poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Hodowla dzieci czyli dla III Rzeszy wszystko

Tak jak obiecałam odnalazłam. Właściwie sama z dużym zainteresowaniem odświeżyłam sobie to wszystko. Nadal włos jeży mi się na głowie. To, że naziści nie byli normalni nie jest zarówno dla mnie jak i zapewne dla Was zaskoczeniem. To że dla czystości rasowej byli w stanie zrobić wszystko niby też nie a jednak nie jestem w stanie na chłodno przyjąć tego wszystkiego czego się dowiedziałam. Tym bardziej, że nie tylko niemieckie postępowanie mi nie pasuje. Polskie również.
Ale zacznijmy od początku. Czyli od przekonania, że każdy oficer SS przed wyruszeniem na front powinien spłodzić dziecko. I to najlepiej niejedno. Pożądany oczywiście był syn. Ogólnie twierdzono, że każda niemiecka rodzina powinna mieć czwórkę synów. W takim wypadku nawet gdy dwóch z nich ruszy na wojnę i zginie pozostanie jeszcze dwóch jako zabezpieczenie. Kierując się takowymi przeświadczeniami już w roku 1936 założono Lebensborn.

Lebensborn (niem. Źródło życia) – instytucja niemiecka oficjalnie funkcjonująca jako opiekuńczo-charytatywne stowarzyszenie „Lebensborn e.V.” (niem. Lebensborn eingetragener Verein, pol. stowarzyszenie zarejestrowane „Źródło życia”), która funkcjonowała w strukturach organizacyjnych SS. Została powołana na mocy rozkazu Reichsführera-SS Heinricha Himmlera w 1936 roku. Statut został przyjęty oficjalnie 12 grudnia 1935. Prezesem stowarzyszenia został Heinrich Himmler.

Labensborn założono w celu by niezamężne kobiety w ciąży (nie muszę dodawać, że kobiety czyste rasowo) miały zapewnioną fachową opiekę i możliwość porodu w komfortowych warunkach. Tak brzmiała oficjalna wersja. W praktyce Labensborn miał jedno podstawowe zadanie: budowanie licznej rasy nordyckiej. W rezultacie domy te były niczym innym jak hodowlą rasy panów. Tutaj oficerowie SS mogli poznać pełnowartościowe, czystej krwi dziewczęta i je po prostu zapłodnić. Czyli jak to ładnie określano: "ofiarować Führerowi dziecko". Himmler nie widział w takowej praktyce niczego zdrożnego. Wręcz odwoływał się do prastarego germańskiego zwyczaju według którego jeśli dziewczyna, osiągnęła wiek odpowiedni do małżeństwa, ale nie znalazła męża, wyprowadzana była przez ojca w nocy, kiedy księżyc był w nowiu, na cmentarz przodków, do tzw. "kamienia weselnego". Dziewczynę kładziono na dolmenie, czyli kamieniu. Otaczali ją kręgiem wieśniacy ze wsi, spośród których ojciec wybierał jednego, który odbywał stosunek z dziewczyną. W ten sposób nie marnowała się dobra krew.
Zresztą jeżeli chodzi o Himmlera to doskonale można do niego zastosować powiedzenie, że tonący brzytwy się chwyta. Jak wiadomo wojna przetrzebiła szeregi mężczyzn zdolnych do walki i budowania wspaniałej III Rzeszy więc na głowę Himmlera bidulka spadł jeszcze jeden kłopot. Jak spowodować żeby rodziło się więcej dzieci a przede wszystkim chłopców. W celu uzyskania odpowiedzi na te pytania kazał on naukowcom sprawdzać każde nawet najmniej prawdopodobne teorie. Oto jedna z nich, oparta li i jedynie na przesądach, co nie przeszkodziło naszemu Himmlerkowi by ją zastosować:

W jednym z rejonów Niemiec praktykowano zwyczaj, że jeśli rodzice chcieli mieć męskiego potomka, to przez tydzień nie mogli spożywać alkoholu, a żona musiała dobrze się odżywiać i powstrzymywać od wszelkiej pracy. Po upływie tygodnia mąż musiał równo w południe opuścić dom i przebyć pieszo dystans około 40 kilometrów. Po jego powrocie małżonkowie odbywali stosunek, w wyniku którego zawsze poczęty miał być chłopiec.

O ile ten eksperyment może jedynie wywołać kpiący uśmiech, to już eksperymenty w obozach koncentracyjnych prowadzone na bliźniętach szokują i przerażają. A prowadzone były właśnie po to by dowiedzieć się jak doprowadzić do ciąży mnogiej.

Po jakimś czasie nie było dla nikogo w Niemczech tajemnicą, że Lebensborn zatrudnia etatowo "asystentów prokreacji" - Zeugnungshelfer. Zresztą sam Himmler dbał o to by o tym mówiono i snuto na ten temat domysły:
"Podsycałem te plotki, tak by każda samotna kobieta pragnąca mieć dziecko nabrała przekonania, że może się w tej sprawie z pełnym zaufaniem zwrócić do Lebensborn [...]. Do roli "asystentów prokreacji" kierowaliśmy wyłącznie pełnowartościowych, czystych rasowo mężczyzn."

Jesienią 1937 roku pasażerowie pewnego pociągu wpadli w osłupienie, gdy usłyszeli od młodej dziewczyny:

"Jadę do obozu szkoleniowego SS w Sonthofen, aby dać się zapłodnić."
Jedna z kobiet wspominała później:

"W schronisku w Tegernsee czekałam do dziesiątego dnia mojego cyklu: w tym czasie przechodziłam badania medyczne. Następnie spałam z pewnym esesmanem, który miał do obsłużenia jeszcze jedną dziewczynę. Kiedy stwierdzono ciążę, mogłam wybierać: albo wrócić do siebie, albo od razu pojechać do domu opieki macierzyńskiej."

Tutaj rodzi się pytanie co działo się z dziećmi, które urodziły się chore lub niepełnosprawne? Po prostu je uśmiercano.Dokonywały tego pielęgniarki w imię stworzenia idealnej rasy panów. Dzieci uśmiercano tabletkami luminalu lub zastrzykami morfiny. Akcja eliminacji była przeprowadzana ostrożnie, tak aby śmierć wydawała się naturalna. Początkowo podawano dzieciom środki uspokajające, które prowadziły do odrętwienia, z którego z czasem rozwijała się niedoczynność całego organizmu prowadząca do różnych chorób. Najpopularniejsze było zapalenie płuc. Oczywiście mali pacjenci nie dostawali potrzebnych leków. Oprócz ośrodka w Görden dzieci kierowano też do innych miejsc działających zgodnie z "ideą eliminacji" jak np. wiedeński Zakład Opiekuńczy Am Spiegelgrund.
Wiele matek, które nie były pod opieką Lebensbornu, prosiło o uśmiercenie swojego chorego dziecka. Lebensborn kierował te kobiety do właściwego urzędu zdrowia. Wady genetyczne, upośledzenia i kalectwo prowadziły do bardzo uważnej obserwacji matki. Lebensborn próbował ustalić przyczynę "niedoskonałości" dziecka. Jeśli "wada" była niewielka, a dziecko pochodziło z rodziny wysokiego rangą esesmana, kara była mała. W innych przypadkach konsekwencją takich narodzin mogła być nawet sterylizacja matki.


Niestety nawet taka masowa "produkcja" idealnych dzieci nie była wystarczająca. Dlatego też zdecydowano się na rabunek. Oto fragment  ciekawego materiału:

4 października 1943 r. w Poznaniu, Heinrich Himmler wygłosił mowę do dowódców SS, której fragment zapowiadał porywanie dzieci w imię rasy: 

"Jest mi kompletnie obojętne, jak powodzi się Rosjanom czy Czechom. Dobrą krew, którą spotyka się w innych narodach, zdobędziemy dla siebie, rabując im w razie potrzeby dzieci i wychowując je u nas." 

W Polsce realizacja planu rozpoczęła się od rejestracji w Urzędzie do spraw Młodzieży dzieci z sierocińców i przebywających w zastępczych rodzinach. Lokalni funkcjonariusze RuSHA byli odpowiedzialni za ocenę rasową, a służba medyczna wykonała odpowiednie badania lekarskie.
Wyselekcjonowane dzieci wysyłano na sześć tygodni do domu dziecka w Brockau. Tam prof. dr Hildegarda Hetzer prowadziła skrupulatną obserwację psychologiczną "dostarczonego materiału", na podstawie której sporządzano szczegółowy raport, który następnie kierownik domu dziecka wysyłał do RuSHA.
Decyzje o zakwalifikowaniu dziecka do "zniemczania" podejmowano na podstawie rozmaitych raportów, ostatnie słowo należało do namiestnika Rzeszy upoważnionego przez Heinricha Himmlera. Najmłodsze dzieci (2 - 6 rok życia) były kierowane do domów dziecka Lebensbornu. Rozpoczynał
się proces poszukiwania rodziny, które zaopiekowałyby się sierotami. W pierwszej kolejności brano pod uwagę bezdzietne rodziny SS. Dzieci starsze (6 - 12 lat) trafiały do internatów w Niemczech. Zalecano "by zwrotu polskie dziecko odpowiednie do zniemczenia nie używać publicznie ze szkodą dla dziecka. Należy raczej mówić o nich jako o niemieckich sierotach z odzyskanych terenów wschodnich." 
Nie tylko sieroty były wywożone do Niemiec, tysiące dzieci zostało odebranych rodzicom (nie odbierano dzieci rodzicom, których zakwalifikowano do "zniemczenia"). Porywanie dzieci było dobrze zorganizowane.  Najpierw obserwowano dzieci, zwracano uwagę na jasny kolor włosów i niebieskie
oczy. Do porwań dochodziło na placach zabaw, rynku miejskim, czasem wyrywano dzieci na ulicy. Dzieci uzyskane podczas akcji były kierowane do ośrodków jak Brockau, gdzie przeprowadzono szczegółowe badania wg wcześniej sporządzonych procedur. Brano pod uwagę wzrost, wielkość czaszki, długość kończyn, u dziewcząt sprawdzano miednicę, a u chłopców członka. Te, którym udało się pomyślnie przejść selekcje były adoptowane przez niemieckie rodziny. "Popyt" przerastał "podaż", bowiem atmosfera panująca w Niemczech sprzyjała adopcji. Dzieci otrzymywały niemieckie imiona i nazwiska, często wmawiano im, że ich rodzice byli Niemcami, którzy polegli na polu walki.
Polskie dzieci często trafiały do domów dziecka w Brochowie i Kaliszu, gdzie po przejściu serii testów były kierowane do ośrodków Lebensbornu. Na tym etapie dzieci porozumiewały się już najczęściej po niemiecku. We wrześniu 1942 r. na terenie Niemiec znalazły się pierwsze polskie dzieci. Mieszkały w dwóch ośrodkach Lebensbornu: w Steinhöring i w Bad Polzin. Od 1943 r. zazwyczaj były umieszczane w austriackim ośrodku w Oberweis nad Traunsee. W Lebensobornach dokonywano kolejnej selekcji, dzieci które nie przeszły pomyślnie serii testów odsyłano. Wg Georga Lilienthala, autora licznych prac o Lebensbornie, w domach Lebensbornu znalazło się od 250 - 300 polskich dzieci.
Richard C. Lukas w książce pt. "Zapomniany Holocaust" twierdzi, że porwano ok. 200 tysięcy polskich dzieci, inne źródła mówią o 150 tysiącach.

A teraz chciałabym podzielić się z wami historią porwanej Basi. To właśnie ona sprawiła, że i Polska wygląda tutaj nie najlepiej. Porywanie dzieci było złe, nawet nie wiem jakiego innego określenia użyć, choć sama czuję, że "złe", nie oddaje potworności tych czynów. Ale odbieranie ich w taki sposób jak ten opisany poniżej też pozostawia wiele do życzenia...

