę wódki krakowskiej, butelkę czerwonej biedy  i suchary beskidzkie, ale też stali klienci tacy jak pan Marian z żoną Zenią. Przychodzili do sklepu codziennie, po to by porozmawiać i kupić nalewki, zwane przez Zenię „łzami sołtysa” lub „gumowcem”. Tak było też dziś.
- Dzień dobry, pierożku – zakrzyknął jowialnie Marian – masz coś dla mnie dziś?
Gaja uśmiechnęła się wychodząc z zaplecza ze skrzynką wody grodziskiej. - Dzień dobry, Panie Marianie, co dziś tak wcześnie? Oczywiście, że mam, jak zawsze, choć może zamiast tego trunku może kupiłby pan chleb i kostkę sera, co?
- Ach, pierożku, ty to zawsze taka troskliwa. Daj mi tego trunku miłości, a za godzinę nie będę już o głodzie pamiętał, a Zenia jaka zadowolona będzie... no, pierożku.
- Dobrze, już dobrze. Gaja skasowała należność, pomachała swojemu ulubionemu klientowi i wróciła do układania wody. Pomyślała o mężu, który pewnie odsypiał wczorajszą imprezę. Kochała go tak samo jak w dniu ślubu i ufała jak nikomu innemu. Poznali się jeszcze na studiach. Ona kończyła właśnie filologię polską, a Kornel muzykologię. Spotkali się na ślubie wspólnych znajomych i od tej pory byli nierozłączni. Gaja uwielbiała pisać, ale na próżno szukała odpowiedniego etatu w szkole, dlatego też spadek po dziadku pozwolił jej w spokoju pisać opowiadania, ale też zapewniał zaplecze finansowe. Kornel natomiast pracował zazwyczaj w weekendy. Grał ze swoją kapelą na weselach, bankietach i rautach, a w tygodniu wylegiwał się do południa i snuł po domu. Był artystą, niebieskim ptakiem, ale Gaja kochała go nad życie i ufała bezgranicznie. Miała trzydzieści lat, burzę kręconych rudych włosów, alabastrową cerę i piegi na nosie. Filigranowa budowa ciała i zadarty nos, mimo tej budowy ciała była silną i twardo stąpającą po ziemi kobietą.
Kiedy zadzwonił telefon, Gaja właśnie kończyła układać na półce musujące wino Цapcкoe Игpиcтoe .
- Halo? Cześć Mirela, wpadniesz na kawę? - zapytała Gaja z nadzieją na kilka chwil z przyjaciółką.
- Cześć, Ruda, nie, nie mam czasu, ale mam propozycję, której nie możesz odrzucić. W sylwestra idziemy do Baśki. Organizuje domówkę. Zapewnia mnóstwo pysznego jedzenia, muzykę  z lat '60 i hektolitry alkoholu, które pozwolą zapomnieć ci o mężu śpiewaku i tańczących wokół niego małolatach w przykrótkich spódnicach.
- No nie wiem, będę pracowała do osiemnastej, wiesz jak jest w sylwestra. Mnóstwo ludzi, nerwów i sprzątanie z podłogi brokatu. Będę zmęczona jak byk po rykowisku, więc po pracy włączę telewizor i pójdę spać.
- O tym właśnie Baśka mówiła – westchnęła Mirela – dobra, nie narzekaj. Coś wymyślę, najwyżej pomogę ci, ale musisz  być. Nie przyjmujemy wymówek. Tymczasem, Ruda i nie zmyślaj. Paaa.
Odkładając słuchawkę, Gaja uśmiechnęła się pod nosem, ciesząc się, że ma przyjaciółki, na których zawsze mogła polegać. Dzień zakończyła raportem z kasy fiskalnej, założyła kurtkę, pogasiła światła i zamknęła sklep. W jednej dłoni trzymała tanie wino musujące, ponieważ planowała wieczorem przypomnieć Kornelowi studenckie czasy. Wrzuciła klucze do torebki, odwróciła się i runęła jak długa. Poślizgnęła się na ubitej warstwie śniegu. Butelka z winem przeleciała nad jej głową, a pupa z głośnym plaśnięciem wylądowała na chodniku. Gaja zaklęła szpetnie usiłując się podnieść, ale jej nogi rozjeżdżały się pod dziwnym kątem. Kiedy udało jej się złapać równowagę, otrzepała płaszcz z resztek śniegu i schyliła się by uprzątnąć szkło z chodnika. Niestety kiedy się schylała wpadł na nią jakiś mężczyzna i oboje runęli na twardą, ubitą górę śniegu leżącą pod ścianą.
- No cóż – rzekł mężczyzna, podając Gai dłoń i świdrując spojrzeniem orzechowych oczu – to było twarde lądowanie.- Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Biorąc pod uwagę na czym, a właściwie na kim pan wylądował, to chyba ja byłam w gorszej sytuacji. - odpyskowała Gaja – zresztą nieważne. I tak wszystko szlag trafił.
- Proszę się nie przejmować, zawsze mogło być gorzej. Mogło się skończyć jakimś nieszczęśliwym złamaniem, a tak ma pani tylko stłuczone cztery litery – zaśmiał się – Do siego roku i miękkich lądowań.
- A idź, dziadu – mruknęła Gaja i poczłapała zrezygnowana w stronę domu.
Miała nadzieję spędzić wieczór na kanapie z mężem u boku i musującym winem w kieliszkach. Okazało się jednak, że po rozmowie o sylwestrze, Gaja płakała w wannie, a Kornela poniosło do baru. Nie mogła zrozumieć tak radykalnej postawy w tej sprawie. On miał pracować i balować całą noc, a ona siedzieć w domu? Położyła się z bólem głowy i usnęła. Grubo po północy obudził ją wślizgujący się pod kołdrę, śmierdzący piwem Kornel.
- Przepraszam, kochanie, wiesz jaki jestem jeśli chodzi o ciebie. Przepraszam... Niestety Gaja nie zdążyła usłyszeć reszty przeprosin, bo jej mąż usnął snem kamiennym, natychmiast wpadając w chrapiący trans. Nie mogła się na niego gniewać, za bardzo go kochała.

W sylwestra rano Gaja obudziła się z przeświadczeniem, że to będzie pracowity dzień. W nocy śnieg zasypał wczorajsze ślady i musiała odśnieżyć chodnik przed sklepem. Wstała z ociąganiem i cmoknęła męża w policzek. - Kawa, michu?
- Mhhhhm, ale czarna jak smoła i gorąca jak piekło. - Kornel zwlókł się z łóżka i poszedł pod prysznic. Gaja uwielbiała leniwe poranki z mężem, szczególnie kiedy mieli się pogodzić. Zdążyła postawić na stole jajecznicę i parujący kubek kawy, kiedy usłyszała telefon. Wzruszyła ramionami, myśląc o tym, że Kornel znów omawiać będzie z Beatą – wokalistką, harmonogram wystąpień na balu, zjadła więc pośpiesznie, połknęła kilka łyków kawy i wybiegła z domu, machając wesoło do męża.

Kiedy skręciła w uliczkę, na której znajdował się sklep, jej oczom ukazał się dość niecodzienny widok. Korpulentna Baśka, wymachiwała dłonią przed nosem pana Mariana, a Mirela, próbowała ją odciągnąć od rozzłoszczonego mężczyzny.
- Co tu się dzieje, do diabła? Baśka, natychmiast przestań! Panie Marianie, niech się pan uspokoi i niech mi ktoś do licha ciężkiego wyjaśni o co ta kłótnia?!
- Ach, dobrze że jesteś, pierożku. To wredne babsko rzuciło się na mnie z pazurami jak jej powiedziałem, że jest głupia.
- Tylko nie wredne – obruszyła się Baśka
- Dobrze, panie Marianie, ale co?
- Bo ona, znaczy się ta duża kobieta, powiedziała, że najlepiej byłoby, gdybyś sprzedała ten sklep i miała całe szemrane towarzystwo gdzieś. No to się wściekłem, nie? Nie będzie mi tu jakiś babsztyl dyrdymałów prawił, ot co!
Gaja stanęła jak wryta spoglądając to na Mariana, to na Baśkę. W końcu wzruszyła ramionami i zaczęła trząść się ze śmiechu. Chwilę później dołączyło do niej pozostałe towarzystwo. Sytuacja została opanowana, więc wszyscy weszli do sklepu. Pan Marian był honorowym pierwszym sylwestrowym klientem, więc czekała na niego niespodzianka w postaci wina musującego i tabliczki czekolady tylko z nazwy. Uradowany pobiegł do domu, żeby dać słodycze Zeni. Tymczasem dziewczęta wzięły się ostro do pracy. We trzy poradziły sobie z ciągle przybywającą falą klientów, którzy na ostatnią chwilę zaopatrywali się w alkohol. O osiemnastej zamknęły z hukiem drzwi i zgodnie stwierdziły, że ledwo żyją, ale w podskokach ubrały się w płaszcze i popędziły do domów, żeby przygotować się na imprezę.

Gaja otworzyła drzwi do domu mając nadzieję, że jeszcze zobaczy się z Kornelem i złoży mu noworoczne życzenia. Niestety męża nie było, a o jego niedawnej obecności świadczyła porozrzucana po podłodze bielizna i skarpetki, które pewnie wypadły mu z torby podróżnej. Westchnęła i poszła pod prysznic. Przygotowała sobie rozkloszowaną chabrową sukienkę w kształcie litery „A” z dekoltem w łódkę i białe tenisówki. Włosy natapirowała i spryskała dużą ilością lakieru, na koniec zawiązując wokół głowy niebieską wstążkę.  O dwudziestej, - dzwoniła już do drzwi Baśki, która otworzyła jej z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Ulalala, wyglądasz jak milion dolarów, wejdź kochana, pomożesz mi ustawić playlistę na wieczór.
Gaja rozejrzała się po ogromnym salonie Baśki i zaniemówiła. Wokół niej roztaczał się obrazek jak z filmu „Służące”. Patery z tartinkami rozstawiono na komodach z epoki, w wielkiej kryształowej misie falował poncz, a w rogu ustawiono kieliszki, zakąski i alkohol.
- Jak tyś to wszystko przygotowała w dwie godziny? - zawołała Gaja próbując przekrzyczeć płynącą z głośników piosenkę „C'est la vie” Andrzeja Zauchy.
- Kochana, to tylko kwestia organizacji i pieniędzy oczywiście, ale wiesz jak jest. Nie narzekam na ich brak. O zobacz, jest i Mirela. - Wspólnie ustawiły listę piosenek na wieczór i przywitały wszystkich gości uroczym toastem. Impreza rozkręcała się z minuty na minutę, dziewczyny wyginały się na parkiecie, inne raczyły się koniakiem, a jeszcze inne słodko świergotały do swoich mężczyzn. Gaja miała właśnie uzupełnić poziom alkoholu we krwi, kiedy ktoś trącił ją łokciem, obejrzała się i napotkała świdrujące spojrzenie orzechowych oczu, które miała już okazję spotkać.
- O, widzę, że się już poznaliście. - powiedziała Mirela, podchodząc do pary tanecznym krokiem.
- Tak właściwie to nie – bąknęła Gaja – właśnie miałam pójść po...
- Nie gadaj tyle. Kostek, to moja przyjaciółka Gaja – zaćwierkała przymilnie Mirela i puściła do niej oko – no, to teraz bawcie się dobrze, ja pójdę szukać miłości. Gdzieś tu na pewno jest.
Zapadła krępująca cisza. Kostek drapał się po czuprynie, a Gaja gotowała ze złości.
- Wczorajsze spotkanie chyba nie należało do udanych, prawda? - powiedział. Może zaczniemy wszystko od początku? Jestem Kostek i dziś nie zamierzam na tobie wylądować.
Gaja parsknęła śmiechem i podała mu dłoń. - Chodź, napijemy się. - Szybko okazało się, że łatwo im się rozmawia. Kostek miał 36 lat, był lekarzem internistą, prowadzącym od niedawna własną praktykę. Wyznał, że jest rozwodnikiem. Rozeszli się z żoną w przyjaźni, ponieważ w pewnym momencie doszli do wniosku, że kierują nimi zupełnie inne priorytety. Podobało mu się tutaj, w niezbyt dużej mieścinie, wśród znajomych, natomiast jego żona marzyła o wielkim świecie. Była zapaloną podróżniczką i reporterką najpopularniejszej telewizji internetowej. Gaja zdała sobie sprawę, że opowiada Kostkowi o swoich marzeniach tak lekko jakby rozmawiała z Mirelą albo Baśką. Opowiedziała o tym, że wieczorami kiedy Kornel wychodzi do pracy ona zaszywa się w sypialni i pisze opowiadania. Była zaskoczona kiedy wyraził chęć przeczytania ich.
- Naprawdę chciałbyś przeczytać wypociny sklepikarki ze sklepu monopolowego?
- Ależ oczywiście – odparł z mocą – z wielką przyjemnością. Ciekaw jestem co też kryje się tej małej uroczej główce. Mam nadzieję, że nie będę musiał cię zmuszać do pokazania mi ich, choć nie ukrywam, znalazłbym na to kilka sposobów – puścił do niej figlarnie oko.
Gaja bawiła się jak nigdy dotąd. I musiała przyznać sama przed sobą, że poznała niezwykle interesującego mężczyznę, który mógłby zostać jej przyjacielem. Tańczyli, jedli i popijali kolorowe drinki. Kilka razy Kostek rozbawił ją do łez. Widziała zdziwione spojrzenia Baśki, ale odpowiadała jej takim uśmiechem, że ta natychmiast dawała za wygraną. Pół godziny przed północą, podeszła do nich roztańczonym krokiem Baśka i podała im złoto – bordowe kartki, po czym na okrągłym stoliku postawiła dużą inkrustowaną masą perłową skrzynię. Muzyka ucichła, a przy mikrofonie zobaczyli Mirelę, która nieco bełkotliwie opowiedziała, że każdy ma napisać życzenie na swojej kartce i tuż przed północą wrzucić ją do skrzynki. Gaja uśmiechnęła się szeroko do swojego towarzysza i zapatrzyła się na pustą kartkę. Po chwili napisała, że chciałaby uwagi od ukochanego, złożyła kartkę na pół i odłożyła do skrzyni.
- Mogę pożyczyć długopis? - szepnął jej do ucha Kostek. Gaja podskoczyła zaskoczona i oblała się rumieńcem. Nienawidziła swojej reakcji, ponieważ zdradzała zbyt wiele.
- Proszę, już skończyłam.
Kostek uśmiechnął się do niej, obrócił do niej plecami i zaczął coś skrupulatnie pisać. Po chwili złożył kartkę w taki sposób, że Gaja nie widziała treści, podszedł do niej i podając długopis rzekł. - Czy możesz się tu podpisać?
- Co? Gdzie? I po co? - zapytała śmiejąc się z niego.
- Tyle pytań i nikłe szanse na odpowiedź. Dowiesz się w swoim czasie. Podpisz się u dołu, tuż pod moim podpisem. Gaja ujęła długopis i umieściła zamaszysty podpis. Kostek z tajemniczym błyskiem w oku złożył starannie kartkę i umieścił ją w wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Co robisz? - zaśmiała się Gaja – chyba nie chcesz, żeby czarodziejska skrzynia Baśki spełniła twoje życzenie, co?
- Tutaj będzie bezpieczna – rzekł, poklepując się po klapach marynarki. - Chodź zatańczymy. Ruszyli na parkiet i tańczyli jak szaleni, schodząc tylko żeby napić się i poprosić o coś do jedzenia. Nim się obejrzeli, zegar wskazywał szóstą rano. Większość towarzystwa opuściła już dom Baśki, a sama właścicielka zaległa na kanapie pod oknem. Mirela migdaliła się z wysokim blondynem, a widząc zatroskaną minę Gai, uniosła kciuk do góry i wróciła do swojego zajęcia.
- Może mógłbym cię odprowadzić? - zapytał Kostek – daleko mieszkasz?
- Dzięki, ale wezwę taksówkę. Mój mąż niebawem wróci do domu i chcę go przywitać pysznym śniadaniem.
- Szczęściarz z faceta. Pozwól, że poczekam z tobą na taksówkę, jeszcze cię zaczepi jakiś pan Zdzisio wracający z sylwestra i porwie cię na jakąś noworoczną balangę. Twój mąż dostałby zawału, a mną targałyby wyrzuty sumienia.
Gaja ujęła Kostka pod łokieć i kiedy wspólnie czekali na taksówkę, powiedziała:
- Dziękuję za dzisiejszą noc. Nie sądziłam, że taki brutal rzucający się na bezbronne kobiety, tak cudownie tańczy.
Kostek zaśmiał się serdecznie otwierając drzwi taksówki.  - Miłego odsypiania. A i jeszcze jedno – nachylił się, szepcząc jej do ucha, co sprawiło, że Gai zaczęło bić szybciej serce – wymocz nogi w wodzie z solą. Te niebotycznie wysokie szpilki musiały dać ci w nocy popalić. Zamknął drzwi zostawiając Gaję z szeroko otwartymi ustami ze zdziwienia.

Zmęczona weszła do domu i włączyła ekspres. Przygotowała chleb na grzanki i jajka na omlet, żeby szybko przyrządzić śniadanie i poczłapała pod prysznic. Około dziewiątej stwierdziła, że położy się na kanapie w salonie i poleży. Obudził ją hałas dochodzący sprzed drzwi wejściowych. Owinęła się szczelnie kocem i poszła otworzyć. W progu stał nawalony jak stodoła Kornel, ściskając w jednej ręce butelkę whisky w drugiej gitarę.
- Ooooo, moja żżżżona. Szeeeeś, buziiii mi daj na nowy rokkk – Kornel czknął głośno i runął wprost na zaskoczoną Gaję. - No proszę – mruknęła, przypominając sobie twarde lądowanie na śniegu – kolejny. Zaciągnęła  męża na kanapę, zaparzyła sobie kawy i zamknęła się w sypialni żeby ze złością napisać kilka ironicznych opowiadań.
Nazajutrz wstała z nachmurzoną miną, ubrała się, wypiła kawę i nie zaszczycając swojego skacowanego małżonka ani jednym spojrzeniem udała się do sklepu. Przed drzwiami czekał na nią worek pełen soli drogowej a pod nim liścik:
Żebyś już nie musiała się przewracać,
całuję, K.
Śmiała się do rozpuku kiedy wchodziła do sklepu, a po kilku minutach wysłała Kostkowi mms z wiadomością. Za taki uroczy prezent, proponuję kawę z tyłu sklepu – jak na właścicielkę skansenu PRL przystało.
Ponieważ odpowiedź długo nie przychodziła, Gaja zabrała się do pracy. Uzupełniała właśnie zapasy wódki z czerwoną kartką, kiedy w drzwiach stanął brązowooki szatyn z dwoma kubkami kawy w dłoniach.
- Melduję się na rozkaz – Kostek posłał jej promienny uśmiech i wręczył kubek. Miał akurat przerwę na lunch i zamiast zaszyć się gdzieś w przytulnej knajpce z pysznym posiłkiem – rozmawiał z rudowłosą anielicą ze sklepu monopolowego. Rozmawiali przez godzinę, kiedy zorientowali się, że pan Marian próbuje się dobić do sklepu.
- O kurczę! Zapomniałam, że przekręciłam klucz w zamku.
- Ja już uciekam. - powiedział Kostek cmokając ją w policzek -  Do zobaczenia.  - Puścił do niej oko i zniknął wśród tłumu na chodniku.
- Nooo, pierożku, tak się zamykać przed ulubionym klientem? Ja tylko po mój napój z buraków i uciekam. Możesz romansować do woli.
- Panie Marianie, przecież to tylko kolega. - żachnęła się Gaja
- Kolega, nie kolega, ja oczy mam i swoje widzę. Zapijaczone i przydymione, ale radzą sobie dobrze! Pa, pierożku! - Odliczył należność i chwiejnym krokiem wyszedł ze sklepu.
W drodze do domu Gaja zastanawiała się, jak rozpocząć rozmowę z Kornelem, który coraz częściej chodził pijany, wracał w pomiętych ubraniach i co najgorsze, nie rozmawiał z nią. Postanowiła, że dziś wieczorem się z nim rozmówi, jednak jej plany spaliły na panewce, bo Kornela nie było w domu. Nie było od niego żadnej informacji i nie odbierał od niej telefonów. Zrozpaczona  i wściekła poszła do Baśki, żeby się wygadać. W rezultacie została u niej na noc, wypłakując się w rękaw najlepszej przyjaciółki. Rano ledwo żywa poczłapała do sklepu, gdzie tak jak poprzedniego dnia czekał na nią prezent. Przed drzwiami leżała wielka puchowa poducha, do której w foliowym woreczku przytwierdzono małą karteczkę:
Gdyby zabrakło soli drogowej – noś, ściśle przewiązaną pasem.
Z życzeniami wielu miękkich lądowań, K.
Gaja była wzruszona przyjacielskim gestem Kostka, a jednocześnie wściekła na własnego męża, że chciała się na Kornelu odegrać. Zadzwoniła więc do Kostka i zaproponowała kino.
Przekonywała samą siebie, że to tylko koleżeńskie spotkanie i nic ponadto. Kostek przystał na propozycję z entuzjazmem, umówili się w kinie „Bajka” o 20. Kiedy Gaja weszła do foyer, Kostek już na nią czekał. Stał z uśmiechem na twarzy, ubrany w beżowy gruby golf i granatowe dżinsy, z czarną kurtką przerzuconą przez ramię. Otaksował wzrokiem Gaję i ucałował gorąco w policzek, wdychając przy tym zapach jej perfum.- Jak się cieszę, że założyłaś spodnie – powiedział – pomyślałem, że zamiast oglądać kolejne romansidło, pójdziemy zrobić coś ekscytującego. Wyglądasz na kompletnie rozbitą.
- Tak, to prawda. To znaczy nie. Tak, zróbmy coś fajnego, ale mylisz się, u mnie wszystko w jak najlepszym porządku – uśmiechnęła się, ale uśmiech nie sięgał oczu.
- Nie oszukuj mnie, rudzielcu. Niedługo zapomnisz o swoich troskach, chodź. - ujął jej rękę i pokierował w stronę wyjścia. Okazało się, że droga, którą idą wiedzie wprost do domu Baśki.
- Coś ty wymyślił, chłopaku, co?
- Spójrz – powiedział, odwracając Gaję w kierunku północnym.
- Niespodziaaankaaaa – krzyknął chór ludzi, z Baśką i Mirelą na czele. Za nimi stały piękne dwa kare konie, zaprzężone do olbrzymich sań.  - Wszystkiego najlepszego!
- Och! Ja mam dziś urodziny... No, widać jednak się starzeję, bo kompletnie o tym zapomniałam. - -uśmiechnęła się do wszystkich i podziękowała.
- Do sań! - zarządził Kostek – sanna czeka!
Baśka podeszła do Gai i powiedziała, że próbowały z Mirelą namówić na to Kornela, ale wykręcił się w ostatniej chwili jakimś rautem. Gaja uściskała ją serdecznie i obiecała sobie, że będzie się dobrze bawić bez względu na wszystko.
Ruszyli wśród płonących pochodni i śmiechów. Po pół godzinie szybkiej jazdy, dotarli do agroturystyki „Stary Cap” gdzie czekało na nich ognisko, herbata z rumem i mnóstwo kiełbasek. Kostek otaczał ją ramieniem i raz po raz całował w ośnieżoną głowę. Gaja czuła się przy nim bezpiecznie. Była zrelaksowana i spokojna jak nigdy dotąd.
- Powiesz co cię dręczy, czy będę musiał cię torturować całą noc? - szepnął. Gaja podniosła wzrok i na jednym wdechu opowiedziała mu o Kornelu, jego zachowaniu i dręczących ją wątpliwościach. Kostek słuchał jej uważnie, masując zmarznięte dłonie i ochraniając od podmuchów wiatru. Kiedy skończyła, łzy kapały jej na szalik, a Baśka z Mirelą zaalarmowane nagłą zmianą nastroju przyjaciółki podniosły się z miejsc, żeby dowiedzieć się co się stało. Widząc jednak spokojny wzrok Kostka, odpuściły i zarządziły kolejną porcję pieczonych kiełbasek.
Zabawa przy ognisku trwała niemal do pierwszej w nocy. Taksówki cyklicznie podjeżdżały po kolejnych imprezowiczów. Kiedy nadszedł kolej na Gaję, ta zwróciła się do Kostka. - Pojedziesz ze mną? Nie chcę sama wracać.  - Kostek potarł kciukiem jej zmarznięty policzkek i mocno ją przytulił. - Co tylko zechcesz, rudzielcu.

Wysiadając z samochodu Gaja uśmiechnęła się. – Dziękuję za cudowny wieczór. Był zdecydowanie lepszy od kina, a poza tym udało nam się na sobie nie wylądować.
- Nie kuś losu, kobieto – zaśmiał się Kostek – spójrz ile tu zasp. Na pewno znalazłaby się odpowiednia dla nas. Gaja objęła go serdecznie i gorąco ucałowała w policzek, po czym odwróciła się i poszła w kierunku domu.
- Poczekaj – chwycił ją za rękę Kostek – chcę...
- Nie, niech będzie tak jak jest. Nie zepsujmy tego. - wyswobodziła się z uścisku i pobiegła do domu. Zobaczyła, że w salonie świeci się światło. Ucieszyła się. Była w dobrym nastroju i rozmowa z Kornelem o ich związku i przyszłości musiała się powieść. W końcu był jej mężem.
Otworzyła drzwi i weszła do salonu. Uśmiech zamarł jej na ustach, kiedy zdała sobie sprawę z tego na co patrzy. Na małżeńskiej skórzanej kanapie leżał spocony Kornel. Rozchełstana koszula przykleiła się do jego szczupłego brzucha, a poniżej utleniona blond czupryna poruszała się to w górę, to w dół, wydając przy tym głośne dźwięki.
Gaja westchnęła głośno i z niemym krzykiem wypadła z domu. Wybiegła na ulicę i upadła tuż przed płotem sąsiadów, żeby wyrzucić z siebie żal. Szlochała tak długo, że nie zauważyła zbliżającego się do niej Kornela. Kiedy dotknął jej pleców w przepraszającym geście, zerwała się na równe nogi i pobiegła przed siebie. Zdyszana dobiegła do swojego sklepu, weszła do środka nie zapalając świateł, dopadła do półki z winami i sięgnęła po Kadarkę. Nim minęła godzina, Gaja kończyła już drugą butelkę, wylewając przy tym morze łez. Udało jej się opuścić sklep, - bez robienia niepotrzebnego hałasu. Zataczając się i utyskując na mężczyzn doczłapała do Baśki. Próbowała dostać się do niej, ale właścicielki nie było w domu, więc wyjęła telefon i zadzwoniła pod jedyny numer, który przyszedł jej do głowy. Kostek odebrał po trzech sygnałach i zaspanym głosem zapytał.
- Gaja, coś się stało?
- Szczy możeszsz przyeechaś po mnie? Jezzzem pijjana troochę.
- Gaja, gdzie jesteś?
- U Baccchhy. - zadwolona ze swoich umiejętności manualnych oparła czoło o okno altanki i czekała. Musiała chyba tracić przytomność, bo jedyne co pamiętała to mocne ramiona Kostka niosące ją do taksówki.
Nazajutrz obudził ją potężny ból głowy, rozejrzała się po pokoju i ze zdumieniem stwierdziła, że znajduje się w czyjejś sypialni. Dopiero po chwili zaczęły docierać do niej strzępy wspomnień. Kornel, kanapa, blond Beata i wino... W sekundę poczuła się jeszcze gorzej. Zeszła po schodach i zobaczyła krzątającego się po kuchni Kostka. Kiedy ją zobaczył, zmarszczył czoło, -  z zatroskanym wyrazem twarzy podszedł do Gai i przytulił ją mocno.  - Nic nie mów. Przygotowałem dla ciebie coś na kaca, potem porozmawiamy – podał jej szklankę, w której warstwowo leżały śmietana, żółtko i olej.
- Chyba żartujesz – zaoponowała – w życiu tego nie wypiję.
- Proponuję jednym haustem. Za godzinę po kacu nie będzie śladu.
Gaja połknęła obrzydliwą miksturę i po kilku sekundach popędziła do toalety, z której nie wychodziła przez najbliższe trzy kwadranse. Odświeżona i z kompletnie pustym żołądkiem weszła do kuchni.
- Przepraszam – wybąkała – to była koszmarna noc.
- Wiem o wszystkim. Baśka do mnie dzwoniła, pytała czy wiem gdzie jesteś. Kornel szukał cię u niej w domu i powiedział co się stało. Przykro mi...
- Czyżby? Krzyknęła Gaja. Dość tego. Dość tej udawanej życzliwość. Nie potrzebuję twojej łaski! Dam sobie radę ze swoimi kłopotami - ryknęła.
- Gaja, co cię ugryzło? - zapytał zaskoczony Kostek – Gaja! - Ale ona go nie słuchała. Pośpiesznie złożyła kurtkę i wybiegła. Znów uciekała. Od problemów, prawdy i miłości.

Gaja wystąpiła o rozwód w ciągu miesiąca. Wyprowadziła się z domu i zamieszkała w kawalerce nad sklepem. Nie rozmawiała z Kornelem. Nie miała o czym. Powoli rozpoczynała nowe życie. Kostek dzwonił do niej kilka razy, ale z uporem maniaka nie odbierała od niego telefonów. Kilka razy przychodził do sklepu, próbując z nią porozmawiać, ale Gaja odmawiała jakichkolwiek wyjaśnień. Wszystko szło nie tak jak trzeba. Nawet radosny pan Marian markotniał, kiedy patrzył na Gaję.
- Ach, pierożku. Zabiłbym gościa własnymi rękami gdybym wiedział który cię tak skrzywdził.
Gai zalśniły w oczach łzy, ale nie odpowiadając nic, podała mu nalewkę i skasowała należność.

Luty przywitał mieszkańców miasteczka siarczystym mrozem. Czas mijał szybko i w witrynach sklepowych pojawiły się czerwone serduszka zwiastujące nadejście święta zakochanych. 14. lutego Gaja zeszła do sklepu z markotną miną, ale pod drzwiami zobaczyła ciężarówkę z naładowaną po brzegi przyczepą.
- Pani kochana, gdzie zrzucić? Bo chyba nie na chodnik? - krzyknął kierowca ciężarówki.
- Panowie, ale to jakaś fatalna pomyłka, ja nie nie zamawiałam... a co to właściwie jest?
- Sól drogowa, kochana pani. My mieliśmy tylko dostarczyć. To co, pani szanowna? Wysypywać?
- Nie! Czekajcie na miłość boską! - krzyknęła Gaja – muszę zadzwonić.
- Do kogo chcesz dzwonić, rudzielcu? - usłyszała przy swoim uchu głos Kostka
- Coś ty dobrego narobił? Wstrzymałeś ruch na całej ulicy!
- Nie ruszę się stąd, dopóki czegoś nie przeczytasz. - Podał jej kopertę, z której wydobyła złoto – bordową kartkę. - Otwórz – zachęcił.
Drżącymi dłońmi odwinęła papier, zobaczyła swój podpis, który złożyła w sylwestra. Spojrzała na Kostka i rozłożyła ją całą. Jej oczom ukazało się zdanie:
Będę o Ciebie walczył,
ponieważ zakochałem się w Tobie od pierwszego wejrzenia.
Gaja rzuciła się Kostkowi na szyję, wśród głośnych klaksonów zniecierpliwionych kierowców, namiętnie go pocałowała.


Ilona Ciepał-Jaranowska

„Podróż”

Dziś nasza rocznica. Pamiętasz? Dawno temu, wiem. Nikt jeszcze nie wiedział o 14-tym lutego. Amerykańskie święto zakochanych w polskiej komunistycznej rzeczywistości nie miało miejsca bytu. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie o nim czytałam, ale wymyśliłam, że nasze zaręczyny odbędą się właśnie wtedy. To były jeszcze czasy, kiedy trzeba było odwiedzić rodziców przyszłej narzeczonej i poprosić ich o jej rękę. Przyszedłeś z kwiatami, dwa bukiety, jeden dla mnie i jeden dla mojej mamy. Nie pamiętam jakie to były kwiaty, ale pewnie jakieś goździki albo gerbery... Przyniosłeś wtedy butelkę wina i oczywiście pierścionek, okrągły dowód Twojej miłości. Zobacz, mam go do dziś. Dziwne, obrączka zginęła  zaraz po ślubie a pierścionek wciąż ozdabia mi dłoń. Martwiłam się strasznie, że ją zgubiłam, ale przecież nie mogliśmy po prostu kupić nowej. Wiesz, przyszło mi teraz do głowy, że być może nasz ślub nie był aż taki ważny? Bo widzisz, obrączka nie zawsze jest symbolem miłości, ale kontraktu, podpisanego przez małżonków, świadków, księdza, urzędników. To zaręczyny są ważniejsze od samego ślubu, nie sądzisz? To wtedy podejmujemy decyzję o byciu razem, niczego nie podpisujemy, nie składamy deklaracji, a to od tego momentu zaczynamy naszą podróż, wspólną podróż przez życie.
Pamiętasz nasz pierwszy wyjazd? Kupiliśmy „malucha”, oj co to wtedy nie było, „maluchowy szał”, teraz, gdy widzę go na drodze, zastanawiam się jak mogła się w nim zmieścić choćby jedna osoba? A my we czwórkę z namiotami, śpiworami pojechaliśmy nad morze. To było koszmarne lato, lało przez cały czas, nawet nie zanurzyliśmy stopy w Bałtyku. Urlop spędziliśmy grając w karty na zmianę z czytaniem książek. Przeziębiliśmy się wtedy od spania w namiocie na podmokłej ziemi, nie wiem czemu nie wróciliśmy wcześniej? Liczyliśmy pewnie na cud, że wyjdzie wreszcie słońce. Teraz wiemy, że cuda się nie zdarzają, a przynajmniej nie każdemu są dane...
Tym naszym maleństwem zwiedziliśmy prawie całą Polskę, naprawdę nie wiem, jak to auto wytrzymywało nasze włóczęgi i jak my to wytrzymaliśmy? Widocznie nie wygody się wtedy liczyły a sama podróż. A pamiętasz naszą pierwszą zagraniczną wycieczkę? Chorwacja. Piękny kraj, byliśmy zachwyceni. Gorące słońce, ciepła woda i ani kropli deszczu przez cały pobyt. Jaka miła odmiana po tych wszystkich polskich urlopach, na które pakowaliśmy kilka walizek – bo trzeba było mieć ubrania na każdą możliwą wersję pogodową. Potem Włochy, Hiszpania i wreszcie Francja. Dlaczego nie pojechaliśmy najpierw do Francji? Zawsze chciałeś zobaczyć Paryż, wspiąć się na Wieżę Eiffla. Mówiłeś, że to jedyny kraj godny zwiedzenia a mimo to wybieraliśmy inne kierunki, zupełnie jakbyś odkładał tą przyjemność na sam koniec, tak jak ja podczas jedzenia – zjadam najpierw to, co mniej mi smakuje, żeby potem delektować się tym co najlepsze.
Zimno dziś, jak to w lutym. Nie martw się, nie zmarznę, mam ciepły płaszcz, szalik, czapkę.  Ty nie lubiłeś chodzić w czapkach ani w szalikach, jak ja się na ciebie za to złościłam. Bałam się, że się przeziębisz, a i tak to ja częściej chorowałam...
Nigdy nie wyjeżdżaliśmy zimą, właściwie dlaczego? Przecież nie musieliśmy jeździć na nartach. Mogliśmy po prostu pochodzić po górach, albo zaszyć się w jakimś domku z kominkiem i odpocząć od codzienności. Dzieci co roku jeździły na ferie a my nawet nie pomyśleliśmy o takiej zimowej wyprawie. Tym bardziej nie chciałam się w tym roku wybierać w taką podróż i ciężko się było do niej przygotować. Gdyby nie Ty, pewnie bym z niej zrezygnowała w ostatniej chwili, ale uparłeś się i powiedziałeś, że już czas, musimy jechać...
Zaczyna wiać, na szczęście niezbyt mocno. Wiatr lekko porusza sosnami w tym lesie naprzeciwko. Z tego miejsca jest na niego dobry widok, Ty lubiłeś las, ciągle w nim znikałeś na spacer lub samotną wyprawę rowerową bez względu na porę roku. Martwiłam się, że długo nie wracasz, ale mówiłeś mi, że las dodaje Ci energii i musisz w nim często przebywać.
Ładnie tu masz, wiesz? Przestronnie, cicho i spokojnie. To dobrze, bo hałas Ci przeszkadzał, nigdy nie lubiłeś krzyków, gwaru. Zawsze wszystkich uciszałeś. Nawet czajnik nie mógł mieć gwizdka, bo był za głośny. Ile czajników przez to spaliliśmy bo zapominaliśmy, że woda jest nastawiona na gaz?...
 Robi się coraz zimniej. Rozpalę ogień, będzie cieplej i przyjemniej. Prawda, że teraz lepiej? Posiedzę jeszcze, przecież nie muszę się spieszyć. Dzieci duże, poradzą sobie. Nasza córka wybiera się na jakąś walentynkową kolację, więc raczej nie zje obiadu, to po co go gotować? A syn, znasz go przecież, pewnie i tak nie ma go w domu. Odkąd zaczęli dorastać, często nie było ich w tym dniu. Mogliśmy go świętować tylko we dwoje – tak jak dziś. Dla nas 14 lutego to zawsze było ważne święto. Rocznica.
W tamtym roku ogień był inny, rozpaliliśmy go w kominku. Za oknem szalała śnieżyca a my planowaliśmy, co będziemy robić latem. Ktoś kiedyś powiedział, że plany są po to, żeby potem wyszło całkiem inaczej. W naszym przypadku sprawdziło się to powiedzenie. Mieliśmy się o tym przekonać niedługo po Walentynkach.
Przypadek, chwilowe zasłabnięcie, pogotowie zabrało Cię do szpitala, gdyby nie tomografia, którą Ci wtedy zrobili pewnie nie wiedzielibyśmy o istnieniu tego potwora. A może Ty wiedziałeś? Musiałeś coś czuć? Dlaczego nic nie mówiłeś? Może dałoby się coś.... Nie, przepraszam. Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale to czasem silniejsze ode mnie. Nie martw się, nie płaczę – chyba wyczerpałam już limit łez na jedno istnienie. Tak, wiem. Walczyliśmy. Długo. Nikt nie przypuszczał, że oboje mamy tyle sił do tej walki. On jednak okazał się silniejszy, zwyciężył. Wiesz, mówią, że teraz jest Ci lepiej. Wierzę w to. Chcę, żeby tak było. A ja dam sobie radę. Nie, nie udaję. No, może troszkę... Ale co mam zrobić? Dla mnie zegar nie chce się zatrzymać. Dni nie śpią, budzą się i ja też muszę. Układam sobie życie jeszcze raz, to trochę jak przeprowadzka w nowe miejsce. Przecież tyle razy się przeprowadzaliśmy, więc jestem przyzwyczajona. Ale nie. W nowym miejscu byłoby mi łatwiej. Tu muszę się przyzwyczaić do ścian, na które lampa nie rzuca już Twojego cienia. To trudniejsze.
Robi się ciemno, ale nie chcę jeszcze wracać do domu. Może teraz Ty coś opowiesz? Zawsze byłeś typem gaduły. Opowiadałeś tyle historii, prawdziwych i tych wyssanych z palca, czasem ciężko było odróżnić, która jest która. Ciągle trzymały się Ciebie żarty, robiłeś różne psikusy. Najbardziej lubiłeś dokuczać dzieciom, nie tylko naszym. Siostrzeńców i bratanków też nie oszczędzałeś, nawet najmłodszą, Jagódkę, ciągnąłeś za nos, a ona do tej pory opowiada, że wujek łapał za nosek i tak śmiesznie to pokazuje. Teraz pewnie ciągniesz za nosy małe aniołki. Może tam w niebie zrobiło się smutno i dlatego Bóg Cię wezwał do siebie? Moja siostra Agata tak mówi, może coś w tym jest.
A wiesz? Agata napisała wiersz – prosty, kilka słów, ale tak pięknie oddała w nim moje uczucia. Napisała o naszej ostatniej zimowej wyprawie. Kiedyś Ci go przeczytam. Wspominam teraz tamten dzień sprzed kilku tygodni, kiedy to musiałam wyruszyć w najtrudniejszą drogę mojego życia. Szłam powoli w pogrzebowym orszaku, niosąc zamiast walizki cały ciężar naszego życia. Wiał wtedy lekki wiatr, który za wszelką cenę chciał osuszyć mi łzy. Wszystko na około przykryte było białym puchem tak bardzo nie pasującym do mojego serca, ubranego na czarno. To była nasza ostatnia wspólna podróż. Zaczęliśmy ją razem, ale w drogę powrotną ruszyłam samotnie...
Późno już. Będą się niepokoić. Muszę iść.
Oczywiście, że jutro wrócę.


Daria Grabek

Trzy życia Miłości umarłej

PROLOG

Niebo – największa tajemnica ludzkości. Błękitne w słoneczny poranek końcem maja. Szare i ciężkie w jesienne, deszczowe popołudnia. A na nim… gwiazda. Niezwykle jasna, emanująca czystym srebrem, migotliwa. Wyglądała jakby mrugała do każdego, kto na nią spoglądał. A takich było wielu. Ludzie zatrzymywali się i patrzyli. Zaczarowani, urzeczeni. Na całym nieboskłonie nie było takiej drugiej. Nie żeby była inna niż wszystkie. Podobna do miliona swoich sióstr, z którymi dzieliła kosmiczną przestrzeń. A jednak wyjątkowa. Miała w sobie magię. Miała tajemnicę. Podobno spełniała marzenia, tak głosiły legendy. Nikt nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Nadawałeś kiedyś imiona gwiazdom? Pewnie tak, kto tego nie robił. Kochankowie pod pierzyną nocy siadali przy murze i czytając swoją przyszłość z niebieskich światełek, nadawali im imiona. Wyznawali sobie miłość, obiecywali, że to już na zawsze. I cieszyli się, że mają własny kawałek nieba, kawałek świata, tajemnicy, której nikt nie odkryje. Bo one nie mówią, patrzą tylko z góry na nas i próbują pojąć, jak i dlaczego. Ona jednak zawsze pozostawała bezimienna. Nie znalazł się śmiałek, który wyraziłby słowem jej niedostrzegalną gołym okiem niezwykłość. Niezwykłość, którą kryła głęboko w sobie, która była widoczna w jej blasku, w każdym mrugnięciu. Na wieki stała się po prostu Gwiazdą.
Siadywali więc pod murem, który oddzielał światy. Wysoki na dwa metry, cały z kamienia. Nikt nie wiedział, kto go wybudował i jaki był cel. Ale też nikt się nad tym nie zastanawiał. Ot, po prostu stał. A zaliczono go do niezwykłych tylko dlatego, że w bezchmurne noce światło gwiazdy padało w jego okolice. To o nią wciąż chodziło. To ona magnetyzowała. Pławiła się w zachwytach i wysłuchiwała sekretów. Niemy powiernik najskrytszych tajemnic. Radości, wzruszenia, pomyłki, miłosne ekstazy. W jej blasku proszono o rękę, oznajmiano szczęśliwe nowiny, a nawet informowano oschle o końcu. Świeciła więc cierpliwie, czasem trochę zmęczona biernością ludzkiego gatunku, ale wciąż przepełniona nadzieją. To przecież minie, w końcu zrozumieją, jak wielką czynią sobie krzywdę, jak mało wiedzą i jak dużo jeszcze przed nimi pracy. Pracy, która otworzy furtkę do lepszego jutra.

I - ŻYCIE NAIWNE

Odkąd pamiętała, towarzyszyło jej uczucie, że nic tak naprawdę nie posiada. Życie toczyło się gdzieś za zasłoną, która nie potrafiła skryć intymności. Plątała się w niej, próbowała rozedrzeć lub zerwać. W końcu – najczęściej w długie zimowe noce - marszczyła materiał w dłoniach i próbowała dotknąć tego, co za nim. Widziała tam stół suto zastawiony wrażeniami. Wyciągała przed siebie dłonie, czuła je, czuła kształty i zapachy, widziała jak wyglądają. Chciała skosztować. I wtedy niezmiennie okazywało się, że nie mogła. Znowu ta zasłona. Bezustanne uczucie głodu, chęć nasycenia zmysłów. Gdy działo się coś złego, ktoś umierał lub sprawiał jej ból, płakała. Pogrążała się w uczuciu, by zaraz stwierdzić, że łzy wcale nie są rozpaczą. I wcale nie były jej łzami. Coś po prostu przeminęło. Kolejny obraz, który podziwiała w brudnych okularach.
Z nim było tak samo. Wychodził z domu i przystosowywał się. Odgrywał role, które zostały mu narzucone. Zachowywał się tak, jak wypadało i sam już nie wiedział gdzie kończy się on, a zaczyna konwenans. Zatracał się w historii, nie wiedząc nawet, czy chce ją kreować. Wciąż jakby obok. Jakby wszystko działo się za mgłą, której był środkiem. Rozmawiał, uśmiechał się, angażował, cieszył i smucił ukradkiem. Ale nic naprawdę nie należało do niego. Nigdy nie mógł powiedzieć, że jest sobą. Takim prawdziwym. Zwyczajnym.
W pogoni za nieznanym, w biegu za niespełnionym.
W ucieczce do zapomnienia.
W marzeniu o chwili szczęścia.
Wiedziała, że błądzi. Tak bardzo chciała ujrzeć choć promyk światła, który wskazałby właściwą drogę do realności.
Nie zauważyła pierwszego płatku śniegu, który tuż pod jej butami upadł łagodnie na ziemię, by zaraz się stopić. Drugi zatrzymał się na wyciągniętej dłoni. Przystanęła, by spojrzeć jak znika. Jak przemija kolejny obraz w jej życiu. Kolejny wyimaginowany impuls, który ku swojemu zaskoczeniu poczuła. Czuła zimno śnieżynki, czuła zimno przenikające ciało. Widziała jak podchodził. Wtedy poczuła też serce. Biło. Biło mocno i wyraźnie, jak nigdy wcześniej.
Patrzył wprost na nią, jakby nie było nic wokół. Zatrzymał się blisko, bliżej niż zwykle. Pogładził jej policzek, dotknął włosów, uśmiechnął się. I stał. Stał tam i rozpraszał padający śnieg, rozsiewał radość wokół. Zbliżył usta do jej ust. Ale wciąż po prostu patrzył. I mijał czas. A potem oboje uśmiechnęli się, dotknęli jeszcze raz swoich dłoni, odwrócili do siebie plecami i poszli.
Nie zauważyli nawet, kiedy śnieg zamienił się w deszcz. Strumienie wody lały się z nieba. Pojedyncze pozostałe na drzewach liście uginały się pod jej natężeniem.. Czarny tusz spływał po policzkach. I nie wiadomo już było, czy to deszcz, czy to łzy.
Tak mało ich połączyło, ale nawet nie wiedzieli, że dali sobie więcej niż mogłaby podpowiadać intuicja. Stali się dla siebie snem. Najbardziej realną materią w krainie nierzeczywistej prozy życia. Każde idąc w swoją stronę, jak te bażanty, co nigdy nie łączą się w pary.

II - ŻYCIE REALNE
Zima była wyjątkowo sroga tego roku. Choć od dawna nie padał śnieg, jego twarda, gruba powłoka otulała trawniki i drzewa. Chodniki przypominały bardziej wąziutkie szlaki w górach niż wielkomiejskie aleje, przeznaczone dla przemieszczających się w biegu mas. Lili otuliła się szczelniej szalikiem i nabrała w płuca duży łyk mroźnego powietrza. Zadziałał orzeźwiająco. Niewidzialne igiełki lodu wbijały się w zaróżowione policzki. Ten delikatny ból odganiał niechciane obawy. Musiała myśleć pozytywnie. Dobre nastawienie to przecież połowa sukcesu. Nie potrafiła jednak powstrzymać bijącego coraz szybciej serca. Napięcie narastało z każdym krokiem przybliżającym ją do przedwojennej kamienicy, której nikt nie odrestaurowywał od bardzo dawna. Weszła na podwórze, złapała za klamkę starych drzwi z powybijanymi szybkami i znalazła się na klatce schodowej. Tak wiele lat, prawie pół życia nie było jej tu. W końcu się odważyła, bez żadnego uprzedzenia, bez zapowiedzi. Nacisnęła przycisk dzwonka. Raz, później drugi.
Otworzyła jej cisza. Stojąca w progu kobieta wyglądała na trochę ponad pięćdziesiąt lat. Jak zawsze przeraźliwie chuda, twarz miała poznaczoną cienkimi zmarszczkami, powieki obficie pomalowane niebieskim cieniem i zsunięte na czubek nosa okulary. Te rzeczy nie zmieniły się. Nawet kręcone włosy, choć dawniej farbowane na platynowy blond, a teraz trochę już pociemniałe, pozostawały w znajomym nieładzie. Bez słowa przyglądała się niespodziewanemu gościowi.
- Mamo – wykrztusiła Lili. Głos miała schrypnięty.
- Czego chcesz? – spytała kobieta, patrząc na córkę niechętnie. Zaskoczenie mijało szybko. Zdecydowanie zbyt szybko.
- Przyszłam… Chciałam… Mogę wejść? Co słychać?
- Nie dotarło do ciebie jeszcze, że nie masz tu czego szukać? Mówiłam ci, że masz przestać mnie nachodzić! Inaczej zadzwonię na policję! Jesteś zwykłą, nic nie wartą, grubą świnią, a nie moją córką!
- Ale…
- Jak chcesz się zobaczyć z siostrą, załatwiaj to sobie przez sąd! A teraz wynocha mi stąd!
Po klatce schodowej rozeszło się echo zamykanych z trzaskiem drzwi.
Dziewczyna usiadła na schodach i na krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach. Musiała odpędzić gromadzące się w oczach łzy. Nie będzie płakać, nie tutaj i nie teraz. Spojrzała w okno na półpiętrze. Dopiero po chwili zorientowała się, że pada śnieg. Białe płatki wirowały leniwie w sobie tylko znanym tańcu. Chciałaby, żeby każdy z nich symbolizował wspomnienie. Żeby można było w niego zajrzeć jak w te szklane kule, którymi potrząsa się, żeby brokat lub styropianowe drobinki zaczęły się poruszać. Tymczasem ona pamiętała tylko jedno, które wypływało na powierzchnię myśli, jak nigdy nietopiąca się tratwa ratunkowa.
Miała wtedy może cztery lata. To był jakiś słoneczny i wyjątkowo wczesny poranek. Ale mama już nie spała, krzątała się w kuchni, słychać było nalewaną do czajnika wodę, brzęk wyjmowanych z szafki kubków. Każdy dzień trzeba zacząć od kawy. Lili zsunęła się z łóżka, przetarła zaspane oczy i podreptała w stronę znajomych dźwięków. Mama jeszcze się nie ubrała, miała na sobie długą koszulę nocną w niebieskie kwiatuszki. Taką zapinaną na guziczki tuż pod szyją.
- Kto to się obudził? – spytała na widok córki.
Przykucnęła i otworzyła szeroko ramiona. Dziewczynka pozwoliła się przytulić i sama odwzajemniła uścisk.
Więcej podobnych wspomnień nie miała. Jej mózg odratował tylko to jedno. A później? Później mama znalazła nową miłość. Na imię miała Wódka.

III - ŻYCIE WYPALONE
- Przynieś ze spiżarni sera… Nie, nie tego… No szybciej, bo muszę jeszcze ryby usmażyć!
- Ta bombka tu nie pasuje, a ten obrus jest poplamiony. Kto go wybrał?
- Nie plącz mi się pod nogami, idź zrobić coś pożytecznego!
24 grudnia trwał w najlepsze, a w pewnym domu położonym w wyjątkowo urokliwej okolicy – jak zapewne w wielu innych – ferwor przygotowań był w zenicie. Wszyscy biegali w różne strony, nosząc ze sobą najróżniejsze przedmioty, zawracając co chwila, klepiąc zapominalskie głowy, a czasem układając usta w kształt niemego przekleństwa.
Najmłodsza domowniczka, ściskając za łapkę swojego najlepszego pluszowego przyjaciela, przechadzała się cichutko obok choinki. Gdy tylko zostawała sama w salonie, próbowała ukradkiem sprawdzić, co kryje kolorowy stos prezentów, ustawiony w kilka idealnie finezyjnych, zamierzenie przypadkowych piramid – zgodnie z najaktualniejszymi trendami mody. Gdy jednak reszta rodziny wpadała po coś do pokoju, znajdowała sobie inne zajęcie. Długo przyglądała się drzewku, które niezdarnie pomagała ubierać poprzedniego dnia. Bardzo chciała zawiesić na honorowym miejscu zrobioną w przedszkolu bombkę, ale podobno nie pasowałaby do ogólnej kompozycji. W końcu, po niedługich negocjacjach, ozdoba zawisła z tyłu, na jednej z niższych gałązek. Mimo to choinka robiła wrażenie. Była rozłożysta, sięgała prawie sufitu i skrzyła się złotoczerwonym blaskiem.
- Co tak chodzisz bez celu? – zagadnął dziewczynkę ojciec – Idź do swojego pokoju, pobaw się czymś, ja muszę tu trochę popracować – oznajmił, nie czekając na odpowiedź i zaczął rozkładać na stole laptop i całe mnóstwo papierów.
Posłuszne dziecko spełniło polecenie i już już miało iść do siebie, kiedy zobaczyło uchylone drzwi do sypialni rodziców. Nie mogąc powstrzymać pokusy, dziewczynka zajrzała do środka. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak zawsze – duże, idealnie zasłane łóżko, trzydrzwiowa lustrzana szafa była lekko uchylona, a na komodzie uwięzione w stalowych ramkach stały cztery fotografie. Jedna rodzinna, dwie przedstawiające wyłącznie młodsze pokolenie i jedna bardzo stara, na której rodzice przytulali się i uśmiechali wesoło. Podobno to zdjęcie zrobiono jeszcze w czasie ich studiów.
Tuż za drzwiami dało się słyszeć głosy i kroki. Przezorna dziewczynka, wiedząc, że przebywanie w sypialni dorosłych jest dzieciom zakazane, wślizgnęła się szybko pod łóżko. Już po chwili zobaczyła ze swej podłogowej perspektywy dwie pary stóp, które wchodzą do pokoju, a potem drzwi się zamknęły.
- Wiem, że wigilia to może nie najlepszy moment, ale wydrukowałem właśnie papiery rozwodowe, podpiszesz? – odezwał się męski głos.
- Pewnie – odpowiedziała kobieta bez chwili wahania.
Przez chwilę panowała cisza. Rodzice usiedli na łóżku, nieco oddaleni od siebie i najwyraźniej czemuś się przyglądali.
- Pamiętasz nasze pierwsze święta? Te w starym mieszkaniu? – milczenie przerwał ojciec.
- Boże, jak ja cię wtedy kochałam – zaśmiała się cicho matka.
- Co się z nami stało? Mamy przecież wszystko, tak ciężko na to pracowaliśmy. Od lat nie byliśmy nigdzie razem, tylko praca i praca. Na wakacje z dziećmi jeździmy na zmianę, bo nie możemy zgrać urlopów, no i domu trzeba pilnować. Pamiętasz, jak wtedy było, w tamte święta? Tak skromnie, ledwo na karpia nam starczyło, a choinkę to mieliśmy taką malutką i tylko kilka bombek, bez światełek żadnych nawet. Pamiętasz? Marzyliśmy wtedy o takim domu, wielkim, z ogrodem, o świętach jak z filmu. Chcieliśmy mieć dzieci i kochać je, a tymczasem one bardziej nas denerwują, niż sprawiają radość. Pamiętasz, jak urodziło się pierwsze, jacy byliśmy szczęśliwi? Obiecaliśmy sobie, że będzie naszym oczkiem w głowie, że będziemy ją kochać najbardziej na świecie. Dziś ma 15 lat, a ja nawet nie wiem, co u niej. Chyb trzy dni temu rozmawialiśmy ostatnio, mimo, że w jednym domu mieszkamy. Dlaczego tak jest? Mamy to, czego chcieliśmy, pracujemy na to ciężko, a jednak się rozwodzimy. Co się z nami stało?
- Wypaliło się.
Zabrzęczał leżący na szafce nocnej telefon i nastała chwila ciszy, przerywana stuknięciami palców w dotykowy ekran.
- Muszę pojechać jeszcze na chwilę do firmy. Poczekajcie na mnie z kolacją, albo zostawcie przynajmniej kawałek ryby.
Zerwał się z miejsca i widać było zmierzające szybko ku wyjściu stopy.
EPILOG
Mijały lata, powielano schematy, czasem zdarzył się ktoś inny, ale szybko ginął w jednolitej palecie barw. Jakby jakiemuś malarzowi zabrakło wyobraźni, jakby miał do dyspozycji bardzo mało farby. Przezroczystość. Czy jakaś miłość istnieje naprawdę? Czy ktoś kiedyś da Gwieździe pewność, że oświetlony jej blaskiem, będzie tylko kochał? Że nie zrani, nie zapomni? Ludzie ją sławili, podziwiali, ale to było zbyt mało. Powstała z miłości i miłości potrzebowała do życia. Nie zauroczeń, nie uwielbiania a prawdziwego uczucia, które przetrwałoby próbę czasu, nie złamało się pod ciężarem losu i zwycięsko wyszło z walki o swoje istnienie. Niekarmiona bledła. Cóż jednak z tego, skoro ludzkie oko bardzo zapatrzone w codzienność, nie było w stanie dostrzec tak istotnej rzeczy? Tak ważnego zjawiska, które przecież mogło wpłynąć na wszystko. I któremu można było zapobiec. Wystarczyło spojrzeć w siebie. Młodzi ludzie, wierzący w nierealne, wciąż przychodzili. Być może z przyzwyczajenia, być może z braku lepszych pomysłów, czy bardziej romantycznych miejsc. Nikt nie zastanawiał się dlaczego. Akceptowali dany im stan rzeczy, nie zastanawiając się, czy mogą coś zmienić. Bierność życia jest biernością doznawania.
Nadszedł kolejny zimowy wieczór, ale powietrze zaczynało już pachnieć wiosną. Luty chylił się ku końcowi, pozwalając narodzić się pierwszym przebiśniegom, które jasną poświatą pachniały cicho i delikatnie. Lekki wietrzyk poruszał najcieńsze gałązki drzew, a księżyc w pełnej krasie prezentował swoje oblicze. Kamienna alejka gościła na swym szlaku dwóch przechodniów. Starsza, pulchna kobieta, o twarzy tak przyjemnie naznaczonej czasem i kilkuletni chłopiec, który ufnie ściskał szorstką dłoń swej opiekunki.
- Babciu, nie widzę jej… - powiedział zatrzymując się raptownie, gdy spojrzawszy w niebo, nie dostrzegł niczego wyjątkowego.
- Widzisz synku, tak to już jest, że niektóre gwiazdy po prostu gasną – odpowiedziała spokojnie i pociągnęła chłopca ze sobą.
Nikt więcej tego wieczoru nie zauważył zniknięcia najpiękniejszej ozdoby nieba.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz