czwartek, 6 sierpnia 2015

Ania z Zielonego Wzgórza czyli spełnienie marzeń

Ania z Zielonego Wzgórza zajmuje ostatnio pierwsze miejsce na mojej czytelniczej liście lektur z dawnych lat. Dawnych i obecnych, bo duża część tych książkowych przyjaciół pozostała ze mną do dzisiaj.Jak już większa część z Was wie od jakiegoś czasu czytam od nowa serię o rudowłosej panience. W tej chwili już nie panience, bo przeniosłam się z Anią do Wymarzonego domu i nawet go opuściłam. Jedziemy w tej chwili do "Złotego Brzegu". Trochę przedłużyła nam się ta podróż, bo w międzyczasie zrobiłam przerwę na "Córkę piekarza" i "Ty jesteś moje imię". (Obie postaram się wkrótce zrecenzować).



Teraz wróciłam do Ani ale w międzyczasie podczytuje pamiętniki L.M. Montgomery. I oto znalazłam fragment w którym pisze o Ani właśnie. Tam jeszcze odzywa się szczęśliwa Lucy, której udało się spełnić jedno z największych marzeń. Bo za jakiś czas ta sama Maud będzie traktowała Anię zgoła inaczej. W jednym z listów napisze tak:

"Z chwilą, gdy Ania przestała być natchnieniem, zaczęła prześladować mnie jak zmora".

 Ale przenieście się proszę razem ze mną do roku 1907. Jest tak jak teraz sierpień tyle tylko, że 108 lat temu... 

Piątek 16 sierpnia 1907

[…] Od ostatnich zapisków w moim życiu nastąpiło jedno naprawdę ważne wydarzenie. 15 kwietnia otrzymałam list od bostońskiego wydawnictwa L.C. Page, które przyjęło do druku przysłany przeze mnie maszynopis książki i proponuje honorarium od egzemplarza!

Moim życiowym celem było zawsze napisanie książki „z prawdziwego zdarzenia”. W ostatnich latach poważnie nad tym rozmyślałam, lecz zadanie to wydawało mi się tak wielkie, że nie miałam odwagi zacząć. Zawsze nienawidziłam zaczynania opowieści. Kiedy już napisałam pierwszy akapit, czułam się tak, jakbym miała połowę pracy za sobą. Rozpoczęcie książki zdawało się zatem ogromnym przedsięwzięciem. Ponadto nie wiedziałam, jak znajdę na to czas. Nie mogłam sobie pozwolić na zaniedbywanie stałych zajęć.

Zawsze prowadziłam notatnik, w którym zapisywałam przychodzące mi do głowy pomysły fabuł, zdarzeń, postaci i opisów. Dwa lata temu, wiosną 1905 roku, przeglądałam ów notatnik w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu na krótką powieść w odcinkach, którą chciałam napisać dla pewnej niedzielnej gazety dziecięcej; i natrafiłam na wyblakłą notatkę sprzed lat dziesięciu: „Dwoje starszych ludzi chce zaadoptować chłopca z sierocińca. Omyłkowo przysyłają im dziewczynkę”. Pomyślałam, że to się nada. Zaczęłam szkicować rozdziały, tworzyć zdarzenia i „lepić” moją bohaterkę. W jakiś sposób stała się dla mnie kimś bardzo prawdziwym i zawładnęła mną w niezwykłym stopniu. Jej osobowość przemawiała do mnie i uznałam, że to wstyd, aby miała się zmarnować w krótkiej, seryjnej opowiastce. I wtedy pojawiła się myśl: „Napisz o niej książkę. Masz główny wątek i postać. Musisz to tylko rozciągnąć na tyle rozdziałów, by powstała książka”.

Rezultatem była „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Zaczęłam ją pisać pewnego majowego wieczoru i później robiłam to przeważnie wieczorami, po ukończeniu zwykłych zajęć, przez całe lato i jesień; a skończyłam chyba w styczniu 1906 roku. Pracowałam z zamiłowaniem. Niczego przedtem nie pisałam z tak wielką przyjemnością. Odrzuciłam precz „morał” i ideały „szkółki niedzielnej” i uczyniłam z mojej Ani prawdziwą, żywą dziewczynkę. W rozdziały książki wplotłam wiele własnych marzeń i przeżyć z dzieciństwa. Sceneria Cavendish posłużyła jako tło, a Aleja Zakochanych odegrała doniosłą rolę. W książce wiele się dzieje, ale całość, mimo wszystko, opiera się na Ani. Ona tworzy tę książkę.

Przepisałam tekst na mojej starej, używanej maszynie, która nigdy nie zaznacza wyraźnie dużych liter, a litery „w” nie wybija wcale. Następnym zadaniem było znalezienie wydawcy. Wysłałam książkę do firmy Bobbs-Merrill z Indianapolis. Było to nowe wydawnictwo, które ostatnio opublikowało kilka „bestsellerów”. Pomyślałam, że może będę miała większe szansę niż w starym, z tradycjami, mającym już swoją listę wybranych pisarzy. Bobbs-Merrill szybko odesłało mój maszynopis z gotową, drukowaną notką odmowną. Płakałam z rozczarowania. Później, popadłszy w drugą skrajność, posłałam książkę wydawnictwu MacMillan z Nowego Jorku, zakładając, że być może „stara, tradycyjna firma” będzie skłonna podjąć ryzyko z nową pisarką. MacMillan również odesłało maszynopis. Tym razem nie płakałam, lecz wysłałam go do bostońskiego wydawnictwa Lothrop, Lee i Shepard, o charakterze niejako „pośrednim”. Książka wróciła. Wysłałam ją znowu, do nowojorskiej firmy Henry Holt Co. Tam również ją odrzucono, lecz nie z oficjalną, drukowaną notką. Dołączono napisaną na maszynie kartkę ze stwierdzeniem, że recenzenci dopatrzyli się w książce „pewnych wartości”, lecz „nie na tyle, by uzasadnić jej przyjęcie do druku”. Ta „oziębła pochwała” zniechęciła mnie bardziej niż drukowane notki odmowne. Włożyłam „Anię” do starego pudełka po kapeluszach, stojącego w garderobie, i postanowiłam, że kiedyś w wolnej chwili skrócę ją do siedmiu rozdziałów, jak to planowałam na początku, i wyślę do wspomnianej wcześniej niedzielnej gazetki.

Maszynopis leżał w pudle aż do pewnego dnia ubiegłej zimy, kiedy natrafiłam nań podczas przetrząsania garderoby. Zaczęłam przewracać kartki, tu i ówdzie czytając jakąś stronę. To, co przeczytałam, wydało mi się dość interesujące. Czemu nie miałoby zainteresować innych? „Spróbuję raz jeszcze” – stwierdziłam i wysłałam książkę do wydawnictwa L.C. Page.

Przyjęli ją i poprosili o napisanie drugiej części. Książka mogła, lecz nie musiała dobrze się sprzedawać. Napisałam ją z uczuciem, nie dla pieniędzy, ale takie utwory często odnoszą powodzenie – podobnie jak wszystko, co rodzi się z prawdziwej miłości, jest lepsze niż to, co powstało z wyrachowania.

Nie wiem, do jakiego wydawcy trafiłam. Zupełnie nie znam wydawnictwa Page. Zaproponowało mi dziesięć procent od ceny hurtowej egzemplarza, co nie jest zbyt hojnym wynagrodzeniem nawet dla nieznanej pisarki; a ponadto zobowiązało mnie do przekazywania wszystkich moich książek na tych samych warunkach przez następnych pięć lat. Wcale mi się to nie spodobało, lecz bałam się protestować, żeby nie zrezygnowali z książki, bo bardzo mi zależy na jej wydaniu. To będzie początek, nawet jeśli nie odniosę wielkiego sukcesu.

Cóż, moja książka została napisana. Po latach trudów i zmagań ziściło się wreszcie marzenie, które snułam przed laty w starej, brunatnej szkolnej ławce. A jego spełnienie jest słodkie – niemal tak słodkie, jak samo marzenie! […] 

Lucy Maud Montgomery, Uwięziona dusza. Pamiętniki.

6 komentarzy:

  1. Pani Magdo aż mi się zachciało przeczytać Anię. Wstyd się przyznać ale zupełnie o niej zapomniałam. Będę też czekała niecierpliwie na recenzję "Córki piekarza". Od jakiegoś czasu już mam ogromną ochotę ją przeczytać i jestem ciekawa Pani opinii.
    Pozdrawiam, Krysia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja od razu napiszę, że warto. Bardzo ciekawa, dobra książka. Polecam z czystym sercem.

      Usuń
  2. Motywacja przede wszystkim. Do czytania i do pisania :) Po ciężkim dniu, przyjemnie jest przeczytać taki fragment. Ciekawa jestem także obu wspomnianych książek, więc recenzja jak najbardziej się przyda :) Pozdrawiam serdecznie, Kasia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również bardzo serdecznie pozdrawiam! Recenzje już niedługo. Ale obie powieści są godne polecenia :)

      Usuń
  3. No po przeczytaniu tego wpisu muszę koniecznie przeczytać pamiętniki pani Lucy;-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie, tyle tylko, że jej życie niewiele ma wspólnego z powieściami, które tworzyła...

      Usuń