Barbara Paciorkiewicz wie, kim byli jej rodzice. Urodziła się 2 lutego 1938 r. w Gdyni, w rodzinie Henryka i Kazimiery Gajzlerów, ale była za mała, by zapamiętać ich rysy. Jej historia, pracowicie odtwarzana z rozmów ze świadkami tamtych wydarzeń, z odgrzebywanych w archiwach dokumentach, zaczyna się latem 1939 r. Matka Barbary jedzie do Pabianic do swojej matki, u której starsza córka spędza wakacje. Już mówiło się o wojnie, chciała mieć przy sobie wszystkie dzieci. Ale nigdy nie wróci do domu: na wieść o walkach o Westerplatte umiera na zawał. Jej mąż ginie gdzieś podczas kampanii wrześniowej. Basię bierze więc do siebie druga babcia, wyjeżdżają do Łodzi. I pewnie razem dotrwałyby końca wojny, gdyby mała nie była taka słodka, nie miała niebieskich oczu i pszenicznych włosów. W 1942 r. babcia dostała wezwanie, by dziecko przyprowadzić na badania lekarskie. Lekarz, który mierzył jej głowę za pomocą dziwnego przyrządu, nie miał wątpliwości: stuprocentowa Aryjka.

Moje pierwsze wspomnienia sięgają domu dziecka, w którym znalazłam się po wyrwaniu z ramion babci - mówi Barbara. - I ośrodka Lebensborn w Połczynie, czyli Bad Polzin, gdzie było mnóstwo dzieci wystraszonych jak ja.

Germanizacja prowadzona była z iście niemiecką skrupulatnością i brakiem skrupułów. Rozwydrzone polskie dzieciaki trzeba było zamienić w znających swe miejsce w szeregu obywateli Niemiec. Za przewinienie jednego karano wszystkie: za słowo wypowiedziane po polsku, za zasiusiane majtki. Porządne lanie pomaga utrwalać dobre nawyki. Co jakiś czas do "domu" przyjeżdżały miłe panie z mężami, wtedy dzieci musiały recytować wiersze i śpiewać piosenki. Basia, której nazwisko już zmieniono na Gajzur i w metryce "odmłodzono" o rok, zawsze chowała się na koniec kolejki. Ale i ją wybrano. Razem z parą Niemców w średnim wieku pojechała do Lemgo, miasteczka w Schwarzwaldzie.
Barbary Paciorkiewicz nowi rodzice nie bili. Rossmannowie, bo tak się nazywali, gotowi byli jej nieba przychylić. Ich dwóch synów walczyło w Wehrmachcie, a córeczka zmarła na szkarlatynę. Dowiedzieli się, że w Połczynie sierotki czekają na niemieckich rodziców.

- W domu moich niemieckich rodziców wszyscy się do mnie uśmiechali i wołali "Barbel, Barbel". To było moje nowe imię - opowiada Paciorkiewicz.

Także dzieciństwo Barbary było sielskie. Marie i Wilhelm byli dobrymi ludźmi. Prowadzali córkę do szkoły i na spacery, a ona zapomniała, że kiedyś mówiła mama, nie Mutter.
Rodzice Barbel pisali do Lebensbornu sprawozdania, opisywali postępy dzieci w nauce, rozwój fizyczny, chwalili się zacieśnianiem kontaktów emocjonalnych z pociechami. Oficer SS z Lebensbornu odpowiadał im gratulacjami z powodu właściwego wyboru i pozdrawiał "Heil Hitler".
W 1948 r. dzieciństwo Barbel się skończyło. Jej rodziców odwiedziła kobieta w amerykańskim mundurze. Powiedziała, że Barbel to Basia z dalekiej Gdyni i że dziewczynka musi wrócić do kraju. Na nic zdały się łzy, zaświadczenia od burmistrza, że rodzina jest związana z dzieckiem, a ono z nimi.

- Mama z tatą płakali, mnie powiedzieli, że muszę pojechać na wycieczkę - wspomina Paciorkiewicz.

Barbara-Barbel trafiła do obozu przejściowego. Jej babcię, Katarzynę Kossak, zawiadomiono o odnalezieniu wnuczki i pouczono, że powinna wystąpić o "zwrot dziewczynki".

"Babcia i siostra aż się z radości popłakały. Bardzo cię proszę, byś wróciła do Polski. Wiem, że ty zapomniałaś polskiej mowy, ale to nic. Jesteś polskim dzieckiem. Pójdziesz do szkoły i zaraz się jej nazad nauczysz" - napisała babcia do Baśki, dodając, że w ojczyźnie będzie jej lepiej niż we wrogim kraju. Nie było. Trafiła najpierw do cioci, potem mieszkała z babcią. Żadna z nich nie mogła sobie poradzić z dzikim, wrogo do nich nastawionym dzieckiem. Basia mówiła tylko po niemiecku, ciągle płakała, tęskniła za rodzicami z Niemiec. Przedstawiała się jako Barbel Rossmann, żądała, by ją oddać mamie i tacie.

- To babcia oddała mnie do domu dziecka - mówi Barbara i dodaje, że nie ma żalu, rozumie. W szkole była "dyżurnym hitlerowcem" i "niemieckim celem", gdy dzieciaki rzucały się śnieżkami. Myślała, że tak ma być, kolegom chwaliła się, że Hitler to jej wujek.
A do Barbary jej niemieccy rodzice słali listy, których ona nie dostawała. Dopiero kiedy skończyła szkołę plastyczną, udało im się nawiązać kontakt i wywalczyć zgodę na jej odwiedziny w Niemczech.
- Kiedy tam pojechałam, poczułam, że jestem w domu - mówi. Znów ktoś ją kochał. Ale to Polskę wybrała na swoją ojczyznę, nie została w Niemczech, wróciła.
Pamięta moment, kiedy uświadomiła sobie, że jest Polką: rodzice załatwili jej kontrakt - aby zaprojektowała wzór dywanu dla znajomego fabrykanta. Kiedy wysłała mu swoje szkice, nie spała przez całą noc. - Bałam się, że praca Polki nie spodoba mu się, pomyśli, iż u nas w szkołach źle uczą - opowiada.
- I zrozumiałam, kim naprawdę jestem.

Uświadomiła sobie kim naprawdę jest... Ale ile ją to kosztowało aż strach pomyśleć. 


Korzystałam:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Lebensborn
http://www.sadistic.pl/lebensborn-vt169472.htm
http://karolginter.pl/himmler.htm
http://polska.newsweek.pl/powiedz-mi--kim-jestem,17859,1,1.html
http://www.dws-xip.pl/reich/Dane/dzieci.html


Zdjęcia STĄD

8 komentarzy:

  1. Madziorku, myślisz może o napisaniu książki poruszającej tego tematu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tym samym pomyślałam :)

      Usuń
    2. Tak mi gdzieś chodzi po głowie żeby w dalszych losach Leośki wpleść wątek Labensborn. Ciekawe, wstrząsające i prawdziwe. Uściski dla Was dziewczynki!

      Usuń
  2. Bardzo interesujące choć przerażające.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mimo, iż to przerażające historie, to tak ciekawe, że nie byłam w stanie się oderwać. Sama znam kilka, opowiadanych przez moich dziadków, a także stryja. Gdyby spisać te wspomnienia - powstałaby niesamowita historia. Ludzie w czasach wojny mieli wyjątkową charyzmę i dumę. Inaczej żyli, mówili z większą starannością, byli piękni!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt przerażające ale chyba warto o tym mówić. A wspomnienia nie tylko można ale należy spisywać, ot choćby dla siebie i dzieci. Pani Elu niech Pani się nie zastanawia tylko pisze, słowa są ulotne a zapisane zostaną i staną się bezcenne.

      Usuń
    2. Właściwie mam już całkiem sporo zapisane. Luźne notatki i wspomnienia zapełniają teczkę. Szukam jeszcze zdjęć :)

      Usuń
  4. Superartykuł! Czytałam z wypiekami!

    Pozdrawiam
    http://pastelowonabialym.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń