wtorek, 28 listopada 2017

Opowiadań prawdziwa obfitość :) Czyli tomik nabiera mocy :)

Kochani oto druga partia opowiadań. Wiem, że co niektórzy już się niepokoili opóźnieniem, ale Ci co mnie znają wiedzą, że dość często gubię się w czasie :) Ale zawsze w końcu się odnajduję cała i zdrowa. Tym razem znalazłam się wraz z Waszymi cudownymi tekstami. Pamiętajcie (to do tych, którzy jeszcze piszą) mamy czas do czwartego grudnia. A teraz zapraszam do lektury :) A jeszcze jedno: poproszę o dosłanie imienia i nazwiska autorki opowiadania "Piernik im starszy tym lepszy. 
A Ci którzy czekają na informację o książkach z autografem, proszę o jeszcze chwilkę cierpliwości. Zliczam i podpisuję. Zrobię wysyłkę i wtedy wyślę informacje o kosztach wysyłek :)
Buziaki kochani! 


Marta Niebrzydowska
PIERNIK IM STARSZY TYM LEPSZY

-Zjazd absolwentów? No,nie wiem czy to mi potrzebne?-zamyśliłam się patrząc na zaproszenie jakie przyszło na e-maila-po prawie 20 latach zobaczyć dawnych  znajomych,czy to ma sens?Przecież nic mnie już z nimi nie łączy,no może kilka wspomnień,czasem zabawnych,czasem złych i głupich. Zawarte znajomości zakończyły się wraz z odebraniem świadectwa maturalnego i tyle,albo aż tyle.Z żadną koleżanką nie utrzymuję kontaktu.Co prawda mam kilka w gronie znajomych na faceeboku ,ale bez bliższych relacji. W szkole byłam przeciętną uczennicą,raczej nie wyróżniając się w niczym.Nie miałam wrogów ale przyjaciół też nie.Stosunki jakie mnie łączyły z moją klasą były czysto koleżeńskie. I co teraz mam się z nimi spotkać?Po co ,by zobaczyć kto schudł a komu urósł pokaźny brzuch?
Wszystkie moje myśli dotyczące tego spotkania były na NIE. Jednak coś mnie pchało,coś wołało by tam pojechać.
-A pal go sześć, pojadę.-oznajmiłam mężowi-Akurat mam wolny weekend,tylko szkoda mi dziewczynek bo miałyśmy piec pierniczki,przecież święta już za miesiąc,a wiadomo że pierniki im starsze tym lepsze.
-I w czym problem?-zapytał pewny siebie Kami,mój mąż.-Sami upieczemy te pierniki a tobie zrobimy wielkie piernikowe serce.
-Jak to dobrze że cię mam-przytuliłam się do męża. Byliśmy małżeństwem od kilkunastu lat,a w naszym związku najważniejsze było zaufanie. Mieliśmy dwie córki,dom,pracę. Czego chcieć więcej?
-Wszystko mam-odpowiadałam gdy ktoś pytał jak mi się wiedzie.

Pojechałam,nie do końca przekonana,po co ale ruszyłam w drogę do miasteczka swojej młodości.Gdy tylko dotarłam na parking,wysiadając z auta usłyszałam.
-Borańska jak ty cudnie wyglądasz,a jaką furą jeździsz,no no chyba ci się powodzi?-przekrzykiwały się Baśka z Justyną,witając mnie wylewnie.A zapach ich perfum powalał na kolana i to dosłownie,bo aż mnie zemdliło gdy tak mnie buśkowały.
-Nie narzekam-odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
-O!Patrzcie Kolec i Piernik przyjechali-ekscytowała się Justyna patrząc jak z samochodu wysiadali nasi klasowi koledzy.Oczywiście nazwała ich pseudonimami.
-A wiecie że Piernik jest lekarzem-szeptała Baśka-i to nie byle jakim,bo zrobił specjalizacje z ginekologii.
-Ooo...-zdziwiła się Justyna-to sobie dogodził.Zawsze lubił krótkie spódniczki.
-A jeszcze bardziej to co pod nimi-chichotały dziewczyny,a ja zastanawiałam się "co ja tu robię?"
-Może pójdziemy do szkoły-zaproponowałam,bo jeszcze chwila a moje koleżanki obgadałyby każdego kto wjeżdża na parking,notując w swej pamięci z jakiego samochodu wysiada.
-No masz rację,chodźmy-zdecydował Justyna i w tym samym momencie złapała mnie za łokieć i podekscytowana prawie piszczała z zachwytu-Widzicie tego lexusa?No,nie!Toż to nasza klasowa prymuska Mona.-miała na myśli Monikę Porko, która w czasach liceum była NAJ pod każdym względem.Do tego bardzo ambitna i wszyscy wiedzieli, że zajdzie daleko.
Po ekscesach moich koleżanek w końcu dotarłyśmy do szkoły,a tam panował niesamowity gwar.
-I kto by pomyślał, że dorośli ludzie mogą hałasować niczym dorastająca młodzież?!-zaśmiał się dyrektor szkoły przerywając harmider.
Po części oficjalnej zaproszono nas do klas. Oczywiście nie wszyscy przybyli,a bo to Bożena była w szpitalu.Wojtek na statku bo został marynarzem,ktoś tam jeszcze za granica i nie udało mu się wyrwać. Jednak większość była. I muszę przyznać,że to całkiem fajne uczucie zobaczyć,że to nie tylko mi robią się zmarszczki,ale wszystkie moje koleżanki mają identyczne.Śmiałyśmy się z tego spostrzeżenia ,bo nie tylko ja miałam takie odczucia.Opowiadaliśmy o swoich rodzinach,pracy itd.Było naprawdę sympatycznie.Nawet Monika włączyła się do rozmowy,choć jej wygląd "idealnej Pani doktor" trochę nas dystansował.
-Wiecie osiągnęłam to co chciałam-z duma wygłaszała Monika-najpierw studia na dwóch kierunkach jednocześnie,potem staz na uczelni i wreszcie wymarzona praca.Jestem dr Nauk o Żywieniu Człowieka, wykładam na wyższej uczelni.
-A życie prywatne?-włączył się nagle do dyskusji Bogdan nasz klasowy Piernik-mąż,dzieci,rodzina?!
Monika poczuła zaskoczenie ale nie dała się wytrącić z równowagi.Wszyscy wiedzieli że ona i Piernik to w liceum była para idealna.Oboje piękni,ambitni,chodzili ze sobą już od 2 klasy i nagle tuż przed maturą coś się popsuło.Rozstali się niby z powodu odległych uczelni na jakich mieli studiować.Bogdan walczył o to uczucie,chciał nawet zrezygnować z wybranego kierunku i pójść uczyć się z Moniką.Ona była nieustępliwa i zwyczajnie go zostawiła.Teraz po latach stała z nim twarzą w twarz,wyprostowała się jeszcze bardziej niż przed chwilą i odpowiedziała.
-Mam dom pod Olsztynem,mąż jest profesorem matematyki,mamy psa labradora i jesteśmy szczęśliwa rodziną.
-Psa?!-prychnął Piernik.A cała reszta zamilkła przyglądając się im w skupieniu- A dzieci?!-nie odpuszczał-Nigdy nie chciałaś mieć dzieci? A może nie możesz ich mieć po tym co zrobiłaś?!-rzucał oskarżenia patrząc Monice w oczy.
Ona jakby dostała od kogoś w twarz, odwróciła się nie zwracają na nikogo uwagi,chwyciła torebkę i wybiegła z sali.Wszyscy stali przez moment w osłupieniu,tylko Piernik skulił się w sobie jakby uszło z niego powietrze a na twarzy malowała się rozpacz.Sytuacja stała się patowa dla wszystkich,aż ktoś zaproponował by sięgnąć po przygotowane przekąski i sala odżyła na nowo.
-Niezła afera-zaczęły komentować dziewczyny-ciekawe co to miało znaczyć?
Nie było końca dociekań i spekulacji na temat tego zajścia,ale ja miałam już dość.Wystarczy tych wspomnień pomyślałam i szybko pożegnałam towarzystwo.
"Ależ jestem zmęczona" pomyślałam otwierając samochód i nagle zobaczyłam, że przy sąsiednim aucie ktoś siedzi i płacze.Podeszłam bliżej.
-Monika?-zdziwiłam się ale chciałam jej pomóc-Wstań,to bez sensu,przecież się przeziębisz.
-Już nic nie ma sensu i nigdy nie miało-szlochała Monika podnosząc się z betonowej płyty parkingu.

Aaaa....to coś grubszego pomyślałam i w tym momencie wiedziała po co tu przyjechałam.

Wsadziłam Monikę do samochodu i pojechałyśmy do hotelu gdzie wynajęłam pokój by nie wracać do domu nocą.Monika była jak zahipnotyzowana tylko do tego cała dygotała.Zamówiłam do pokoju wino a gdy moja towarzyszka trochę oprzytomniała usłyszałam.
-Dlaczego to robisz?Ja nie potrzebuję litości!chcesz jakiejś sensacji?O co ci chodzi?
No tak mogłam się tego spodziewać,bo kim ja jestem ,żeby ingerować w idealne życie Pani Dr.Nie z takimi miałam do czynienia-pomyślałam trochę egoistycznie-przecież to mój zawód łatać ludzkie życie ,składałam przysięgę że nie zostawię w potrzebie tego kto się pogubił w swym losie.W końcu jestem dr psychologii ale nie to jest teraz istotne.Teraz muszę spróbować być przyjaciółką-kończąc swe rozmyślania otworzyłam wino,nalała w kieliszki i odezwałam się by przerwać cisze.
-Chciałam napić się wina,a nie miałam z kim. Napijesz się ze mną?-trochę słabe jak na takiego specjalistę jak ja,pomyślałam śmiejąc się w duchu sama z siebie.Przecież nie jestem w pracy a co mi tam mogę trochę poinprowizować.
Monika wzięła kieliszek i powoli sączyła trunek.W rozmazanym makijażu już nie wyglądała tak dystyngowanie jak przed paroma godzinami.
Milczałyśmy obie,ale to Monika przerwała ciszę.
-Nalej mi jeszcze,całkiem niezłe to wino.Mój mąż pije tylko Schardone. Jest perfekcyjny we wszystkim.Poznałam go na studiach,był chodzącym ideałem,do tego bogaci rodzice,koneksje na każdym kroku bo jego ojciec jest politykiem na szczeblu międzynarodowym.
Monika zaczynała opowiadać a ja starałam się nie przerywać.
-Po studiach wzięliśmy ślub,kupiliśmy piękny dom z ogrodem.Dostałam pracę na uczelni.Każdego ranka 7.45 wychodzimy z domu,czasem spotykamy się na lanchu,ok.16 wracam do pustego domu ach zapomniałam jest pies,którego szczerze nienawidzę ale mój mąż go uwielbia. Dwa razy w tygodniu siłownia, raz kosmetyczka.Wieczorem wraca mąż,który więcej uwagi skupia na psie niż na mnie-przerwała popijając wino.
-Monika kochasz go?-zapytałam nieśmiało by jej nie spłoszyć.
-A co to znaczy kochać?-ściszyła głos jakby wstydząc się swego pytania,ale ciągnęła dalej.-owszem sex 3 razy w miesiącu w niedzielę rano,bo jedną poświęcamy na wyjazd do rodziców męża.Czułe słówka?O tak mówi do mnie MIMI , a bo to ja myszka miki jestem? Jednak nigdy mu tego nie powiedziałam,Zawsze jest tak jak on chce,a mi to pasuje,już się przyzwyczaiłam.Miłość jest dla małolatów,w liceum czułam co to miłość- i nagle przerwała,a z oczu popłynęły łzy,zakryła twarz rękoma i zaczęła szlochać.Dałam jaj na to czas podałam chusteczki i czekała.
-Anka ja kochała tylko raz w życiu-zaczęła ponownie mówić-kochałam Piernika i tylko jego.To było niesamowite uczucie,a teraz nie mam nic.Zresztą zasłużyłam na to,ale skąd  on wiedział?!-ożywiła się, a ja chciałam pociągnąć ten wątek bo czułam,że docieramy do sedna problemu.
-Piernik jest ginekologiem-palnęłam trochę na oślep.
-A,to takie buty!To koleżeńska przysługa,niech no ja tylko dorwę tego konowała-wyrzucała z siebie złość.
-Monika nic nie rozumiem-chciałam załagodzić jej wybuch.
-Nie rozumiesz,bo to nie ty jesteś ta zła-wręcz krzyczała jakby chciała się czegoś pozbyć-to ja kochałam tak bardzo,ze zdolna byłam zabić.Teraz rozumiesz?-w jej oczach było szaleństwo-zabiłam tę miłość,zabiłam jego dziecko o czym on miał się nigdy nie dowiedzieć.Zrobiłam to z premedytacją,poszłam do banku wzięłam kredyt,który przez pierwszy rok studiów spłacałam ze stypendium,zapłaciłam jakiemuś lekarzynie,który jak widać okazał się kolegą Piernika, i poddałam się aborcji-na jednym tchu wypowiadała tę bolesną prawdę.-Całe życie się za to biczowałam .Celowo wyszłam za mąż nie kochając.Nie zasługuję na nic dobrego po tym co zrobiłam.A dzieci?Dzieci mnie prześladują.Każde przypadkowo spotkane dziecko uśmiecha się do mnie a ja w tym uśmiechu widzę łzy mojego zabitego dziecka.Nie ma dnia żebym o nim nie myślała,jestem wrakiem człowieka a to co widzisz na zewnątrz to tylko pozory"szczęścia".Zmarnowałam sobie życie przez jedną głupią decyzję.Myślałam że to najlepsze rozwiązanie dla mnie i dla Piernika,przecież oboje chcieliśmy studiować,osiągnąć coś więcej a dziecko by nam to zabrało. Tak mi teraz wstyd.
-Monika jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy,czasami bardzo złe,ale to nie koniec.Trzeba żyć dalej.
-Nawet nie wiesz jak bardzo tego żałuję,gdybym mogła cofnąć czas...czuję się taka pusta.
-Monika daj sobie szansę,spróbuj pogodzić się z życiem.
Patrzyła na mnie,a ja czułam że coś się zmienia,że jej umysł pracuje na najwyższych obrotach.Wiedziałam że chce zmiany ale boi się czy starczy jej sił na te zmiany.
-Chodźmy spać-nagle zaproponowała.
Ranek okazał się tragiczny szczególnie dla Moniki,bo wypiła znacznie więcej niż ja.Dlatego postanowiła zostać jeszcze w hotelu.Pożegnałam więc moją koleżankę z mieszanymi uczuciami ale i ziarnem nadziei zmian na lepsze.
-Trzymaj się Monika i pamiętaj że każdy zasługuje na drugą szansę.Zadzwoń czasami.
-Dzięki Anka,nawet nie wiesz jak bardzo dzięki.Zadzwonię.

Dotarłam do domu i co???Już na podwórku czuć zapach pieczonych pierników,ale jeszcze coś czuć?No, nie przypalili piekarnik.
-O mama,mama wróciła-przekrzykiwały się moje córy-a tata za mocną temperaturę nastawił i pierwsze się przypaliły,ale reszta jest super. I zobacz jakie wielkie serce z piernika tata ulepił sam dla ciebie.-przyniosły mi piękne piernikowe serducho.
-Człowiek uczy się na błędach,następnym razem będę już wiedział jaka ma być temperatura piernikowa-usprawiedliwiał się mój mąż.-a tak w ogóle kochanie to dobrze,że już wróciłaś bo ten piernikowy bałagan to już zupełnie nie jest w mojej mocy-pocałował mnie i podnosząc ręce w geście poddania poszedł oglądać telewizję.


ROK PÓŹNIEJ
-Cześć to ja Monika-jaka Monika nie mogłam skojarzyć odbierając telefon-pamiętasz mnie?Klasowa Mona.
-No jasne,że pamiętam-bo już mnie olśniło z kim rozmawiam.
-Wiesz chciałam ci podziękować za tamtą rozmowę.Tak dużo się u mnie zmieniło-ciągnęła monolog a ja tylko przytakiwałam.-Rozwiodłam się,rzuciłam pracę,poszłam na terapię,a teraz jestem taka szczęśliwa.Wyobraź sobie,że Piernik mi wybaczył i jesteśmy razem.Powiedziała,że nie przypadkowo nazywają go Piernikiem,bo zgodnie z porzekadłem "piernik im starszy tym lepszy", on liczył że ja w końcu do niego wrócę.Czekał na mnie. A teraz jestem w ciąży i nie uwierzysz to są bliźniaki chłopiec i dziewczynka.Tyle radości jest w moim życiu i znów poczułam co to znaczy kochać i być kochaną.
-Cieszę się razem z tobą i życzę wszystkiego dobrego.-dodałam kończąc rozmowę.


To bardzo miłe uczucie,gdy widzisz że komuś pomogłeś,że podarowałeś cząstkę swojego czasu.Niekiedy tak niewiele potrzeba by odnaleźć drogę do szczęścia.Wystarczy tylko chcieć.

Anna Bachor 
Piernik

Nie lubiłam podsłuchiwać i zazwyczaj tego nie robiłam, ale wtedy jakoś tak wyjątkowo zatrzymałam się przed drzwiami klatki. Sąsiadka z parteru miała otwarte okno. Usłyszałam płacz dziecka, więc odruchowo przystanęłam.
- Kochanie, obiecuję, że następnym razem pojedziesz, dobrze? Teraz mamusia i tatuś naprawdę nie mają pieniążków!
- Ale mamuś, wszystkie dzieci jadą! Tam będzie Mikołaj i różne zabawy! Mamusiu, proszę!
- Słoneczko… - słyszałam, że głos Karoliny, mojej sąsiadki, się łamie – Gdybym tylko mogła, to podarowałabym ci gwiazdkę z nieba... Kotku, zrozum, nie możemy sobie pozwolić na taki wydatek, dopiero co zepsuł się nasz samochód i zostawiliśmy mnóstwo pieniędzy u mechanika…
- Ale przecież możesz iść do banku po pieniążki! Ja chcę jechać! – płakała dziewczynka.
No tak, jak wyjaśnić coś sześciolatce? Bo myślę, że tyle mogła mieć ta dziewczynka. Zrobiło mi się przykro. Już od jakiegoś czasu domyślałam się, że sąsiedzi mają problemy finansowe. Nie znaliśmy się zbyt dobrze, wprowadzili  się do tego bloku niedawno, kilka miesięcy wcześniej. Wydawali się mili, zawsze uprzejmi i uśmiechnięci. Kiedyś znalazłam w swojej skrzynce ich korespondencję, pewnie listonosz się pomylił. Na dwóch kopertach widniał napis „Pilne wezwanie do zapłaty”. Wystraszyłam się, bo przecież wszystkie należności opłacałam regularnie. Dopiero po chwili spojrzałam na adresata i zorientowałam się, że to pomyłka. Nie zaniosłam tych kopert osobiście, nie chciałam wprawiać ich w zakłopotanie. Wrzuciłam je po prostu do ich skrzynki. Kilka razy spotkałam się też z nimi w osiedlowym sklepie. Zazwyczaj pani Karolina, bo tak chyba miała na imię, kupowała tylko najpotrzebniejsze artykuły spożywcze, a i te tylko z najniższej półki. Kiedyś byłam świadkiem, jak kupiła małej batonika. Najzwyklejszego czekoladowego batona.
- Mam urodzinki? – zdziwiła się dziewczynka, a potem dziękowała mamie.
Teraz dodałam szybko wszystkie fakty i doszłam do wniosku, że muszą mieć naprawdę ciężką sytuację.
W końcu oderwałam się od swoich myśli i czym prędzej ruszyłam do swojego mieszkania. Nie chciałam wzbudzać zainteresowania i wścibskich komentarzy, a stanie przez kilka minut przy drzwiach wejściowych na pewno by wreszcie do tego doprowadziło.
Podczas gotowania obiadu cały czas rozmyślałam o sąsiadach z dołu. Było mi żal tej dziewczynki. Sami nie byliśmy zamożni. Mieliśmy dwójkę dzieci. Kaja miała 8, a Kuba 12 lat. Oboje z mężem pracowaliśmy, ale nie zarabialiśmy kokosów. Codzienne wydatki, opłaty i rata kredytu pożerały prawie całe nasze wypłaty. Na szczęście mąż był złotą rączką i czasem dorabiał po godzinach, ja udzielałam korepetycji z matematyki i jakoś sobie radziliśmy. Nie brakowało nam na jedzenie i podstawowe potrzeby, stać nas było na ubrania i buty dla dzieci i co roku jeździliśmy na wakacje. Wprawdzie nie były to dwutygodniowe wczasy all inclusive w Tropikach, a tylko kilka dni nad Bałtykiem, ale jednak.
Przez cały czas w głowie dźwięczał mi smutny głos dziewczynki, że wszystkie dzieci jadą, że będzie Mikołaj… Nie miałam pojęcia, co to za wycieczka i ile może kosztować. Domyślałam się, że pewnie z przedszkola. W końcu podeszłam do szafy i sięgnęłam po szkatułkę, w której trzymałam swoje oszczędności. Chciałam za nie kupić nową torebkę, polowałam na nią od jakiegoś czasu, ale kosztowała ponad 100 zł i powiedziałam sobie, że kupię ją dopiero, kiedy odłożę z korepetycji. Odłożyłam już jakiś czas temu, ale ciągle mi jakoś nie po drodze było do sklepu. Teraz pomyślałam, że przecież bez tej torebki przeżyję, nie jest mi aż tak potrzebna. Może w styczniu będzie przecena? A ta dziewczynka miała w głosie tyle żalu i smutku…
W jednej sekundzie podjęłam decyzję. Włożyłam banknot do koperty, na karteczce napisałam „Przesyłam pieniądze na wycieczkę. Nie mogę pozwolić na to, by tak grzeczna dziewczynka przegapiła okazję do spotkania ze świętym Mikołajem! Elf Pomocnik” i wrzuciłam do skrzynki sąsiadów. Jakoś tak miło i lekko mi się zrobiło.
Wieczorem powiedziałam o wszystkim Jankowi. On jednak ostudził mój zapał.
- A skąd wiesz, co to za ludzie? Może wezmą te pieniądze i stracą na coś innego? Masz pewność, że zapłacą dzieciakowi za tę wycieczkę? – spytał mąż.
- Nie, nie mam takiej pewności. Ale wydaje mi się, że są naprawdę uczciwi i że zapłacą za tę wycieczkę. Słyszałam w głosie jej mamy, że też jej na tym zależy i chciałaby sprawić dziecku radość…
- Nawet jeśli są tacy uczciwi, to sama mówiłaś, że mają ciężką sytuację. Może uznają, że te pieniądze lepiej przeznaczyć na coś innego, niż jakieś wycieczki. Ty jak zawsze musisz zbawiać świat, a nawet tego nie przemyślałaś – stękał.
- A ty jak zawsze marudzisz i widzisz tylko czarne strony. – odpowiedziałam zła.
Mąż zepsuł mi całą radość! Jednak po cichu nadal wierzyłam, że dzięki mnie spełni się marzenie tej malutkiej.
Przez kolejne dni jakoś uważniej przyglądałam się sąsiadom. Łapałam się nawet na tym, że specjalnie po kilka razy wychodziłam na dwór – to ze śmieciami, to do skrzynki… Z nadzieją, ze ich spotkam, że coś zobaczę, czegoś się dowiem. Zdarzało mi się też otwierać okno, kiedy widziałam, że zbliżają się do bloku. Z jednej strony czułam się niezręcznie, jak jakiś szpieg obserwator. Z drugiej wiedziałam przecież, że nie robię tego w złej wierze. Bardzo chciałam jeszcze czegoś się dowiedzieć, jakoś pomóc, ale nie wiedziałam, jak…
Olśniło mnie nagle, dzień przed Mikołajkami. Wpadłam na chytry, ale genialny pomysł. Wykorzystałam fakt, że Kuba był u kolegi, a Janek miał jakąś fuchę. Musiałam nieco minąć się z rzeczywistością, ale miałam dobre zamiary. Najpierw wyjaśniłam sprawę Kai, następnie zeszłyśmy piętro niżej i zapukałyśmy do drzwi sąsiadów.
- Dzień dobry – uśmiechnęła się pani Karolina.
- Dzień dobry – odpowiedziałam i udając zakłopotanie, dodałam – Ja bardzo panią przepraszam, że nachodzę i że w ogóle ośmielam się o to pytać, ale… Zapomniałam kluczy, męża nie ma, syn wróci za godzinę, a na dworze zimno… Może mogłybyśmy wejść na chwilkę i poczekać u Pani?
 Kobieta uśmiechnęła się serdecznie i zapewniła, że nie ma najmniejszego problemu.
- Już od dawna nosiłam się z zamiarem, by Państwa zaprosić, Maja nie ma z kim się tutaj bawić, często pytała o tę dziewczynkę, która mieszka nad nami. Ucieszy się – powiedziała i zawołała w głąb mieszkania - Maja, zobacz, mamy gości.
Uśmiechnęłam się, podziękowałam i weszłyśmy. Mieszkanie było skromnie urządzone, ale schludne i czyste. Usiadłam na kanapie, pani Karolina poszła wstawić wodę na herbatę. Dziewczynki od razu pobiegły się bawić.
Nawet nie zauważyłam, kiedy minęłam godzina, tak miło nam się rozmawiało. Karolina okazała się przesympatyczną kobietą, z którą miałam wiele wspólnych tematów. Dowiedziałam się o nich nieco więcej. Karolina pracowała jako sekretarka w jednej z lokalnych firm, a jej mąż, Grzegorz, pracował w firmie zajmującej się wykończeniami wnętrz.
- O, a mój mąż ostatnio miał jakąś dodatkową robotę i narzekał, że przydałby mu się ktoś do pomocy! – przypomniało mi się nagle.
Zauważyłam, że oczy Karoliny robią się wielkie, jak spodki.
- Gdyby coś to mój mąż naprawdę jest bardzo pracowity i chętnie pomoże… A jak to mówią, każdy grosz się przyda – uśmiechnęła się, starając, by ton jej głosu brzmiał jak najbardziej naturalnie.
Ja jednak wiedziałam swoje. Janek rzeczywiście narzekał czasem, ze przydałby się ktoś do pomocy. Może mógłby mu pomagać Grzegorz? Janek byłby zadowolony, Grzegorz trochę by dorobił… Już wiedziałam, że jeszcze dziś obgadam ten temat z mężem!
Kiedy zaczęłyśmy się zbierać, dziewczynki były niepocieszone. Zaproponowałam, że może następnego dnia Maja wpadnie pobawić się do nas.
- Jutro nie mogę, bo jadę do Wioski Mikołaja! Do prawdziwej! I będę się bawić z Mikołajem i patrzeć, jak produkuje prezenty – Maja zaczęła podekscytowana opowiadać o wyjeździe, a ja poczułam, że serce zaczyna mi szybciej bić i na widok jej radości łzy napływają do oczu.
- Tak, rzeczywiście. Majka jedzie jutro na wycieczkę. W ostatniej chwili ją dopisałam, właściwie cudem… - urwała Karolina – Aż się serce raduje, kiedy widzę jej szczęście – uśmiechnęła się.
Poczułam coś tak cudownego… Nie potrafię tego nawet nazwać słowami, ale to było bardzo przyjemne i fajne uczucie. Wieczorem opowiedziałam o wszystkim mężowi.
- Widzisz? A ty taki sceptyczny byłeś! – zganiłam go.
- No już, już. Jak zwykle miałaś rację, mój ty elfie pomocniku – zaśmiał się i przytulił mnie.
- A co będzie z tymi fuchami? Mam numer telefonu do tego Grzegorza, może rzeczywiście mógłby ci pomóc? Wracałbyś wcześniej do domu, byłbyś mniej zmęczony…
- Zobaczę, kochanie. Nie wszystko naraz. – odpowiedział.
Wiedziałam, że o tym pomyśli i że pomoże sąsiadom. Narzekał, marudził, ale w gruncie rzeczy też był bardzo empatyczny.
Zasypiałam szczęśliwa.
Następnego dnia wpadłam na kolejny pomysł. Kupiłam trochę słodyczy i jakąś grę planszową. Zapakowałam wszystko, dołączyłam karteczkę ‘Wesołych Mikołajek, Majeczko! Elf Pomocnik” i zostawiłam obok drzwi sąsiadów. Trochę bałam się, czy ktoś inny nie ukradnie prezentu, ale miałam nadzieję, że tak się nie stanie. I rzeczywiście – przy kolejnym spotkaniu Maja pochwaliła się Kai, że znalazła pod drzwiami prezent mikołajkowy. Uśmiechnęłam się słysząc te słowa. Podczas tej wizyty Majki u nas dowiedziałam się wielu przykrych rzeczy…
- Ile ty masz zabawek! I jakie kolorowe pierzynki! I lampki! I jakie ładne obrazki! ¬– zachwycała się, wchodząc do pokoju Kai.
- Jaki wielki telewizor!  I prawdziwy komputer! – dziwiła się, wchodząc do naszego pokoju.
- A ktoś ma urodzinki? – pytała z kolei na widok cukierków, które leżały w półmisku.
W łazience spodobała jej się nawet pasta do zębów Kai, jej szczoteczka i … płyn do płukania tkanin!
- Jaki ładny misiu! A co to jest? – spytała, a kiedy jej wyjaśniłam, że misiu, który sprawia, że ubrania są mięciutkie, odpowiedziała – Też bym takiego chciała! Naprawdę! Ale super!
- Na pewno będziesz taki miała – uśmiechnęłam się, obmyślając w głowie kolejny chytry plan.
Janek kolejny raz nieco marudził i kręcił głową.
- Nie przesadzasz? Ja wszystko rozumiem, ale najpierw te pieniądze na wycieczkę, potem prezent na Mikołajki, a teraz to? My też nie śpimy na kasie. Zresztą, gadałem z tym całym Grzegorzem i biorę go na następną fuchę, to dorobi. Już nie bądź taka Matka Teresa z Kalkuty!
- Janek, to już ostatni raz, naprawdę! To prezent taki … świąteczny powiedzmy i na tym koniec, obiecuję! – powiedziałam, przytulając się do  niego.
Następnego dnia zrobiłam internetowe zamówienie w hurtowni chemiczno-przemysłowej. Zamówiłam podstawowe produkty – proszki, płyny, mydło, jakieś szampony, balsamy itp. Opłaciłam przesyłkę z góry, a kuriera zamówiłam na nazwisko i adres sąsiadów. W miejscu „uwag” dopisałam adnotację, że mam gorącą prośbę, by dołączyli karteczkę, że to od Elfa Pomocnika. Miałam nadzieję, że magia zbliżających się świąt udzieliła się także pracownikom i dopisanie tych kilku słów nie sprawi im kłopotu.
Od czasu naszego pierwszego spotkania częściej wpadałyśmy do siebie z Karoliną, w którąś sobotę zaprosili nas na kolację, w ramach podziękowań za dodatkową pracę dla Grzegorza. Dzieciaki się bawiły, my gadaliśmy. W którymś momencie Majka wpadła do pokoju i powiedziała:
- A widziała pani płyn w łazience? Miała pani rację! Mam taki sam, z misiem! Dostaliśmy ich kilka, ale nie wiadomo, skąd. Mama nawet się trochę boi, bo nie wiemy, kim jest ten Elf Pomocnik, ale tak ją prosiłam, by wyprała mi w nim sweterek… A zresztą jakby ten Elf był zły, to nie dawałby mi prezentów i nie zapłacił za moją wycieczkę. Ja lubię tego Elfa Pomocnika.
- Tata na mamę mówi Elf Pomocnik – wtrącił automatycznie Kuba.
Wszyscy chyba poczuliśmy się trochę zmieszani i nie wiedzieliśmy, jak zareagować. By zmienić temat, spytałam Kaję, czy posprzątały zabawki i zaczęłam wychwalać sałatkę Karoliny. Chyba wszyscy jednak czuliśmy się niezręcznie. Ja bałam się, czy Karolina się czegoś nie domyśla, jej pewnie było głupio, że Majka opowiedziała tę historię przy wszystkich. W końcu to na pewno nic przyjemnego dla niej…
Na szczęście nikt z nas nie podjął tego tematu ani wtedy, ani przez kolejne dni. A te leciały bardzo szybko, nawet się nie obejrzałam, kiedy nadeszła Wigilia.
Od rana uwijałam się jak w ukropie. Ja siedziałam w kuchni i gotowałam, dzieciaki z Jankiem ubierały choinkę. Z płyty leciały kolędy, za oknem zaczął prószyć śnieg… Było po prostu bajkowo, magicznie.
W pewnym momencie usłyszałam dzwonek do drzwi. Wytarłam dłonie – lepiłam właśnie pierogi i były całe w mące – i poszłam otworzyć. Na progu stały Karolina z Majką. Karolina trzymała miseczkę, pełną pierników.
- Mówiłaś, że nie potrafisz piec i nigdy ich nie masz, a święta bez pierników, to nie święta – uśmiechnęła się – Więc postanowiłyśmy podzielić się naszymi.
- A to specjalny piernik. Piernikowe serce, sama je zrobiłam! – powiedziała z dumą Majka, podając mi krzywo wycięty kształt z całą masą lukru – Dla Elfa pomocnika, proszę mu bardzo podziękować, bo mamusia mówiła, że Pani go dobrze zna.
Nie wiedziałam, jak zareagować i co powiedzieć. Chciałam zaprotestować, ale przerwała mi Karolina.
- Domyśliłam się. Już wcześniej, ale wtedy na kolacji nabrałam pewności. Nie wiem, co powiedzieć… Bardzo dziękuję! Podarowałaś mojemu dziecku i nam tyle dobra, tyle radości! Nie jesteśmy w stanie się odwdzięczyć, nic nie możemy ci dać… Jedynie to piernikowe serce…
Poczułam łzy na policzkach. Obie płakałyśmy. Majka patrzyła na nas zdziwiona i zdezorientowana.
- A czemu wy płaczecie? Elf nie lubi pierników? Albo brzydko go ustroiłam? – spytała.
- Nie, kochanie! To najpiękniejszy pierniczek, jaki w życiu widziałam! Elf na pewno będzie przeszczęśliwy! – powiedziałam szczerze.
Zaprosiłam dziewczyny na herbatę. Przy stole wyjaśniłyśmy sobie wszystko. Opowiedziałam Karolinie o usłyszanej przypadkiem rozmowie i o całej reszcie. Cały czas dziękowała mi i powtarzała, jak bardzo jej głupio.
- Przestań! Już dostałam swoje podziękowanie, z toną lukru do tego – zaśmiałam się - Ale skoro tak się upierasz, to możesz jeszcze kiedyś zaprosić nas na tę pyszną sałatkę – puściłam jej oko.
- To może … dziś? Co robicie wieczorem? Wybieracie się gdzieś? A może spodziewacie się gości? – spytała.
Zaskoczyła mnie. Ale w sumie nigdzie nie jechaliśmy, do nas też nikt nie przyjeżdżał. Z entuzjazmem przystałam na jej zaproszenie. Zawsze myślałam, że im więcej osób przy wigilijnym stole, tym lepiej. Tak… świąteczniej.
Wieczór rzeczywiście był bardzo magiczny. Dzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy wspólnie kolędy. Majka co jakiś czas podchodziła z kolejnym pytaniem dotyczącym Elfa Pomocnika. Chciała wiedzieć wszystko – skąd go znam, ile ma lat, jak wygląda, gdzie mieszka i jak dowiedział się o jej wycieczce. Brakowało mi już pomysłów na kreatywne odpowiedzi!
Do domu wróciliśmy przed północą. Spojrzałam na krzywe piernikowe serce, leżące na stole. Uśmiechnęłam się. Byłam szczęśliwa i zadowolona. Już nie czułam wyrzutów sumienia, że zatrzymałam się wtedy i podsłyszałam Karolinę. I ani przez moment nie żałowałam, że nie kupiłam sobie torebki, że zrezygnowałam z kilku przyjemności, by zrobić Majce prezent mikołajkowy, czy wysłać im paczkę z kosmetykami i środkami czyszczącymi. Wiedziałam, że przyniosło to tylko pozytywne skutki. I nie miałam na myśli tylko radości Majki. Najważniejsze było to, że zyskaliśmy wspaniałych przyjaciół. A to jest warte więcej, niż kilkaset złotych.

Karolina Cichocka

Już JEJ nie ma

Zapach przypraw korzennych wyrwał Zuzannę z zamyślenia. Zawsze uwielbiała te smaki. Od pewnego czasu kojarzyły jej się z jedną z lubelskich knajpek. Tam piła najlepszą kawę świata. Zresztą w każdym miejscu, które odwiedzała, próbowała lokalnych przysmaków, albo po prostu czegoś nowego. Lubiła też eksperymentować w kuchni. Znajomi chętnie ją odwiedzali pod byle pretekstem, wiedząc, że za każdym razem oprócz dobrego towarzystwa dostaną jakąś pyszność.
Ostatnio jednak coś się zmieniło. Unikała towarzystwa. Zdarzało się, że nie otwierała drzwi przyjaciołom, mimo że była w domu. Ten stan trwał od kilku tygodni. Przyszedł zupełnie niespodziewanie. Nic nie wskazywało na to, że jej misternie budowane życie nagle legnie w gruzach. Dość wcześnie musiała zacząć radzić sobie sama. Kiedy miała trzy lata, jej ojciec trafił do szpitala. Dopiero wiele lat później dowiedziała się, że był to szpital psychiatryczny. Matka chyba nie wytrzymała napięcia i pewnego dnia po prostu znikła, zostawiając ją zupełnie samą. Gdyby nie sąsiadka, którą zaniepokoił ciągły płacz dziecka, nie wiadomo, co by się z nią stało. Pozbawiona opieki, najpierw trafiła do pogotowia opiekuńczego, później do domu dziecka. Spędziła tam dwa długie lata. Szybko zorientowała się, że może mieć tylko to, co sobie wywalczy. Najpierw nauczyła się, jak nie pozwalać starszym dzieciom odbierać sobie deseru. O dziwo, uszanowali jej stanowczość. Później walczyła o pościel, dostęp do zabawek i do tego, na czym zależało jej najbardziej – do zainteresowania wychowawczyni. Pani Eliza, którą nazywali ciocią, opiekowała się najmłodszą grupą. Zastępowała im mamę i tatę. Znała lekarstwo na każdy smutek, a jednocześnie starała się wychowywać ich na mądrych i dobrych ludzi. Wiedziała, że nic nie zatrze ran, które spowodowała utrata rodziców. Niektórzy nie żyli, inni postanowili ułożyć sobie życie bez zbędnego balastu. Nigdy nie była w stanie tego zrozumieć.
Po roku Zuzię zaczął odwiedzać tata. Przychodził w każdą sobotę i niedzielę. Początkowo dziewczynka była nieufna, jednak z czasem znów nawiązali nić porozumienia. Było jak dawniej. Obiecywał, że wkrótce zabierze ją do domu, prosił o cierpliwość. Sam ciągle nie miał pewności, kiedy to będzie możliwe. Sąd nie był mu przychylny. Musiał dostarczyć wiele dokumentów i opinii lekarzy. W końcu uznano go za zdolnego do opieki nad dzieckiem, jednak trwało to kolejny rok.
Po powrocie do domu musieli nauczyć się żyć razem na nowo. Zuzka miała już pięć lat, chodziła do przedszkola, a ojciec musiał się nauczyć prowadzić dom, opiekować dzieckiem i godzić to z pracą zawodową. Wielokrotnie myślał o tym, że kobiety muszą mieć jakiś dodatkowy zmysł, który pozwala im ogarniać rodzinną rzeczywistość, nie zaniedbując przy tym spraw zawodowych. Zdarzało się, że o czymś zapomniał, nie zawsze udawało mu się zdążyć na czas, jednak z biegiem lat wszystkiego się nauczył. Zuzia zawsze miała czyste i wyprasowane ubranie, pięknie zaplecione warkocze, zadbane książki i zeszyty. Żyło im się razem bardzo dobrze i nie odczuwali, że kogoś im brakuje. Smutno robiło się tylko w okolicach Dnia Matki. Ale tata nie zawodził nawet wtedy i pojawiał się na przedstawieni razem z grupą mam. Zaskakujące, że koledzy wcale jej z tego powodu nie dokuczali, przeciwnie, podziwiali, że ma takiego świetnego tatę.
Gdy Zuzanna kończyła liceum, ojciec zaczął podupadać na zdrowiu. Miewał kłopoty z pamięcią, w wyniku czego w końcu stracił pracę. Dziewczyna musiała zrezygnować z wymarzonych studiów i zacząć zarabiać na utrzymanie domu. Z pomocą przyszedł jej przyjaciel ojca. Zatrudnił ją w swojej firmie, mimo że nie miała żadnego doświadczenia. Sam przekazał jej niezbędną do tej pracy wiedzę i zaproponował pensję przewyższającą stawki obowiązujące na rynku. Nie mogła unieść się dumą, potrzebowała tej pracy. Umiała wykorzystać i docenić daną jej szansę.  Pracowała ciężko, aby jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki. Troskliwie opiekowała się ojcem, prowadziła dom i sprawiała, że ich życie znów  było spokojne. Nie było jej lekko, ale przywykła do swoich obowiązków. Nie lubiła, gdy ktoś okazywał jej współczucie. Nie uważała tego za poświęcenie. To naturalna kolej rzeczy, najpierw rodzice opiekują się nami, później my nimi, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Tata lubił, gdy odwiedzali ich przyjaciele córki. Mówił, że przy nich młodnieje. Chętnie pomagał Zuzce w kuchni. To były takie ich szczęśliwe chwile. Dawniej jadali proste, tradycyjne dania, teraz mogli się wspólnie rozkoszować egzotycznymi smakami, albo niezwykłymi połączeniami klasycznych składników. Znajomi zastanawiali się, skąd Zuzanna bierze na to wszystko siłę i jak znajduje czas, aby wypełnić swoje obowiązki. Do tego zawsze mogli liczyć na jej wsparcie, choć wydawałoby się, że sama najbardziej go potrzebuje.
To wszystko było już przeszłością. Pół roku temu ojciec odszedł. Wszystko przez to serce. Kiedy była jeszcze w domu dziecka, tata przyniósł jej piękne piernikowe serce. Nie chciała go zjeść, lecz przez lata pielęgnowała je jak największy skarb. Tego feralnego dnia piernik spadł z półki podczas sprzątania. Rozsypał się na maleńkie kawałeczki. W tym samym czasie z pokoju obok dobiegł dziwny hałas. Gdy tam zajrzała, ojciec leżał nieprzytomny na podłodze. Próbowała go reanimować, wezwała pogotowie, lecz to wszystko na nic się zdało. W jednej chwili została sama.
Ostatnie tygodnie oprócz żałoby przyniosły inne rozterki. Dlaczego opuściła ją matka? Często zdarza się, że to ojcowie opuszczają rodziny i nie interesują się dziećmi, ale mama to mama. Powinna być teraz przy niej i ją wspierać. Powinna być z nią przez te wszystkie lata. Dlaczego musiała tak szybko dorosnąć? Dlaczego musiało ją tyle ominąć? Dlaczego do tej pory o tym nie myślała, a teraz ma do niej tak wielki żal? Nawet nie do końca potrafi myśleć o niej jak o matce. To dla niej właściwie obca kobieta. Nigdy nawet nie zadzwoniła, nie napisała listu, nie próbowała się wytłumaczyć. Skrzywdziła nie tylko ją, przede wszystkim skrzywdziła ojca. Nawet nie ma pojęcia, jak cierpiał, nie mogąc odzyskać córki. Odebrała mu wszystko, co kochał.
I znów ten zapach przypraw korzennych… Tym razem Zuzie zrobiło się cieplej na sercu. Tacie byłoby przykro, gdyby zobaczył ją w takim stanie. Musi się wziąć w garść.
Poszła do kuchni. Nalała do garnka wody i zaczęła przyrządzać ulubiony syrop piernikowy do kawy. Pomyślała też, że nie ma sensu pić jej w samotności i w tym momencie usłyszała pukanie do drzwi. Zawahała się przez chwilę, jednak zdecydowała, że wreszcie otworzy. Była już gotowa na spotkania z przyjaciółmi.
Nacisnęła klamkę i zamarła. Za progiem stała ONA. Nie pamiętała, jak wyglądała w młodości, ale od razu ją rozpoznała. Po prostu wiedziała, czuła jakimś szóstym zmysłem. Jednak nie mogła się odezwać ani poruszyć. Stała jak sparaliżowana. Matkę najwyraźniej również przerosła ta sytuacja. Zuza miała wrażenie, że stojąca przed nią kobieta zaraz ucieknie, a jednak ciągle stała i patrzyła jej w oczy. Po kilku minutach obie się odwróciły. Zuzanna zamknęła drzwi, a stojąca przed chwilą przed nimi matka, ruszyła w stronę schodów.
Po kilku minutach dziewczyna wyszła z domu i skierowała się do cukierni. Kupiła w niej największe serce z piernika, jakie mieli. Postawiła je na miejscu tego, które kiedyś dostała od taty. Znów poczuła, że ON jest blisko i teraz pęka z dumy, że jego mała córeczka poradziła sobie w takiej trudnej sytuacji.
A matka… Nigdy więcej się nie pojawiła. Zuza czasem myślała, że tamto spotkanie było tylko wytworem jej wyobraźni.

Justyna Gross

Pracownia uczuć zagubionych


Każdy mieszkaniec nadwiślańskiego miasta zachwycał się początkiem jesieni. Zażółciły się liście. Walczyły z przygasłą zielenią o dominację na drzewach. Na jezdni kręciły piruety niczym tancerki na lodzie. O świcie łąki okrywały się kołdrą z gęstej mgły. Babie lato cieszyło amatorów fotografii. Portale społecznościowe zapełniały się zdjęciami polskiej złotej jesieni.
Dla Igi był to czas wytężonej pracy. Zbierała szyszki, liście, żołędzie, korzenie, owoce
i inne skarby natury, by w malutkiej pracowni przy ulicy Kościelnej w Grudziądzu ozdabiać wianki i stroiki. Większość zamówień w tym momencie wiązała się ze zbliżającym się dniem Wszystkich Świętych. Nieliczni zamawiali jesienne dekoracje do swoich domów.
Iga nie widziała artystycznych zabiegów tej pięknej pory roku, spektaklu złotych świateł i cieni w konarach drzew, ponieważ zawsze patrzyła pod nogi. Nie z powodu poszukiwania materiałów do rękodzieła, a bardziej z przyzwyczajenia. Od najmłodszych lat ta nieśmiała dziewczyna starała się być niewidzialną. Jako małe dziecko zakrywała rączkami oczy i wołała: „nie ma mnie”. Dorosła Iga sądziła, że jeśli nie spogląda w oczy mijanych osób, to one również jej nie dostrzegają. Bycie niewidzialną opanowała do perfekcji, ubierając się w neutralne beże, popiele, zgaszone zielenie i czerń. Długie włosy mysiego koloru wiązała w koński ogon, bladoniebieskich oczu nigdy nie podkreślała makijażem, a wąskie usta nie zaznały pomadki. Jej twarz pokrywała galaktyka piegów,
a rumieniec pojawiał się na policzkach dziewczyny w najbardziej nieodpowiednim momencie. Jak ona go nienawidziła! Co innego, gdy rumieni się dziewczynka. Dorosła kobieta czerwona jak burak wydawała jej się żałosna. Skryta kobieta nie miała wielu przyjaciół. Nie narzekała jednak na brak klientów, gdyż to magiczne miejsce pracy przyciągało jak magnez każdego wrażliwego na piękno człowieka. Spod jej palców wychodziły prawdziwe cuda, które układała przy dużej witrynie, by mogły cieszyć oko wychodzących z Bazyliki św. Mikołaja wiernych lub spacerujących zabytkową uliczką turystów.
Spoglądanie pod nogi miało według  Igi same zalety. Od lat znajdowała różne rzeczy, nie tylko surowce do pracy, ale również biżuterię, pieniądze, zabawki, dokumenty,
a nawet aparaty telefoniczne oraz  przenośne konsole do gier.  Znalezione przedmioty przynosiła do pracowni, wkładała do własnoręcznie zdobionych słoi oraz pudełek
i ustawiała na regale. Pocztą pantoflową, a także internetową rozeszło się po Grudziądzu, że w małej pracowni nieopodal bazyliki można odnaleźć zgubę. Przyjęło się również, że można znalezisko tu zostawić, a uczciwa artystka odda je właścicielowi. Znoszono zatem do Igi różności i zamieszczano na Facebooku ich zdjęcia z dopiskiem: „Do odebrania w pracowni rzeczy znalezionych”, bo tak ochrzczono to miejsce.
***
W pracowni rzeczy znalezionych rozległ się dźwięk zabytkowego dzwonka u drzwi. Do oświetlonego licznymi świecami, niewielkiego pomieszczenia  wszedł starszy pan.
- W czym mogę pomóc? – zapytała Iga, nie odrywając oczu od wianka, gdyż do momentu zastygnięcia kleju musiała przytrzymywać kilka żołędzi jednocześnie. Wystarczyłby moment nieuwagi i cała praca poszłaby na marne, czego nie mógł wiedzieć jej gość.
Zbity nieco z tropu niecodziennym zachowaniem wobec klienta, zaszurał nerwowo nogami i drżącym głosem powiedział:
- To może przyjdę, gdy pani nie będzie tak zajęta.
- Ja zawsze jestem zajęta- odpowiedziała właścicielka pracowni.- Za dwa dni pierwszy listopada, a mam jeszcze do realizacji trzydzieści wianków. Proszę do mnie mówić, a ja dokończę kleić ten element.
- Nazywam się Józef Rogowski. Mówili mi, że tu jest takie miejsce, gdzie można przynieść znalezioną rzecz- staruszek z trudnością odważył się wyjaśnić tej dziwnej kobiecie cel swojej wizyty.
Klej nabrał odpowiedniej gęstości i Iga mogła w końcu spojrzeć na starszego pana,
by przywitać się jak należy.
- Iga Malinowska- podała mu rękę. - Nieoficjalnie można. To takie trochę samozwańcze biuro rzeczy znalezionych- wyjaśniła.
Pan Józef zwykle nie miał problemu z wyrażaniem swoich myśli. Jednak ta kobieta, niby młoda, a ubrana w bezkształtne i bure coś, brudna na twarzy i ze słomą w rozczochranych włosach onieśmielała go i trochę przerażała.
- Ki diabeł? Może to czarownica?- pomyślał. Wyprężył jednak odważnie pierś, bo w końcu przeżył wojnę i żadne tam czupiradło mu nie straszne.
- Znalazłem broszkę- powiedział i drżącą ręką położył ją ladzie.
Gdy Iga sięgnęła po znaleziony przedmiot, z przerażeniem zauważyła swoje czarne paznokcie. Zaczerwieniła się po czubki uszu.
- Przepraszam za mój wygląd. Dziś sama wiłam wianki z łodyg dzikiego chmielu, a to bardzo brudna robota. Spuściła wzrok i całą uwagę skupiła na broszce, by nie uciec ze wstydu na zaplecze.
Broszka była misternym dziełem utalentowanego jubilera. Jej podstawę stanowiła srebrna wstęga z wygrawerowanymi gałązkami świerku. Do niej artysta przymocował srebrne płatki śniegu i serce wyrzeźbione z bursztynu, okolone srebrnym lukrem niczym świąteczny piernik.
- Jaka piękna!- Iga pogładziła bursztynowe serduszko. - Po raz pierwszy w życiu widzę tak niezwykłą, bożonarodzeniową broszkę. Musi być sporo warta- westchnęła.
- Myślę, że ma ona dla kogoś bardziej sentymentalną wartość- stwierdził Józef.- Od kiedy ją znalazłem, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dla damy, która ją zgubiła, zbliżające się święta będą bardzo smutne.
- Proszę się nie martwić- Iga po raz pierwszy uśmiechnęła się do gościa.- Umieścimy ją
w słoiku z Aniołem Stróżem. Wierzę, że figurka na wieku przyniesie nam szczęście. Wcześniej zrobię jej zdjęcie i zamieszczę ogłoszenie na moim facebookowym profilu. Na dwa tygodnie wykupię też reklamę postu, dzięki czemu dotrzemy do wielu mieszkańców Grudziądza.
- Nie wiem, o czym panienka do mnie mówi, ale podoba mi się ten entuzjazm. Czuję, że dobrze trafiłem- roześmiał się staruszek. Broszka jest tu bezpieczna. Zatem nie przeszkadzam. Do widzenia- ukłonił się i wyszedł, opierając się o białą laskę.
Iga zaś wróciła do wianków, które tego dnia wyjątkowo nie chciały z nią współpracować. Pośpiech i przemęczenie nie pomagały w procesie tworzenia.
***
Po dniu Wszystkich Świętych listopad ruszył pędem, jakby go gonił grudzień. Słońce rzadko wyłaniało się zza gęstych chmur, niemal codziennie siał drobny deszcz, a silny wiatr zdmuchnął z drzew wszystkie liście.
Iga nie widziała ogołoconych gałęzi, bo jak zwykle patrzyła na czubki swoich wygodnych butów lub, jak mawiała jej mama, liczyła chodnikowe płyty. Stawiała ostrożnie kroki na gnijących liściach i po raz setny tego dnia powtórzyła w myślach, jak bardzo nienawidzi listopada.
Znicze i sztuczne kwiaty wróciły do magazynów, a sklepy zapełniły się świątecznymi dekoracjami i słodyczami. Iga rozumiała biznes i pamiętała, że również musi przez dwa miesiące zrealizować wiele świątecznych zamówień. Postanowiła, że pójdzie za przykładem doświadczonych handlowców i  udekoruje też swoją pracownię.
Na koniec roku musi zarobić więcej, gdyż w pierwszym kwartale rzadko kiedy klienci do niej zaglądają.
W telewizji zaroiło się od świątecznych reklam, w radiu puszczano „Last Christmas”,
a w pobliskiej galerii handlowej Alfa powieszono świetlne girlandy.
Skostniała Iga weszła do swojej pracowni. Rozejrzała się z dumą. Sama stworzyła to miejsce. W zabytkowym kredensie, własnoręcznie oszlifowanym i pobielonym, stało mnóstwo kartonowych pudełek. Każde z nich było inne. Z ich ścianek uśmiechały się pulchne anioły, ciepło odziane dzieci ciągnęły choinkę po ośnieżonej drodze, a para staruszków trzymała się za ręce. Zbierane kartony po butach otrzymywały drugie życie. Ozdobione zimowymi obrazkami kryły w sobie materiały do świątecznych dekoracji: szyszki, kulki, oszronione rajskie jabłuszka, pomponiki, kokardki, drewniane gwiazdki i choinki, piórka, a nawet szkiełka oszlifowane niczym diamenty.
Iga rozpaliła w kaflowym piecu, bo ten gazowy jak zwykle był skręcony do minimum przez właściciela kamienicy, a kaloryfery ledwo ciepłe. Zapaliła świece, włączyła świąteczne melodie i zabrała się do pracy.
W tym roku oprócz wianków postanowiła uwić stożkowe choinki i je udekorować.
Dzwonek u drzwi oznajmił nadejście klienta. A może nie?
Do środka wszedł młody mężczyzna w poliestrowych dresach z trzema lampasami po bokach i bejsbolówce z dużym, płaskim daszkiem. Rozejrzał się wokół, jakby czegoś szukał.
- Ta… Przyszedłem po broszkę. Tą z Fejsa- powiedział.
- To pana broszka?- zapytała podejrzliwie Iga.
- Jo.
- Chce mi pan powiedzieć, że przypina pan tę broszkę do dresów?- zadrwiła.
- Jo- odpowiedział odruchowo.- To znaczy, nie!- zreflektował się.- To mojej laski.
- Jak ma na imię pana hmm… kobieta?
- Kto?- nie zrozumiał.- Aaaa... Ona jo? Dzida.
- Ma na imię Dzida?- Iga otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
- Jo. Głupia Dzida. Ha iha- zaśmiał się niczym osioł.
- Co za poziom- pomyślała.- Proszę mi opisać tę broszkę- powiedziała do chłopaka już niemal pewna, że kłamie.
- No taka… Eee… jak to broszka- jąkał się. - Do zapinania kurwa nie?!- zdenerwował się.
- Proszę mi tu nie rzucać wyzwiskami! Jeszcze pan przepędzi ducha świąt. Niech ta pana Dzi… to znaczy partnerka tu przyjdzie, najlepiej z dowodem na to, że jest właścicielką broszki.
- Jakim kur… znaczy się, jakim pani dowodem?- zdziwił się.
- Może ma paragon, choć wydaje mi się, że to wiekowy wyrób. Prędzej spodziewałabym się zdjęcia na którym ona  lub jej krewna ma broszkę na sobie. Może też przyjść osobiście i ze szczegółami opisać mi klejnot. Celowo zrobiłam takie zdjęcie, by nie było na nim widać detali przedmiotu- wyjaśniła.
- Jo. Głupia jesteś!- warknął i wyszedł  trzaskając drzwiami.
- Coś czuję, że mogą mi się przydać kraty w witrynie oraz duży groźny pies pilnujący regału- pomyślała Iga.- Broszka, nawet na fotografii o słabej rozdzielczości wyglądała na cenną.
Iga sięgnęła po klejnot i przypięła go do szala. Od razu nabrał ekskluzywnego wyglądu, nie z tej epoki. Bursztynowe serce z piernika zainspirowało kobietę do nowego projektu. Owinęła się miękkim szalem i zabrała do pracy. Z pudełka wyciągnęła serduszka z masy solnej.
- Będziecie pierniczkami- powiedziała.
Pomalowała je na brązowo i wykończyła srebrnym pisakiem niczym misterną koronką, starając się jak najwierniej odtworzyć wzór z bursztynowego serca. W innych pudłach poszukała srebrnych śnieżynek i kokardek. Tymi elementami udekorowała wiklinową choinkę. Pomazała ją na koniec białą farbą niczym śniegiem, a na czubku przykleiła srebrną gwiazdę.
- Cudna!- klasnęła w ręce.- Będzie mi ciężko się z nią rozstać- pomyślała i ustawiła drzewko na wystawie.
***
Tego ranka w radiu rozgorzała dyskusja na temat komercjalizacji Bożego Narodzenia. Zaproszony gość przekonywał redaktora, że powinniśmy „z całą tą szopką poczekać do początku grudnia”, by święta nam się za bardzo nie opatrzyły i byśmy nie zdeptali w końcu własnego entuzjazmu i ducha świąt.
Iga lubiła ten przyspieszony przedświąteczny rozgardiasz. Nie miała czasu, by rozmyślać nad swoją samotnością i pustymi miejscami przy wigilijnym stole. Nie miała męża ani partnera. Ojca straciła jako kilkuletnia dziewczynka, a mama odeszła dwa lata temu.
Mama- całkowite przeciwieństwo Igi- piękny, rajski ptak. Nigdy nie zakładała rzeczy
w burych kolorach. Nie znosiła czerni. Wielokrotnie wyrzucała córce, że chowa się
w szarości i nijakości tkanin. Iga nie dała się namówić na kupno ubrań w żywych barwach. Z jednym wyjątkiem. Na pogrzeb mamy ubrała się w czerwoną sukienkę, tego samego koloru płaszcz, a na nogi założyła czerwone szpilki, czym zszokowała żałobników,
a najbardziej sędziwego proboszcza. Wszystkie oczy były skierowane na nią, zatem jej twarz przybrała barwę ubrania, uwidaczniając liczne piegi i błękit jej oczu. Z drżącym sercem wyszła na środek kościoła.
- Taka była wola mamy. Znacie ją… znaliście... Z Helenką się nie dyskutuje- powiedziała do zgromadzonych.
Goście, o dziwo, pokiwali głowami i się uśmiechali, a dusza Helenki chichotała, kołysząc się na obłoku, rada, że wszystko poszło po jej myśli.
Jeśli mama Igi myślała, że przekona ją ostatnią wolą do kolorów i zmieni jej nawyki, to się bardzo myliła. Czerwona kreacja nie opuściła więcej starej szafy.
Wspomnienie mamy natchnęło Igę do nowego projektu. Inspiracją były pompony, tak lubiane przez Helenkę.
- Kolejny wianek udekoruję różowymi i białymi pomponami- powiedziała do siebie
i spojrzała w stronę wejścia, gdyż dzwonek wieścił nadejście klienta.
- Moja kobieta zgubiła broszkę, jak kiedyś szlim za szajerkiem- wyrecytował i pogłaskał się po łysej głowie.
- Serio?!- wyrwało się Idze.- Znowu Dzidka?
- Dzida to lacha Dresa. Moja to Lalka- sprostował dumnie łysy.
- I pana kobieta również zgubiła srebrną broszkę?- zakpiła.- To epidemia jakaś!
- Nie, my wzięli coś na grypę i my zdrowi- zapewnił osiłek.
Iga pokręciła głową z rezygnacją.
- Proszę przekazać partnerce, że ktoś już się zgłosił po broszkę.
- Że komu?
- Pana Lalce- uściśliła.
- Aaaa… Ok. To nara- wybiegła jakby się paliło.
Reklama na Facebooku nie była dobrym pomysłem. Iga postanowiła ją zakończyć, bo połowa mieszkańców grudziądzkiej Starówki złoży jej wizytę. Ponownie rozważała też przygarnięcie psa, zważywszy, że za oknem robiło się ciemno już po szesnastej, a okolica nie wydawała się zbyt bezpieczna. Tyle zwierząt czeka na adopcję w schronisku. Pomogliby sobie nawzajem. Pies zyskałby dom, a ona obrońcę i przyjaciela. Z tym optymistycznym postanowieniem w głowie Iga stworzyła nowy wianek- piękny i słodki jak wspomnienie o barwnej Helence. Położyła go w coraz bardziej świątecznej witrynie. Niebawem przytknięte do szyby, zmarznięte nosy przechodniów będą codziennością.
***
Połowa listopada zaskoczyła kierowców śniegiem. Jeszcze bardziej zaskoczyła służby drogowe. W konsekwencji od rana w Grudziądzu panował komunikacyjny paraliż.
Iga postanowiła zrobić sobie wolny dzień. Sparzyła kawę z dodatkiem cynamonu oraz  miodu i wróciła do łóżka, by czytać „Serce z piernika” Magdaleny Kordel. Jak ta powieść pachniała piernikami!
- Mam pomysł- pomyślała.- Muszę zadbać o świąteczny zapach w pracowni. Upiekę pierniczki i położę na ladzie, nadzieję pomarańcze goździkami, a na wianuszkach umieszczę anyżowe gwiazdki i laski cynamonu- postanowiła.
Koło południa wyskoczyła z łóżka z głową pełną pomysłów, marzeń i postanowień. To był idealny dzień, by zrealizować też projekt „przyjaciel”. Po raz pierwszy poczuła, że ma konkretny cel w życiu i że- o dziwo- ma ochotę zaszaleć kolorystycznie. Zamiast beżowych czy popielatych ubrań wybrała biel. Z przyjemnością spojrzała w lustro. Może nie było to osiągnięcie rangi zdobycia pięciotysięcznika, ale w tej chwili Iga wspięła się na szczyt swoich kolorystycznych możliwości. Z sercem na dłoni pojechała do Ośrodka Opieki nad Zwierzętami w Węgrowie.
Na miejscu zapoznała się z regulaminem adopcji, oświadczyła, że ma odpowiednie warunki, by przyjąć psa i ruszyła na poszukiwanie czworonoga. Kudłate przeznaczenie siedziało w trzecim boksie i wcale nie wyglądało na stremowane. Czarny pies w białym krawacie i brązowych, puchatych skarpetkach spoglądał na Igę z dumą. Iga przetarła oczy, gdyż wydawało jej się, że kudłacz pogłaskał się po srebrnej brodzie.
- Dziwoląg prawda?- zagaił pracownik ośrodka.- Natura miała poczucie humoru- roześmiał się serdecznie.
- To jest on- powiedziała kobieta zdecydowanie.- Mój pies.
- Jest pani pewna?- zdziwił się.- Może poznamy pozostałych pensjonariuszy?
- Nie trzeba- ucięła.- To jest moja Karma.
Drżącą ręką podpisała umowę adopcyjną, wpłaciła darowiznę na schronisko i ruszyła do samochodu z wcale niezdziwionym psem.
Imię Karma przyszło jej do głowy, gdy spojrzała w oczy zwierzakowi i nawet fakt, że był to pies, nie był w stanie odwieść Igi od tej decyzji.
- Zrobię ci szyld z napisem: „Ten Karma”- powiedziała do psa już w domu.
Przygotowała nowemu lokatorowi legowisko przy oknie, a w kuchni miseczki z wodą
i pokarmem, rozpaliła w kominku i usiadła w starym, wygodnym fotelu, by kontynuować czytanie powieści. Tymczasem Karma obszedł cały dom, obwąchał nowe legowisko
i wskoczył Idze na kolana.
- Hola, hola! Musimy na początku ustalić panujące w tym domu reguły- powiedziała, starając się zachować powagę.
Karma położył pysk na jej brzuchu i westchnął.
- Może od jutra- złamała się.- Jednak skoro masz zamiar władować mi się do czystej pościeli, muszę cię wykąpać.
***
Pani Helenka pogłaskała córkę po głowie anielskim skrzydłem. Iga spała jak zwykle
w pozycji embrionalnej, a w zgięciu jej nóg chrapał zwinięty w kłębek pies o żeńskim imieniu. Pani Helenka wiedziała, że od tego poranka będzie już tylko lepiej.
***
Iga dorzucała do pieca węgiel, gdy usłyszała dźwięk dzwonka. Do pracowni wszedł elegancko ubrany mężczyzna. Jego ciemne włosy i wyglądający na drogi płaszcz pokrywały płatki topniejącego śniegu. Otrzepał buty i podszedł do lady rozglądając się
z zainteresowaniem po bajkowym pomieszczeniu. Pies obrońca podniósł leniwie kudłaty łeb i zareagował na przybysza machnięciem ogonem.
- To ci waleczny Karma- wyrwało się kobiecie za ladą.
- Słucham?- zdziwił się mężczyzna.
- Nieważne- speszyła się dziewczyna i odruchowo położyła dłonie na palących ją policzkach.- W czym mogę panu pomóc?
Mężczyzna roześmiał się i wskazał jej twarz.
- A coś pan taki zdziwiony?!- zacietrzewiła się.- To rumieńce. Kobieta po trzydziestce nie może się rumienić?- zgasiła uśmiech na twarzy zarozumialca.
- Najmocniej przepraszam panią po trzydziestce- ukłonił się teatralnie.- Ma pani czarne policzki.
Iga krzyknęła i pobiegła na zaplecze. Gdy wróciła, jej policzki nie były już czarne, tylko przybrały ognisty kolor.
- Chce pan zamówić świąteczne dekoracje?- przeszła do rzeczy, by nie przedłużać własnego upokorzenia.
- W zasadzie nie- zaczął- choć są piękne- dodał, by nie denerwować kobiety. Z każdą chwilą wydawała mu się bardziej interesująca, owiana tajemnicą i trochę nie z tego świata. Zachowała nie tylko dziecięcą urodę, ale również niewinność i emocjonalność, którą dorośli butami odpowiedzialności zwykli upychać na dno duszy.
- Przyszedłem w nietypowej sprawie… Nie wiem, jak to powiedzieć, by nie wzięła mnie pani za wariata...- plątał się.- Chodzi o broszkę.
- Pana dziewczyna też zgubiła broszkę?- zadrwiła.
- Zdecydowanie nie ma szans, by wyjść na wariata przy tej szalonej kobiecie. Może to czarownica?- pomyślał.- Tylko czy czarownice noszą fartuszki w Mikołaje?
- Nie mam dziewczyny- odpowiedział- za to mam babcię, która przechodząc obok pani witryny, zauważyła tę piękną choinkę. Proszę zrozumieć, to staruszka. Powiedziała mi, że autor tej dekoracji musiał widzieć jej broszkę. Chciała do pani wejść, ale było zamknięte. Ten klejnot bardzo dużo dla niej znaczy. Jest jedyną pamiątką rodzinną, która przetrwała wojnę. Gdy Rosjanie zdobyli Grudziądz i plądrowali mieszkania na Starówce, babcia ukryła broszkę w dziurawym bucie.
Iga niemal zapomniała oddychać słysząc tę historię.
- Dlaczego babcia nie przyszła do mnie osobiście?- zapytała.
- Chciała- zapewnił.- Tylko jej to wyperswadowałem, widząc jakie ma wysokie ciśnienie. Gdybym nie zgodził się tu przyjść, to bym siłą nie zatrzymał staruszki w domu. W końcu wojnę przeżyła. Dlatego stoję tu przed panią i jak ten głupi łudzę się, że wie pani cokolwiek o losach broszki.
Iga podeszła do regału i sięgnęła po słój z Aniołem Stróżem.
- Tak się składa, że mam pańską rodzinną pamiątkę. Znalazł ją pan Józef i przyniósł do pracowni, ponieważ tu zazwyczaj lądują znalezione rzeczy. Broszka natchnęła mnie do wykonania choinki, jaką widziała pańska babcia.
- Grzegorz jestem- wyciągnął do niej rękę.
- Iga- podała mu zimną dłoń- oto twoja broszka.
- Jednak jesteś czarodziejką- roześmiał się.-  To poproszę jeszcze tę choinkę.
Iga zapakowała dekorację oraz broszkę w szary papier i przewiązała czerwoną kokardą,
w którą wetknęła gałązkę świerku.
- Wszystkiego najlepszego i Wesołych Świąt!- krzyknęła do wychodzącego mężczyzny,
a on obdarował ją w zamian najpiękniejszym świątecznym uśmiechem.
- Dziś Karmo robimy szaro-czerwone stroiki- powiedziała do psa obronnego i rozpoczęła proces tworzenia, opierając plecy o ciepłe kafle pieca.
***
Dni mijały szybko, pchane na sankach przez dziecięce marzenia. Pracownia zapełniła się pięknymi ozdobami, kolorowymi lampkami,  zapachem świąt i mnóstwem klientów. Karma był ulubioną maskotką okolicznych dzieci, które przychodziły do Igi na pierniczki i gorącą czekoladę. W tym roku kobieta poczuła się częścią lokalnej społeczności, a bycie zauważaną okazało się nie takie straszne, jak malowała je dziecięca wyobraźnia. Kolorowe ubrania dominowały w garderobie Igi, a uśmiech stał się jej znakiem rozpoznawczym.
Tego dnia planowała zamknąć szybciej pracownię, by móc zająć się przygotowaniem własnego domu na święta. Wychodząc, na progu pracowni spotkała Grzegorza rozprawiającego radośnie z trzymającą go pod rękę staruszką.
- To pewnie babcia- pomyślała. - Zapraszam do środka– powiedziała do niespodziewanych gości.
Ubrana w biel niczym anioł, elegancka starsza pani weszła do pracowni. Oczy jej błyszczały na widok ręcznie wykonanych dekoracji.
- Dzień dobry. Mam na imię Maria. Przyszłam osobiście podziękować pani za dobre serce. Nie wiem, czy mój wnuk zrobił to należycie.
- Nie ma za co. Niewiele w tym mojej zasługi. Broszkę znalazł miły pan Józef, a ja tylko zajęłam się selekcją jej rzekomych właścicieli- stwierdziła i opowiedziała o dziwnych wizytach związanych z klejnotem.
- Teraz rozumiem twoją reakcję, gdy zapytałem o bursztynowe serce z pienika- roześmiał się Grzegorz.
Zniecierpliwiony Karma zaszczekał.
- A to kto?- zapytała staruszka.
- To mój przyjaciel i jedyny członek rodziny, który niestety musi już wyjść na spacer- wyjaśniła Iga.
- To odprowadzimy cię kawałek- dodał mężczyzna.
Podczas spaceru brukowymi uliczkami starego Grudziądza pani Marysia opowiedziała Idze historię broszki i miłości swoich rodziców. Grzegorz wydawał się być nieobecny duchem, ale może już słyszał tą opowieść wiele razy.
- Mam pewien pomysł- przerwał nagle kobietom wspominki.- Może zaprosimy Igę do nas na kolację wigilijną, oczywiście z Karmą?- spojrzał błagalnie na babcię.
- Ale nie ma potrzeby- słabo oponowała Iga.
- To cudowny pomysł- powiedziała stanowczo staruszka i podniosła rękę w królewskim geście, ucinając wszelkie dyskusje. Decyzja zapadła.
***
Niepotrzebnie Iga denerwowała się wigilijną kolacją. Grzegorz i Maria przyjęli ją jak członka rodziny. Mężczyzna nie ukrywał, że jest zafascynowany czarodziejką, która nie tylko przyniosła własnoręcznie wykonane prezenty, ale przede wszystkim ciepło, jakiego brakowało w starej kamienicy i w życiu jej mieszkańców.
Maria, patrząc na tych dwoje nieśmiało ze sobą flirtujących, zacierała pod stołem ręce. Pani Helenka również się radowała. Najchętniej przybiłaby piątkę staruszce, ale to jeszcze nie był ten czas. Późnym wieczorem Maria położyła na kolanach Igi małą paczuszkę.
- To taki dodatkowy prezent- powiedziała do zdziwionej dziewczyny.- Otwórz dziecko.
Wewnątrz pudełeczka była srebrna broszka z bursztynowym sercem z piernika.
- Ale tak nie można- powiedziała Iga ze ściśniętym gardłem.
- Mnie wszystko wolno. Taki przywilej wieku- powiedziała Maria drżącym głosem.
- Nadszedł czas, by przekazać dalej ten talizman- starsza pani złapała się za serce.- A teraz wybaczcie, ale jestem zmęczona i się położę. Grzesiu się tobą zaopiekuje drogie dziecko. Dobranoc- powiedziała i dyskretnie mrugnęła do wnuka.
Wzruszona Iga obracała w dłoniach prezent, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Grzegorz podszedł do niej i pocałował samotną łzę, zbłąkaną na piegowatym policzku.
- Mam nadzieję, że to łza szczęścia czarodziejko z pracowni uczuć zagubionych- wyszeptał.
Karma powiedziałby im, co o tym sądzi, w końcu wybiła północ, jednak dyskretnie podążył za starszą panią do jej sypialni.

Celina Mioduszewska
O sercu z piernika metaforycznie

25 grudnia 2004
Pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy (ja, Bartek – mój mąż i dzieci – Iza, Adrian, Natalka i Adaś) byliśmy na pasterce – w nowej świątyni. Adaś spał. Trzymaliśmy go z Bartkiem na rękach – na przemian. Rano z trudem podniosłam się z łóżka. Zawładnął mną jakiś kryzys.
Około 12.00 pojechaliśmy do Grodzi. Na świąteczny obiad (też mamusi imieninowy) przyjechały jej wszystkie dzieci z rodzinami. Przy suto zastawionym stole siedzieliśmy do wieczora.  Wanda i Monika odjechały wcześniej, bo obowiązki inwentarskie. W domu byliśmy około 20.00. Bartek z dziewczętami zasiedli przed telewizorem, chłopcy wgrywają nową grę komputerową, ja zaszyłam się w pokoju Natalki i piszę. Piszę, by zachować okruchy tego, co się składa na życie. Siedząc przy stole z rodzicami i rodzeństwem rozmawialiśmy o sąsiadach z Grodzi. W niedzielę pochowano dziewięćdziesięciosześcioletnią babkę,  a we wtorek jej sześćdziesięcioletnią synową. Duże przeżycie dla rodziny i sąsiadów.
Patrzę na dekoracje w oknie. Migotki, błyskotki. W niektórych ogrodach wręcz przepych. Jakże te święta różnią się od tych zapamiętanych z dzieciństwa.
Miałam wówczas cztery, może pięć lat. Jeszcze nie chodziłam do przedszkola. Drzewko z lasu przyniosła babcia, matka mamusi. Pachniało żywicą i mrozem. Ustawiono go w alkierzu, w oknie wychodzącym na smugi  i naprzeciwko drzwi kuchennych. Nie pamiętam, czy miałam swój udział w zawieszaniu ozdób choinkowych, jednak dobrze wiem, co wisiało na drzewku. Kształtne jak piłki czerwone jabłka, fioletowe bombki w paseczki, spiczaste bombki z dziurką w środku i długie paluszkowate cukierki zawinięte w różnokolorowe połyskujące pozłotko. Na wierzchołku tkwiła pięcioramienna gwiazda zakupiona w okresie przedświątecznym od człowieka wędrującego od domu do domu  z wielką torbą. Do gałązek przymocowane były metalowe szczypce, w które wetknięto woskowe świeczki. Całość pokrywał anielski włos. Tej choince do dziś nie dorównuje żadna inna.
Pod nią jednego roku znalazłam niebieską bluzkę w muchomorki (miała czerwone ściągacze), cienki zeszyt w kratkę w matowej niebieskiej okładce i ołówek w esy floresy (dziadziuś nie nadążył go ostrzyć). Godzinami siedziałam na podłodze i pisałam jedynki  ( dwójki były zbyt trudne) i krzesełka, czyli czwórki. Innym razem w zawiniątku była czapka – szara z białym bąblem i trzema paseczkami na wygięciu  oraz takiego koloru szalik. On też miał po trzy białe paski na końcach i jeszcze frędzelki. Cudny komplet. W paczce były też chusteczki do nosa. Na jednej była lokomotywa, na drugiej nie wiem co.
W dzień Wigilii żal było zasnąć. Prezenty leżały przy łóżku. Błyszczała choinka. W domu było tak cichutko. Nie grał telewizor, bo go nie było. Żadne głosy nie docierały z radia. Rzadko było sprawne. Nie burczał monitor komputera.
Z tych Wigilii nie pamiętam nic więcej. Ani kolacji, czy dzielenia się opłatkiem. Zupełnie nie kojarzę sobie dni świątecznych. No może to, że rodzice zawsze szli do kościoła na 9.00, gościńcem, trzy kilometry pieszo. Mamusia wkładała wtedy… . Nie wiem co. Za to pamiętam  jej biało kremową torebkę. Tatuś miał na sobie niebieskoszary  golf i długie podszyte kożuchem palto z szalowym kołnierzem. Babcia chodziła na sumę. Ona nakładała na głowę chustkę w kwiaty, tzw. szalinówkę.
Dość wyraźnie jawi mi się obraz kolędy. Księdza przyjmowano w kuchni. Tuż na prawo od drzwi wejściowych była kuchnia na drewno. Nieco dalej drzwi do alkierza. Przy tej samej ścianie stało duże łóżko z tylikami.  Spali na nim dziadkowie. Na dzień zaściełano go tak, że przypominało dzisiejszą złożoną kanapę. Nad nim wisiał duży święty obraz. W ścianie przylegającej do wejścia obsadzone było okno z widokiem na ogródek. Pod nim stał stół i dwa brązowe krzesła. Drugie okno wychodziło na podwórze. W pobliżu niego tkwił kuchenny kredens. Przy nim, na drewnianym taborecie stała miska. Tuż obok wiadro z wodą.
Przed kolędą zmieniano nakrycie na łóżku. Na podłogę z desek pomalowanych na jasny orzech kładziono chodniki w paski. Na stole leżał biały obrus z frędzelkami. Ksiądz zostawiał kolorowy obrazek, który wkładałam między kartki mamusinej książeczki do nabożeństwa.
 Miód, niezbędnik świątecznych pierników, to te cudowne wspomnienia obrazu domu z wczesnego dzieciństwa. Obrazu, który jawi mi się w snach.

22 grudnia 2007 (sobota)
23.20. Późny wieczór. Adaś śpi. Już w domu widać święta, bo ubraliśmy dwa drzewka. Na dole w salonie żywe, zaś w saloniku na górze sztuczne. Adrian z Bartkiem zamocowali świeczki w ogrodzie, tym razem na świerkach i migdałku. Wkładają w to tyle serca, a to przecież tylko świeczki!

23 grudnia 2008 (wtorek)
Zimno. Wiatr. Chyba jest lekki mróz. Już po 22., a Bartka jeszcze nie ma. Około 17. planował wyruszać z Włocławka. Może być ślizgawka na drogach.
Jutro Wigilia. Dzisiaj od rana w kuchni, głównie na dole; ryba w pomidorach, zupa ogórkowa na dzisiejszy obiad, pyzy  ziemniaczane, pierożki z kapustą i grzybami na jutro. Iza przygotowała mazurek bez pieczenia i piernik. Tak piernik. Adrian ucierał masę na sernik. Zrobiłam też dwa torty – jeden dla mamusi, drugi dla teściowej. Dzisiaj zaszalałam. Pojechałam z Izą na miasto i kupiłam srebrną biżuterię z kamieniem – kolczyki i przywieszkę. Ot, taki kobiecy kaprys. Szaleństwo z okazji gwiazdki.
Na mieście krótko. Obowiązki. Przygotuję kutię – na prośbę Natalki. I wreszcie czas na porządki, choć ciężko. Od wczoraj przyjmuję antybiotyk. Tak, byłam u lekarza – zapalenie gardła. Dzisiaj czuję się źle. Chodzę i robię, bo muszę, bo chcę, dla dzieci, z całego serca, choć ciało się buntuje. Niedobre!
Natalka też dzisiaj się źle czuje. Leżała cały dzień. Nie chciała nic jeść. Oby ona wyzdrowiała!

24 grudnia 2008 (środa)
Wigilia. Mroźno. Śniegu troszkę. Gwiezdne niebo. Wymarzona aura na Boże Narodzenie. Zegar wybił 23. . Sielski wieczór za nami. Do wieczerzy zasiedliśmy ok. 17. Tradycyjnie: kapusta z grzybami, ziemniaki z zasmażką (masło, cebula, śmietana) i ryba pieczona. Przystawki: śledź po kaszubsku, śledź z grzybkami duszonymi, ryba w pomidorach, sałatka jarzynowa. Ciasto i kawa po rozdaniu prezentów. A tych mnóstwo.
Źle się czuję. Strasznie źle. Ale po kolacji z młodszymi  dziećmi krótki spacerek osiedlowy. W ogrodach tak pięknie!!!

26 grudnia 2008 (piątek)
Poranek świąteczny. Po śniadaniu. Szykujemy się do kościoła św. Jana Chrzciciela na 11.30. Nałożę nowe futerko.
A dzień wczorajszy? Na uroczystym obiedzie u rodziców. Byli wszyscy. Mamusia, jak zwykle, przyrządziła tyle dań na ciepło. Wyśmienite…! Przepych, jak w Nawłoci Żeromskiego. Bratowa przygotowała całą gamę przepysznych sałatek. Ciasta były z różnych kuchni. Każda z nas przyrządzając  je, starała się jak mogła, by trafić w gust smakowy najbliższych nam ludzi.

25 grudnia 2011 (niedziela)
  Po 20. Odgłosy ujadającego psa. Wyjrzałam przez okno. Niby wszystko w należytym porządku. A jednak, w głowie kłębią się niepokojące myśli. Natalka powiozła Adriana do lokalu popularnie zwanym Gutem i jeszcze jej nie ma. Coś się stało? Pozostali czas spędzają przed telewizorem.
U rodziców w Grodzi na obiedzie i kolacji. Stoły uginały się pod ciężarem jadła. Śpiewaliśmy kolędy. Dzieci cieszyły się z prezentów, a dorośli dużo, dużo rozmawiali. Serdeczność wychodziła ze wszystkich zakamarków domowych pomieszczeń.

25 grudnia 2012 (wtorek)
19.28 Wróciliśmy z Grodzi ze świąteczno – imieninowego obiadu. Przybyli wszyscy, tzn. moje rodzeństwo z rodzinami. Podzieliliśmy się opłatkiem. Mamusia przygotowała pyszne potrawy. Dorosłe już wnuki zgodnie stwierdzili, że babcia im starsza, tym do potraw dorzuca więcej  tego niezbędnego składnika - serca.
Wszyscy zauważyliśmy jednak, że jest bardzo zmęczona. Nawet nie była w kościele.
Odwilż. Z dachów spada śnieg, a jeszcze wczoraj wiało. Rano zaś sypał śnieg i temperatura powietrza sięgała minus 12 stopni Celcjusza. Przecież ze względu na pogodę, zamieć i zaspy,  nie wszyscy dotarli wczoraj na mszę za duszę stryja Wacka.

9 grudnia 2013 (poniedziałek)
W sali polonistycznej. Rano ustroiłam choinkę. Zrobiłam to samodzielnie, bo moi, już siedemnastoletni chłopcy  dali po sobie poznać, że nie bardzo kwapią się do tej czynności. Rozumiem. Dziewczęta z klasy II zawiesiły gazetkę o tematyce: Karty świąteczne – tradycja, która zanika. Bożonarodzeniowy klimat. Rodzinnie i miło. Wiedza skuteczniej trafia do młodzieńczych głów.
Szkolna Wigilia zaplanowana jest na 20 grudnia o 17. Od lat catering. Dwie godziny biesiadowania i wspólnego śpiewania kolęd. No i oczywiście opłatek, co raz częściej nieco wymuszony. I co z tym sercem z piernika?...

22 grudnia 2014 (poniedziałek)
Tuż przed 23. Piszę, leżąc w łóżku. Sprzątałam i końca nie widać. Zaczęłam w sobotę i dzisiejszy dzień też spędziłam ze środkami czyszczącymi i mopem. Iza  w niedzielę ubrała choinkę, a ja zawiesiłam firany w kuchennych oknach. To takie delikatne zajęcia. Adrian kupił większy telewizor do salonu, przecież Kevina trzeba obejrzeć na wielkim ekranie.

12 grudnia 2016 (poniedziałek)
Jutro wyjeżdżam z uczniami mojej szkoły na całodzienną wycieczkę do Warszawy. W programie zwiedzanie gmachu Sejmu i Senatu, następnie wykład w Telewizji na Woronicza i ogląd studyjny, a centralny punkt programu – wieczorna sztuka Przedstawienie świąteczne w szpitalu św. Andrzeja  w Och – teatrze. Koniecznie przejazd Traktem Królewskim spacer uliczkami Starego Miasta. Iluminacje świetlną stolicy trzeba widzieć. W ogóle trzeba zobaczyć jak najwięcej. Trud i poświęcenie. Ale przecież ma się to serce pedagoga – grudniowe serce z piernika.
Przed chwilą odczytałam wiadomość na poczcie elektronicznej, że herby rodowe są gotowe. Tak zamówiłam je w pracowni w Gorzowie Wielkopolskim z myślą o moich dzieciach. Nie mogę się doczekać i zobaczyć jak wyglądają? Jak zareagują na nie moje dorosłe już pociechy? Herby szlacheckie Ostoja. Synom z nazwiskiem. Córkom bez, bo ich mężowie zamysł ów mogą zrozumieć dwuznacznie. Lubię oryginalne prezenty, szczególnie gwiazdkowe. Mają duszę.

28 grudnia 2016 (środa)
Po świętach. Pozwoliłam sobie pospać do 9. To rzadkość. Święta były bardzo rodzinne i aktywne. Wigilia tradycyjnie w domu. Herby wraz z certyfikatami potwierdzającymi szlachectwo zaskoczyły bardzo pozytywnie. Pomysł, konsekwencję i wytrwałość zrekompensowały odczucia obdarowanych. Cztery serca z piernika. A piąte to duma ich ojca.
  W tym roku, po raz pierwszy od wielu lat, nie byliśmy na pasterce. Najbardziej chciała być na nocnej mszy Iza, ale wszyscy skutecznie jej to wyperswadowali. Termin porodu przypadał na połowę stycznia. Jeśli chodzi o mnie, byłam naprawdę przeziębiona. Z prezentów chyba wszyscy byli usatysfakcjonowani . Obiad, jak co roku, w Grodzi. Wieczorem u nas. Byli teściowie Izy, Patrycja – dziewczyna Adriana i Karol – mój drugi przyszły zięć. Drugi dzień świąt też typowo polski , tradycyjnie przy stole. Przyjechał brat z rodziną i nasi znajomi. W święta musi być dużo ludzi i trzeba rozmawiać.
Po Bożym Narodzeniu nadchodzą Święte Wieczory. Jak nakazuje zwyczaj jest to czas na spotkania w zaciszu domowych ognisk. I tak gościliśmy rodziców z dziewczynkami – Alicją i Emilką, później Wojtka z żoną i dziećmi. I dopiero wówczas, gdy w domu pojawiły się małe dzieci, zaczęły znikać z gałązek świątecznego świerka autentyczne  serduszka z piernika. A ile było w tym radości!?
Boże Narodzenie – coroczny wyczekiwany schemat.
Dobroć, wrażliwość, trwałość tradycji, niezłomność fizyczna i psychiczna wytrwałość to elementy składowe serca z piernika. A jego rolą dawać radość i umieć się nią delektować.

     
M.T. Kasprzyk
Zbieg okoliczności
 
Chociaż Renata wróciła z dyżuru bardzo zmęczona, długo nie mogła zasnąć. Ciągle pamiętała młodego mężczyznę, którego przywieziono nad ranem z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Asystowała przy operacji przeprowadzonej przez doktora Solskiego i wiedziała, że wszystko poszło dobrze, lecz mimo to czuła niepokój. Nie był on jednak spowodowany stanem zdrowia pacjenta, tylko niejasnym poczuciem, że gdzieś go już widziała – ta twarz wykrzywiona grymasem bólu  na pewno nie była jej obca. Niestety, choć bardzo się starała przypomnieć sobie okoliczności, w jakich się spotkali, nie potrafiła. Wreszcie doszła do wniosku, że musi przestać o tym myśleć i spróbować się przespać, bo inaczej nie odpocznie. Może gdy się obudzi, to sobie przypomni?
  Kiedy kilka godzin później poczuła na swoim policzku delikatny pocałunek, miała wrażenie, że spała tylko pięć minut.     
  - Kochanie, wstawaj, zrobiłem obiad – powiedział Marcin.
  - Już? – zapytała ze zdziwieniem.
  Jej mąż skinął głową i uśmiechnął się promiennie.
  - Zawsze mówiłaś, żebym nie pozwalał ci spać dłużej niż  siedem godzin…
  - Siedem godzin? Żartujesz? Przecież ja przed chwilą usnęłam!     
  W odpowiedzi Marcin pokazał jej zegar i wtedy już musiała mu uwierzyć. Z pewnym ociąganiem wstała i poszła do łazienki. Kiedy nakładała krem pod oczy, niespodziewanie przypomniała sobie przywiezionego nad ranem pacjenta. Niestety w dalszym ciągu nie kojarzyła, kto to jest. Tym razem przyszło jej jednak do głowy, że mogła go z kimś pomylić. Postanowiła zatem nie przejmować się tym więcej i spokojnie poszła do kuchni. Była strasznie głodna!
 ***
  Kiedy następnego dnia Renata przyszła do pracy, dowiedziała się od pielęgniarki oddziałowej,  że czeka na nią jakaś kobieta.
  - To narzeczona tego młodego człowieka, który miał zapalenie wyrostka robaczkowego - dodała.
  - Przecież jego lekarzem prowadzącym jest doktor Solski.
  - Tak, ale ona chce koniecznie rozmawiać z panią.
 Istotnie pod pokojem lekarzy czekała młoda kobieta, która na jej widok poderwała się i powiedziała:
  - Dzień dobry, pani doktor. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam do pani jedno pytanie.
  - Proszę – odpowiedziała, wpuszczając ją do środka.
   - Nazywam się Jagoda Winek. Jestem narzeczoną Konrada Rybickiego.
   - Tak, wiem.
  Uwadze Renaty nie umknęło zdenerwowanie dziewczyny. Oddychała szybko  i zaciskała ręce, jakby chciała powstrzymać ich drżenie.
  - Chciałabym się dowiedzieć, kiedy on wyjdzie ze szpitala - powiedziała. - To dla mnie bardzo ważne, bo mam zamiar z nim zerwać. Planowałam to zrobić dzisiaj, ale dowiedziałam się o tej operacji i zrezygnowałam. Przecież nie kopie się leżącego…
  Renata otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
  - Słucham…?
  - To drań – wyjaśniła dziewczyna, starając się opanować wzburzenie. - Oszukał mnie. Jeśli już przed ślubem kręci, to co będzie potem?
  Odpowiedziała jej głucha cisza, ponieważ Renata wciąż nie mogła opanować zdumienia.
  - W związku z tą operacją postanowiłam się wstrzymać z oddaniem mu pierścionka do czasu, aż poczuje się lepiej, dlatego chciałabym się dowiedzieć, kiedy to nastąpi.
  - Za jakiś tydzień…
  - Dziękuję bardzo, pani doktor.
  Po wyjściu dziewczyny Renata bezwładnie opadła na krzesło. Już wiedziała, skąd zna tego człowieka - kilka lat wcześniej spotykał się z jej koleżanką ze studiów, a potem ją rzucił. Ona też wtedy nazwała go draniem…
  ***
  Nieoczekiwane wydarzenia w szpitalu sprawiły, że Renata zaczęła bardziej doceniać własne szczęście. Miała wspaniałego męża, który kochał ją ponad wszystko i nigdy nie oszukiwał. Poznali się w dość nietypowych okolicznościach. Postanowiła zrobić remont łazienki i wynajęła firmę poleconą przez swoją ciotkę. Właścicielem był właśnie Marcin. Kiedy po raz pierwszy spojrzała w jego piękne, błękitne oczy, zapomniała o całym świecie i zgodziła się na wszystkie propozycje począwszy od koloru kafelków, a skończywszy na cenie usługi. Chyba to zauważył, bo po zrobieniu remontu zaprosił ją na kolację…
  Ich związek zadziwił wszystkich: pani doktor i facet bez wyższego wykształcenia, który zarabia na życie w taki prozaiczny sposób. Złośliwi podkreślali, że zarabia o wiele więcej niż ona, więc zapewne poleciała na jego pieniądze. Rodzice mówili w żartach o „współczesnym mezaliansie”, a koleżanki doszły do wniosku, że Renata przestraszyła się staropanieństwa. Ona sama nie przejmowała się tymi komentarzami. Kochała Marcina i tylko to się liczyło!
  Teraz po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu o słuszności swego wyboru. Miała u boku mężczyznę, na którego zawsze mogła liczyć i który nigdy nie oglądał się za innymi kobietami. Nie to co ten drań, któremu doktor Solski operował wyrostek!
  Pod wpływem tych myśli przygotowała romantyczną kolację i zapaliła świece. Kiedy Marcin wrócił, był wyraźnie zaskoczony.
  - Jaka to okazja? – zapytał.
  - Żadna – odparła swobodnie. – Miałam chwilę czasu, więc się postarałam.
  - Czyli o niczym nie zapomniałem?
  - Nie!
  - To dobrze.
  Objął ją ramionami i gorąco pocałował.
  - Bardzo cię kocham - powiedział.
  - Ja ciebie też.
   ***
  Konrad Rybicki żywił głębokie przekonanie, że zapalenie wyrostka było najlepszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć. Kilka dni wcześniej wpakował się w poważne kłopoty przez własną głupotę. Koledzy z pracy zaproponowali mu wspólne wyjście do klubu go-go. Nie miał ochoty i próbował się wykręcić, ale wtedy zaczęli z niego kpić. „Pewnie boi się narzeczonej…” „Jeszcze się nie ożenił, a już jest pod pantoflem…” „Chłop bez jaj…” Takie uwagi padały pod jego adresem przez cały dzień. W rezultacie dał się wrobić jak dziecko. Powiedział Jagodzie, że musi zostać dłużej w pracy i poszedł. A później któryś z kolegów doniósł jej, jak spędzili wieczór…
  Teraz Konrad nie mógł uwierzyć w to, że okazał się taki naiwny. Przecież tam, gdzie jest wyścig szczurów, nie ma mowy o prawdziwym koleżeństwie! Jak mógł o tym zapomnieć?  Wiele razy się potem zastanawiał, kto wykręcił mu taki numer. Piotrek, który uważał, że powinien dostać awans zamiast niego? Krzysiek, który zazdrościł mu wyjazdu na staż do Kanady? Bartek, który nie mógł przeboleć, że dostał gorszy służbowy samochód? Czy może po prostu Arek, który nie miał dziewczyny? Niestety nie udało mu się tego ustalić. Natomiast Jagoda wpadła w szał, kiedy się dowiedziała i przez tydzień nie odzywała się do niego. Konrad miał niejasne przeczucie, że pewnego dnia odezwie się tylko po to, żeby ostatecznie z nim zerwać.
  Wtedy, gdy już myślał, że nic go nie uratuje, poczuł nagle ostry ból w dole brzucha. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: szpital, diagnoza, operacja.. To odsunęło w czasie ich zerwanie, a nawet sprawiło, że Jagoda trochę złagodniała. W każdym razie już go odwiedziła i obiecała przyjść po raz drugi.
  Dzięki temu pomyślnemu zbiegowi okoliczności Konrad czuł się w szpitalu bardzo szczęśliwy. Znajdowało to odzwierciedlenie w jego zachowaniu: zawsze miał dobry humor, na nic się nie skarżył, witał z uśmiechem na twarzy pielęgniarki i salowe, był dla wszystkich dookoła bardzo uprzejmy. Po trzech dniach pobytu dorobił się przydomka „idealny pacjent”.
  ***
  Renata była jedyną osobą w szpitalu, która nie uległa urokowi Konrada. Zbyt dużo o nim wiedziała, aby dać się nabrać na piękne słówka. Nie dzieliła się jednak swoją wiedzą z nikim, ponieważ nie miała zwyczaju plotkować. Zarówno wydarzenia z przeszłości jak i rewelacje zasłyszane od Jagody pozostawały jej tajemnicą.
  W czwartek po południu niespodziewanie wezwano ją do pacjenta leżącego w tej samej sali co Konrad Rybicki. Kiedy weszła, zastała tam młodego mężczyznę, który najwyraźniej przyszedł w odwiedziny.
  - Dzień dobry, pani doktor – powitał ją Konrad i dokonał prezentacji.
  Renata wymieniła z nowo przybyłym lekki uścisk dłoni i zajęła się swoim pacjentem, lecz przez jej głowę przelatywały niespokojne myśli. Ciągle słyszała słowa Konrada: „Mój brat, Hubert”. Zauważyła miedzy nimi uderzające rodzinne podobieństwo – te same rysy twarzy, piwne oczy, ciemne włosy… Teraz już nie była pewna, który z nich porzucił jej koleżankę ze studiów – w końcu widziała go zaledwie dwa razy i to przed kilku laty.
  Kiedy wychodziła, Huber Rybicki poderwał się nagle z krzesła i powiedział:
  - Przepraszam, pani doktor, ale mam takie dziwne wrażenie… Czy myśmy się przypadkiem gdzieś nie spotkali?
  Renata poczuła, że zrobiło jej się zimno.
  - Nie – odparła stanowczo. – Musiał mnie pan z kimś pomylić.
    ***
  Niespodziewane odkrycie sprawiło, że Renatę zaczęły męczyć wyrzuty sumienia. Wprawdzie nie zrobiła nic złego, ale w duchu potępiła Konrada, chociaż w sprawie jej koleżanki był niewinny. Chciała mu to jakoś zrekompensować, lecz nie wiedziała jak. Dopiero następnego dnia przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
  - Czy mógłby pan przekazać pani Jagodzie, że chciałabym się z nią zobaczyć? – zapytała.
  - Oczywiście, pani doktor – odparł Konrad, uśmiechając się promiennie.
  Po południu Jagoda Winek pojawiła się w pokoju lekarzy. Tym razem nie była zdenerwowana, lecz przygnębiona. Usiadła na brzegu wskazanego przez Renatę krzesła i podniosła na nią smutne oczy.
  - Pani chciała się ze mną widzieć – powiedziała cicho.
  - Tak. Wie pani, ja dużo myślałam o naszej ostatniej rozmowie…
  Jagoda zarumieniła się gwałtownie.
  - Przepraszam, pani doktor, nie powinnam była mówić tego wszystkiego. Strasznie mi głupio.
  Renata machnęła ręką.
  - Proszę się tym nie przejmować. Nie mam zamiaru wtrącać się w państwa sprawy. Po prostu coś sobie przypomniałam. Kiedy byłam mała, mój tata powtarzał mi zawsze, że nie należy potępiać człowieka z powodu jednego błędu. Zwłaszcza jeśli wcześniej zachowywał się przyzwoicie.
  Na twarzy dziewczyny pojawił się cień uśmiechu.
  - Dziękuję, że mi to pani powiedziała…
    ***
  Dwa dni później Konrad Rybicki został wypisany ze szpitala. Wszyscy żegnali go bardzo serdecznie i powtarzali, że nigdy nie mieli tak wspaniałego pacjenta, on zaś odpowiadał, że będzie bardzo miło wspominał ten pobyt. Przed odjazdem zapukał jeszcze do pokoju lekarzy i zapytał o Renatę.
  - Zaraz powinna przyjść – odpowiedział  doktor Solski. – Może pan tu zaczekać.
  Potem wyszedł, zostawiając go samego. Renata istotnie wkrótce się pojawiła i obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
  - Pan do mnie?
  - Tak, chciałem pani podziękować.
  - Ale ja tylko asystowałam przy operacji – zaprotestowała.
  - Nie o to chodzi. Jagoda postanowiła mi dać drugą szansę. Powiedziała, że to dzięki pani sugestii…
  Teraz ona zarumieniła się gwałtownie, ale Konrad chyba tego nie zauważył. Sięgnął do wielkiej reklamówki, którą trzymał w ręku i wyciągnął z niej równie wielką paczkę.
  - Proszę to przyjąć w dowód wdzięczności.
  - Nie mogę!
  - Oczywiście, że pani może. To taki symboliczny drobiazg.
  Chciała znowu zaprotestować, ale nie zdążyła. Jej były pacjent szybkim krokiem skierował się do wyjścia.
  - Do widzenia – powiedział jeszcze i zniknął.
      ***
  Kiedy tego wieczoru Marcin wrócił do domu, zastał żonę w kuchni wpatrującą się z zachwytem w zawartość paczki leżącej na stole. Podszedł zatem bliżej, aby zobaczyć, co zawiera.
  - Serce z piernika? Jakie wielkie! Nawet nie wiedziałem, że takie produkują…
  - Dostałam je w prezencie od pacjenta – wyjaśniła Renata.
  Między brwiami jej męża pojawił się zmarszczka.
  - Mam być zazdrosny?
   - Ależ skąd!
  Pomimo tego zapewnienia nadal miał wątpliwości.
  - A może powinienem ci też takie kupić?
  Renata uśmiechnęła się promiennie.
  - Ty nie musisz. Wystarczy, że dałeś mi swoje.


Agnieszka Data
„Grzywacz”

Pokój tonął w ciszy. Przerywało ją tylko miarowe tykanie zegar. Pomieszczenie rozświetlała, stojąca na narożnym stoliku, tuż przy ścianie, mała lampka. Duża, przedwojenna komoda oraz okrągły stół z białą, koronkową serwetą oblane były jej ciepłą poświatą. Janina wstała od stołu i przeszła do kuchni. Towarzyszyło jej skrzypienie starej podłogi. Zapaliła światło. Małą, pozbawiona okna kuchenkę ogarnęła jasność. Ustawiła na gazowej kuchence żeliwny czajnik. Wyjęła z szafki dwie filiżanki, przygotowała mały imbryczek, nasypała do niego herbaty. Po chwili   uderzyła się ręką w czoło.
- Stara sklerotyczka - powiedziała do siebie - po co mi dwie filiżanki?
Schowała jedną filiżankę z powrotem do szafki, puszkę z herbatą ustawiła na małej półeczce, na której stał również słoik kawy rozpuszczalnej i stara, metalowa puszka, w której przechowywała świąteczne pierniki. Otworzyła ją, poczuła kojący, korzenny zapach, wyjęła dwa lukrowane serca i ułożyła na małym spodeczku. Czajnik zagwizdał, oznajmiając dobitnie, że wykonał swą pracę. Janina złapała uchwyt kuchenną rękawicą i zalała herbatę wrzątkiem. Na mosiężnej tacy ułożyła talerzyk z piernikami, łyżeczkę, cukiernicę, filiżankę oraz parujący imbryczek. Zgasiła światło w kuchni i podreptała do pokoju. Postawiła tacę na stole, przed sobą ustawiła filiżankę. Podeszła do komody, otworzyła szufladę, zajrzała do środka, zamknęła ją, otwarła drugą, znów zamknęła. Otwarła szafkę, poszukała czegoś na półkach.
- Oj ten Feliks - zamruczała pod nosem - tyle razy mu mówiłam, żeby odkładał rzeczy na swoje miejsce. Ten album powinien być w szufladzie.
Wyjęła stary, oprawny w skórę album ze zdjęciami. Usiadła przy stole, nalała do filiżanki aromatycznej herbaty i otwarła go. Upiła łyk napoju i powoli przewracała kartki. Na każdej stronie albumu przyklejone były po trzy fotografie, małe, czarno-białe, z brzegami przyciętymi równo w falowany wzorek. Zatrzymała się przy fotografii przedstawiającej parę młodą. Młoda dziewczyna ze starannie uczesanym kokiem, w skromnej białej sukni i z prostym bukietem z białych lilii stała uśmiechnięta obok wysokiego, przystojnego mężczyzny, ubranego w czarny garnitur i szpiczaste buty.
- Kiedy to było? W czterdziestym siódmym? Czterdziestym ósmym? - próbowała sobie przypomnieć - Zaraz, miałam wtedy dwadzieścia sześć lat. To był czterdziesty siódmy. Dwudziesty piąty czerwca czterdziestego siódmego. To miał być najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Wieczorem okazało się, że jednak wcale nie taki nie był. Kiedy mnie wtedy uderzył, przez chwilę myślałam, że może miał rację, zasłużyłam. Zaraz jednak doszłam do wniosku, że człowiek, którego dopiero co poślubiłam uderzył mnie w dzień naszego ślubu. Chociażbym nie wiem jak była winna, nie miał prawa tego robić. A co dopiero w  taki dzień. Chwilę po tym zaczął błagać mnie
o przebaczenie,  a ja głupia, wybaczyłam. Powinnam była już wtedy od niego odejść. Zostawić go tam, klęczącego przede mną i odejść w swoją stronę. Nie przeżywałabym wówczas tego piekła. Ale... ślubowałam przed Bogiem, że go nie opuszczę aż do śmierci. Wtedy te słowa miały ogromną moc.
- Cholerny pijaczyna - rozzłościła się i pociągnęła kolejny łyk herbaty - Czemu przed ślubem tego nie widziałam? Albo nie pił albo dobrze się z tym krył. A po ślubie już sobie nie folgował. Z pracy wracał pijany, do kolacji wypijał pół butelki wódki, często szedł gdzieś
z kolegami, wracał ledwie stojąc na nogach ale miał siłę by mnie jeszcze uderzyć. Bo stałam
w drzwiach jak wyrzut sumienia, bo przypominałam mu jak bardzo się stoczył? Nie wiem, nigdy się nie dowiedziałam ale myślę, że chodziło właśnie o to, przypominałam mu że z mężczyzny
z dobrego domu stał się zwykłym menelem. Wkrótce po ślubie pojawiły się dzieci i nie było tak łatwo odejść. Widocznie taki miał być mój los. Zaciskałam zęby, modliłam się, skupiałam na wychowaniu dzieci i jakoś dało się przeżyć. Rodzicom nic nie mówiłam, wstydziłam się. Zresztą, nie widywaliśmy się zbyt często.
Z Krakowa, gdzie mieszkałam jako panna, przeprowadziłam się z Mietkiem do Katowic. Dostał tam pracę urzędnika w sądzie i mieszkanie. Pracę stracił po roku, gdy po raz kolejny przyłapano go na piciu. Potem załapał się do budowlanki. Tam się dopiero rozpił. Gdy spotykałam się z rodzicami mówiłam, że u nas wszystko w porządku, że daję sobie radę. I sama w to uwierzyłam. A to że nam się nie układało, że nigdy nie miałam w nim oparcia, nie mogłam liczyć na ciepłe słowo, to nie było ważne. Najważniejsze były dzieci, Marek i Jacek, i to by ich dzieciństwo było mimo wszystko szczęśliwe. Awantury ojca były dla nich wystarczającą stresujące by jeszcze mieli widzieć zapłakaną czy skarżącą się mamę. Kiedy już trochę podrośli sami widzieli co się dzieje i nie raz mnie pocieszali.
W sześćdziesiątym dziewiątym Mietek zmarł.  Może to i grzech i spotka mnie za to kara, ale  ja naprawdę poczułam wtedy ulgę. Nie będzie już pijackich awantur, burd o byle co, poniewierania, bicia, pustej lodówki. Marek zaczął studia, Jacek miał zdawać maturę. Wiem, że oni również śmierć ojca przyjęli z zadowoleniem. Nieźle dawał im w kość. Przez całe swoje życie nie traktowali go jak członka rodziny, jak ojca, bo sam sobie na to zapracował. Prawie ich nie zauważał, tylko wtedy gdy szukał winnego i chciał kogoś uderzyć. Szybko przyzwyczaili się do myśli, że nasza rodzina to faktycznie tylko nasza trójka. Ojciec się nie liczył. Nie żebym ja ich przeciw niemu buntowała, wręcz przeciwnie, przy dzieciach stawałam zawsze po jego stronie.
W tym dniu poczuliśmy się wolni. Gdy po pogrzebie goście rozeszli się do domów, chłopcy powiedzieli mi: ''Wiesz mamo, teraz będziemy wreszcie normalnie żyć''. Rozpłakałam się wtedy, bo czekałam na to ponad dwadzieścia lat. Odkładałam swoje życie na dalszy plan. Wcześniej najważniejsi byli chłopcy i praca, by zapewnić im jako taki byt, bo Mietek wszystko co zarobił, przepijał. Moje życie się nie liczyło, zresztą kiedy ono miało się toczyć? Szłam do pracy na siódmą rano, przedtem robiąc chłopakom śniadanie i szykując ich do szkoły. Praca jak to praca, raczej monotonna, byłam sekretarką w urzędzie miasta. Parzyłam kawę, pisałam listy, przyjmowałam interesantów. Nic ciekawego, ale dawało nam to pieniądze na życie. Po pracy robiłam zakupy, wystawałam w kolejkach i wracałam do domu przed siedemnastą. Szybko gotowałam obiad na następny dzień i pomagałam chłopcom w lekcjach. Wieczorem, koło dwudziestej, wracał pijany Mietek. Rzadko kiedy szedł od razu spać, najczęściej jeszcze się awanturował. Nie zwracaliśmy na to szczególnie uwagi, raczej schodziliśmy mu z drogi, czasem tylko były większe draki, które kończyły się rękoczynami, ale gdy chłopcy troszkę podrośli szybko nauczyli się go pacyfikować.
I tak codziennie przez  dwadzieścia lat.
Nie myślałam o sobie, o swoich marzeniach. Bo jakie one miałyby być? Moim największym marzeniem było uwolnić się od tego drania ale w tym mogłaby pomóc tylko śmierć. Nie, nie, Broń Boże, nie życzyłam mu śmierci, myślałam raczej, że do końca mojego życia będę musiała się
z nim męczyć, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Nie przewidywałam jednak, że on umrze młodo. Dwa tygodnie po pogrzebie usiadłam sama w domu, chłopaków nie było, często wybywali z domu, mieli już swoje sprawy. Pomyślałam wtedy pierwszy raz o sobie, o tym co ja chciałabym robić. Pierwsza rzecz jaka przyszła mi na myśl to kupić sobie jakieś nowe ubrania. Szałowe. W końcu nie miałam jeszcze nawet pięćdziesięciu lat. Byłam wdową, ale jeszcze całkiem młodą i zgrabną. Wybrałam się do Skarbka, dużego domu towarowego w centrum miasta. Przymierzyłam kilkanaście garsonek, by w końcu wybrać dwie: jasnozieloną i bordową. Co z tego że umarł mi mąż? W sercu nie nosiłam po nim żałoby to i na zewnątrz nie będę jej okazywać. Do garsonek dorzuciłam jeszcze trzy bluzki, modne czółenka na obcasie oraz brązową, skórzaną torebkę na długim pasku. Synowie, gdy zobaczyli nowe ciuchy, zagwizdali z zachwytem.
Zmieniłam swoje życie. Nowe ubrania to był tylko początek. Zaczęłam bywać, bawić się, poznawać nowych ludzi. Nie chciałam spędzać wieczorów samotnie. Nie myślałam
o wchodzeniu w nowy związek. Co jak co, ale mężczyzna to była ostatnia rzecz na jaką miałam ochotę. Chodziło mi po prostu o chęć posiadania towarzystwa, żeby czasem mieć z kim wyjść na kawę czy na tańce. Przez dwadzieścia lat małżeństwa z Mietkiem zapomniałam, że uwielbiam tańczyć. Raz tylko byliśmy razem w Sylwestra na zabawie w Ratuszu. Zaraz po ślubie, kiedy jeszcze nie stał się całkowitym dziadem. Później Sylwestra spędzaliśmy osobno – ja w domu
z książką, a Mietek pił gdzieś na mieście. Żyjąc z nim szybko zapomniałam, że lubię tańczyć, śmiać się, podróżować. Przyszedł jednak czas by to wszystko nadrobić. Zaczęłam chodzić do lokalnego klubu na dansingi. Pierwszy raz poszłam sama i umierałam ze wstydu. Samotna kobieta na dancingu. Wydawało mi się to strasznym nietaktem, ale cóż miałam robić. Nie znałam żadnego mężczyzny który mógłby ze mną pójść. Koledzy z pracy byli żonaci, w bloku mieszkały
w większości wdowy. Weszłam i nieśmiało rozejrzałam się po sali, przy stolikach siedziały same pary. W tłumie wypatrzyłam Jolkę, koleżankę z pracy. Siedziała z łysiejącym, lekko otyłym mężczyzną. Przedstawiła mnie. Oboje nie wydawali się zdziwieni tym, że jestem sama. Widocznie tylko ja uważałam, że to coś amoralnego. Wkrótce dołączył do nas ich kolega Miał na imię Bronisław. Nie był w moim typie ale dobrze tańczył. Umawialiśmy się jeszcze parę razy na dancing, czasem we czwórkę jeździliśmy razem za miasto. Od samego początku jasno określiłam zasady, nie szukam nowego towarzysza życia, raczej znajomego. Nie miał nic przeciwko. Ot, po prostu kolega. Zresztą nigdy nie spotykaliśmy się tylko we dwoje.
Tak minęło prawie dziewięć lat. Praca, dom, spotkania ze znajomymi. Wspólne wyjazdy na wakacje, sobotnie dancingi, czasem brydż. Żyło mi się bardzo dobrze. Odzyskałam spokój, emanowałam dobrą energią. Czułam, że moje życie jest takie jak sobie wymarzyłam, nie tęskniłam za mężczyzną. Moi synowie skończyli studia, ożenili się, Markowi urodziła się córka, Patrycja.
Janina przerzuciła kilka kartek w albumie. Oglądała zdjęcia małej, słodkiej dziewczynki, która najpierw sfotografowana była leżąc na plecach, kilka zdjęć dalej już siedziała, później stała oparta o drewnianego konika, a tuż obok niej młoda kobieta z burzą blond loków. Kilka stron dalej dziewczynka biegła przez porośnięty trawą ogród. Z prawej strony przy stole siedziała cała rodzina: - Janina, jej dwóch synów i dwie młode, roześmiane kobiety. Obok Janiny przystojny mężczyzna
z jasną grzywą, niczym Zbigniew Wodecki.
- Drugie urodziny Paulinki. Feliks już był ze mną – Janina uśmiechnęła się ciepło na samo wspomnienie uwiecznionego na fotografii dnia. - Mój Feliks. Moja ostoja i moje szczęście. Miłość mojego życia – powiedziała głośno sama do siebie i sięgnęła ręką po jeden z pierniczków. Ten smak zawsze będzie przypominał jej zimowe wieczory z Feliksem, gdy siedzieli obok siebie na kanapie, każdy zanurzony w swojej lekturze. Feliks sięgał ręką po pierniki, brał dwa, jeden zawsze dawał jej
i przez chwilę, bez słów, delektowali się ich smakiem, po czym wracali do swych literackich, odległych światów. Ciastka te piekł sam, w końcu był cukiernikiem, wychodziły mu perfekcyjnie. Teraz też zatopiła usta w lukrowanym serduszku i pomyślała, że te, zrobione przez nią, nie smakują już tak dobrze. Głośno westchnęła i przerzucała kolejne kartki w albumie. Na zdjęciach Feliks
i Janina na krakowskim Rynku, pod Jasną Górą, w Zakopanem, pod gdańskim Neptunem oraz przy stole w swoim domu, pijący herbatę z ulubionych filiżanek Rosenthala.
- Tak mało brakowało byśmy się minęli – zamyśliła się Janina – na szczęście było nam dane ponowne spotkanie. To był szesnasty października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku. Gdy ogłoszono, że nowym papieżem jest Polak, tłum pielgrzymów nawiedził wtedy Sanktuarium Maryjne w Piekarach Śląskich, by podziękować Bogu za ten wybór i poprosić o łaski na cały jego pontyfikat. Czułam, że muszę tam być. Nie tylko ze względu na Papieża, ale coś mnie tam pchało. Później nie raz myślałam o tym, dlaczego tak usilnie chciałam tam jechać i za każdym razem dochodziłam do wniosku, że tak było mi po prostu pisane.
Przybyłam na miejsce ale okazało się,  że o wejściu do kościoła nie ma co marzyć. Gęsty tłum kłębił się na placu przed sanktuarium, ledwie udało mi się wejść na przykościelny plac. Stanęłam pośrodku alejki pchana masą ludzi, która nie dawała mi ani się cofnąć ani przejść do przodu.
Z głośników rozstawionych dookoła słychać było głos księdza, odprawiającego nabożeństwo
w środku.  Stanęłam i modliłam się żarliwie, nie zważając na ciasnotę, z zamyślenia wyrwał mnie głos krewkiej staruszki:
-  Panie, stań Pan wreszcie gdzieś, nie pchaj się tak. Widzisz, że szpilki nie da się wcisnąć?
Podniosłam głowę i kątem oka zauważyłam przepychającego się mężczyznę. Wysoki, dobrze zbudowany z bujną grzywą. Wróciłam do modlitwy, po czym znów podniosłam oczy, bo coś mnie tknęło w jego wyglądzie. Ta fryzura. Taką samą miał Feliks. Ale to przecież nie mógł być on. Co by tu robił? Mieszkał przecież we Wrocławiu. Rozejrzałam się dookoła. Grzywiasty przeciskał się przez tłum, raz po raz przepraszając szturchanych ludzi. Ku zgrozie stojącej obok mnie staruszki ruszyłam za nim.
- Kobieto, a Ty gdzie leziesz? - nie odpuszczała staruszka – przecież jest msza.
- Przepraszam, kochaniutka – rzuciłam słodko w jej kierunku, nie bacząc na reakcję.
Moją głowę zaprzątała jedna myśl: muszę dogonić Grzywiastego i na własne oczy przekonać się, że to nie Feliks. Nie zważając na rozwścieczonych ludzi, brnęłam do przodu, próbując dopaść Grzywacza, co nie było łatwe. Zwykle nie stać mnie było na taką bezczelność, by podczas nabożeństwa zakłócać spokój innych pątników, ale tym razem coś nie dawało mi spokoju.
Miałam jeden cel i droga do jego osiągnięcia była mi naprawdę obojętna. Pech chciał, że tu możliwa była tylko jedna. Po kilku chwilach, zmęczona i wyklęta przez wiernych, znalazłam się wreszcie obok Grzywiastego. Podniosłam oczy i zamarłam. To był on, Mój Feliks. Taki jakiego znałam kiedyś, tylko ze trzydzieści lat starszy.
- Feliks, to Ty? - rzuciłam w jego stronę jedyne pytanie jakie przyszło mi wtedy go głowy.
- Janina? - Grzywiasty spojrzał na mnie i uśmiechnął się promiennie – Boże Najdroższy! Janka, To naprawdę Ty!– wymierzył solidnego kuksańca stojącemu obok mężczyźnie, przygniótł ramieniem młodą kobietą stojącą tuż przed nim i stał teraz dokładnie naprzeciwko mnie, trzymając mnie w objęciach. Ledwo starczało mi tchu w tym ścisku. Feliks nie zważając na przeszkody
i głosy oburzenia przeprowadził nas przez gęstwinę ludzi. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na ulicy. Popatrzyliśmy na siebie nie mogąc wydusić ani słowa, po czym znalazłam się w jego objęciach.
- Janina, Janka, ja Ciebie tak szukałem. – szeptał – Ale odkąd dowiedziałem się, że masz męża i dzieci i postanowiłem dać Ci spokój.
  - Od prawie dekady  już nie mam męża– powiedziałam głucho, nie mogąc uwierzyć w to, że to on we własnej osobie stoi tu i trzyma mnie w ramionach.
- Co? Jak to? Jaki ja byłem głupi. Jak mogłem odpuścić? – wyrzucał sobie, próbując mnie pocałować.
-Zaraz. Czekaj. Co Ty robisz? Przecież Ty masz żonę! - odwróciłam głowę, nie dopuszczając do pocałunku, chociaż marzyłam by poczuć jego usta na moich.
- Zmarła osiem lat temu. Od tamtej pory myślę tylko o Tobie. W ogóle moje małżeństwo było tylko próbą zagłuszenia tęsknoty za Tobą. Gdy zniknęłaś, myślałem,  że mój świat się skończył. Janina, czemu to wszystko tak się poukładało?
- Takie to były czasy, kochany – już bez wyrzutów sumienia to ja pierwsza go pocałowałam. I od razu pożałowałam tych wszystkich lat, które przeminęły bez niego. Gdybym była bardziej stanowcza i potrafiła walczyć o swoje...
Gdy poznałam Feliksa miałam szesnaście lat i byłam panienką z szanowanej krakowskiej rodziny adwokatów. Feliks miał wtedy osiemnaście lat i był praktykantem w cukierni na Jagiellońskiej. Ja byłam jedynaczką, on pochodził z wielodzietnej, chłopskiej rodziny, mieszkającej na wsi pod Krakowem. Gdy moi rodzice dowiedzieli się, że po lekcjach spotykam się z nim, zamiast chodzić na francuski, zabronili mi wychodzić z domu. Ojciec odwoził mnie rano do szkoły i odbierał po lekcjach. Nie mogłam odbierać telefonów ani przyjmować koleżanek, które mogłyby szmuglować liściki od mojego niechlubnego adoratora. Buntowałam się, nie chciałam jeść, opuściłam się w nauce,  nie odzywałam się do rodziców, myśląc że moimi metodami ich skruszę. Nic z tego. Moją młodzieńczą miłość uznali za hańbiącą. Gdyby wieść o tym, że ich córka spotyka się z biednym praktykantem rozniosła się po Krakowie, byliby spaleni
w towarzystwie. Tłumaczyli mi to setki razy, podczas gdy ja udawałam że nie słyszę. Po roku dałam sobie spokój z fochami, nadal jednak płakałam w poduszkę. Nie spotkałam Feliksa już nigdy.
W cukierni powiedziano mi że praktykanci zakończyli już naukę i rozjechali się do domów. Zuzka, moja przyjaciółka przekazała mi plik listów od Feliksa, które pisał do mnie podczas przymusowego rozstania, w ostatnim podał mi swój domowy adres. Nie miałam wtedy odwagi tam pojechać. Kobieta latająca za mężczyzną nie mieściła się nawet w moich  mocno liberalnych poglądach.
Postanowiłam zapomnieć o mojej niespełnionej miłości, nie udało mi się jednak całkowicie wyrzucić go z serca. Kilka lat później, gdy byłam już studentką, zebrałam się na odwagę
i pojechałam do jego rodzinnej miejscowości. Odszukałam jego dom, drzwi otworzył mi jego brat
i powiedział, że Feliks wyjechał do Wrocławia, bo tam znalazł pracę. Nie dał mi jego adresu, nie chciał, a może tak jak mówił, po prostu nie miał. Skończyłam studia, rozpoczęłam pracę. Potem poznałam Mietka, zrobił dobre wrażenie na rodzicach, bo jego ojciec był lekarzem. Poślubiłam go bez miłości ale bałam się staropanieństwa. Po ślubie rodzice nie ingerowali w nasze życie, a ja sama też nie chciałam się skarżyć. Sama niosłam swój krzyż, w duchu nie raz przeklinając siebie samą, że nie potrafiłam zawalczyć o miłość do Feliksa. Parę lat później ktoś ze starych znajomych powiedział mi, że Feliks ożenił się we Wrocławiu i jest właścicielem cukierni i kawiarni. Zabolało mnie, że on też nie próbował mnie szukać, walczyć. Wmawiałam sobie, że zrobił to z miłości do mnie, nie chciał bym miała kłopotyz rodzicami. Przez wszystkie lata z Mietkiem, myśl o Feliksie przynosiła ukojenie. Wspomnienie naszej czystej miłości dawało mi spokój i szczęście, gdy moje małżeńskie życie całkowicie się sypało. Wyobrażałam sobie jak może wyglądać, jak wygląda jego żona, czy ją kocha, czy kocha ją tak jak mnie, czy w ogóle kiedykolwiek o mnie myślał. Wolałam wierzyć, że tak. Nie przypuszczałam że jeszcze kiedykolwiek go spotkam, a o tym, że będzie wolny już nawet nie śmiałam marzyć.
- Janina. To nie może być przypadek. To Opatrzność nam siebie zsyła. Chodźmy gdzieś, porozmawiajmy. Tam, na parkingu jest mój samochód, pojedźmy do jakiejś kawiarni.
- Masz samochód? – szczebiotałam jak nastolatka - To nie, nie pojedziemy do kawiarni. Zapraszam Cię do siebie, do Katowic.
Przegadaliśmy wtedy całe popołudnie, wieczór i noc. Musieliśmy opowiedzieć sobie prawie trzydzieści lat rozłąki. Feliks wziął ślub w pięćdziesiątym pierwszym. Nie z miłości, raczej ze strachu przed samotnością. Owszem, szanował swoją żonę, bardzo ją lubił i z czasem pokochał,  mieli wiele wspólnych zainteresowań, ale jak twierdził przez wszystkie lata tęsknił za mną. Nie szukał mnie wcześniej, bo nie chciał robić mi kłopotów. Wiedział,że jest prostym człowiekiem i nie może marnować życia dobrze urodzonej pannie. Żyli z żoną, w małym mieszkanku na obrzeżach Wrocławia. Nie mieli dzieci. Gdy zmarła na wylew, zrozumiał, że życie jest krótkie i  polega na dążeniu do spełnienia swoich marzeń. Postanowił mnie odnaleźć. Gdy dowiedział się, że mam męża i dzieci, wycofał się, nie chciał po raz kolejny napytać mi biedy. Do Piekar przyjechał, bo tu mieszka jego siostra i to właśnie w jej poszukiwaniu przeciskał się tak zawzięcie podczas nabożeństwa. Nigdy nie przypuszczał, że spotka tam mnie.
Siedząc w moim mieszkaniu raz po raz to wybuchaliśmy śmiechem na wspomnienie radosnych chwil, to ocieraliśmy łzy, na wspomnienie losu, który nas rozłączył. W ciągu miesiąca Feliks pozamykał wszystkie swoje sprawy we Wrocławiu, sprzedał mieszkanie, kawiarnia już dawno nie przynosiła zysków, zamknął więc ją bez żalu. Przeprowadził się do mnie, szybko wzięliśmy ślub, by nie prowokować plotek o lekko podstarzałej parze mieszkającej na kocią łapę.
Moi synowie zaakceptowali go błyskawicznie, choć tak bardzo obawiałam się ich reakcji. Jacek
i żona Marka byli świadkami na naszym ślubie. Paulinka, która nie miała dziadka ani od strony ojca ani matki, znalazła go w Feliksie.
Dziękowaliśmy Bogu, że dał nam się spotkać i spędzić razem resztę życia. Nie mogliśmy już mieć wspólnych dzieci ale to nie było najważniejsze. Życie płynęło nam spokojnie. Feliks pracował w cukierni, po paru latach został wspólnikiem zakładu. Ja pracowałam w urzędzie a po przejściu na emeryturę udzielałam lekcji francuskiego.
- Jak ten czas przeleciał, Feliksie – powiedziała Janina głaszcząc policzek Grzywacza na fotografii przedstawiającej ich, przytulonych i uśmiechniętych podczas zeszłorocznych Świąt – Kto by pomyślał, że przeżyję z Tobą jeszcze dwadzieścia pięć tak szczęśliwych lat. Tak tęsknię za Tobą i za smakiem Twoich pierniczkowych serc.

Agnieszka Kamińska
Serce z piernika

Nie chce mi się spać, kolejna noc z głowy. Liczę barany, jeden, dwa, trzy. Rozmawiam z sama ze sobą, czyżby była to oznaka szaleństwa? Oczywiście, że nie. Połowa ludzi na świecie tak ma, rozmawia sama ze sobą. Dobrze, to liczę od nowa barany, jeden, dwa, trzy i odpływam do krainy Morfeusza, zasnęłam. Skąd o tym wiem? Nie wiem, po prostu nie pamiętam tego co się dzieje po liczeniu baranów.
-Gabi wstawaj, spóźnimy się na zajęcia.
- Nie chce mi się dzisiaj iść na zajęcia, znowu będziemy roztrząsać trudne przypadki, a to dla mnie zbyt wyczerpujące, sama wiesz. Sama jestem takim ciężkim przypadkiem, człowieka na rozdrożach, co nie wie co dalej z sobą począć, dobrze, że chociaż mam Ciebie Aguś,  jesteś moją najlepszą przyjaciółką, wiesz o tym?
-Wiem, wiem i dlatego jako twoja najlepsza przyjaciółka zmuszam cię do wstania z łóżka i pójścia na  uczelnię, by chłonąć wiedzę, potem będziesz  mogła pomóc takim trudnym przypadkom, jak Ty sama, nie sądzisz?
-Pewnie masz rację, wygrałaś, wstaję.
Wstałam, zwlekłam się z łóżka. Podeszłam do lustra, ja czy nie ja? Włosy w nieładzie, potrzebne byłoby farbowanie, podkrążone oczy, masakra, a wszystko przez Filipa. Rozstaliśmy się niedawno, czy go kochałam? Tak, z nim  czułam się  bezpiecznie, czy to można nazwać miłością?  Zostawiam to bez odpowiedzi. Filip mnie kochał, to wiem na pewno, mówił o tym wielokrotnie, jego zachowanie względem mnie było bez zarzutu. Dlaczego więc to wszystko się skończyło? Sama jestem w szoku. Nie wiem. Filip pewnego dnia spakował swoje rzeczy i wyprowadził się, zostawił tylko list, w którym wyjaśnił, że nie może dłużej znieść mojego zachowanie względem niego, tego że go nie kocham. To stwierdzenie zabolało mnie najmocniej. Ja nie kocham Filipa? Jak to, obudziła się we mnie typowo kobieca złość i obraziłam się ,na wszystko i wszystkich dookoła, tylko Aga trzymała mnie na powierzchni, moja najlepsza przyjaciółka. Razem studiowałyśmy psychologię. Paradoksalnie powinnam lepiej rozumieć mechanizmy ludzkiego postępowania, ale nie rozumiem, nie mogę pojąć tego, co zrobił Filip.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos Agi.
- Gabi gotowa jesteś? Bo ja tak i wychodzę.
- Poczekaj jeszcze trochę, tylko nałożę  coś na siebie i wychodzimy.
Pogoda tego dnia nie nastrajała pozytywnie, tylko Aga była nie naturalnie pobudzona, nie wiem dlaczego. Aga była bardzo ładną i sympatyczną dziewczyną, nieco jednak dziwną, nie każdemu jej poczucie humoru odpowiadało. Śmieszył ją żart w stylu Monty Pythona, nie każdemu on jednak odpowiadał, mi akurat nie przeszkadzał. Znałyśmy się od liceum, chodziłyśmy do tej samej klasy i poszłyśmy na ten sam kierunek studiów. Aga była dla mnie kimś w rodzaju bufora bezpieczeństwa, przed złem tego świata, zawsze pomocna, zawsze dająca dobre rady, taka przyjaciółka to skarb, czasem zastanawiałam się co ja daję jej w zamian i dlaczego mnie tak lubi. Dobrze, że ją mam. Niedługo Święta Bożego Narodzenia, rodzice jeszcze nie wiedzą, że rozstałam się z Filipem i tak naprawdę nie wiem jak im to powiedzieć. Mama wczoraj dzwoniła i oznajmiła, że zaczęła piec świąteczne pierniczki w kształcie serc, oczywiście ucieszyłam się, bo jak inaczej mogłam zareagować na rodzinną tradycję. Gdy byłam młodsza i mieszkałam z rodzicami, razem piekłyśmy z mamą serduszka z piernika, dlaczego akurat serca, mama mówiła zawsze, że Boże Narodzenie jest  czystą miłością i stąd te serca symbolizujące miłość. Na myśl o przeszłości, robi mi się ciepło na duszy. Przy Filipie czułam namiastkę takiego szczęścia, jak w domu rodzinnym. Może to dobrze, że odszedł. Może rzeczywiście przy mnie nie doświadczyłby pełnego spełnienia. Takie pytania krążyły mi po głowie, nieustannie, tak już mam, więcej przeżywam w sobie, niż na zewnątrz. Aga jest taka sama, jak ja i może dlatego połączyła nas nić przyjaźni, jest jednak ode mnie lepsza, potrafi wyciągnąć człowieka z najgorszej opresji. Moim zdaniem lepiej nadaje się na psychologa, niż ja. Zobaczymy, czas pokaże, może i ja odkryję w sobie coś, o czym nie wiem i będę pomagała innym w ich problemach.
- Aguś, jestem gotowa, idziemy.
-  ładnie wyglądasz w tym zielonym swetrze.
- Dziękuję.
- Gabi, powiedz mi szczerze, kochałaś kiedykolwiek Filipa?
- Jak się nad tym dłużej zastanawiam, to tak, kochałam go na swój sposób, może nie tak, jak to się dzieje w romantycznych filmach, ale życie to nie jest film prawda?
- Nie wiem co powiedzieć. Myślałam, ze nic do niego nie czujesz, że jest tylko kimś, kto pojawił się w Twoim życiu tylko na  jakiś czas, a potem go rzucisz, tak jak innych.
- No widzisz, jakie to życie bywa przewrotne, to on mnie rzucił, o ironio, pierwszy facet, który powiedział- żegnaj. Wybacz, nie chcę o tym mówić.
- Podejrzewasz co się mogło stać?
- Nie i nie chcę wiedzieć.
- A ja bym chciała wiedzieć.
- A ja nie i skończmy ten temat, nie jestem  gotowa, na tą wiedzę.
- Dobrze, nie ma tematu, pamiętaj jednak, że jestem i zawsze możesz ze mną porozmawiać. Ja po prostu bardzo lubiłam Filipa i nigdy bym nie pomyślała, że taki fajny człowiek, może tak postąpić.
- No widzisz jacy są ludzie, ja też bym nie podejrzewała go o taką rzecz.
Dalszą drogę na uczelnię pokonałyśmy w milczeniu. Nie mogłam powiedzieć Adze, jaką ranę mam w sercu , jak jest mi ciężko. Oczywiście, żebym chciała wiedzieć co się stało i może kiedyś się dowiem. Może pewnego dnia Filip stanie w drzwiach i powie- przepraszam, możemy porozmawiać i będzie jak w tych wszystkich  filmach o miłości, chyba się  rozmarzyłam . Na razie jest jak jest i niebawem Święta Bożego Narodzenia, cudowny czas spokoju, miłości, choinki i pysznych pierniczków, oczywiście w kształcie serc. Na samą myśli uśmiecham się do siebie. Wbrew pozorom cieszę się jak dziecko na te Święta.
***
-Moja kochana córeczko jesteś nareszcie, tak się cieszę.
- Ja też się cieszę.
-A gdzie Filip? – Dojedzie później?
- Nie, w ogóle nie przyjedzie, nie jesteśmy już razem…
- Co proszę? – Nie jesteście, dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Nie byłam gotowa na taką rozmowę. Chciałam to przemyśleć. Filip odszedł i do miesiąca nie mam z nim kontaktu, zupełnie nie wiem co się stało.
- Nie wiem co powiedzieć kochanie, brak mi słów.
- Mi też zabrakło, jak  wyniósł się z domu.
Nic nie jest w życiu doskonałe, choćby na takie wyglądało, Filip, mój ukochany, idealny chłopak. Odszedł w siną dal, smutek i nostalgia, jakby powiedziała Aga.
Święta przebiegły w atmosferze miłości. Moje ulubione pierniczki zniknęły w pierwszej kolejności. Odpoczęłam, wyspałam się i na chwilę zapomniałam. Do Warszawy wróciłam przed Nowym Rokiem miałyśmy z Agą iść na bal z ludźmi z naszej uczelni, całą grupą, poszaleć i wejść z przytupem w Nowy Rok. Takie były plany. Wszystko rozpadło się  w jednej sekundzie. Idąc ulicą, po drugiej stronie zamajaczyła mi postać Agnieszki, roześmianej Agnieszki z chłopakiem…To był Filip, ktoś powie, to niemożliwe, nic tego nie zapowiadało, a ja powiem życie nie jest sprawiedliwe…Weszłam na ulicę i nie zauważyłam auta, tak po prostu, go nie widziałam. Upadłam. To wszystko co zapamiętałam. Upadłam.
***
Obudziłam się w szpitalu, nie wiem ile byłam nieprzytomna, wiem jedno wszystko mnie bolało, nie pamiętałam wypadku, pamiętałam tylko co było przed-  moją najlepszą przyjaciółkę w towarzystwie mojego byłego chłopaka, ten obraz utkwił w mojej głowie, tylko ten. Obok mnie siedziała mama z zamkniętymi oczyma, chyba czekała aż się wybudzę. Nie chciałam jej budzić, pewnie była zmęczona. Znowu zamknęłam oczy. Znowu zasnęłam i spałam tak jeszcze długo, nie chciało mi się wstać, nie chciało mi się żyć, ona nic nie wiedziała, a ja zostałam zdradzona i nic ani nikt tego nie zmieni, chyba tylko cud.
***
Minął kolejny dzień, otworzyłam oczy, delikatnie i niespiesznie.
- Kochanie, to ja mama, pamiętasz coś? Zaraz zawołam lekarza. Tyle dni czekałam, aż się obudzisz, tyle dni, moja najdroższa córeczka.
Mama wybiegła, ja nadal czułam się źle, moja dusza cierpiała, moje serce było rozdarte na pół, co jest gorsze, od tego rozdzierającego bólu wewnątrz mnie? Co jest gorsze…
- Dzień dobry młoda damo? Jak się dziś czujemy? Długo się spało, chyba czas wstawać?
Nie chciało mi się mówić, jednak cicho odpowiedziałam – Dobrze się czuję panie doktorze.
- To bardzo się cieszę. Ogólnie stan pani jest dobry, operacja choć poważna, przebiegła dobrze, musieliśmy potrzymać panią w śpiączce farmakologicznej, dlatego pani trochę dłużej spała, rozumie pani, co do niej mówię?
- Tak, rozumiem.
- To dobrze, zostawię panią z mamą, proszę odpoczywać, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- Mamo, ile czasu byłam nieprzytomna?
- Pięć dni- Kochanie, pięć dni. To była dla Twojego zdrowia.
- Czy była tu Agnieszka?
- Była…
- Zadzwoniłaś do niej?
- Nie, to ona Cię znalazła po wypadku… i wezwała pogotowie, dobrze że tam była, szybko zareagowała.
- Rozumiem.
- A potem jeszcze przyjechała do szpitala?
- Była raz…, był jeszcze ktoś z nią, ale nie wiem czy jesteś gotowa na to, z kim była…
- Z kim? – Powiedz proszę…
- Z Filipem…
- Coś dla Ciebie zostawił…
- Co takiego?
- Jesteś gotowa? - Może to dla Ciebie zbyt wiele emocji.
- Jestem.
Mama podeszła do małej szafki w końcu szpitalnego pokoju, otworzyła i wyjęła duże, brązowe serce z piernika… Nie mogłam ukryć wzruszenia, może rzeczy nie są takie, jakie się wydawały, może jeszcze wszystko da się uratować,  to było duże serce z piernika z napisem- Kocham Cię Gabi… Nic dodać, nic ująć, szczęśliwe zakończenie.

Marta Wiśniewska                                                             
Serce z piernika



- Czy to naprawdę się dzieję? Czy tak piękne rzeczy mogą przytrafiać się właśnie mnie?- Oliwia spoglądając na prószący śnieg, czuła jak w jej głowie, niczym kadry filmowe, przewijają się obrazy nasuwające niedowierzanie w to, co od pewnego czasu zaczęło dziać się jej w życiu.
Wydawało się jej to nieprawdopodobne- ona ze swoim brakiem pewności miałaby dosięgnąć czegoś tak wyjątkowego jak miłość i to w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu- zastanawiała się.
Bulgot wrzącej wody w czajniku wyrwał ją z zamyślenia, podeszła więc do blatu kuchennego i zaparzyła kawę, dodała do niej odrobinę śmietanki, cynamonu oraz przyprawy korzennej i usiadła przed ekranem laptopa.
 Od dwóch tygodni była właścicielką internetowej cukierni „Serce z piernika”, ale nie była to jedna z wielu cukierni, była to prawdziwa, ba najprawdziwsza twórczość kulinarna, która z dnia na dzień zyskiwała w sieci ogromne uznanie.
Zanim jednak do tego doszło… Wiele się wydarzyło…
 Czy były to zdarzenia, którymi ktoś odgórnie kierował, czy zbiegi okoliczności?
Oj, to musiał być jakiś tajny plan, napisany gdzieś tam u góry przez tego, w którego Oliwia od dziecka wierzyła.
 Nie miała łatwego dzieciństwa, niestety. Nic więc dziwnego, że barak wiary w siebie znała od podszewki, a to bolało, bardzo bolało.
 - Wolę dostać uwagę do dzienniczka, niż siedzieć w ławce z tą dziwaczką - wrzasnęła jedna z dziewczynek, gdy nauczycielka wskazała jej miejsce w ławce obok siedmioletniej Oliwki.
Mała objęła twarz dłońmi, łzy stanęły jej w oczach, ale udało jej się je stłumić. Była bowiem przyzwyczajona do tego typu sytuacji, które od kilku miesięcy przeżywała od poniedziałku do piątku, od znienawidzonego poniedziałku do jakże bardzo wyczekiwanego piątku.
 W szkole dzieci traktowały ją jak trędowatą. Czy mieli ku temu powód?
Nie, na pewno nie!
Jednak w ich mniemaniu noszenie okularów z grubymi szkłami dawało im zgodę na to, by nazywać Oliwię dziwadłem, potworem, robokopem. I były to najłagodniejsze określenia, która dziewczynka musiała znosić na co dzień.
 - Z takim wyglądem nie warto żyć - rzekła Małgosia do Oliwki na jednej z przerw.
 - Jeśli Ci przeszkadzam, to po prostu nie patrz na mnie - odpowiedziała.
 - Uhaaaa - Małgosia wybuchła śmiechem tak głośnym, że z całą siłą rozniósł się echem po szkolnym korytarzu.
Pozostałe dzieci od razu podniosły wzrok i podbiegły pod salę numer dwadzieścia trzy, gdzie stały dziewczynki.
Dziewczynki, które mogłyby być dobrymi koleżankami, gdyby nie fakt grubych szkieł w okularach Oliwki.
Pozostałe dzieci zaczęły w pogardliwy sposób krzyczeć w kierunku Oliwii, ona skuliła się i powoli oddalając się od grupy modliła  się, by trzy ostanie lekcje minęły jak najszybciej.
 Najlepszym i najskuteczniejszym lekarstwem na klasowe szykany były opiekuńcze ramiona prababci Agnieszki, którą kochała całym swym dziecięcym sercem.
Prababcia była dla niej kimś, kto potrafił dodać jej otuchy, kimś, z kim najczęściej odrabiała lekcje, kimś, z kim mogła płakać i śmiać się.
 Tak mijały kolejne lata. W szkole niestety nic się nie zmieniało, a Oliwia przywykła do tego, że jest odludkiem, choć nie z własnego wyboru.
Zaakceptowała taki stan rzeczy i nauczyła się walczyć z niełatwą codziennością.
 Prababcia ją wspierała, niestety rodzice nie. Nie było w nich takiej czułości, jaką emanowało do świata serce ukochanej prababci. Zajęci swoimi pracami, zamknięci w świecie dorosłych, nie bardzo wiedzieli co dzieję się w życiu ich córki. Zdecydowanie więcej czasu poświęcali jej bratu, który, co tu dużo mówić, był ich oczkiem w głowie.
 - Usiądź przy mnie - powiedziała któregoś dnia prababcia Agnieszka, spoglądając czule na Oliwkę.
 - Musisz być dziecko bardziej dzielna, musisz mieć większy wpływ na swoje życie, chciałabym abyś nauczyła się wiary w siebie - mówiła tamtego dnia.
 - Babciu - jęknęła Oliwka - ja naprawdę nie potrafię - odpowiedziała wtulona w jej ramiona.
 - Jest na to sposób - rzekła babcia.
 - W Swarzędzu mieści się zakon, do którego dołączyła moja znajoma- Klara, siostra zakonna, została przeniesiona i będzie sprawować funkcję nauczycielki w tamtejszym liceum.
 - Za rok kończysz szkołę podstawową i uważam, że tamto liceum będzie dla Ciebie najlepsze, a Klara stanie się dla Ciebie kimś, na kogo zawsze będziesz mogła liczyć - dokończyła.
 Gdy Oliwia i Klara poznały się, od razu jakaś nić porozumienia pojawiła się w ich relacji. Z czasem zrodziło się między nimi wzajemne, ogromne przywiązanie.
Wprawdzie Oliwka nadal uczęszczała do swojej podstawówki, ale z radością wyczekiwała momentu, aż zacznie się nabór do liceum.
Czuła się o wiele lepiej, spotkania z siostrą Klarą dodały je wiary w siebie, pewności, animuszu, jednym słowem dodały jej skrzydeł, które w jej przypadku okazały się niezbędne do tego, by ruszyć z miejsca i spróbować sprawić, aby codzienność stała się lepsza i bardziej radosna, bo w głębi duszy marzyła o życiu pełnym jasnych barw.
 - Jesteś jedyna i wyjątkowa - te słowa jak mantrę powtarzała Klara, gdy Oliwia ją odwiedzała i gdy razem spędzały czas.
 - Nie pozwól, by ktokolwiek Tobie tą wiarę odebrał, nie wątp w siebie, a to zaprocentuje - powtarzała.
 Krótko przed pójściem do liceum, odeszła prababcia Oliwki. To był dla niej bardzo trudny, smutny czas. Niewysłowiona pustaka i żal.
Pomoc siostry Klary okazała się bezcenna, każdego dnia Oliwia czuła w niej oparcie, a tym samym każdego dnia od nowa uświadamiała sobie jakie miała szczęście w chwili, gdy ta drobna zakonnica pojawiła w jej życiu.
 W zakonie siostry prowadziły internat, w którym Oliwia zamieszkała od czasu rozpoczęcia nauki w liceum. Jej rodzice nie mieli nic przeciwko, a ona wśród zakonnic czuła się o wiele lepiej, niż w domu rodzinnym.
Pokochała wszystkie zakonnice, bardzo się z nimi zżyła, stały się jej bliskie, a siostra Klara najbliższa, tak jak kiedyś prababcia Agnieszka.
To właśnie ona stała się jej powierniczką, wiedziała o jej radościach i smutkach, nadziejach i marzeniach, które z czasem zaczęły rodzić się w jej głowie.
W liceum, do którego uczęszczała, znalazła swoje koleżanki, grono znajomych, z którymi lubiła spędzać czas. Może nie były to wielkie przyjaźnie, ale na pewno koleżeństwo warte tego, by je pielęgnować.
 Oliwia odnalazła się w Swarzędzu, pokochała to miasteczko, czuła się tam dobrze, miała swoje ulubione uliczki, swoje ulubione sklepy, ukochane jezioro, nieopodal którego uwielbiała spacerować gdy czuła potrzebę przemyślenia pewnych spraw i poukładania ich w odpowiedniej hierarchii.
 - Siostro - westchnęła pewnego dnia Oliwia.
 - Tak, słucham Cię dziecko moje - siostra Klara odpowiedziała zaparzając aromatyczną herbatę malinową.
 - Teraz to Ty jesteś drogowskazem na drodze mojego życia - powiedziała Oliwia głosem pełnym wdzięczności.
Klara spojrzała na nią, a łzy spłynęły jej po policzkach.
Obie wiedziały, że ten moment już na zawsze pozostanie w ich sercach.
 Lata liceum mijały spokojnie, dużo bardziej radośnie, niż te, za czasów podstawówki.
Ale gdy koleżanki Oliwki po raz pierwszy umawiały się na randki, znajdowały sobie chłopaków, chodziły do kina, czy kawiarenek, ona trzymała się z dala od tych tematów.
To blizny z okresu podstawówki, tacy ludzie jak ja mogą nauczyć się wiary w siebie, mogą nabyć pewności, ale nie mają prawa do większej i pełniejszej dawki szczęścia, nie mają prawa do miłości- często powtarzała w swych myślach.
Czuła, była wręcz przekonana, że wywodząca się z biednej rodziny dziewczyna, która od dziecka nosi okulary z grubymi szkłami, nie jest w stanie dotknąć czegoś, co kryję się w słowie miłość.
Wieczory wolała więc spędzać na nauce i…, no właśnie, w trzeciej klasie odkryła w sobie pasję do pieczenia i to taką pasję z prawdziwego zdarzenia.
 Siostry zachwycały się jej wypiekami i talentem kulinarnym.
 - Ta muffinka z kremem rozpływa się w buzi - słyszała wielokrotnie.
 - A te kruche ciasteczka z kardamonem, smak nie do opisania - słyszała znowu.
Zakonnice prześcigały się w zachwytach, a ona cieszyła się, że jej pasja może przynieść innym aż tyle radości.
Sprawy damsko-męskie odrzucała, bo nie wierzyła w ich powodzenie, przynajmniej w swoim przypadku.
I chodź siostra Klara powtarzała jej, że na miłość trzeba się otworzyć, troszkę uchylić jej drzwi serca i własnego życia, ona tkwiła w swoim przekonaniu.
Jak bardzo się myliła, przekonała się za kilka lat, na razie wiedział o tym tylko sam Bóg.
 Gdy dostała się na studia, jej radość nie miała końca, a i zakonnice były z niej bardzo dumne.
 - Nasza zdolna podopieczna - mówiły nieomalże chórem.
 Pomimo, że studiowała w Poznaniu, to jednak nadal mieszkała w Swarzędzu. Wprawdzie już nie u sióstr, ale w wynajętym nieopodal ich zakonu mieszkaniu. Dzięki temu mogła je często odwiedzać, zamykać się w ich magicznej kuchni i wyczarowywać dla nich słodkie cuda, w których z miesiąca na miesiąc stawała się prawdziwą mistrzynią.
 Na studiach wszystko układało się po jej myśli, wszystko szło zgodnie z planem.
Wszystko, po za jednym.
Spoglądając na swoje koleżanki, które wchodziły w szczęśliwe związki, planowały śluby, myślały o dzieciach, czuła się coraz częściej samotna.
Brakowało jej kogoś, przy kim mogłaby czuć się w pełni bezpiecznie, kogoś, dla kogo byłaby ważna, najważniejsza. Jednocześnie nadal utwierdzała się w przekonaniu, że miłość, dom, rodzina, to cele, których ona nigdy nie osiągnie. Skupiała się zatem na nauce, a z czasem na pisaniu swojego bloga.
„Słodka Magia”- tak go nazwała za radą siostry Marianny, bliskiej przyjaciółki siostry Klary. Siostra Marianna jako największa fanka jej kulinarnego talentu, zgodnie ze wszystkimi pozostałymi zakonnicami twierdziła, że w jej słodkościach zawarta jest szczypta magii.
 - Inaczej nie byłyby tak pyszne - mówiła zakosztowując się w korzennych herbatnikach.
 - Dziecko - rzekła pewnego dnia biorąc w swoje dłonie dłoń Oliwki - w życiu jest o wiele łatwiej, gdy ma się kogoś, na kim można polegać, gdy ma się kogoś, kto stanie za nami murem w każdej sytuacji - rozwinęła myśl.
 - Siostro…- przerwała jej Oliwia, ale Marianna nie dała się zbić z tropu.
 - Jeśli Ty sama nie otworzysz się na miłość, może Cię ona ominąć, nie pozwól na to - dodała czułym, ale stanowczym głosem.
Te słowa często powracały w myślach Oliwii.
Wiedziała, że są prawdziwe.
 Spychanie potrzeby miłości na dalszy plan to jakby wyrzekanie się samej siebie, bo od kiedy tylko pamiętała, marzyła o tym, by kiedyś, gdy dorośnie, mieć szczęśliwy dom oraz  rodzinę. Paradoksalnie jednak uważała, że na to nie zasługuję, że miłości wszyscy mogą doświadczyć za wyjątkiem jej samej.
Bo czy kobieta nosząca grube szkła w okularach może zastąpić takiego zaszczytu, jakim jest miłość?- często w jej głowie padało to pytanie.
Co gorsza, od razu pojawiała się też odpowiedź, jakże smutna odpowiedź- nie.
Miłość to uczucie, które mnie nigdy nie spotka- smutek zalewał falami jej myśli, wtedy jak  najprędzej starała się je odepchnąć od siebie i skupić na czymś innym.
 Studia skończyła z wyróżnieniem, jedno z jej marzeń się spełniło, została nauczycielką nauczania początkowego i w tej dziedzinie się realizowała.
Jej kulinarny blog też rozwijał się pełną parą, miała coraz więcej czytelników, którzy komplementowali jej przepisy, jego prowadzenie oraz praca z dziećmi stały się sensem jej życia.
W wolnym czasie najchętniej odwiedzała siostry.
 Miała dwadzieścia dziewięć lat, gdy do drugiej klasy szkoły podstawowej, w której uczyła, doszła dziewczynka- miała na imię Ania.
Nieśmiała, małomówna, skryta, zamknięta w sobie- z takiej strony od razu dała się poznać.
Dyrektorka szkoły uprzedzała o tym, że nowa uczennica, to dziewczynka po przejściach, dlatego jest bardzo zdystansowana wobec innych dzieci.
 Na zebraniu rodzicielskim Oliwia poznała jej tatę.
 - To pan jest ojcem Ani, prawda?
 - Tak - odpowiedział podchodząc do jej biurka.
 - Chciałabym, aby Ania odnalazła się w grupie, by znalazła w klasie przyjaciół, ale przyznam szczerze, że jest tak zamknięta w sobie, że trudno mi do niej trafić, na przerwach nie chce rozmawiać z innymi dziećmi, pomimo że one wyciągają  do niej rękę.
 - Czy zgodziłby się pan na rozmowę Ani z naszą szkolną panią psycholog? - dodała po  chwili.
 - Hmm...- moment zastanowienia najwidoczniej był potrzebny panu Piotrowi (bo tak miał na imię tata Ani), by uświadomić sobie powagę sytuacji.
Lekko przestraszonym głosem odpowiedział.
 - Dobrze, jeśli to miałoby pomóc mojemu dziecku, to proszę spróbować.
Siedząc wtedy na krześle, na przeciwko biurka Oliwii, opowiedział jej dlaczego córka zachowuje się w ten sposób.
 Dwa lata wcześniej jej mama, a jego ówczesna żona wyjechała do Londynu, do pracy, miało być to zajęcie na trzy miesiące, potem miała wrócić.
Stało się jednak inaczej.
 - Pewnie pani się domyśla? - spytał?
 - Domyślam się, że pana żona nie wróciła do kraju - odpowiedziała Oliwia trochę zmieszana.
 - Po pół roku od znajomych dowiedziałem się, że poznała kogoś, że planuje tam zostać na stałe.
 - Po dwóch kolejnych miesiącach dostałem list, w którym potwierdziła tylko to, co już właściwie było jasne.
 - Nie to jednak było najgorsze - kontynuował.
 - Najgorsze było to, że ani słowem nie napomknęła nawet o nasze córeczce, tak jakby jej nie było.
Ukrył w dłoniach twarz.
 - Postaramy się pomóc pana córce - kilka chwil ciszy przerwała Oliwia, zrobiła to tak stanowczym tonem, że kąciki ust jej rozmówcy zaczęły tworzyć coś, na kształt uśmiechu.
 Następnego dnia Oliwia z rana udała się do szkolnej psycholog, a tym samym swojej serdecznej przyjaciółki Danki, by zapytać jak można pomóc małej Ani.
Wszystko jej dokładnie wytłumaczyła, mówiła o tym, że mała stała się zamknięta w sobie od czasu braku kontaktu z matką, o tym że prawdopodobnie na skutek stresu boi się relacji z otoczeniem, boi się odrzucenia, bo tego przecież doświadczyła ze strony najbliższej osoby.
A takie przeżycia bez wątpienia zostawiają ślad w psychice.
Danusia obiecała  pomoc i słowa dotrzymała.
 Mała za namową swojej nauczycielki zaczęła uczęszczać na spotkania z psychologiem trzy razy tygodniu.
 - Proces wznawiania relacji z otoczeniem nie jest łatwy - powiedziała Danka spoglądając po kilkunastu dniach na Oliwię, a Ania to szczególnie wrażliwa dziewczynka i potrzeba jej wiele czasu i uwagi, by mogła odzyskać pewność siebie, a zarazem i wiarę w ludzi - dodała.
Jednak od samego początku było widać u niej postępy i to Oliwię cieszyło najbardziej.
 Pan Piotr był wniebowzięty patrząc na zmiany jakie zachodzą w zachowaniu jego córki.
 - Jest pani aniołem - mówił głosem pełnym wdzięczności do Oliwii, gdy przychodził po małą  do szkoły.
 - Ten komplement bardziej należy się naszej pani psycholog, to ona pomaga Ani, to dzięki niej w małej zachodzą tak pozytywne zmiany.
 - Ale od pani dobrego słowa wszystko się zaczęło… - odpowiedział tata dziewczynki, a na policzkach Oliwii pojawił się rumieniec, bez tego chyba po prostu nie potrafiła przyjąć komplementu.
 We wrześniu, gdy ponownie rozpoczął się rok szkolny, Oliwia tak często jak zawsze zaglądała do zakonnic, bo czas z nimi spędzony był dla niej bezcenny.
 - Siostro Klaro, tak się cieszę, że Ania wychodzi na prostą - Oliwia zwierzyła się jej pełna entuzjazmu i radości w głosie.
Klara znała całą historię i od początku modliła się o to, by dziewczynce udało się pomóc.
 - Widzisz - odpowiedziała Oliwii - to dar  niebios, tak jak i to, że ta mała wraz ze swoim ojcem pojawili się na Twojej drodze.
 - Jeśli wiesz co mam na myśli, oczywiście - dodała po chwili z pozornie tajemniczym uśmiechem na twarzy, bo doskonale wiedziała, że Oliwia rozumie ją w pół słowa.
 - To Pan Bóg wymyśla dla nas plan, pamiętaj o tym, przed jego planem nie uciekniesz - dokończyła.
 Czas pokazał, jak skuteczna okazała się pomoc Danki.
Mała otworzyła się na koleżanki i kolegów z klasy. Stała się bardziej ufna, chętniej spędzała czas w grupie, a największym sukcesem było to, że prawdziwie zaprzyjaźniła się z jedną z dziewczynek z klasy- Justynką.
Radość ojca Ani wymalowana była na twarzy zawsze, gdy zjawiał się w szkole, czy to na zebraniach rodzicielskich, czy wówczas, gdy odbierał córkę po lekcjach.
Za każdym razem znajdował słowa pełne wdzięczności, którymi obsypywał nauczycielkę córki.
Tylko czy za tymi słowami kryła się wyłącznie wdzięczność?
Na to pytanie potrafił wtedy odpowiedzieć jedynie Bóg.
A że siostra Klara twierdziła, że życie człowieka układa się według jego planu, to gdzieś w głębi serca czuła, że teraz Bóg chce z góry zatroszczyć się o Oliwię.
Miała intuicję , oj miała.
 Wkrótce nawet Danka zauważyła, że wdzięczność Piotra wobec Oliwii wykracza po za tą, którą człowiek w takiej sytuacji zazwyczaj okazuje drugiej osobie.
Tylko Oliwia tego nie zauważała, albo może bała się zauważyć, dostrzec, że ten mężczyzna  czuje do niej coś więcej.
Pan Bóg musiał zatem bardziej zdecydowanie wdrażać swój plan.
Zdecydowanie - to z pewnością był czynnik, nad którym musiał się najbardziej skupić.
 Gdy więc kolejnego dnia ojciec Ani przyszedł odebrać córkę ze szkoły, jak zwykle podszedł do jej wychowawczyni.
Z jego ust znów wypłynęły słowa wdzięczności za pomoc i opiekę nad Anią, bo Oliwia z całą troskliwością i wrażliwością płynącą z serca zajmowała się dziewczynką, by jak najlepiej czuła się w grupie.
Pan Piotr odprowadził ją do pokoju nauczycielskiego i oznajmił, że poczeka na nią, a potem  przespacerują się w stronę parkingu, na którym mieli zaparkowane auta.
 Nad biegiem zdarzeń czuwał Pan Bóg, który postanowił dopomóc Oliwii w tym, by mogła zobaczyć w Piotrze tego, o którym skrycie marzyła.
 Jej auto tamtego popołudnia odmówiło posłuszeństwa.
Na nic się zdało podanie prądu z samochodu jej towarzysza, auto nie chciało odpalić i
nie wyglądało to dobrze.
 - Dzwonię po Krzysia, to mój dobry znajomy, odholujemy pani auto do pobliskiego warsztatu - powiedział stanowczym głosem pan Piotr.
 - Hmm, chyba nie mam wyboru - odpowiedziała Oliwia, tym samym godząc się na jego pomysł.
Za godzinę grymaśne auto było już w dobrych rękach fachowca.
Oliwia pozwoliła się odwieść do domu. Była zmęczona tym dniem, więc gdy tylko położyła głowę na poduszkę, zasnęła.
 Następnego dnia obudził ją dźwięk komórki leżącej na komodzie przy łóżku.
 - Tak, słucham - odebrała nieco zaspanym głosem.
 - Pani Oliwia? - usłyszała męski pytający głos.
 - Tak, to ja - odpowiedziała.
 - Piotr z tej strony, może nie powinien dzwonić o tak rychłej porze, ale widziałem, że była pani wczoraj wykończona i nie ukrywam, że martwiłem się, a po za tym dzwonił do mnie Krzysiek i auto dziś po południu będzie do odbioru, wczorajsza awaria to było coś z rozrusznikiem, ale teraz jest już wszystko dobrze.
 - Dziękuję panu, dziękuję za wszystko, w takim razie po południu stawie się w warsztacie.
 Po pracy Oliwia popędziła po swoje auto. Ku jej zaskoczeniu najpierw ujrzała tam swojego wybawcę, który bez ogródek wyjaśnił, że na nią czekał.
 - Jestem panu bardzo wdzięczna za pomoc, nie wiem co bym zrobiła gdyby nie pan.
 - Kawa i pierniczki w dowód wdzięczności- to moja propozycja - radosnym głosem odparł.
 - Przyjmuje ją pani?
 - yyy, no… dobrze uśmiechnęła się Oliwia, tym samym wymalowała uśmiech na twarzy swego rozmówcy.
 Tamta kawa i tamte pierniczki w kształcie serduszek stały się początkiem czegoś nowego, jakże pięknego.
A kawiarnia, do której się wybrali, do dziś jest ich ulubioną piernikową kawiarenką.
 Był początek października, na dworze robiło się coraz chłodniej, zmrok zapadał coraz szybciej, wiatry wiały przynosząc coraz większy chłód, a w  sercach tych dwojga działy się prawdziwe cuda.
Cuda, nad którymi czuwał  Pan Bóg.
A jacy aniołowie mu pomagali, by połączyć tych dwoje, to już pozostanie jego tajemnicą.
 Z początkiem listopada Oliwia promieniała jak nigdy wcześniej, a błysk w jej spojrzeniu rozświetlał ten uznawany za najbardziej szary miesiąc.
Widzieli to wszyscy, siostra Klara, siostra Marianna, Danka, a nawet jej rodzice, z którymi ostatnio zacieśniła stosunki, co było jej wielką radością. Kolejnym powodem do radości.
Bo ten najważniejszy powód miał na imię Piotr.
 To on sprawił, że Oliwia zobaczyła w sobie pełnowartościową kobietę, zaczęła więcej się uśmiechać, inaczej spoglądać na kolejne dni, a przede wszystkim uwierzyła w to, że zasługuje na szczęście, tak jak każdy inny człowiek.
Dotąd bowiem za żadne skarby świata nie potrafiła w to uwierzyć. Piotr jednak to zmienił.
Uśmiech codziennie pojawiał się też na buzi Ani, która odzyskała wiarę w ludzi, a do Oliwii lgnęła jak maleńki kotek spragniony pieszczot i czułości.
 - Pojawiłaś się w moim życiu nieoczekiwanie i dałaś szczęście, którego nie jestem w stanie opisać - Piotr wyszeptał te słowa do swojej ukochanej, gdy splatając dłonie siedzieli w piernikowej kawiarence.
Ona wpatrzona w niego czułym spojrzeniem, na chwilę zamilkła.
Po kilku sekundach odpowiedziała.
 - To ty jesteś szczęściem, o jakim skrycie marzyłam.
 - Nie wierzyłam, że coś tak wspaniałego może mnie spotkać, a dzięki Tobie ta niewiara została pokonana.
 - Dziękuję - dodała wzruszona jak nigdy dotąd.
 Byli szczęśliwi, tak samo jak Ania, dla której Oliwia stała się niemalże mamą, a na pewno kimś, kto ją godnie zastąpił.
 Ich radość była zmącona tylko jednym.
Rodzice Piotra nie akceptowali jego nowej partnerki.
 - Stać Cię na kogoś lepszego - usłyszał któregoś dnia z ust matki.
 - Mamo, jestem szczęśliwy, znów szczęśliwy, naprawdę nie rozumiesz tego?
 - Szczęście to pojęcie względne, a w moich i ojca oczach popełniasz ogromny błąd wiążąc się z tą nauczycielką - usłyszał.
Tego nie mógł dłużej znieść, wyszedł z ich mieszkania i poczuł się strasznie zasmucony i rozczarowany.
 Ale Oliwia i jej oddanie wszystko mu rekompensowały.
 Wiedział, czuł, że dotyka szczęścia, i to większego, niż by się mógł spodziewać.
Patrzył na uśmiech i radość swojego dziecka, a to było dla niego ponad wszystko i ponad wszystkimi.
 Oliwia każdego ranka budziła się niemalże z uśmiecham wymalowanym na twarzy.
Każdy dzień był dla niej nowym odkryciem, odkryciem piękna miłości, największego cudu na świecie.
Czuła, że rozpoczęła zupełnie nowe życie.
Uwielbiała swoją prace, pisała bloga, a siostra Klara dalej była powierniczką jej myśli, nadziei, planów.
 Pod koniec listopada zgodziła się zamieszkać z Piotrem.
 - Chciałabym zawsze się tak czuć, bezpieczna, kochana, spełniona - powiedziała do niego któregoś poranka.
 - Masz to zagwarantowane - odpowiedział uśmiechając się i puszczając porozumiewawczo oko.
W tym momencie do pokoju wbiegła Ania i wskoczyła między nich wesoło szczebiocząc.
 - Napisałam list do Mikołaja.
 - Hmm - zamyślił się Piotr.
 - Byłaś grzeczna? Bo widzisz skarbie, on pamięta tylko o grzecznych dzieciach.
 - Bardzo, bardzo tatusiu - odrzekła z ogromną pewnością w głosie.
 - To w takim razie Mikołaj na pewno Cię odwiedzi - zapewnił ją tata.
Rozmawiali jeszcze trochę, a potem poszli szykować śniadanie. Tosty z Nutellą skutecznie dały im zastrzyk energii na cały dzień i z uśmiechem wyszli z domu.
 Swarzędz przystrojony już na Święta, cudnie się prezentował, przypominał prawdziwie Bożonarodzeniową miejscowość. Iluminacje świetlne migały, wystawy w sklepach zachęcały do zakupów, magia roztaczała swą moc, a oni czekali na swoje pierwsze wspólne Święta.
 Pewnego grudniowego popołudnia wybrali się do jednej z galerii handlowych na przedświąteczne zakupy.
Szli ze szczęściem wymalowanym na twarzach, z obładowanymi torbami, po drodze wstąpili  na gorącą czekoladę, a klimat świąteczny udzielił im się jeszcze bardziej.
Czyżby to nie był koniec cudów?
Pan Bóg dalej realizował swój plan.
 Niecałe trzy tygodnie przed Wigilią Piotr wróciwszy do domu powiedział do Oliwii żeby poobiedni czas zarezerwowała tylko dla niego.
 - O co chodzi - zastanawiała się.
Gdy zjedli aromatyczne spaghetti, a Ania poszła odrabiać lekcje, Piotr otworzył swój laptop, poklikał kilkanaście razy myszką, postukał klawiaturą, w końcu ich oczom ukazała się piękna strona internetowa, ozdobiona zdjęciami autorstwa Oliwii, które robi, gdy wyczaruje kolejne słodkie dzieło.
 - To witryna Twojego sklepu internetowego - rzekł Piotr wpatrując się w jej zaskoczony wyraz twarzy.
 - Mojego?
 - Tak, Twojej cukierni internetowej - odrzekł jak najbardziej poważnym i przekonywującym głosem.
 - Już od kilku tygodni nosiłem się z zamiarem zrobienia Tobie takiej niespodzianki,          wyczarowujesz najprawdziwsze słodkie dzieła, więc szkoda byłoby nie podzielić się tym z   innymi. Twój blog to cudowna sprawa, więc na pewno ze sklepem świetnie sobie poradzisz,
a ja i Ania będziemy Twoimi pierwszymi klientami, zgoda? - zapytał.
 - Dziękuję Tobie skarbie, sama nigdy bym się nie odważyła na taki krok, za mało we mnie zdecydowania - odparła.
 - No właśnie, dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.
 Do późnego wieczoru Oliwia oglądała sklepową witrynę zaprojektowaną przez znajomego Piotrowi informatyka, który w tych tematach nie miał sobie równych.
Była przeszczęśliwa.
Cud Bożego Narodzenia zawitał do niej jeszcze przed świętami.
Nie był to jednak ostatni cud, ale o tym jeszcze tamtego wieczoru nie wiedziała.
 Na dwa dni przed Wigilią była umówiona na kontrolną wizytę u ginekologa.
W trakcie badania paczula jakiś dziwny niepokój.
Lekarka jakoś tak inaczej na nią spojrzała, zleciła dodatkowe badanie. Oliwia z obawami czekała aż pani doktor wyjaśni jej o co chodzi.
Strach mieszał się z nadzieją, że wszystko będzie w porządku, że wszystko będzie po staremu.
 Otóż nie, nic nie będzie po staremu- tak zdecydował Pan Bóg , który w święta obdarowuje cudami tych, którzy w niego nigdy nie zwątpili.
 - Jest pani w czwartym tygodniu ciąży - powiedziała w końcu lekarka uśmiechając się serdecznie.
 - Gratuluję - dodała po chwili, widząc zdziwioną minę pacjentki.
 Oliwia ledwo co doszła do domu. Ta wiadomość ją bardzo ucieszyła, tak bardzo, że od razu chciałaby się podzielić nią z całym światem, a jednocześnie tak samo bardzo ją zaskoczyła.
Jak zareaguje Piotr?- to była jedna z jej pierwszych myśli.
 Boże Narodzenie ma to do siebie, że tkwi w nim magia, więc po dwóch nocach namysłu postanowiła, że właśnie w ten magiczny wieczór, niepowtarzalny i jedyny w roku oznajmi mu tą nowinę, tą najwspanialszą nowinę na świecie.
I tak się stało.
 W wigilijny wieczór odświętnie ubrani, we trójkę przełamali się opłatkiem, zjedli wieczerzę i… nadszedł moment najbardziej wyczekiwany przez Oliwię, poprosiła więc żeby Ania i Piotr usiedli blisko niej.
Milczała przez parę chwil mimo, że poprzedniego dnia godzinami przygotowywała się do tej rozmowy.
W praktyce jednak okazało się to o wiele trudniejsze, niż sobie to wyobrażała.
 - Od kiedy tylko sięgam pamięcią, zawsze wierzyłam w magię Bożego Narodzenia, a Wy? - zapytała patrząc na swojego ukochanego i Anię czułym wzrokiem.
 - Prezenty, prezenty - dziewczynka domagała się, by można już było je rozpakowywać.
 - No właśnie… - rzekła Oliwia.
 - Mam dla Was prezent, tylko nie wiem czy się Wam spodoba.
Piotr spojrzał na nią nie domyślając się o co chodzi.
Oliwia postanowiła nie przeciągać tej chwili.
 - Spodziewam się dziecka - powiedziała wreszcie te słowa.
Zerknęła najpierw na Piotra, następnie na Anię.
 To, co się potem stało, upewniło ją w tym, że świąteczna magia to nie bajka, lecz najprawdziwsza prawda, niezaprzeczalna i piękna zrazem.
 - Będziemy mieli dziecko(?) - z lekkim znakiem zapytania wypowiedział te słowa Piotr, bo był trochę jeszcze oszołomiony.
 - Tak - odparła.
 - O Boże Najświętszy, jestem najszczęśliwszym facetem na świecie - krzyknął, a właściwie wrzasnął Piotr i przytulił swoje dziewczyny.
 - Córeczko, będziesz miała rodzeństwo - wyszeptał do Ani.
Wtedy rozległ się dziecięcy okrzyk radości.
 - Hurra, będę miała siostrzyczkę.
 - Tego jeszcze nie wiadomo - odrzekła Oliwia - może to będzie braciszek.
 - Braciszka też będę kochała - odparła rezolutnie.
A Oliwii w tym momencie spadła z oczu pierwsza łza szczęścia.
Były to cudowne chwile tamtego wigilijnego wieczoru, niezapomnianego, najszczęśliwszego jaki dotąd przeżyła.
 - Magia Bożego Narodzenia zagościła i u mnie- Oliwia westchnęła w myślach i wtuliła się w objęcia tych, którzy stali się dla niej prawdziwą rodziną, bo Piotr i Ania tym właśnie dla niej byli.
Kochała i była kochana, a pod jej sercem rozwijał się cud.
 Czułym i pełnym oddania wzrokiem objęła Piotra i Anię, cynamonowa herbata roztaczała swój aromat, a pierniczki i makowiec pięknie pachniały- domem i miłością.   
Wiedziała, że szczęście zapukało do jej drzwi. To szczęście, o którym kiedyś skrycie marzyła.
 A Pan Bóg z góry obserwował to wszystko, otulając opiekuńczym spojrzeniem całą trójkę, która przy choince zaczynała właśnie śpiewać „Cichą Noc”.
I nastało Boże Narodzenie.
Cud życia, cud szczęścia, cud spełnionych marzeń.

3 komentarze:

  1. Autorem opowiadania Piernik im starszy tym lepszy jestem ja zapominalska Marta Niebrzydowska. Co prawda dosłałam emailem dane ale jak dotąd nie zostały dopisane.
    Opowiadania są niesamowite gratuluję wszystkim weny twórczej i piszmy dalej.Pozdrawiam przed świątecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Krysia Radziejewicz_19
    Amelia Puch_1

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój chłopak rzucił mnie z powodu wielkiego nieporozumienia po 7 latach naszego pokojowego związku. Oddałem mu całe serce i każdą część mojego ciała, ale podjął decyzję w ciągu kilku sekund. Skonsultowałem się z Wielką Mutabą po przygotowaniu zeznań na jego temat z Ritą. Chociaż proces zaklęcia zajął 2 dni, aby przywołać jego rozproszonego ducha z powrotem tam, gdzie należy i nie było to dla mnie łatwe, ale w końcu jestem dziś szczęśliwy, że Edward w pełni do mnie wrócił. Jesteśmy szczęśliwsi niż wcześniej, a on bardziej mnie docenia z powodu cudu miłości Wielkiej Mutaba. To zaklęcie nie jest złe i zrobił to Wielki Mutaba, szanuję jego moc i dlatego mi się udało. Skontaktuj się z nim przez e-mail: Greatmutaba@gmail.com) możesz również WhatsApp go +2348054681416

    OdpowiedzUsuń